- nowość
- W empik go
Krok i rytm. Wybór szkiców - ebook
Krok i rytm. Wybór szkiców - ebook
Jacek Łukasiewicz należy do grona najbardziej wpływowych powojennych krytyków. Jego eseje oraz szkice, a także rozumienie społecznej roli piśmiennictwa i krytyki, odcisnęły istotny ślad w dyskusji o literaturze współczesnej. Pisane od lat sześćdziesiątych do śmierci autora w 2021 roku książki, artykuły oraz notatki krytyczne składają się na wielowątkowe i niezmiennie aktualne dzieło.
Przygotowany przez Pawła Mackiewicza wybór zawiera najistotniejsze, szeroko komentowane teksty autora Zagłoby w piekle, a także niepublikowany dotąd fragment nieukończonej książki o twórczości Adama Mickiewicza. Wiele z esejów ma charakter autobiograficzny. Ukazują Łukasiewicza nie tylko jako wnikliwego literaturoznawcę i obserwatora przemian społeczno-politycznych, lecz również jako czytelnika, który daje się uwieść lekturze i wchodzi z tekstem w intymny dialog.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66257-30-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Twórczość Teodora Parnickiego jest szczególnym zjawiskiem w naszej współczesnej literaturze. Jego powieści historyczne: Aecjusz, ostatni Rzymianin, Srebrne Orły, Koniec „Zgody Narodów”, Słowo i ciało, są wykładem i dyskusją jednej tezy, uporczywie bronionej przed zarzutami, podchwytliwymi pytaniami, sytuacjami i konfrontacjami historycznymi.
Koncepcja Teodora Parnickiego wygląda mniej więcej tak: człowiek jest istotą skłóconą wewnętrznie, ludzkość wskutek jakiejś przyczyny, którą nazwijmy dla uproszczenia wieżą Babel (Parnicki zresztą nie posługuje się tym przykładem), została podzielona granicami narodowościowymi, językowymi, państwowymi, kulturowymi. Człowiek nie może się z tych granic wyzwolić. Działa na ich korzyść tysiąc i sto sprężyn psychicznych, poczucie siły, przewagi, miłość własna, jednostkowa lub grupowa – sublimowane w patriotyzm, w religijność, w przywiązanie do kultury i obyczaju. Działa na ich korzyść przyrodzona potrzeba podporządkowania się istniejącym koncepcjom życia, rodząca się z lenistwa umysłowego, i łącząca się z nią skłonność do ślepej wiary. Wypływają z niej fanatyzmy religijne i szowinizmy narodowe.
Ponure dziedzictwo wieży Babel, zaostrzające się i utrwalające z biegiem czasu, ogranicza wolność człowieka, a więc stan pełnego szczęścia, które jest jednoznaczne z wyzwoleniem. Człowiek staje się niewolnikiem nie tylko rzeczywistych, choć może i cząstkowych wartości, ale także niewolnikiem nieuzasadnionych zwyczajów, wypranych z treści mitów, służebnikiem bzdury i bełkotu czy fałszywych nadbudów ideologicznych, dorobionych do istniejącego stanu nienawiści, wojen i niezgody, stanu sprzecznego z tym, co nazywamy etyką naturalną, nadbudów usprawiedliwiających ten stan. Wydaje się, że ludzkość z jakiejś niewiadomej przyczyny znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Człowiek nigdy nie będzie zainteresowany likwidacją dziedzictwa wieży Babel. Jeśli bowiem należy w danej chwili do grupy zwycięzców, stara się o utrwalenie i poszerzenie zakresu swojego stanu posiadania i tłumaczy swój sukces słusznością sprawy, której służy. Skoro zaś znajdzie się wśród ciemiężonych, poczucie honoru, godności i ambicji, a poza tym skłonność do emocjonalnego przywiązania, wzrastającego, jak wiadomo, w miarę prześladowań, nakaże mu konsolidację w starej wierze i starym obyczaju. Działa instynkt zaszczutego stada, które zbija się w jedność, by w ten sposób skuteczniej przeciwstawić się napastnikowi. Z tego to kręgu, wydawać by się mogło zamkniętego, Parnicki poszukuje wyjścia. Widzi ratunek w jednostkach wywodzących się z dwu pni narodowych, religijnych czy innych, w mieszańcach, w których przerwał się instynkt grupowy, a raczej nastąpił konflikt między dwoma lub nawet kilkoma instynktami plemiennymi. Do mieszańców, powiada, we wszystkich swych znanych mi powieściach historycznych – od Aecjusza... do Słowa i ciała – należy przyszłość świata. Dlatego tematem swoich powieści czyni epoki, w których rozwijała się koncepcja jedności ponadplemiennej i ponadkulturowej. W Aecjuszu... – Rzym w przededniu swego schyłku, pragnący zjednoczyć pod złotymi orłami na równych prawach plemiona germańskie. W Srebrnych Orłach – wielką koncepcję uniwersalnego Kościoła, której największym rzecznikiem w powieści jest papież Sylwester II, posługujący się służebnie drugą koncepcją, ekshumowaniem Cesarstwa Rzymskiego. W Końcu „Zgody Narodów” cofamy się do hellenistycznego Nad-Królestwa Eutydemidów, dynastii, która postawiła przed sobą wielkie zadanie zjednoczenia Greków, Irańczyków, Indów, trzech narodów, trzech kultur.
We wszystkich też powieściach bohaterem jest mieszaniec. Czy to będzie Aecjusz, dziecko z pni rzymskiego i gockiego narodzone, przyjaciel huńskiego króla Attyli; czy Aron, mnich irlandzki, który przewędrował Anglię, Francję, długie lata spędził w Rzymie u boku Sylwestra II, a na zakończenie przypadło mu zostać pierwszym opatem tynieckiego klasztoru; czy w Końcu „Zgody Narodów” Leptynes – syn Greka i Żydówki, Mankuras – mieszaniec dwóch kast indyjskich, Dioneja – Greczynka ocalona i wychowana przez Irankę. I wreszcie w Słowie i ciele tragiczny bohater listów do Markii, mieszaniec szarpany przez wszystkie chyba demony osobliwe, których zadaniem jest dręczenie mieszańców.
