Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Krok i rytm. Wybór szkiców - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krok i rytm. Wybór szkiców - ebook

Jacek Łukasiewicz należy do grona najbardziej wpływowych powojennych krytyków. Jego eseje oraz szkice, a także rozumienie społecznej roli piśmiennictwa i krytyki, odcisnęły istotny ślad w dyskusji o literaturze współczesnej. Pisane od lat sześćdziesiątych do śmierci autora w 2021 roku książki, artykuły oraz notatki krytyczne składają się na wielowątkowe i niezmiennie aktualne dzieło.

Przygotowany przez Pawła Mackiewicza wybór zawiera najistotniejsze, szeroko komentowane teksty autora Zagłoby w piekle, a także niepublikowany dotąd fragment nieukończonej książki o twórczości Adama Mickiewicza. Wiele z esejów ma charakter autobiograficzny. Ukazują Łukasiewicza nie tylko jako wnikliwego literaturoznawcę i obserwatora przemian społeczno-politycznych, lecz również jako czytelnika, który daje się uwieść lekturze i wchodzi z tekstem w intymny dialog.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-30-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Re­pu­blika mie­szań­ców

1

Twór­czość Teo­dora Par­nic­kiego jest szcze­gól­nym zja­wi­skiem w na­szej współ­cze­snej li­te­ra­tu­rze. Jego po­wie­ści hi­sto­ryczne: Aecjusz, ostatni Rzy­mia­nin, Srebrne Orły, Ko­niec „Zgody Na­ro­dów”, Słowo i ciało, są wy­kła­dem i dys­ku­sją jed­nej tezy, upo­rczy­wie bro­nio­nej przed za­rzu­tami, pod­chwy­tli­wymi py­ta­niami, sy­tu­acjami i kon­fron­ta­cjami hi­sto­rycz­nymi.

Kon­cep­cja Teo­dora Par­nic­kiego wy­gląda mniej wię­cej tak: czło­wiek jest istotą skłó­coną we­wnętrz­nie, ludz­kość wsku­tek ja­kiejś przy­czyny, którą na­zwijmy dla uprosz­cze­nia wieżą Ba­bel (Par­nicki zresztą nie po­słu­guje się tym przy­kła­dem), zo­stała po­dzie­lona gra­ni­cami na­ro­do­wo­ścio­wymi, ję­zy­ko­wymi, pań­stwo­wymi, kul­tu­ro­wymi. Czło­wiek nie może się z tych gra­nic wy­zwo­lić. Działa na ich ko­rzyść ty­siąc i sto sprę­żyn psy­chicz­nych, po­czu­cie siły, prze­wagi, mi­łość wła­sna, jed­nost­kowa lub gru­powa – sub­li­mo­wane w pa­trio­tyzm, w re­li­gij­ność, w przy­wią­za­nie do kul­tury i oby­czaju. Działa na ich ko­rzyść przy­ro­dzona po­trzeba pod­po­rząd­ko­wa­nia się ist­nie­ją­cym kon­cep­cjom ży­cia, ro­dząca się z le­ni­stwa umy­sło­wego, i łą­cząca się z nią skłon­ność do śle­pej wiary. Wy­pły­wają z niej fa­na­ty­zmy re­li­gijne i szo­wi­ni­zmy na­ro­dowe.

Po­nure dzie­dzic­two wieży Ba­bel, za­ostrza­jące się i utrwa­la­jące z bie­giem czasu, ogra­ni­cza wol­ność czło­wieka, a więc stan peł­nego szczę­ścia, które jest jed­no­znaczne z wy­zwo­le­niem. Czło­wiek staje się nie­wol­ni­kiem nie tylko rze­czy­wi­stych, choć może i cząst­ko­wych war­to­ści, ale także nie­wol­ni­kiem nie­uza­sad­nio­nych zwy­cza­jów, wy­pra­nych z tre­ści mi­tów, słu­żeb­ni­kiem bzdury i beł­kotu czy fał­szy­wych nad­bu­dów ide­olo­gicz­nych, do­ro­bio­nych do ist­nie­ją­cego stanu nie­na­wi­ści, wo­jen i nie­zgody, stanu sprzecz­nego z tym, co na­zy­wamy etyką na­tu­ralną, nad­bu­dów uspra­wie­dli­wia­ją­cych ten stan. Wy­daje się, że ludz­kość z ja­kiejś nie­wia­do­mej przy­czyny zna­la­zła się w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Czło­wiek ni­gdy nie bę­dzie za­in­te­re­so­wany li­kwi­da­cją dzie­dzic­twa wieży Ba­bel. Je­śli bo­wiem na­leży w da­nej chwili do grupy zwy­cięz­ców, stara się o utrwa­le­nie i po­sze­rze­nie za­kresu swo­jego stanu po­sia­da­nia i tłu­ma­czy swój suk­ces słusz­no­ścią sprawy, któ­rej służy. Skoro zaś znaj­dzie się wśród cie­mię­żo­nych, po­czu­cie ho­noru, god­no­ści i am­bi­cji, a poza tym skłon­ność do emo­cjo­nal­nego przy­wią­za­nia, wzra­sta­ją­cego, jak wia­domo, w miarę prze­śla­do­wań, na­każe mu kon­so­li­da­cję w sta­rej wie­rze i sta­rym oby­czaju. Działa in­stynkt za­szczu­tego stada, które zbija się w jed­ność, by w ten spo­sób sku­tecz­niej prze­ciw­sta­wić się na­past­ni­kowi. Z tego to kręgu, wy­da­wać by się mo­gło za­mknię­tego, Par­nicki po­szu­kuje wyj­ścia. Wi­dzi ra­tu­nek w jed­nost­kach wy­wo­dzą­cych się z dwu pni na­ro­do­wych, re­li­gij­nych czy in­nych, w mie­szań­cach, w któ­rych prze­rwał się in­stynkt gru­powy, a ra­czej na­stą­pił kon­flikt mię­dzy dwoma lub na­wet kil­koma in­stynk­tami ple­mien­nymi. Do mie­szań­ców, po­wiada, we wszyst­kich swych zna­nych mi po­wie­ściach hi­sto­rycz­nych – od Aecju­sza... do Słowa i ciała – na­leży przy­szłość świata. Dla­tego te­ma­tem swo­ich po­wie­ści czyni epoki, w któ­rych roz­wi­jała się kon­cep­cja jed­no­ści po­nad­ple­mien­nej i po­nad­kul­tu­ro­wej. W Aecju­szu... – Rzym w przeded­niu swego schyłku, pra­gnący zjed­no­czyć pod zło­tymi or­łami na rów­nych pra­wach ple­miona ger­mań­skie. W Srebr­nych Or­łach – wielką kon­cep­cję uni­wer­sal­nego Ko­ścioła, któ­rej naj­więk­szym rzecz­ni­kiem w po­wie­ści jest pa­pież Syl­we­ster II, po­słu­gu­jący się słu­żeb­nie drugą kon­cep­cją, eks­hu­mo­wa­niem Ce­sar­stwa Rzym­skiego. W Końcu „Zgody Na­ro­dów” co­famy się do hel­le­ni­stycz­nego Nad-Kró­le­stwa Eu­ty­de­mi­dów, dy­na­stii, która po­sta­wiła przed sobą wiel­kie za­da­nie zjed­no­cze­nia Gre­ków, Irań­czy­ków, In­dów, trzech na­ro­dów, trzech kul­tur.

We wszyst­kich też po­wie­ściach bo­ha­te­rem jest mie­sza­niec. Czy to bę­dzie Aecjusz, dziecko z pni rzym­skiego i goc­kiego na­ro­dzone, przy­ja­ciel huń­skiego króla At­tyli; czy Aron, mnich ir­landzki, który prze­wę­dro­wał An­glię, Fran­cję, dłu­gie lata spę­dził w Rzy­mie u boku Syl­we­stra II, a na za­koń­cze­nie przy­pa­dło mu zo­stać pierw­szym opa­tem ty­niec­kiego klasz­toru; czy w Końcu „Zgody Na­ro­dów” Lep­ty­nes – syn Greka i Ży­dówki, Man­ku­ras – mie­sza­niec dwóch kast in­dyj­skich, Dio­neja – Gre­czynka oca­lona i wy­cho­wana przez Irankę. I wresz­cie w Sło­wie i ciele tra­giczny bo­ha­ter li­stów do Mar­kii, mie­sza­niec szar­pany przez wszyst­kie chyba de­mony oso­bliwe, któ­rych za­da­niem jest drę­cze­nie mie­szań­ców.

Mie­szań­com tym przy­pada rola rze­czy­wi­stych mo­to­rów hi­sto­rii. Aby mo­gli dzia­łać sku­tecz­nie, winni uświa­do­mić so­bie wła­sną sy­tu­ację, w za­ło­że­niu już tra­giczną. Nie mogą bo­wiem stać się peł­no­praw­nymi udzia­łow­cami kul­tur, które ich zro­dziły. Za­wsze będą od­trą­cani przez każdą ze stron jako istoty nie­pełne, jako me­tal za­fał­szo­wany. Ich myśl bę­dzie zbyt kry­tyczna, by zdo­łał po­chło­nąć ją szo­wi­nizm, choćby go pra­gnęli, ich uczu­cie bę­dzie roz­darte i nie będą po­tra­fili ulec fa­na­ty­zmowi, choć nie­raz ule­gliby z ulgą. Do­piero uświa­do­mie­nie so­bie faktu, że sta­no­wią wy­pad­kową hi­sto­rii, jej droż­dże i za­czyn, uświa­do­mie­nie so­bie przez nich zde­ter­mi­no­wa­nia wła­snej in­no­ści, po­zwoli skie­ro­wać ak­tyw­ność na wła­ściwy tor – na tor walki o rzecz­po­spo­litą mie­szań­ców, któ­rej wy­ni­kiem bę­dzie li­kwi­da­cja po­nu­rego dzie­dzic­twa wieży Ba­bel. Tak o tym mówi naj­żar­liw­szy i naj­bar­dziej świa­domy rzecz­nik owej idei w Końcu „Zgody Na­ro­dów”, Ind Man­ku­ras, po­zo­sta­jący na służ­bie Eu­ty­de­mi­dów. Słowa swoje kie­ruje do in­nego mie­szańca, Greko-Żyda, Lep­ty­nesa:

Toż samo i z tobą za­wsze bę­dzie: po­wia­dasz, że nie chcesz być Ży­dem, ale niech Grecy zro­bią na twych oczach Ży­dom krzywdę, od razu – choćby na krótką chwilę tylko – ogar­nie cię wstyd, żeś Grek. Ale gdy­byś też miał kie­dyś za Żyda się uznać, zbun­tu­jesz się prze­ciw temu swemu po­sta­no­wie­niu, wi­dząc Żyda, jak uchyla się od wspól­nej z Gre­kiem wie­cze­rzy, by się nie ska­zić, a sto­kroć bar­dziej: gdy Żyd bę­dzie się śmiał z Greka pła­czą­cego nad lo­sem Edypa czy Priama, czy Nio­bi­dów... Je­śli bę­dzie kiedy wojna mię­dzy Ży­dami a Gre­kami, Ży­dem bę­dziesz w dniach grec­kich zwy­cięstw, w dniach zwy­cięstw ży­dow­skich – Gre­kiem... Która to po­stawa my­ślowa pro­stą jest drogą do sa­mo­bój­stwa, bądź do sza­leń­stwa. Czy mo­żesz na drogę tę nie dać się za­wlec? Mo­żesz. Mó­wiąc so­bie: nie ob­cho­dzą mnie ani Ży­dzi, ani Grecy, jak mnie prze­stało ob­cho­dzić za­równo to, co prze­żywa Brah­man, jak i to, co Siu­dra. Czy brąz jest mie­dzią, czy oło­wiem? Jest sobą, choć po­cho­dzi z obojga, i ro­bić zeń można rze­czy sto­kroć wspa­nial­sze niż czy to z mie­dzi sa­mej, czy z oło­wiu.

– Cóż można ro­bić z mie­szań­ców?

– Chcesz rzec: co może ro­bić mie­sza­niec, czego by nie zro­bił ani czy­sty Grek, ani czy­sty Żyd, ani Brah­man, ani Siu­dra? Po­wiem ci: może stwo­rzyć taką spo­łecz­ność, ja­kiej ni­gdy ni­g­dzie jesz­cze nie było na świe­cie. Nie je­den mie­sza­niec, ale cała nas gro­mada.

– Spo­łecz­ność szczę­śliw­szą od wszyst­kich in­nych?

– O tyle przy­naj­mniej, o ile szczę­śliw­szy jest czło­wiek, który, je­śli woli, aby nie pa­dało, ma w po­bliżu dach, pod który może się schro­nić.

– Ro­zu­miem, że dach ten – w mnie­ma­niu twoim – to Nad-kró­le­stwo Eu­ty­de­mi­dów?

– Nie, Eu­ty­de­mi­dzi to tylko słupy dach pod­trzy­mu­jące. Przy­naj­mniej po­ko­le­nie Króla Wiel­kiego, An­ty­ma­cha, Apo­lo­dota. Po­ko­le­nie na­stępne zaś? Je­śli nie po­za­bi­jają się wza­jem­nie lub nie po­sza­leją – w sa­mej rze­czy, mogą być rów­nie spraw­nymi bu­dow­ni­czymi da­chu, jak ty lub ja. Tylko – uwa­żasz? – mie­sza­niec z krwi za­bije się lub osza­leje, je­śli się uprze przy tym, aby mie­szań­cem – choćby w du­chu czy my­śli tylko – nie być. Od­wrot­nie jest z Gre­kami czy­stej krwi, któ­rym na­zbyt już myśl czy du­cha za­truła Azja: za­pra­gnąw­szy na­wet być mie­szań­cami – czuć lub my­śleć, jak ty lub ja – długo tego nie wy­trzy­mają.

2

Mie­szań­cem można być nie tylko z krwi, ale także można być mie­szań­cem z du­cha, albo też jed­nym i dru­gim za­ra­zem. W in­nym miej­scu cy­to­wa­nej już roz­mowy z Lep­ty­ne­sem Man­ku­ras stwier­dza, że „krew to coś słab­szego niż duch czy myśl”. Uświa­do­mie­nie so­bie swej roli nie przy­cho­dzi od razu i nie za­wsze też jest ko­nieczne. Aron w Srebr­nych Or­łach do końca nie wie, że to wła­śnie on jest naj­bar­dziej pre­dy­sty­no­wany do sze­rze­nia chry­stia­ni­zmu w czę­ściowo po­gań­skiej Pol­sce. On, ty­powy spad­ko­bierca my­śli grec­kiej i ła­ciń­skiej, Ir­land­czyk, który oj­czy­sty ję­zyk przy­wo­łuje do­piero w ma­li­gnie. On wła­śnie po­trafi całą swoją istotą prze­ciw­sta­wić się Dyt­ma­rowi, gdy ten do­wo­dzi, że tak jak z jajka od razu nie wy­ra­sta kura, tylko wpierw wy­kluwa się kur­czę, tak Po­lak, aby stać się Rzy­mia­ni­nem, musi wpierw przejść po­śred­nią fazę nie­miec­ko­ści. On, czło­wiek słaby w grun­cie rze­czy, uzbro­jony zo­staje we wspa­niały oręż to­le­ran­cji, aby mieć zdol­ność prze­ciw­sta­wia­nia się wszyst­kim ma­skom szo­wi­ni­zmu. Jedną z naj­bar­dziej dys­ku­to­wa­nych w po­wie­ściach Par­nic­kiego jest teza, że nie ma dróg po­śred­nich mię­dzy na­ro­dem, rasą, re­li­gią, kul­turą a uni­wer­sa­li­zmem. Kto się od razu nie prze­kształci w do­sko­na­łego mie­szańca, ten ni­gdy się nim nie sta­nie. Usłużny bo­wiem duch fa­na­ty­zmu na miej­sce jed­nego ko­stiumu chęt­nie pod­suwa drugi. Na każ­dego, kto się wy­zwoli z pęt wła­snego par­ty­ku­la­ry­zmu, ocze­kują z go­to­wo­ścią przed­sta­wi­ciele par­ty­ku­la­ry­zmu in­nego, twier­dząc, że ich par­ty­ku­la­ryzm jest szer­szy, że obej­muje wię­cej, że tym sa­mym jest stop­niem wzwyż ku zu­peł­nemu wy­zwo­le­niu. Na każdą od­ważną myśl, która wy­zwoli się z mi­tów, czy­hają inne mity; znaj­dują się usłużni wo­dzo­wie ofia­ro­wu­jący sła­bo­ści swą siłę, zmę­czo­nym lo­giką – swą nie­za­wodną in­tu­icję.