Mieszańcom tym przypada rola rzeczywistych motorów historii. Aby mogli działać skutecznie, winni uświadomić sobie własną sytuację, w założeniu już tragiczną. Nie mogą bowiem stać się pełnoprawnymi udziałowcami kultur, które ich zrodziły. Zawsze będą odtrącani przez każdą ze stron jako istoty niepełne, jako metal zafałszowany. Ich myśl będzie zbyt krytyczna, by zdołał pochłonąć ją szowinizm, choćby go pragnęli, ich uczucie będzie rozdarte i nie będą potrafili ulec fanatyzmowi, choć nieraz ulegliby z ulgą. Dopiero uświadomienie sobie faktu, że stanowią wypadkową historii, jej drożdże i zaczyn, uświadomienie sobie przez nich zdeterminowania własnej inności, pozwoli skierować aktywność na właściwy tor – na tor walki o rzeczpospolitą mieszańców, której wynikiem będzie likwidacja ponurego dziedzictwa wieży Babel. Tak o tym mówi najżarliwszy i najbardziej świadomy rzecznik owej idei w Końcu „Zgody Narodów”, Ind Mankuras, pozostający na służbie Eutydemidów. Słowa swoje kieruje do innego mieszańca, Greko-Żyda, Leptynesa:
Toż samo i z tobą zawsze będzie: powiadasz, że nie chcesz być Żydem, ale niech Grecy zrobią na twych oczach Żydom krzywdę, od razu – choćby na krótką chwilę tylko – ogarnie cię wstyd, żeś Grek. Ale gdybyś też miał kiedyś za Żyda się uznać, zbuntujesz się przeciw temu swemu postanowieniu, widząc Żyda, jak uchyla się od wspólnej z Grekiem wieczerzy, by się nie skazić, a stokroć bardziej: gdy Żyd będzie się śmiał z Greka płaczącego nad losem Edypa czy Priama, czy Niobidów... Jeśli będzie kiedy wojna między Żydami a Grekami, Żydem będziesz w dniach greckich zwycięstw, w dniach zwycięstw żydowskich – Grekiem... Która to postawa myślowa prostą jest drogą do samobójstwa, bądź do szaleństwa. Czy możesz na drogę tę nie dać się zawlec? Możesz. Mówiąc sobie: nie obchodzą mnie ani Żydzi, ani Grecy, jak mnie przestało obchodzić zarówno to, co przeżywa Brahman, jak i to, co Siudra. Czy brąz jest miedzią, czy ołowiem? Jest sobą, choć pochodzi z obojga, i robić zeń można rzeczy stokroć wspanialsze niż czy to z miedzi samej, czy z ołowiu.
– Cóż można robić z mieszańców?
– Chcesz rzec: co może robić mieszaniec, czego by nie zrobił ani czysty Grek, ani czysty Żyd, ani Brahman, ani Siudra? Powiem ci: może stworzyć taką społeczność, jakiej nigdy nigdzie jeszcze nie było na świecie. Nie jeden mieszaniec, ale cała nas gromada.
– Społeczność szczęśliwszą od wszystkich innych?
– O tyle przynajmniej, o ile szczęśliwszy jest człowiek, który, jeśli woli, aby nie padało, ma w pobliżu dach, pod który może się schronić.
– Rozumiem, że dach ten – w mniemaniu twoim – to Nad-królestwo Eutydemidów?
– Nie, Eutydemidzi to tylko słupy dach podtrzymujące. Przynajmniej pokolenie Króla Wielkiego, Antymacha, Apolodota. Pokolenie następne zaś? Jeśli nie pozabijają się wzajemnie lub nie poszaleją – w samej rzeczy, mogą być równie sprawnymi budowniczymi dachu, jak ty lub ja. Tylko – uważasz? – mieszaniec z krwi zabije się lub oszaleje, jeśli się uprze przy tym, aby mieszańcem – choćby w duchu czy myśli tylko – nie być. Odwrotnie jest z Grekami czystej krwi, którym nazbyt już myśl czy ducha zatruła Azja: zapragnąwszy nawet być mieszańcami – czuć lub myśleć, jak ty lub ja – długo tego nie wytrzymają.
2
Mieszańcem można być nie tylko z krwi, ale także można być mieszańcem z ducha, albo też jednym i drugim zarazem. W innym miejscu cytowanej już rozmowy z Leptynesem Mankuras stwierdza, że „krew to coś słabszego niż duch czy myśl”. Uświadomienie sobie swej roli nie przychodzi od razu i nie zawsze też jest konieczne. Aron w Srebrnych Orłach do końca nie wie, że to właśnie on jest najbardziej predystynowany do szerzenia chrystianizmu w częściowo pogańskiej Polsce. On, typowy spadkobierca myśli greckiej i łacińskiej, Irlandczyk, który ojczysty język przywołuje dopiero w malignie. On właśnie potrafi całą swoją istotą przeciwstawić się Dytmarowi, gdy ten dowodzi, że tak jak z jajka od razu nie wyrasta kura, tylko wpierw wykluwa się kurczę, tak Polak, aby stać się Rzymianinem, musi wpierw przejść pośrednią fazę niemieckości. On, człowiek słaby w gruncie rzeczy, uzbrojony zostaje we wspaniały oręż tolerancji, aby mieć zdolność przeciwstawiania się wszystkim maskom szowinizmu. Jedną z najbardziej dyskutowanych w powieściach Parnickiego jest teza, że nie ma dróg pośrednich między narodem, rasą, religią, kulturą a uniwersalizmem. Kto się od razu nie przekształci w doskonałego mieszańca, ten nigdy się nim nie stanie. Usłużny bowiem duch fanatyzmu na miejsce jednego kostiumu chętnie podsuwa drugi. Na każdego, kto się wyzwoli z pęt własnego partykularyzmu, oczekują z gotowością przedstawiciele partykularyzmu innego, twierdząc, że ich partykularyzm jest szerszy, że obejmuje więcej, że tym samym jest stopniem wzwyż ku zupełnemu wyzwoleniu. Na każdą odważną myśl, która wyzwoli się z mitów, czyhają inne mity; znajdują się usłużni wodzowie ofiarowujący słabości swą siłę, zmęczonym logiką – swą niezawodną intuicję.
A w dziele wyzwolenia liczy się przede wszystkim myśl. Dlatego człowiek tak słaby, tak – rzec by się chciało – kruchy, jaki był Otton III, stał się na długie wieki symbolem odrodzenia cesarstwa rzymskiego. Mieszaniec zresztą niejako z natury swej jest słaby. Dzieciństwo mieszańca pełne jest upokorzeń. Kompleksy nawarstwiają się i narastają. Nieraz tragiczna szarpanina pomiędzy jednym a drugim dziedzictwem stwarza chęć wyrwania się, wypoczynku – do pragnienia samobójstwa włącznie. Dlatego mieszaniec nie tylko pragnie, ale również potrzebuje pociechy, której nikt dać mu nie może, chyba drugi mieszaniec. Nie wszyscy wytrzymują. Jedni błąkają się we własnej wyobraźni, jak autor listów do Markii, inni nie pozwalają się przekonać i wolą brnąć w fałszywą aktywność. Do nich należy bohater Końca „Zgody Narodów”, Leptynes. Nie zawsze dopomaga tu oczyszczająca terapia autoanalizy, którą Parnicki stosuje i poszerza coraz bardziej w każdej kolejnej powieści.