A w dziele wy­zwo­le­nia li­czy się przede wszyst­kim myśl. Dla­tego czło­wiek tak słaby, tak – rzec by się chciało – kru­chy, jaki był Ot­ton III, stał się na dłu­gie wieki sym­bo­lem od­ro­dze­nia ce­sar­stwa rzym­skiego. Mie­sza­niec zresztą nie­jako z na­tury swej jest słaby. Dzie­ciń­stwo mie­szańca pełne jest upo­ko­rzeń. Kom­pleksy na­war­stwiają się i na­ra­stają. Nie­raz tra­giczna szar­pa­nina po­mię­dzy jed­nym a dru­gim dzie­dzic­twem stwa­rza chęć wy­rwa­nia się, wy­po­czynku – do pra­gnie­nia sa­mo­bój­stwa włącz­nie. Dla­tego mie­sza­niec nie tylko pra­gnie, ale rów­nież po­trze­buje po­cie­chy, któ­rej nikt dać mu nie może, chyba drugi mie­sza­niec. Nie wszy­scy wy­trzy­mują. Jedni błą­kają się we wła­snej wy­obraźni, jak au­tor li­stów do Mar­kii, inni nie po­zwa­lają się prze­ko­nać i wolą brnąć w fał­szywą ak­tyw­ność. Do nich na­leży bo­ha­ter Końca „Zgody Na­ro­dów”, Lep­ty­nes. Nie za­wsze do­po­maga tu oczysz­cza­jąca te­ra­pia au­to­ana­lizy, którą Par­nicki sto­suje i po­sze­rza co­raz bar­dziej w każ­dej ko­lej­nej po­wie­ści.

Kiedy czyny Aecju­sza, wiel­kiego, zwy­cię­skiego twórcy pań­stwo­wo­ści, mie­szańca idą­cego prze­bo­jem przez hi­sto­rię, oglą­damy cały czas z ze­wnątrz na tle sze­ro­kich wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych, to au­tora li­stów do Mar­kii oglą­damy tylko od środka, od strony jego naj­taj­niej­szej pod­świa­do­mo­ści, i z tej per­spek­tywy dane nam jest po­zna­wać cały świat ze­wnętrzny i sze­roką pa­no­ramę wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych. Ale drogi do zwy­cię­stwa nie na­leży szu­kać w la­bi­ryn­cie pod­świa­do­mo­ści. U Par­nic­kiego – po­wie­dzie­li­śmy – zwy­cię­ska jest myśl. Ideą bo­wiem re­pu­bliki mie­szań­ców jest znie­sie­nie dzie­dzic­twa wieży Ba­bel, a gra­nice tam­tego ta­jem­ni­czego prze­działu utkane zo­stały z prze­są­dów i pod­po­rząd­ko­wa­nych tym prze­są­dom sen­ty­men­tów. Przeto re­pu­blika mie­szań­ców staje się re­pu­bliką mę­dr­ców.

Czy to ozna­cza pa­no­wa­nie elity umy­sło­wej? Okrutną dyk­ta­turę na kształt pla­toń­ski? Nie może tego ozna­czać, al­bo­wiem u pod­staw re­pu­bliki mie­szań­ców leży za­sada wol­no­ści, oczy­wi­ście wol­no­ści po­wszech­nej – tak jed­nost­ko­wej, jak i spo­łecz­nej. Bez re­ali­zo­wa­nia tej za­sady cała idea zgody na­ro­dów nie mia­łaby sensu. Wpraw­dzie w Srebr­nych Or­łach znaj­du­jemy roz­mowę Arona z arab­skim uczo­nym Ibn al Fa­ra­dim o teo­riach ko­smo­go­nicz­nych:

– Czy tak po­ucza wa­sza wiara? – le­dwo wy­szep­tał Aron.

Ab­dal­lah Ibn al Fa­radi wzru­szył ra­mio­nami. – Rze­kłem ci już – od­parł – że tajna to na­uka. Wpro­wa­dzam cię w nią, boś uczony, a wszy­scy uczeni są braćmi bez względu na to, ja­kiego pro­roka ustami czczą. Ale nie po­wta­rzaj pro­sta­kom tego, coś usły­szał. Po cóż prze­ra­żać ciem­nych od­sła­nia­niem prawdy, co nie przy­nosi ra­do­ści?

Aron czę­sto się za­sta­na­wiał nad sło­wami Ibn al Fa­ra­diego o bra­ter­stwie wszyst­kich uczo­nych bez względu na to, jaką wiarę wy­znają. Były chwile, kiedy po­cią­gało go to mnie­ma­nie, na­wet upa­jało – czę­ściej jed­nak obu­rzało i na­pa­wało trwogą.

Ale Aron na­zbyt był wy­cho­wan­kiem pa­pieża Ger­berta Syl­we­stra, na­zbyt prze­siąk­nął uni­wer­sa­li­zmem Ko­ścioła Po­wszech­nego o jed­nej na­uce dla wszyst­kich, o braku in­nych wta­jem­ni­czeń poza nad­przy­ro­dzo­nymi wta­jem­ni­cze­niami przez sa­kra­menty, aby nie od­stra­szał go eks­klu­zy­wizm tam­tej na­uki. Nie, nie tu­taj znaj­duje się klucz do re­pu­bliki mie­szań­ców. Mie­szań­cem ak­tyw­nym można być także, nie uświa­do­miw­szy so­bie tego do śmierci, mie­szań­cem z du­cha można zo­stać wy­cho­wa­nym, nie zda­jąc so­bie z tego sprawy. Cho­ciaż z dru­giej strony eks­pe­ry­ment taki może się nie udać. Mówi bo­ha­ter Końca „Zgody Na­ro­dów”:

wi­dzia­łeś kiedy Sog­dyj­czyka, co by się nagi ćwi­czył w gim­na­zjo­nie? A ja wi­dzia­łem Gre­ków, sta­ją­cych do po­pi­sów zbroj­nych na dzie­dziń­cach zam­ko­wych z na­dzieją, że gdy po­strą­cają z koni in­nych za­wod­ni­ków, zo­sta­nie im z kruż­ganka rzu­cona piękną ręką piękna róża! Ba! Gdy Spi­ta­me­nes ożeni się z Teo­dorą, na­dal na noc tylko bę­dzie spodnie zdej­mo­wał, ale ona na dzień bę­dzie szczel­niej stopy okry­wała niż do­tąd.

Przy eks­pe­ry­men­to­wa­niu nie­uświa­do­mio­nymi ma­sami ist­nieje cią­głe nie­bez­pie­czeń­stwo, że za­miast zwy­cię­stwa to­le­ran­cji na­stąpi zwy­cię­stwo sno­bi­zmu, że za­miast wy­mie­sza­nia się pły­nów i osią­gnię­cia ide­al­nej mie­sza­niny w na­czy­niach po­łą­czo­nych, okaże się, że je­den ze skład­ni­ków roz­tworu jest sil­niej­szy i prze­żre drugi. Dla­tego więc może to rów­nież nie na dro­dze pod­boju na­leży szu­kać roz­wią­zań re­pu­bliki mie­szań­ców. Nie na dro­dze pod­boju, ale na dro­dze per­swa­zji.