Kiedy czyny Aecjusza, wielkiego, zwycięskiego twórcy państwowości, mieszańca idącego przebojem przez historię, oglądamy cały czas z zewnątrz na tle szerokich wydarzeń historycznych, to autora listów do Markii oglądamy tylko od środka, od strony jego najtajniejszej podświadomości, i z tej perspektywy dane nam jest poznawać cały świat zewnętrzny i szeroką panoramę wydarzeń historycznych. Ale drogi do zwycięstwa nie należy szukać w labiryncie podświadomości. U Parnickiego – powiedzieliśmy – zwycięska jest myśl. Ideą bowiem republiki mieszańców jest zniesienie dziedzictwa wieży Babel, a granice tamtego tajemniczego przedziału utkane zostały z przesądów i podporządkowanych tym przesądom sentymentów. Przeto republika mieszańców staje się republiką mędrców.
Czy to oznacza panowanie elity umysłowej? Okrutną dyktaturę na kształt platoński? Nie może tego oznaczać, albowiem u podstaw republiki mieszańców leży zasada wolności, oczywiście wolności powszechnej – tak jednostkowej, jak i społecznej. Bez realizowania tej zasady cała idea zgody narodów nie miałaby sensu. Wprawdzie w Srebrnych Orłach znajdujemy rozmowę Arona z arabskim uczonym Ibn al Faradim o teoriach kosmogonicznych:
– Czy tak poucza wasza wiara? – ledwo wyszeptał Aron.
Abdallah Ibn al Faradi wzruszył ramionami. – Rzekłem ci już – odparł – że tajna to nauka. Wprowadzam cię w nią, boś uczony, a wszyscy uczeni są braćmi bez względu na to, jakiego proroka ustami czczą. Ale nie powtarzaj prostakom tego, coś usłyszał. Po cóż przerażać ciemnych odsłanianiem prawdy, co nie przynosi radości?
Aron często się zastanawiał nad słowami Ibn al Faradiego o braterstwie wszystkich uczonych bez względu na to, jaką wiarę wyznają. Były chwile, kiedy pociągało go to mniemanie, nawet upajało – częściej jednak oburzało i napawało trwogą.
Ale Aron nazbyt był wychowankiem papieża Gerberta Sylwestra, nazbyt przesiąknął uniwersalizmem Kościoła Powszechnego o jednej nauce dla wszystkich, o braku innych wtajemniczeń poza nadprzyrodzonymi wtajemniczeniami przez sakramenty, aby nie odstraszał go ekskluzywizm tamtej nauki. Nie, nie tutaj znajduje się klucz do republiki mieszańców. Mieszańcem aktywnym można być także, nie uświadomiwszy sobie tego do śmierci, mieszańcem z ducha można zostać wychowanym, nie zdając sobie z tego sprawy. Chociaż z drugiej strony eksperyment taki może się nie udać. Mówi bohater Końca „Zgody Narodów”:
widziałeś kiedy Sogdyjczyka, co by się nagi ćwiczył w gimnazjonie? A ja widziałem Greków, stających do popisów zbrojnych na dziedzińcach zamkowych z nadzieją, że gdy postrącają z koni innych zawodników, zostanie im z krużganka rzucona piękną ręką piękna róża! Ba! Gdy Spitamenes ożeni się z Teodorą, nadal na noc tylko będzie spodnie zdejmował, ale ona na dzień będzie szczelniej stopy okrywała niż dotąd.
Przy eksperymentowaniu nieuświadomionymi masami istnieje ciągłe niebezpieczeństwo, że zamiast zwycięstwa tolerancji nastąpi zwycięstwo snobizmu, że zamiast wymieszania się płynów i osiągnięcia idealnej mieszaniny w naczyniach połączonych, okaże się, że jeden ze składników roztworu jest silniejszy i przeżre drugi. Dlatego więc może to również nie na drodze podboju należy szukać rozwiązań republiki mieszańców. Nie na drodze podboju, ale na drodze perswazji.
Lecz oto znów wyrasta niedająca się rozwiązać antynomia. Parnicki wyposaża bohaterów, których wprowadza do akcji jako podmioty – a nie jako przedmioty jedynie wielkich procesów historycznych (tymi ostatnimi bohaterami nie interesuje się i nie daje im własnej twarzy) – w inteligencję równą inteligencji autora i w wiedzę grubo przekraczającą czas, w jakim mogli ją zdobyć. Już można by się zgodzić na młodzieńczego Leptynesa, który w dzieciństwie poznał Platona, Homera i tragików, nauczył się kilku języków, zdobył wykształcenie filozoficzne, zgruntował święte księgi żydowskie; był bowiem Leptynes, co zresztą w powieści zostało podkreślone, inteligencją wyjątkową. Ale jak, dziewczynami będąc, Dioneja i jej współtowarzyszki z czwórprzymierza mogły i umiały osiągnąć to samo? Trudno przyjąć, aby chowająca się na prowincji baktryjskiej, u irańskiej wychowawczyni, dziewczynka rzeczywiście sprowadzała sobie z nudów książki z całego świata, potrafiła zgłębić kulturę grecką, irańską, przeczytać święte księgi żydowskie. A Dioneja nie jest wyjątkiem. Każda z osób wprowadzonych przez Parnickiego do akcji na prawach dyskutanta odznacza się niebywałym poziomem zarówno wiedzy, jak i inteligencji. Prawdopodobnie, aby nie obniżać poziomu dyskusji. Natomiast cechujące Parnickiego poczucie rzeczywistości historycznej nie pozwoliło mu uogólniać tych swoich bohaterów do skali masowej. Tak więc droga argumentacji filozoficzno-historiozoficznej nie da się zastosować w skali masowej, nie trafi do wszystkich potencjalnych mieszańców z ducha. Pozostaje więc jedynie droga podboju – czy to będzie krwawy, rzeźniczy miecz Aecjusza, czy łagodna, wykorzystująca istniejące wśród podbijanych antagonizmy, ekspansja Eutydemidów, czy wreszcie władza Kościoła, posługująca się często zbrojnym ramieniem świeckim. Stajemy zatem wobec konieczności realizacji koncepcji powszechnej wolności drogą zbrojnego lub administracyjnego ucisku.
Sama etyczna wartość wojny została oceniona surowo. Oto co mówi Gerbert, późniejszy Sylwester II, w sądzie nad świętokupcą Filigatem:
Ale jak każda ludzka istota z osobna ukrywa się w samotności z tym, co w niej brudne jest i wstydliwe, a czego nie wyzbędzie się, póki żyje, bo cząstka to jej natury, tak samo zmuszony przez dziedzictwo Kainowe prowadzić wojny, winien patrzeć na nie ród ludzki jako na coś brudnego i wstydliwego. Słusznie więc gromi Ojciec Najświętszy hrabiów, książąt i wszystkich dźwigających dzidę i topór. Gromić ich przecież należy nie za to, że topór dźwigają, lecz za to, że się nim pysznią. Bo miast wstydzić się swego zawodu, który muszą pełnić, od którego nie mogą się uchylić, bo taka już jest natura skażona rodzaju ludzkiego, iż ku świętym nieraz celom podążać musi wstydliwą drogą wojny – to oni, miast się wstydzić, powiadam, brzęczą donośnie a butnie żelazem, tak dumni z siebie, jak gdyby mędrcami byli lub mistrzami w świętej sztuce muzyki...
Może rację ma występujący w tej samej powieści grecki dyplomata, gdy powiada, że prawdę o wstydliwości zawodu wojownika „mędrcy dla siebie powinni zachować; wojownik zaś musi od rana do nocy słyszeć, że nie masz zawodu dostojniejszego niż jego zawód: inaczej nie zechce ani ginąć, ani trudów bojowych znosić”.
Wszystko to jednak nie tłumaczy podstawowej antynomii wyzwolenia osiąganego drogą zaboru. Te wielkie okresy historyczne, w których Parnicki upatruje dążenie do realizacji swojej idei, są okresami podboju imperialistycznego. Będzie to zawsze imperializm – obojętne – grecki czy rzymski. Koncepcja zaś uniwersalnej kultury i uniwersalnej państwowości papiestwa jest też koncepcją, która w realizacji okazała się utopijna; plemienny bowiem imperializm niemiecki nie dał się podporządkować imperializmowi ducha i Cesarstwo Rzymskie pozostało Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego. Wielka więc koncepcja wyzwolenia społeczeństw ludzkich w republikę mieszańców sprzeczna jest z realizacją historyczną czy, dokładniej, z historycznymi metodami prób jej realizacji. Założenia powszechnego Nad-Królestwa, w którym drogą swobodnego przenikania mogłaby nastąpić synteza kultur i filozofii, nie mogą się ostać wobec faktu, że partykularny patriotyzm jest też rzeczywistą wartością, czy, ściślej, zawiera w sobie wiele z wartości rzeczywistej i w związku z tym musi partycypować w powszechnym zwycięstwie prawdy.
Jest jeszcze inna droga do republiki mieszańców, droga jak najbardziej współczesna – zrównanie wszystkich wobec ogromnego rozwoju techniki. Z jednej strony zatarcie się odległości dzięki wzrostowi komunikacji, a z drugiej społeczny podział pracy, obejmujący w perspektywie cały świat. Może tą drogą rozumowania idąc, znajdziemy się najbliżej ideału. Granice jednak, jak wiadomo, nie zaostrzają się odwrotnie proporcjonalnie do odległości przestrzennej. Z doświadczenia bowiem wiadomo, że najbardziej wyostrzamy nasz instynkt obrony przeciw grupie, której wpływy zagrażają najmocniej czystości naszego własnego partykularza. Wynika to być może również i z tego, że najbliżsi nasi sąsiedzi mają najwięcej z nas samych, a fanatyzm nauczył nas widzieć większego wroga w heretykach poglądu, który wyznajemy sami, niż w poglądzie, z którym nie znajdujemy punktów stycznych, w nauce, której nie rozumiemy.
Zrównanie wobec postępu techniki zostało przez Parnickiego wprowadzone bardzo wcześnie, bo w Nad-Królestwie Eutydemidów na środkowym biegu Amu Darii w 179 roku przed Chrystusem. Wielki rzeźbiarz Orestes jest zarazem wielkim mechanikiem. Zbudował pierwszy parowiec i system podsłuchowo-komunikacyjny, przypominający w działaniu nasz telefon. Jednak, gdy skutków i celowości swej wielkiej sztuki rzeźbiarskiej był pewny i działanie jej umiał przewidzieć, przestraszył się swych wynalazków mechanicznych, a wraz z nim przestraszyli się ich twórcy zgody narodów w sercu Azji, Eutydemidzi. Warto przytoczyć rozumowanie jednego z członków tej dynastii, zawarte w liście stanowiącym epilog powieści.
W końcu więc może by należało albo wyrzec się zrobienia cudu , albo dać komuś wolność, jakiej żąda. Ale przecież wolny mógłby więcej czegoś jeszcze żądać, grożąc, że ujawni światu, na czym cud rzekomy polega; świat wprawdzie jego wywodu nie zrozumie, bo i sam on – jakem już napisał – wszystkich związków między grzaniem kotła a ruchem wioseł wytropić nie był zdolny; ale nużby – opowiadając choćby tyle tylko, co sam wie, na prawo i na lewo – napotkał drugiego Orestesa? Ten zaś, wszystko zrozumiawszy, powędrowałby do Seleukosa czy Pusjamitrasa, by rzec temu czy tamtemu: „Chcecie znać sposób pokonania Eutydemidów? Walczcie z nimi na wodzie, przemieniając swych wioślarzy w wojowników”. Nie musieliby nas pokonać, bo wioślarze, dawni niewolnicy, mogliby przeciw panom swym broń obrócić, ale któż zapewni, że nie byłby to początek wielkiego buntu niewolników we wszystkich królestwach świata? Z buntu zresztą sami niewiele co mogliby mieć, bo w końcu zapewne w najstraszliwszą z wszystkich możliwych niewolę zapędziliby ich przy pomocy jakichś dalszych swych wynalazków Orestesowie. Później może i między Orestesami samymi walka by wybuchła, zwyciężyłby ów, co by najwięcej wynalazł, ale przecież znów i jemu pracujący dlań skazańcy mogliby rzec kiedyś: „Daj nam wolność, inaczej nie będziemy pracować”... I tak działoby się i działo, a zamieszanie by w świecie całym rosło; więc też rzekł twój ojciec – o ileż ode mnie mądrzejszy! – Orestesowi: „Chcesz stąd odejść, ale ja ciebie nie puszczę, o ile nie zostawisz nam wszystkich swych ksiąg o mechanice, zapisków z własnymi wnioskami i przyrządów”. Pyta Orestes: „Co z nimi zrobicie?”. „Zatopimy – powiada Demetrios – wraz z okrętem, gdzie za wiele przyrządów do mówienia i słuchania na odległość się namnożyło”.