Lecz oto znów wy­ra­sta nie­da­jąca się roz­wią­zać an­ty­no­mia. Par­nicki wy­po­saża bo­ha­te­rów, któ­rych wpro­wa­dza do ak­cji jako pod­mioty – a nie jako przed­mioty je­dy­nie wiel­kich pro­ce­sów hi­sto­rycz­nych (tymi ostat­nimi bo­ha­te­rami nie in­te­re­suje się i nie daje im wła­snej twa­rzy) – w in­te­li­gen­cję równą in­te­li­gen­cji au­tora i w wie­dzę grubo prze­kra­cza­jącą czas, w ja­kim mo­gli ją zdo­być. Już można by się zgo­dzić na mło­dzień­czego Lep­ty­nesa, który w dzie­ciń­stwie po­znał Pla­tona, Ho­mera i tra­gi­ków, na­uczył się kilku ję­zy­ków, zdo­był wy­kształ­ce­nie fi­lo­zo­ficzne, zgrun­to­wał święte księgi ży­dow­skie; był bo­wiem Lep­ty­nes, co zresztą w po­wie­ści zo­stało pod­kre­ślone, in­te­li­gen­cją wy­jąt­kową. Ale jak, dziew­czy­nami bę­dąc, Dio­neja i jej współ­to­wa­rzyszki z czwór­przy­mie­rza mo­gły i umiały osią­gnąć to samo? Trudno przy­jąć, aby cho­wa­jąca się na pro­win­cji bak­tryj­skiej, u irań­skiej wy­cho­waw­czyni, dziew­czynka rze­czy­wi­ście spro­wa­dzała so­bie z nu­dów książki z ca­łego świata, po­tra­fiła zgłę­bić kul­turę grecką, irań­ską, prze­czy­tać święte księgi ży­dow­skie. A Dio­neja nie jest wy­jąt­kiem. Każda z osób wpro­wa­dzo­nych przez Par­nic­kiego do ak­cji na pra­wach dys­ku­tanta od­zna­cza się nie­by­wa­łym po­zio­mem za­równo wie­dzy, jak i in­te­li­gen­cji. Praw­do­po­dob­nie, aby nie ob­ni­żać po­ziomu dys­ku­sji. Na­to­miast ce­chu­jące Par­nic­kiego po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści hi­sto­rycz­nej nie po­zwo­liło mu uogól­niać tych swo­ich bo­ha­te­rów do skali ma­so­wej. Tak więc droga ar­gu­men­ta­cji fi­lo­zo­ficzno-hi­sto­rio­zo­ficz­nej nie da się za­sto­so­wać w skali ma­so­wej, nie trafi do wszyst­kich po­ten­cjal­nych mie­szań­ców z du­cha. Po­zo­staje więc je­dy­nie droga pod­boju – czy to bę­dzie krwawy, rzeź­ni­czy miecz Aecju­sza, czy ła­godna, wy­ko­rzy­stu­jąca ist­nie­jące wśród pod­bi­ja­nych an­ta­go­ni­zmy, eks­pan­sja Eu­ty­de­mi­dów, czy wresz­cie wła­dza Ko­ścioła, po­słu­gu­jąca się czę­sto zbroj­nym ra­mie­niem świec­kim. Sta­jemy za­tem wo­bec ko­niecz­no­ści re­ali­za­cji kon­cep­cji po­wszech­nej wol­no­ści drogą zbroj­nego lub ad­mi­ni­stra­cyj­nego uci­sku.

Sama etyczna war­tość wojny zo­stała oce­niona su­rowo. Oto co mówi Ger­bert, póź­niej­szy Syl­we­ster II, w są­dzie nad świę­to­kupcą Fi­li­ga­tem:

Ale jak każda ludzka istota z osobna ukrywa się w sa­mot­no­ści z tym, co w niej brudne jest i wsty­dliwe, a czego nie wy­zbę­dzie się, póki żyje, bo cząstka to jej na­tury, tak samo zmu­szony przez dzie­dzic­two Ka­inowe pro­wa­dzić wojny, wi­nien pa­trzeć na nie ród ludzki jako na coś brud­nego i wsty­dli­wego. Słusz­nie więc gromi Oj­ciec Naj­święt­szy hra­biów, ksią­żąt i wszyst­kich dźwi­ga­ją­cych dzidę i to­pór. Gro­mić ich prze­cież na­leży nie za to, że to­pór dźwi­gają, lecz za to, że się nim pysz­nią. Bo miast wsty­dzić się swego za­wodu, który mu­szą peł­nić, od któ­rego nie mogą się uchy­lić, bo taka już jest na­tura ska­żona ro­dzaju ludz­kiego, iż ku świę­tym nie­raz ce­lom po­dą­żać musi wsty­dliwą drogą wojny – to oni, miast się wsty­dzić, po­wia­dam, brzę­czą do­no­śnie a but­nie że­la­zem, tak dumni z sie­bie, jak gdyby mę­dr­cami byli lub mi­strzami w świę­tej sztuce mu­zyki...

Może ra­cję ma wy­stę­pu­jący w tej sa­mej po­wie­ści grecki dy­plo­mata, gdy po­wiada, że prawdę o wsty­dli­wo­ści za­wodu wo­jow­nika „mę­drcy dla sie­bie po­winni za­cho­wać; wo­jow­nik zaś musi od rana do nocy sły­szeć, że nie masz za­wodu do­stoj­niej­szego niż jego za­wód: ina­czej nie ze­chce ani gi­nąć, ani tru­dów bo­jo­wych zno­sić”.

Wszystko to jed­nak nie tłu­ma­czy pod­sta­wo­wej an­ty­no­mii wy­zwo­le­nia osią­ga­nego drogą za­boru. Te wiel­kie okresy hi­sto­ryczne, w któ­rych Par­nicki upa­truje dą­że­nie do re­ali­za­cji swo­jej idei, są okre­sami pod­boju im­pe­ria­li­stycz­nego. Bę­dzie to za­wsze im­pe­ria­lizm – obo­jętne – grecki czy rzym­ski. Kon­cep­cja zaś uni­wer­sal­nej kul­tury i uni­wer­sal­nej pań­stwo­wo­ści pa­pie­stwa jest też kon­cep­cją, która w re­ali­za­cji oka­zała się uto­pijna; ple­mienny bo­wiem im­pe­ria­lizm nie­miecki nie dał się pod­po­rząd­ko­wać im­pe­ria­li­zmowi du­cha i Ce­sar­stwo Rzym­skie po­zo­stało Ce­sar­stwem Rzym­skim Na­rodu Nie­miec­kiego. Wielka więc kon­cep­cja wy­zwo­le­nia spo­łe­czeństw ludz­kich w re­pu­blikę mie­szań­ców sprzeczna jest z re­ali­za­cją hi­sto­ryczną czy, do­kład­niej, z hi­sto­rycz­nymi me­to­dami prób jej re­ali­za­cji. Za­ło­że­nia po­wszech­nego Nad-Kró­le­stwa, w któ­rym drogą swo­bod­nego prze­ni­ka­nia mo­głaby na­stą­pić syn­teza kul­tur i fi­lo­zo­fii, nie mogą się ostać wo­bec faktu, że par­ty­ku­larny pa­trio­tyzm jest też rze­czy­wi­stą war­to­ścią, czy, ści­ślej, za­wiera w so­bie wiele z war­to­ści rze­czy­wi­stej i w związku z tym musi par­ty­cy­po­wać w po­wszech­nym zwy­cię­stwie prawdy.

Jest jesz­cze inna droga do re­pu­bliki mie­szań­ców, droga jak naj­bar­dziej współ­cze­sna – zrów­na­nie wszyst­kich wo­bec ogrom­nego roz­woju tech­niki. Z jed­nej strony za­tar­cie się od­le­gło­ści dzięki wzro­stowi ko­mu­ni­ka­cji, a z dru­giej spo­łeczny po­dział pracy, obej­mu­jący w per­spek­ty­wie cały świat. Może tą drogą ro­zu­mo­wa­nia idąc, znaj­dziemy się naj­bli­żej ide­ału. Gra­nice jed­nak, jak wia­domo, nie za­ostrzają się od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­nie do od­le­gło­ści prze­strzen­nej. Z do­świad­cze­nia bo­wiem wia­domo, że naj­bar­dziej wy­ostrzamy nasz in­stynkt obrony prze­ciw gru­pie, któ­rej wpływy za­gra­żają naj­moc­niej czy­sto­ści na­szego wła­snego par­ty­ku­la­rza. Wy­nika to być może rów­nież i z tego, że naj­bliżsi nasi są­sie­dzi mają naj­wię­cej z nas sa­mych, a fa­na­tyzm na­uczył nas wi­dzieć więk­szego wroga w he­re­ty­kach po­glądu, który wy­zna­jemy sami, niż w po­glą­dzie, z któ­rym nie znaj­du­jemy punk­tów stycz­nych, w na­uce, któ­rej nie ro­zu­miemy.

Zrów­na­nie wo­bec po­stępu tech­niki zo­stało przez Par­nic­kiego wpro­wa­dzone bar­dzo wcze­śnie, bo w Nad-Kró­le­stwie Eu­ty­de­mi­dów na środ­ko­wym biegu Amu Da­rii w 179 roku przed Chry­stu­sem. Wielki rzeź­biarz Ore­stes jest za­ra­zem wiel­kim me­cha­ni­kiem. Zbu­do­wał pierw­szy pa­ro­wiec i sys­tem pod­słu­chowo-ko­mu­ni­ka­cyjny, przy­po­mi­na­jący w dzia­ła­niu nasz te­le­fon. Jed­nak, gdy skut­ków i ce­lo­wo­ści swej wiel­kiej sztuki rzeź­biar­skiej był pewny i dzia­ła­nie jej umiał prze­wi­dzieć, prze­stra­szył się swych wy­na­laz­ków me­cha­nicz­nych, a wraz z nim prze­stra­szyli się ich twórcy zgody na­ro­dów w sercu Azji, Eu­ty­de­mi­dzi. Warto przy­to­czyć ro­zu­mo­wa­nie jed­nego z człon­ków tej dy­na­stii, za­warte w li­ście sta­no­wią­cym epi­log po­wie­ści.