Chociaż do Antymacha należy na ten temat w Końcu „Zgody Narodów” ostatnie słowo – nie znaczy to bynajmniej, by z jego zdaniem utożsamiał się najwyższy stopień racji autora. Zgoda narodów w kulturze i filozofii nie tworzy jeszcze absolutnie wolnej republiki mieszańców. Potrzebna jest także, a może w pierwszym względzie, równość społeczna. Nie rozumieją tego, czy nie chcą rozumieć, Eutydemidzi, oświeceni władcy niewolniczo-feudalnego królestwa. Rozumie to ten, kto nierówności społecznej doświadczył w swym życiu najboleśniej, mieszaniec dwóch kast Mankuras. Mówi w rozmowie z Leptynesem: „Jesteś głupi, niezmiernie głupi! Jeśli para – powiedzmy, że tak się stanie! – zniszczy przedział między Barwami czy stanami, zniszczy go i między narodami. Nie będzie ni Indów, ni Irańczyków, ni Greków – będą sami mieszańcy”.
Zagadnienie zjednoczenia świata przez technikę, mimo że występuje w Końcu „Zgody Narodów” i powraca w postaci parowych okręcików męża Aleksandry w Słowie i ciele, nie jest głównym przedmiotem dyskusji Parnickiego o republice mieszańców. Nie tu leżą zasadnicze trudności w realizacji zgody narodów. Trzeba najpierw rozpatrzyć możliwości „zgody w niebiosach” i „zgody w człowieku” – rozwiązania różnic religijnych i sprzeczności psychologicznych. Właśnie w dziedzinach myśli i ducha granice są najmocniejsze, obok istotnych różnic występują przesądy najbardziej trwałe – i tu najtrudniejsze jest oddzielenie głupstwa od prawdy. Parnicki sygnalizuje tylko perspektywę społecznego rozwoju ludzkości aż do stanu zatarcia się różnic społecznych na drodze walki klas. Główna płaszczyzna dyskusji o republice mieszańców leży w jego powieściach gdzie indziej. O wiele ważniejsza jest dla niego perspektywa wpływu duchowego czy światopoglądowego. Tu, gdzie związki są o wiele trudniejsze do wytropienia, leży główny nurt kształtowania się idei zgody narodów. Misją więc wszystkich władców rozumiejących zadanie imperialistycznego podboju w kategoriach ideowych jest przede wszystkim ekspansja kulturalna. To podkreśla Aleksander Macedoński w rozmowie z dziadem Dionei, usprawiedliwiając odebranie wolności Atenom; które swoim dorobkiem, wytworzonymi przez siebie i u siebie wartościami nie umiały podzielić się z resztą świata: „Wielka tragedia, wielka rzeźba, wielki dialog filozoficzny albo mają w sobie coś, co porwać czy oświecić może lub musi każdą istotę ludzką – albo nie są wielkie. A któż z was, Ateńczycy, zdolny byłby światom dalekim zanieść wielkość własnych waszych tworów?”.
Synteza kultury jest czymś, co winno być zarazem początkiem i końcem zjednoczenia ludzkości. Cała reszta jest pochodna od tego. Nie będzie istotne, że kłócą się między sobą państewka greckie, plemiona irańskie, że walczą z sobą miasta poszczególne Italii i ksiąstewka niemieckie, jeśli nad nimi będzie w dalekie uzbrojone perspektywy, dążące do syntezy królestwo Eutydemidów czy natchnione mądrością Kościoła Powszechnego Święte Cesarstwo Rzymskie. Różnice te wygasną, muszą wygasnąć, skoro mieszańcy zdobędą władzę i wszystkich innych uczynią jeśli już nie mieszańcami z krwi, to przynajmniej mieszańcami z ducha. Sprawdzą się słowa Sylwestra II, pocieszającego wielkim swym marzeniem nędznego władcę, i uzbrojonego w potęgę swej natury mieszańca, cesarza Ottona III.
Frank nad Renem już nie jest Frankiem, Sas nie jest już Sasem nad Łabą, nie jest Scytą Scyta ani Weneta Wenetą – wszyscy stracili imię, co jednych od drugich różniło – wszystkich zrównała, zjednoczyła nędzna małość przed obliczem majestatu Ottonowego – małość prochu przed obliczem słońca, małość wróblego świergotu przed obliczem lotów podniebnych złotoskrzydłego orła – małość barbarzyńców przed obliczem światowładnego Rzymu – małość chwili przed obliczem wieczności.
Marzenie jest u Parnickiego przejawem woli. Nie tylko zawsze musi poprzedzać swą realizację, ale kto wie, czy czasem nawet nie może człowiekowi zastąpić realizacji. Jest potęgą duchową zmieniającą świat. Do tego nawet stopnia, że często kusi nas sąd: „świat jest taki, jakim go być myślimy”. Przeto Parnicki zaczyna od człowieka, od mroków jego duszy, schodzi do nich, aby tam szukać możności znalezienia dróg do realizacji republiki mieszańców, schodzi przede wszystkim do duszy mieszańca.
3
Mieszaniec jest z natury człowiekiem słabym, o dużej ilości kompleksów i bogatym życiu wewnętrznym. Psychika jego nie pozwala zamknąć się w ograniczeniu przesądów; jest prześladowany, a więc wrażliwy. Kocha, a nie dane mu jest lub rzadko dane mu jest spotkać się ze wzajemnością. W niego godzą najczęściej szowinizmy, choć on właśnie nieraz najłatwiej im ulega. Najbardziej klinicznym już typem mieszańca jest autor listów do Markii ze Słowa i ciała. On czuje się wydziedziczonym spadkobiercą dwóch kultur.
Ale czy ty nie czujesz smaku możliwości zestawienia na piśmie Akropolu i Kariatyd z dziwnym dla ucha zachodniego brzmieniem: Puszkalawati? Czemuż więc miałbym sobie odmawiać tej rozkoszy, jeślim władny to brzmienie jak najdokładniej greckimi odtworzyć literami? A władnym, choć jestem tylko – nieprawdaż? – na wpół wschodnim barbarzyńcą, na wpół – jak wy to tu na Zachodzie mówicie? – upiornym koszmarem, co wyrósł był na przestrzeni półtysiąclecia z nasion zasianych przez słodkie sny Aleksandra, Filipowego syna?
Czuje się barbarzyńcą nieznajdującym oparcia w patriotyzmie, barbarzyńcą, którego każdy nazwać może pogardliwym słowem, i on zawsze to słowo przyjmie, z czyichkolwiek ust by ono pochodziło, bo będzie się wtedy poczuwał do solidarności z tym szczepem rodzicielskim, który jest lżony, a nie z tym, który lży. I on właśnie najmocniej potrafi odczuć niesprawiedliwość każdej teorii szowinistycznej o przyrodzonej wyższości jednego szczepu nad drugim. Próbuje argumentować, ale argumentacja tu jest bezsilna, ta bowiem nauka jako nadbudowa ideowa stworzona dla usprawiedliwienia postępków złych opiera się nie na logice, a na emocjach. Autor listów jest nieprawym dzieckiem członka dynastii Arsakidów, lecz na próżno żywi przekonanie:
iż w jednej przynajmniej przedstawicielce możnowładztwa partyjskiego zdołam przełamać uprzedzenie do mej osoby – uprzedzenie rodzące się z przekonania, iż wśród Arsakidów ja to zawsze i tylko kukułcze jajo, choćbym nawet tysiąc razy użyteczniejszy był dla Króla Królów i całego narodu partyjskiego niż wszyscy moi bracia przyrodni i stryjeczni.
Jest synem Greczynki, ale świat zachodni widzi w nim jedynie książątko barbarzyńskie niedorównujące mu, w gruncie rzeczy – pogardzanego zakładnika, którego z wyższych racji polityki międzynarodowej należy trzymać pod potrójną strażą w złotej klatce. Sam czuje się stokroć wyższy nad swych stróżów, ale nie może zdobyć się na chłodną pogardę, bo i z tego pnia również pochodzi. Zdobywa się jedynie na pełną bólu inwokację:
Jak wiele jednak – jak bardzo wiele – muszę ci tłumaczyć, Markio. I to z dokładnością, drobiazgową wręcz, co doprawdy przystoi tylko najniższemu stopniowi nauki szkolnej. Co, oczywiście, nie jest twoją winą, tylko tego waszego świata, tego dzikiego Zachodu, który wydał był biedactwo, twą matkę, a ojca twego zagarnął był okrutnym nienasyceniem konieczności ciągłego mówienia sobie: „Myśmy silni! Niezwyciężeni! Jedyni!”. Gdy czytam waszych historyków i geografów – a waszymi nazywam nie tylko Rzymian, ale i Greków, którzy się Rzymianom zaprzedali – nadziwić się nie mogę lenistwu umysłowemu, tchnącemu z wszystkich tych ksiąg. Bo i jak nazwać inaczej niż właśnie lenistwem umysłowym skwapliwe szafowanie epitetem „Barbarzyńcy” w stosunku do wszystkich tych, czyjego trybu życia, zwyczajów, upodobań i pojęć rozumienie wymaga niejakiego wysiłku myśli? Wiem, Markio – o mnie, gdy pierwsza do ciebie dotarła wiadomość, nie inaczej powiedziałaś: „Jakaż to miła odmiana, taka wyobraźnia barbarzyńskiego książątka”.
Całe pragnienie wyobraźni autora listów ześrodkowuje się na posiadaniu dziecka z kobietą, która ma ojca Greka. Chce w ten sposób zniszczyć niejako siebie jako ogniwo w łańcuchu pokoleń i spłodzić czystego Greka, którego nie dotknie już dotkliwe piętno mieszańca. To niestety nie jest możliwe, a raczej możliwe jest tylko w wyobraźni i właśnie w wyobraźni znajduje autor listów do Markii jedyny ratunek przed własnym losem. Wyobraźnia może być tylko bezgranicznym bełkotem, ale jeśli podda ją się rygorom logiki, może stać się narzędziem zmieniającym świat. Wyobraźnia autora listów do Markii z pozoru najbardziej przypomina bełkot postrzępionych myśli przemieszanych z sennymi marzeniami. Jeśli jednak wczytujemy się w nie bardziej, odnajdujemy dalszy ciąg tej samej dyskusji, którą zapoczątkował Aecjusz..., kontynuowały Srebrne Orły i Koniec „Zgody Narodów”.
Najściślej dyskusja ta zespala się tu z procesem tworzenia. Wygląda tak, jak gdyby autor mówił: W poprzednich książkach przeprowadzałem dyskusję, którą oddawałem wam w formie gotowego dramatu, ubranego w precyzyjne słowa, podzielonego na osoby, przeprowadzałem spór, stosując zasady od dawna ustalone, obowiązujące w rozumowaniu. Dalsze jednak prowadzenie dialogu w ten sposób byłoby bezowocne, wysuwałbym nowe racje, pokazywał nowe, mniej lub bardziej uchwytne trudności. Nowa książka dać by mogła tylko takie pogłębienie problematyki, jakie przyniosłoby wprowadzenie zmian ilościowych. Cóż to by jednak dało. Mielibyście w dalszym ciągu zaledwie część racji i część zaledwie dyskusji. Zanim bowiem się sformuje gotowy argument, który w wykończonej stylistycznie formie przelać można na papier, papirus czy pergamin, w myślach rodzą się argumenty, przelotne choćby i nie zawsze uchwytne „za” lub „przeciw” danej tezie czy tezy tej sformułowaniu. Przeprowadzić muszę krótką dyskusję, zanim napiszę zdanie. I oto każdy z tych wstępnych argumentów posiada rodzące go własne „za” i „przeciw”, i tak każda przesłanka posiada inne przesłanki, z których powstaje. Należałoby więc kopać w głąb tak głęboko, jak najsprawniejszy umysł człowieka, który osiągnął najwyższy stopień samopoznania, nie jest zdolny. Stąd niczego w pełni nie potrafię sobie uświadomić, a cóż dopiero wyrazić. Chcę was jednak, czytelnicy, wzbogacić o najdalsze dostępne mojej introspekcji warstwy z pokładów przesłanek, z których buduję moje tezy. Gorzej jednak, oprócz bowiem tych stopni, wiodących do głębi, istnieją również drogi dążące wzwyż, każdy argument rodzi wątpliwości, a każda z wątpliwości tych rodzi następne, i to znów tak wysoko, jak wysoko oko moje niezdolne jest sięgnąć. Narzędzia, którymi posługujemy się w myśleniu, gdybyśmy potrafili myśleć konsekwentnie, zawiodłyby nas natychmiast i stanęlibyśmy w jednym jedynym punkcie, kopiąc w głąb i sięgając wzwyż bez końca:
I tak by się dało owe „albo, albo” snuć w nieskończoność, raz otrzymawszy bodziec dla myśli, by mknęła w odpowiednim kierunku. Kto taki bodziec władny jest dać – jest filozofem. Im zaś dłużej pod wpływem bodźca musi myśl biec, tropiąc kres owym „albo, albo”, tym większy jest i filozof. Dlatego też, iż nie widać kresu wszystkim niezliczonym kolejnym „albo, albo” wynikającym z pytania „który człowiek jest miarą wszech rzeczy?”, uznał on, Heliodor, żołnierza, jutro zapewne dziedzica obszernych włości w Margianie, za tak wielkiego filozofa.