W końcu więc może by na­le­żało albo wy­rzec się zro­bie­nia cudu , albo dać ko­muś wol­ność, ja­kiej żąda. Ale prze­cież wolny mógłby wię­cej cze­goś jesz­cze żą­dać, gro­żąc, że ujawni światu, na czym cud rze­komy po­lega; świat wpraw­dzie jego wy­wodu nie zro­zu­mie, bo i sam on – ja­kem już na­pi­sał – wszyst­kich związ­ków mię­dzy grza­niem ko­tła a ru­chem wio­seł wy­tro­pić nie był zdolny; ale nużby – opo­wia­da­jąc choćby tyle tylko, co sam wie, na prawo i na lewo – na­po­tkał dru­giego Ore­stesa? Ten zaś, wszystko zro­zu­miaw­szy, po­wę­dro­wałby do Se­leu­kosa czy Pu­sja­mi­trasa, by rzec temu czy tam­temu: „Chce­cie znać spo­sób po­ko­na­nia Eu­ty­de­mi­dów? Walcz­cie z nimi na wo­dzie, prze­mie­nia­jąc swych wio­śla­rzy w wo­jow­ni­ków”. Nie mu­sie­liby nas po­ko­nać, bo wio­śla­rze, dawni nie­wol­nicy, mo­gliby prze­ciw pa­nom swym broń ob­ró­cić, ale któż za­pewni, że nie byłby to po­czą­tek wiel­kiego buntu nie­wol­ni­ków we wszyst­kich kró­le­stwach świata? Z buntu zresztą sami nie­wiele co mo­gliby mieć, bo w końcu za­pewne w naj­strasz­liw­szą z wszyst­kich moż­li­wych nie­wolę za­pę­dzi­liby ich przy po­mocy ja­kichś dal­szych swych wy­na­laz­ków Ore­ste­so­wie. Póź­niej może i mię­dzy Ore­ste­sami sa­mymi walka by wy­bu­chła, zwy­cię­żyłby ów, co by naj­wię­cej wy­na­lazł, ale prze­cież znów i jemu pra­cu­jący dlań ska­zańcy mo­gliby rzec kie­dyś: „Daj nam wol­ność, ina­czej nie bę­dziemy pra­co­wać”... I tak dzia­łoby się i działo, a za­mie­sza­nie by w świe­cie ca­łym ro­sło; więc też rzekł twój oj­ciec – o ileż ode mnie mą­drzej­szy! – Ore­ste­sowi: „Chcesz stąd odejść, ale ja cie­bie nie pusz­czę, o ile nie zo­sta­wisz nam wszyst­kich swych ksiąg o me­cha­nice, za­pi­sków z wła­snymi wnio­skami i przy­rzą­dów”. Pyta Ore­stes: „Co z nimi zro­bi­cie?”. „Za­to­pimy – po­wiada De­me­trios – wraz z okrę­tem, gdzie za wiele przy­rzą­dów do mó­wie­nia i słu­cha­nia na od­le­głość się na­mno­żyło”.

Cho­ciaż do An­ty­ma­cha na­leży na ten te­mat w Końcu „Zgody Na­ro­dów” ostat­nie słowo – nie zna­czy to by­naj­mniej, by z jego zda­niem utoż­sa­miał się naj­wyż­szy sto­pień ra­cji au­tora. Zgoda na­ro­dów w kul­tu­rze i fi­lo­zo­fii nie two­rzy jesz­cze ab­so­lut­nie wol­nej re­pu­bliki mie­szań­ców. Po­trzebna jest także, a może w pierw­szym wzglę­dzie, rów­ność spo­łeczna. Nie ro­zu­mieją tego, czy nie chcą ro­zu­mieć, Eu­ty­de­mi­dzi, oświe­ceni władcy nie­wol­ni­czo-feu­dal­nego kró­le­stwa. Ro­zu­mie to ten, kto nie­rów­no­ści spo­łecz­nej do­świad­czył w swym ży­ciu naj­bo­le­śniej, mie­sza­niec dwóch kast Man­ku­ras. Mówi w roz­mo­wie z Lep­ty­ne­sem: „Je­steś głupi, nie­zmier­nie głupi! Je­śli para – po­wiedzmy, że tak się sta­nie! – znisz­czy prze­dział mię­dzy Bar­wami czy sta­nami, znisz­czy go i mię­dzy na­ro­dami. Nie bę­dzie ni In­dów, ni Irań­czy­ków, ni Gre­ków – będą sami mie­szańcy”.

Za­gad­nie­nie zjed­no­cze­nia świata przez tech­nikę, mimo że wy­stę­puje w Końcu „Zgody Na­ro­dów” i po­wraca w po­staci pa­ro­wych okrę­ci­ków męża Alek­san­dry w Sło­wie i ciele, nie jest głów­nym przed­mio­tem dys­ku­sji Par­nic­kiego o re­pu­blice mie­szań­ców. Nie tu leżą za­sad­ni­cze trud­no­ści w re­ali­za­cji zgody na­ro­dów. Trzeba naj­pierw roz­pa­trzyć moż­li­wo­ści „zgody w nie­bio­sach” i „zgody w czło­wieku” – roz­wią­za­nia róż­nic re­li­gij­nych i sprzecz­no­ści psy­cho­lo­gicz­nych. Wła­śnie w dzie­dzi­nach my­śli i du­cha gra­nice są naj­moc­niej­sze, obok istot­nych róż­nic wy­stę­pują prze­sądy naj­bar­dziej trwałe – i tu naj­trud­niej­sze jest od­dzie­le­nie głup­stwa od prawdy. Par­nicki sy­gna­li­zuje tylko per­spek­tywę spo­łecz­nego roz­woju ludz­ko­ści aż do stanu za­tar­cia się róż­nic spo­łecz­nych na dro­dze walki klas. Główna płasz­czy­zna dys­ku­sji o re­pu­blice mie­szań­ców leży w jego po­wie­ściach gdzie in­dziej. O wiele waż­niej­sza jest dla niego per­spek­tywa wpływu du­cho­wego czy świa­to­po­glą­do­wego. Tu, gdzie związki są o wiele trud­niej­sze do wy­tro­pie­nia, leży główny nurt kształ­to­wa­nia się idei zgody na­ro­dów. Mi­sją więc wszyst­kich wład­ców ro­zu­mie­ją­cych za­da­nie im­pe­ria­li­stycz­nego pod­boju w ka­te­go­riach ide­owych jest przede wszyst­kim eks­pan­sja kul­tu­ralna. To pod­kre­śla Alek­san­der Ma­ce­doń­ski w roz­mo­wie z dzia­dem Dio­nei, uspra­wie­dli­wia­jąc ode­bra­nie wol­no­ści Ate­nom; które swoim do­rob­kiem, wy­two­rzo­nymi przez sie­bie i u sie­bie war­to­ściami nie umiały po­dzie­lić się z resztą świata: „Wielka tra­ge­dia, wielka rzeźba, wielki dia­log fi­lo­zo­ficzny albo mają w so­bie coś, co po­rwać czy oświe­cić może lub musi każdą istotę ludzką – albo nie są wiel­kie. A któż z was, Ateń­czycy, zdolny byłby świa­tom da­le­kim za­nieść wiel­kość wła­snych wa­szych two­rów?”.

Syn­teza kul­tury jest czymś, co winno być za­ra­zem po­cząt­kiem i koń­cem zjed­no­cze­nia ludz­ko­ści. Cała reszta jest po­chodna od tego. Nie bę­dzie istotne, że kłócą się mię­dzy sobą pań­stewka grec­kie, ple­miona irań­skie, że wal­czą z sobą mia­sta po­szcze­gólne Ita­lii i ksią­stewka nie­miec­kie, je­śli nad nimi bę­dzie w da­le­kie uzbro­jone per­spek­tywy, dą­żące do syn­tezy kró­le­stwo Eu­ty­de­mi­dów czy na­tchnione mą­dro­ścią Ko­ścioła Po­wszech­nego Święte Ce­sar­stwo Rzym­skie. Róż­nice te wy­ga­sną, mu­szą wy­ga­snąć, skoro mie­szańcy zdo­będą wła­dzę i wszyst­kich in­nych uczy­nią je­śli już nie mie­szań­cami z krwi, to przy­naj­mniej mie­szań­cami z du­cha. Spraw­dzą się słowa Syl­we­stra II, po­cie­sza­ją­cego wiel­kim swym ma­rze­niem nędz­nego władcę, i uzbro­jo­nego w po­tęgę swej na­tury mie­szańca, ce­sa­rza Ot­tona III.

Frank nad Re­nem już nie jest Fran­kiem, Sas nie jest już Sa­sem nad Łabą, nie jest Scytą Scyta ani We­neta We­netą – wszy­scy stra­cili imię, co jed­nych od dru­gich róż­niło – wszyst­kich zrów­nała, zjed­no­czyła nędzna ma­łość przed ob­li­czem ma­je­statu Ot­to­no­wego – ma­łość pro­chu przed ob­li­czem słońca, ma­łość wró­blego świer­gotu przed ob­li­czem lo­tów pod­nieb­nych zło­to­skrzy­dłego orła – ma­łość bar­ba­rzyń­ców przed ob­li­czem świa­to­wład­nego Rzymu – ma­łość chwili przed ob­li­czem wiecz­no­ści.

Ma­rze­nie jest u Par­nic­kiego prze­ja­wem woli. Nie tylko za­wsze musi po­prze­dzać swą re­ali­za­cję, ale kto wie, czy cza­sem na­wet nie może czło­wie­kowi za­stą­pić re­ali­za­cji. Jest po­tęgą du­chową zmie­nia­jącą świat. Do tego na­wet stop­nia, że czę­sto kusi nas sąd: „świat jest taki, ja­kim go być my­ślimy”. Przeto Par­nicki za­czyna od czło­wieka, od mro­ków jego du­szy, scho­dzi do nich, aby tam szu­kać moż­no­ści zna­le­zie­nia dróg do re­ali­za­cji re­pu­bliki mie­szań­ców, scho­dzi przede wszyst­kim do du­szy mie­szańca.

3

Mie­sza­niec jest z na­tury czło­wie­kiem sła­bym, o du­żej ilo­ści kom­plek­sów i bo­ga­tym ży­ciu we­wnętrz­nym. Psy­chika jego nie po­zwala za­mknąć się w ogra­ni­cze­niu prze­są­dów; jest prze­śla­do­wany, a więc wraż­liwy. Ko­cha, a nie dane mu jest lub rzadko dane mu jest spo­tkać się ze wza­jem­no­ścią. W niego go­dzą naj­czę­ściej szo­wi­ni­zmy, choć on wła­śnie nie­raz naj­ła­twiej im ulega. Naj­bar­dziej kli­nicz­nym już ty­pem mie­szańca jest au­tor li­stów do Mar­kii ze Słowa i ciała. On czuje się wy­dzie­dzi­czo­nym spad­ko­biercą dwóch kul­tur.

Ale czy ty nie czu­jesz smaku moż­li­wo­ści ze­sta­wie­nia na pi­śmie Akro­polu i Ka­ria­tyd z dziw­nym dla ucha za­chod­niego brzmie­niem: Pusz­ka­la­wati? Cze­muż więc miał­bym so­bie od­ma­wiać tej roz­ko­szy, je­ślim władny to brzmie­nie jak naj­do­kład­niej grec­kimi od­two­rzyć li­te­rami? A wład­nym, choć je­stem tylko – nie­praw­daż? – na wpół wschod­nim bar­ba­rzyńcą, na wpół – jak wy to tu na Za­cho­dzie mó­wi­cie? – upior­nym kosz­ma­rem, co wy­rósł był na prze­strzeni pół­ty­siąc­le­cia z na­sion za­sia­nych przez słod­kie sny Alek­san­dra, Fi­li­po­wego syna?

Czuje się bar­ba­rzyńcą nie­znaj­du­ją­cym opar­cia w pa­trio­ty­zmie, bar­ba­rzyńcą, któ­rego każdy na­zwać może po­gar­dli­wym sło­wem, i on za­wsze to słowo przyj­mie, z czy­ich­kol­wiek ust by ono po­cho­dziło, bo bę­dzie się wtedy po­czu­wał do so­li­dar­no­ści z tym szcze­pem ro­dzi­ciel­skim, który jest lżony, a nie z tym, który lży. I on wła­śnie naj­moc­niej po­trafi od­czuć nie­spra­wie­dli­wość każ­dej teo­rii szo­wi­ni­stycz­nej o przy­ro­dzo­nej wyż­szo­ści jed­nego szczepu nad dru­gim. Pró­buje ar­gu­men­to­wać, ale ar­gu­men­ta­cja tu jest bez­silna, ta bo­wiem na­uka jako nad­bu­dowa ide­owa stwo­rzona dla uspra­wie­dli­wie­nia po­stęp­ków złych opiera się nie na lo­gice, a na emo­cjach. Au­tor li­stów jest nie­pra­wym dziec­kiem członka dy­na­stii Ar­sa­ki­dów, lecz na próżno żywi prze­ko­na­nie:

iż w jed­nej przy­naj­mniej przed­sta­wi­cielce moż­no­władz­twa par­tyj­skiego zdo­łam prze­ła­mać uprze­dze­nie do mej osoby – uprze­dze­nie ro­dzące się z prze­ko­na­nia, iż wśród Ar­sa­ki­dów ja to za­wsze i tylko ku­kuł­cze jajo, choć­bym na­wet ty­siąc razy uży­tecz­niej­szy był dla Króla Kró­lów i ca­łego na­rodu par­tyj­skiego niż wszy­scy moi bra­cia przy­rodni i stry­jeczni.

Jest sy­nem Gre­czynki, ale świat za­chodni wi­dzi w nim je­dy­nie ksią­żątko bar­ba­rzyń­skie nie­do­rów­nu­jące mu, w grun­cie rze­czy – po­gar­dza­nego za­kład­nika, któ­rego z wyż­szych ra­cji po­li­tyki mię­dzy­na­ro­do­wej na­leży trzy­mać pod po­trójną strażą w zło­tej klatce. Sam czuje się sto­kroć wyż­szy nad swych stró­żów, ale nie może zdo­być się na chłodną po­gardę, bo i z tego pnia rów­nież po­cho­dzi. Zdo­bywa się je­dy­nie na pełną bólu in­wo­ka­cję:

Jak wiele jed­nak – jak bar­dzo wiele – mu­szę ci tłu­ma­czyć, Mar­kio. I to z do­kład­no­ścią, dro­bia­zgową wręcz, co do­prawdy przy­stoi tylko naj­niż­szemu stop­niowi na­uki szkol­nej. Co, oczy­wi­ście, nie jest twoją winą, tylko tego wa­szego świata, tego dzi­kiego Za­chodu, który wy­dał był bie­dac­two, twą matkę, a ojca twego za­gar­nął był okrut­nym nie­na­sy­ce­niem ko­niecz­no­ści cią­głego mó­wie­nia so­bie: „My­śmy silni! Nie­zwy­cię­żeni! Je­dyni!”. Gdy czy­tam wa­szych hi­sto­ry­ków i geo­gra­fów – a wa­szymi na­zy­wam nie tylko Rzy­mian, ale i Gre­ków, któ­rzy się Rzy­mia­nom za­prze­dali – na­dzi­wić się nie mogę le­ni­stwu umy­sło­wemu, tchną­cemu z wszyst­kich tych ksiąg. Bo i jak na­zwać ina­czej niż wła­śnie le­ni­stwem umy­sło­wym skwa­pliwe sza­fo­wa­nie epi­te­tem „Bar­ba­rzyńcy” w sto­sunku do wszyst­kich tych, czy­jego trybu ży­cia, zwy­cza­jów, upodo­bań i po­jęć ro­zu­mie­nie wy­maga nie­ja­kiego wy­siłku my­śli? Wiem, Mar­kio – o mnie, gdy pierw­sza do cie­bie do­tarła wia­do­mość, nie ina­czej po­wie­dzia­łaś: „Ja­każ to miła od­miana, taka wy­obraź­nia bar­ba­rzyń­skiego ksią­żątka”.