Przed laty pisał w Czynie i słowie Irzykowski o Żeromskim:
Czy znaczy to, że ja żądam, by każdy autor w swoim dziele sam od siebie suchymi słowy zaznaczał, jak on się na daną kwestię sam zapatruje? Bynajmniej; to nie jest koniecznym. Ale koniecznym jest, żeby poeta przed napisaniem dzieła sam dobrze wiedział, jak się wobec tej kwestii zachowuje; może naturalnie mieć jakieś wątpliwości, ale powinny to być wątpliwości najwyższego stopnia. I nie chodzi tu tylko o myślenie ad hoc, to jest przed napisaniem dzieła; jego całe przygotowanie poprzednie, całe życie, sposób myślenia i odczuwania musi mieć bardzo wysokie napięcie; dzieła są tylko śladami. Obrazowo powiedziałbym: dzieło jest tym lepsze, im wyższe są stopnie orientacyjne, na których poeta buduje zamki uczucia, fantazji; im wyższe stopnie, tym bliżej gwiazd.
Są pisarze „mocni”, zajmujący się człowiekiem „mocnym”, ich bohaterowie są pewni swoich działań i pewni norm, które ich działaniami kierują. Są autorowie „słabi”, którzy schodzą do laboratorium myśli i badają logikę uczucia; ich bohaterowie to również ludzie „słabi”, działający mimo swej słabości. Ci mają „punkty orientacyjne” położone wyżej czy głębiej. Być może, że po głębszym wniknięciu okaże się, iż bohaterowie „mocni” nie istnieją, są tylko ludzie żyjący z nieuświadomioną „słabością”. Pisarstwo Parnickiego bada ludzkie słabości.
Słowo i ciało, powieść o człowieku tworzącym, pokazana w procesie swego powstawania, może być obrazem twórczości Parnickiego i należy ją sądzić jako wyznanie odautorskie. Jest to introspekcja człowieka słabego piszącego pamiętnik w zamkniętym pokoju, otoczonego maskami kobiet-zagadnień. Człowiek słaby w pancerzu uczoności. Dla niego emocja nie może być efektem; niezrozumiana własna emocja lub taka, której źródeł i znaczenia nie stara się zrozumieć, nie może być powodem do chluby. Bohater ten nie może sobie pozwolić na uczucia, o ile nie są one równocześnie racjonalizowane. Ciągle staje on na skraju niepoznawalnego. I ciągle stara się tę granicę przekroczyć. Jest skazany na ciągłe zrywanie więzów. Są to właśnie jego drogi wiodące ku wyzwoleniu. Ponieważ jednak możliwości poznawcze człowieka są niepewne, nie wiadomo, czy owe przeciwności, jakim ulega, nie są w gruncie rzeczy jedynie przeciwnościami pozornymi i czy wyzwolenie się od nich poprzez ich rozwiązywanie zaprowadzi na drogę ku rzeczywistej wolności.
Ta ostatnia wątpliwość jest jednak wątpliwością, której, sądzę, ulega wielu „mocnych”. Oni to, odrzucając mniemane złudzenia, wprowadzają na ich miejsce wygodne dla siebie uproszczenia, tworząc to, cośmy nazwali, zgodnie z koncepcją republiki mieszańców, mitami granicznymi. Jest to więc pogląd sprzeczny w swym założeniu z ideą, jaką głosi Parnicki. Jego książki posiadają budowę kuli utworzonej przez wciąż rozszczepiające się promienie biegnące ze środka. Kula ta jednak nie ma i nie może mieć trwałych granic. W każdym momencie powiększa swój promień, jest bowiem wielka jak byt – a więc nie do zmierzenia. Trzeba rzeczywiście nie byle jakiej inteligencji i żelaznej dyscypliny myślenia, żeby przy takiej koncepcji świata fikcji powieściowej nie zgubić się z kretesem, żeby to pączkujące gwieździście monstrum móc na każdym etapie myślenia zamknąć w regularną kulę. Na pewnym więc planie – na planie duszy ludzkiej właśnie – „zgoda narodów” staje się celem nieosiągalnym, celem, do którego należy podążać, z góry mając pewność, że nigdy się go nie dostąpi. Chyba?... Chyba jedynie wtedy, gdyby prawdziwa miała okazać się teza, szeroko dyskutowana w Końcu „Zgody Narodów”, że droga ku wyzwoleniu prowadzi przez samounicestwienie; ale cała twórczość Parnickiego zdaje się owej tezie zaprzeczać – zdaje się poprzez kult działającej myśli być jedną wielką dyskusją z ową tezą. Chcąc jednak wyjaśnić, co rozumie Parnicki przez samounicestwienie, dojść by trzeba do koncepcji bóstwa, a więc do możliwości stopnia samounicestwienia: czy może to być unicestwienie zupełne, czy rozpłynięcie się w panteistycznej ponadświadomości, czy też w ogóle świadomość jednostkowa jest niezniszczalna i nie może zjednoczyć się w zupełności nawet z Bogiem, o ile ten istnieje jako byt doskonały, a więc eo ipso nadrzędny wobec wszelkich bytów ułomnych. Zaprowadziłoby to nas do konieczności rozważania zapatrywań Parnickiego na istotę boskości, a na to nie ma miejsca w tej chwili.
Proces pisania-tworzenia jest równoznaczny z procesem poznania. Jednoczy nasze poznawanie na jawie z poznawaniem we śnie.
Nikt nie stoi za mną – to mi się śni tylko. Czy można śnić, pisząc – lub raczej pisać, śniąc? Można. Trzeba. Kto pisze, nie śniąc, daremnie się trudzi: nikt go więcej niż raz nie przeczyta. I słusznie. Bo i po cóż się czyta? Oto, by zbawienie osiągnąć poprzez pismo, znaleźć drogę ku oświeceniu. Któż jednak kiedykolwiek znalazł zbawienie czy oświecenie poza snem? Za mną stojący śmieje się. Ale też on nie wie, co to jest sen, jak zapewne nie umiałby wyjaśnić, co to jest zimno. Powiem mu więc: to ciepła zaprzeczenie. A sen – zaprzeczenie jawy – tego, co wszyscy w danej chwili mają za oczywiste. Któryż Zbawiciel, który Światłonośca nie musiał bądź zacząć, bądź skończyć swego trudu wyzwaniem temu rzuconym, co wszyscy wokół niego mieli za oczywiste? Jak to mówił w Taksyli Nagardszuna: „Prawda oczywista Jutra jest inna niż dzisiejsza, ale iżby istotnie mogła się taka jutro stać, ktoś już dzisiaj musi rzucić wyzwanie oczywistości prawdy dzisiejszej. Niech się zeń śmieją, niech go klną, nawet kamienują – bez niego Dziś nie ustąpi Jutru”.
Proces pisania utożsamiony z poznaniem można utożsamić też w pewnych przynajmniej warunkach z marzeniem. Nie ma więc prawdziwego poznania, które nie wybiegałoby w przyszłość, które nie byłoby w samej rzeczy naszym marzeniem o przyszłości. Stąd w ujęciu Parnickiego marzenie bywa prawdziwsze od rzeczywistości, jest więc w większym stopniu rzeczywistością niż ona sama.
Właśnie mieszaniec, marzyciel ze swej natury – pragnie bowiem od urodzenia tego, czego posiąść nie może – predysponowany jest, by zostać motorem dziejów. On właśnie jest twórcą in potentia i aktualnie, on ma najwięcej tej siły, płynącej z krzywd doznanych, by być zdolnym nawet wartości rzeczywiste kłaść na ołtarzu swojej twórczości.
Mieszaniec w Słowie i ciele jest zżerany przez wątpliwości. Każda wątpliwość jest krokiem do prawdy, więc krokiem do zwycięstwa. Człowiek zwątpiony jest bliższy prawdy niż ten, który głosi gromkie pewniki; co ważniejsze, w prawdzie leży obiektywna siła – wątpiący jest więc obiektywnie od pewnego swej racji silniejszy.
Człowiek „słaby” i silny przy tym mocą swej mądrości jest glebą, na której najlepiej wyrasta koncepcja republiki mieszańców. On potrafi najlepiej zrozumieć częściowość i wielkość (w ułamkowości właśnie leżącą) racji wielkich kultur. On, który najlepiej przeczuł Prawdę, wie, że musi być ona wielka i oszałamiająca ponad miarę ludzkiego pojęcia, jeśli jej ułamki są dla nas wielkie i oszałamiają nas.
Słaby mieszaniec najmocniej i skutecznie przeciwstawia się podbojom imperialistycznym, ustanawiającym zgodę narodów na okręgu ziemskim. Moglibyśmy powiedzieć: czyni to wbrew woli autora, jeśliby to tradycyjne określenie w wypadku powieści-dyskusji Parnickiego cośkolwiek znaczyć mogło. W mieszańcu – zarówno podmiocie, jak i przedmiocie utworów – obserwujemy przełamywanie się obsesji słabości.
Właśnie mieszańcowi imponuje również moc, siła, chwała, potęga; jemu, słabemu, imponuje władza absolutna imperium; wmawia on sobie, że właśnie imperializm niemal nadludzko oświecony potrafi znieść mity graniczne. Nie od razu zrozumie, i nawet nie chce rozumieć, że to właśnie imperializm jest twórcą mitów najgroźniejszych, że dorabia do siebie ideologię, nadbudowę, najgroźniejszą w swych skutkach, najbardziej zakłamaną, wymyśloną, niemającą za sobą poparcia częściowej nawet prawdy uczuć, tkwiącej w każdym partykularnym patriotyzmie. Mity imperium grają nie na sentymentach, ale na najprymitywniejszych instynktach człowieka, instynktach krwiożerczości, tych, które odezwały się raz jeden w świątobliwym mieszańcu Aronie, gdy napadły nań wilki pod Poznaniem, na tych instynktach, które dążący do prawdy mieszaniec potępia konsekwentnie. Nie rozumie on tego, że nawet właśnie owo uczucie podziwu dla oświeconego imperium u niego samego jest rezultatem jego własnej wiary w stworzony przez imperium mit graniczny.
Tutaj byłoby dobrze dla psychoterapii przedyskutować raz republikę mieszańców nie na klinicznie wybranym preparacie historycznym, ale na żywym organizmie współczesności. Taka konfrontacja bezpośrednia, nie przez odległe analogie, mogłaby sprostować wiele zaistniałych nieporozumień i wyostrzyć historyczne perspektywy, usunąć pewne historiozoficzne sprzeczności. Jak wyglądała zgoda narodów pod orłami Napoleona? Przecież koncepcja podobna. Jak wyglądały i wyglądają poczynania przeprowadzane zupełnie współcześnie? W koncepcjach praktycznej kontynuacji zgody narodów i politycznej organizacji republiki mieszańców dyskusja toczy się i toczyć się będzie na materiale współczesnym, a przyczynki z odległej historii pozostaną zawsze tylko przyczynkami. Natomiast gdy chodzi o przenikanie się kultur, dzieło Parnickiego zajmuje się zagadnieniami najistotniejszymi. Drąży on do źródeł, ukazuje sprzeczności, poszukuje wartości, które ważą i na świecie współczesnym.
Tam, gdzie chodzi o człowieka, człowiek jest jeden i preparaty Parnickiego odznaczają się nadzwyczajną uczciwością i wnikliwością badawczą. Człowiek zajmuje obszar bezkresny i preparat jest zawsze tylko punktem wyjściowym, a twórczość obszarem z pozoru nieograniczonym, w rzeczywistości zaś zamkniętym kruchością naszych możliwości poznawczych i ogromem tego, co jest ponad nami. Pozostaje jakże bardzo emocjonalny wykrzyknik: „Nie wiem, nie chcę wiedzieć. I nie chcę, aby to zostało zapisane. Są granice, poza które sztuka pisania – nawet pisania po grecku – wyjść nie może. A gdyby mogła, to nie powinna”.
(1957)
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------