Całe pra­gnie­nie wy­obraźni au­tora li­stów ze­środ­ko­wuje się na po­sia­da­niu dziecka z ko­bietą, która ma ojca Greka. Chce w ten spo­sób znisz­czyć nie­jako sie­bie jako ogniwo w łań­cu­chu po­ko­leń i spło­dzić czy­stego Greka, któ­rego nie do­tknie już do­tkliwe piętno mie­szańca. To nie­stety nie jest moż­liwe, a ra­czej moż­liwe jest tylko w wy­obraźni i wła­śnie w wy­obraźni znaj­duje au­tor li­stów do Mar­kii je­dyny ra­tu­nek przed wła­snym lo­sem. Wy­obraź­nia może być tylko bez­gra­nicz­nym beł­ko­tem, ale je­śli podda ją się ry­go­rom lo­giki, może stać się na­rzę­dziem zmie­nia­ją­cym świat. Wy­obraź­nia au­tora li­stów do Mar­kii z po­zoru naj­bar­dziej przy­po­mina beł­kot po­strzę­pio­nych my­śli prze­mie­sza­nych z sen­nymi ma­rze­niami. Je­śli jed­nak wczy­tu­jemy się w nie bar­dziej, od­naj­du­jemy dal­szy ciąg tej sa­mej dys­ku­sji, którą za­po­cząt­ko­wał Aecjusz..., kon­ty­nu­owały Srebrne Orły i Ko­niec „Zgody Na­ro­dów”.

Naj­ści­ślej dys­ku­sja ta ze­spala się tu z pro­ce­sem two­rze­nia. Wy­gląda tak, jak gdyby au­tor mó­wił: W po­przed­nich książ­kach prze­pro­wa­dza­łem dys­ku­sję, którą od­da­wa­łem wam w for­mie go­to­wego dra­matu, ubra­nego w pre­cy­zyjne słowa, po­dzie­lo­nego na osoby, prze­pro­wa­dza­łem spór, sto­su­jąc za­sady od dawna usta­lone, obo­wią­zu­jące w ro­zu­mo­wa­niu. Dal­sze jed­nak pro­wa­dze­nie dia­logu w ten spo­sób by­łoby bez­owocne, wy­su­wał­bym nowe ra­cje, po­ka­zy­wał nowe, mniej lub bar­dziej uchwytne trud­no­ści. Nowa książka dać by mo­gła tylko ta­kie po­głę­bie­nie pro­ble­ma­tyki, ja­kie przy­nio­słoby wpro­wa­dze­nie zmian ilo­ścio­wych. Cóż to by jed­nak dało. Mie­li­by­ście w dal­szym ciągu za­le­d­wie część ra­cji i część za­le­d­wie dys­ku­sji. Za­nim bo­wiem się sfor­muje go­towy ar­gu­ment, który w wy­koń­czo­nej sty­li­stycz­nie for­mie prze­lać można na pa­pier, pa­pi­rus czy per­ga­min, w my­ślach ro­dzą się ar­gu­menty, prze­lotne choćby i nie za­wsze uchwytne „za” lub „prze­ciw” da­nej te­zie czy tezy tej sfor­mu­ło­wa­niu. Prze­pro­wa­dzić mu­szę krótką dys­ku­sję, za­nim na­pi­szę zda­nie. I oto każdy z tych wstęp­nych ar­gu­men­tów po­siada ro­dzące go wła­sne „za” i „prze­ciw”, i tak każda prze­słanka po­siada inne prze­słanki, z któ­rych po­wstaje. Na­le­ża­łoby więc ko­pać w głąb tak głę­boko, jak naj­spraw­niej­szy umysł czło­wieka, który osią­gnął naj­wyż­szy sto­pień sa­mo­po­zna­nia, nie jest zdolny. Stąd ni­czego w pełni nie po­tra­fię so­bie uświa­do­mić, a cóż do­piero wy­ra­zić. Chcę was jed­nak, czy­tel­nicy, wzbo­ga­cić o naj­dal­sze do­stępne mo­jej in­tro­spek­cji war­stwy z po­kła­dów prze­sła­nek, z któ­rych bu­duję moje tezy. Go­rzej jed­nak, oprócz bo­wiem tych stopni, wio­dą­cych do głębi, ist­nieją rów­nież drogi dą­żące wzwyż, każdy ar­gu­ment ro­dzi wąt­pli­wo­ści, a każda z wąt­pli­wo­ści tych ro­dzi na­stępne, i to znów tak wy­soko, jak wy­soko oko moje nie­zdolne jest się­gnąć. Na­rzę­dzia, któ­rymi po­słu­gu­jemy się w my­śle­niu, gdy­by­śmy po­tra­fili my­śleć kon­se­kwent­nie, za­wio­dłyby nas na­tych­miast i sta­nę­li­by­śmy w jed­nym je­dy­nym punk­cie, ko­piąc w głąb i się­ga­jąc wzwyż bez końca:

I tak by się dało owe „albo, albo” snuć w nie­skoń­czo­ność, raz otrzy­maw­szy bo­dziec dla my­śli, by mknęła w od­po­wied­nim kie­runku. Kto taki bo­dziec władny jest dać – jest fi­lo­zo­fem. Im zaś dłu­żej pod wpły­wem bodźca musi myśl biec, tro­piąc kres owym „albo, albo”, tym więk­szy jest i fi­lo­zof. Dla­tego też, iż nie wi­dać kresu wszyst­kim nie­zli­czo­nym ko­lej­nym „albo, albo” wy­ni­ka­ją­cym z py­ta­nia „który czło­wiek jest miarą wszech rze­czy?”, uznał on, He­lio­dor, żoł­nie­rza, ju­tro za­pewne dzie­dzica ob­szer­nych wło­ści w Mar­gia­nie, za tak wiel­kiego fi­lo­zofa.

Przed laty pi­sał w Czy­nie i sło­wie Irzy­kow­ski o Że­rom­skim:

Czy zna­czy to, że ja żą­dam, by każdy au­tor w swoim dziele sam od sie­bie su­chymi słowy za­zna­czał, jak on się na daną kwe­stię sam za­pa­truje? By­naj­mniej; to nie jest ko­niecz­nym. Ale ko­niecz­nym jest, żeby po­eta przed na­pi­sa­niem dzieła sam do­brze wie­dział, jak się wo­bec tej kwe­stii za­cho­wuje; może na­tu­ral­nie mieć ja­kieś wąt­pli­wo­ści, ale po­winny to być wąt­pli­wo­ści naj­wyż­szego stop­nia. I nie cho­dzi tu tylko o my­śle­nie ad hoc, to jest przed na­pi­sa­niem dzieła; jego całe przy­go­to­wa­nie po­przed­nie, całe ży­cie, spo­sób my­śle­nia i od­czu­wa­nia musi mieć bar­dzo wy­so­kie na­pię­cie; dzieła są tylko śla­dami. Ob­ra­zowo po­wie­dział­bym: dzieło jest tym lep­sze, im wyż­sze są stop­nie orien­ta­cyjne, na któ­rych po­eta bu­duje zamki uczu­cia, fan­ta­zji; im wyż­sze stop­nie, tym bli­żej gwiazd.

Są pi­sa­rze „mocni”, zaj­mu­jący się czło­wie­kiem „moc­nym”, ich bo­ha­te­ro­wie są pewni swo­ich dzia­łań i pewni norm, które ich dzia­ła­niami kie­rują. Są au­to­ro­wie „słabi”, któ­rzy scho­dzą do la­bo­ra­to­rium my­śli i ba­dają lo­gikę uczu­cia; ich bo­ha­te­ro­wie to rów­nież lu­dzie „słabi”, dzia­ła­jący mimo swej sła­bo­ści. Ci mają „punkty orien­ta­cyjne” po­ło­żone wy­żej czy głę­biej. Być może, że po głęb­szym wnik­nię­ciu okaże się, iż bo­ha­te­ro­wie „mocni” nie ist­nieją, są tylko lu­dzie ży­jący z nie­uświa­do­mioną „sła­bo­ścią”. Pi­sar­stwo Par­nic­kiego bada ludz­kie sła­bo­ści.

Słowo i ciało, po­wieść o czło­wieku two­rzą­cym, po­ka­zana w pro­ce­sie swego po­wsta­wa­nia, może być ob­ra­zem twór­czo­ści Par­nic­kiego i na­leży ją są­dzić jako wy­zna­nie od­au­tor­skie. Jest to in­tro­spek­cja czło­wieka sła­bego pi­szą­cego pa­mięt­nik w za­mknię­tym po­koju, oto­czo­nego ma­skami ko­biet-za­gad­nień. Czło­wiek słaby w pan­ce­rzu uczo­no­ści. Dla niego emo­cja nie może być efek­tem; nie­zro­zu­miana wła­sna emo­cja lub taka, któ­rej źró­deł i zna­cze­nia nie stara się zro­zu­mieć, nie może być po­wo­dem do chluby. Bo­ha­ter ten nie może so­bie po­zwo­lić na uczu­cia, o ile nie są one rów­no­cze­śnie ra­cjo­na­li­zo­wane. Cią­gle staje on na skraju nie­po­zna­wal­nego. I cią­gle stara się tę gra­nicę prze­kro­czyć. Jest ska­zany na cią­głe zry­wa­nie wię­zów. Są to wła­śnie jego drogi wio­dące ku wy­zwo­le­niu. Po­nie­waż jed­nak moż­li­wo­ści po­znaw­cze czło­wieka są nie­pewne, nie wia­domo, czy owe prze­ciw­no­ści, ja­kim ulega, nie są w grun­cie rze­czy je­dy­nie prze­ciw­no­ściami po­zor­nymi i czy wy­zwo­le­nie się od nich po­przez ich roz­wią­zy­wa­nie za­pro­wa­dzi na drogę ku rze­czy­wi­stej wol­no­ści.

Ta ostat­nia wąt­pli­wość jest jed­nak wąt­pli­wo­ścią, któ­rej, są­dzę, ulega wielu „moc­nych”. Oni to, od­rzu­ca­jąc mnie­mane złu­dze­nia, wpro­wa­dzają na ich miej­sce wy­godne dla sie­bie uprosz­cze­nia, two­rząc to, co­śmy na­zwali, zgod­nie z kon­cep­cją re­pu­bliki mie­szań­ców, mi­tami gra­nicz­nymi. Jest to więc po­gląd sprzeczny w swym za­ło­że­niu z ideą, jaką głosi Par­nicki. Jego książki po­sia­dają bu­dowę kuli utwo­rzo­nej przez wciąż roz­sz­cze­pia­jące się pro­mie­nie bie­gnące ze środka. Kula ta jed­nak nie ma i nie może mieć trwa­łych gra­nic. W każ­dym mo­men­cie po­więk­sza swój pro­mień, jest bo­wiem wielka jak byt – a więc nie do zmie­rze­nia. Trzeba rze­czy­wi­ście nie byle ja­kiej in­te­li­gen­cji i że­la­znej dys­cy­pliny my­śle­nia, żeby przy ta­kiej kon­cep­cji świata fik­cji po­wie­ścio­wej nie zgu­bić się z kre­te­sem, żeby to pącz­ku­jące gwieź­dzi­ście mon­strum móc na każ­dym eta­pie my­śle­nia za­mknąć w re­gu­larną kulę. Na pew­nym więc pla­nie – na pla­nie du­szy ludz­kiej wła­śnie – „zgoda na­ro­dów” staje się ce­lem nie­osią­gal­nym, ce­lem, do któ­rego na­leży po­dą­żać, z góry ma­jąc pew­ność, że ni­gdy się go nie do­stąpi. Chyba?... Chyba je­dy­nie wtedy, gdyby praw­dziwa miała oka­zać się teza, sze­roko dys­ku­to­wana w Końcu „Zgody Na­ro­dów”, że droga ku wy­zwo­le­niu pro­wa­dzi przez sa­mo­uni­ce­stwie­nie; ale cała twór­czość Par­nic­kiego zdaje się owej te­zie za­prze­czać – zdaje się po­przez kult dzia­ła­ją­cej my­śli być jedną wielką dys­ku­sją z ową tezą. Chcąc jed­nak wy­ja­śnić, co ro­zu­mie Par­nicki przez sa­mo­uni­ce­stwie­nie, dojść by trzeba do kon­cep­cji bó­stwa, a więc do moż­li­wo­ści stop­nia sa­mo­uni­ce­stwie­nia: czy może to być uni­ce­stwie­nie zu­pełne, czy roz­pły­nię­cie się w pan­te­istycz­nej po­nad­świa­do­mo­ści, czy też w ogóle świa­do­mość jed­nost­kowa jest nie­znisz­czalna i nie może zjed­no­czyć się w zu­peł­no­ści na­wet z Bo­giem, o ile ten ist­nieje jako byt do­sko­nały, a więc eo ipso nad­rzędny wo­bec wszel­kich by­tów ułom­nych. Za­pro­wa­dzi­łoby to nas do ko­niecz­no­ści roz­wa­ża­nia za­pa­try­wań Par­nic­kiego na istotę bo­sko­ści, a na to nie ma miej­sca w tej chwili.

Pro­ces pi­sa­nia-two­rze­nia jest rów­no­znaczny z pro­ce­sem po­zna­nia. Jed­no­czy na­sze po­zna­wa­nie na ja­wie z po­zna­wa­niem we śnie.

Nikt nie stoi za mną – to mi się śni tylko. Czy można śnić, pi­sząc – lub ra­czej pi­sać, śniąc? Można. Trzeba. Kto pi­sze, nie śniąc, da­rem­nie się tru­dzi: nikt go wię­cej niż raz nie prze­czyta. I słusz­nie. Bo i po cóż się czyta? Oto, by zba­wie­nie osią­gnąć po­przez pi­smo, zna­leźć drogę ku oświe­ce­niu. Któż jed­nak kie­dy­kol­wiek zna­lazł zba­wie­nie czy oświe­ce­nie poza snem? Za mną sto­jący śmieje się. Ale też on nie wie, co to jest sen, jak za­pewne nie umiałby wy­ja­śnić, co to jest zimno. Po­wiem mu więc: to cie­pła za­prze­cze­nie. A sen – za­prze­cze­nie jawy – tego, co wszy­scy w da­nej chwili mają za oczy­wi­ste. Któ­ryż Zba­wi­ciel, który Świa­tło­no­śca nie mu­siał bądź za­cząć, bądź skoń­czyć swego trudu wy­zwa­niem temu rzu­co­nym, co wszy­scy wo­kół niego mieli za oczy­wi­ste? Jak to mó­wił w Tak­syli Na­gard­szuna: „Prawda oczy­wi­sta Ju­tra jest inna niż dzi­siej­sza, ale iżby istot­nie mo­gła się taka ju­tro stać, ktoś już dzi­siaj musi rzu­cić wy­zwa­nie oczy­wi­sto­ści prawdy dzi­siej­szej. Niech się zeń śmieją, niech go klną, na­wet ka­mie­nują – bez niego Dziś nie ustąpi Ju­tru”.

Pro­ces pi­sa­nia utoż­sa­miony z po­zna­niem można utoż­sa­mić też w pew­nych przy­naj­mniej wa­run­kach z ma­rze­niem. Nie ma więc praw­dzi­wego po­zna­nia, które nie wy­bie­ga­łoby w przy­szłość, które nie by­łoby w sa­mej rze­czy na­szym ma­rze­niem o przy­szło­ści. Stąd w uję­ciu Par­nic­kiego ma­rze­nie bywa praw­dziw­sze od rze­czy­wi­sto­ści, jest więc w więk­szym stop­niu rze­czy­wi­sto­ścią niż ona sama.

Wła­śnie mie­sza­niec, ma­rzy­ciel ze swej na­tury – pra­gnie bo­wiem od uro­dze­nia tego, czego po­siąść nie może – pre­dys­po­no­wany jest, by zo­stać mo­to­rem dzie­jów. On wła­śnie jest twórcą in po­ten­tia i ak­tu­al­nie, on ma naj­wię­cej tej siły, pły­ną­cej z krzywd do­zna­nych, by być zdol­nym na­wet war­to­ści rze­czy­wi­ste kłaść na oł­ta­rzu swo­jej twór­czo­ści.

Mie­sza­niec w Sło­wie i ciele jest zże­rany przez wąt­pli­wo­ści. Każda wąt­pli­wość jest kro­kiem do prawdy, więc kro­kiem do zwy­cię­stwa. Czło­wiek zwąt­piony jest bliż­szy prawdy niż ten, który głosi grom­kie pew­niki; co waż­niej­sze, w praw­dzie leży obiek­tywna siła – wąt­piący jest więc obiek­tyw­nie od pew­nego swej ra­cji sil­niej­szy.

Czło­wiek „słaby” i silny przy tym mocą swej mą­dro­ści jest glebą, na któ­rej naj­le­piej wy­ra­sta kon­cep­cja re­pu­bliki mie­szań­ców. On po­trafi naj­le­piej zro­zu­mieć czę­ścio­wość i wiel­kość (w ułam­ko­wo­ści wła­śnie le­żącą) ra­cji wiel­kich kul­tur. On, który naj­le­piej prze­czuł Prawdę, wie, że musi być ona wielka i osza­ła­mia­jąca po­nad miarę ludz­kiego po­ję­cia, je­śli jej ułamki są dla nas wiel­kie i osza­ła­miają nas.

Słaby mie­sza­niec naj­moc­niej i sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wia się pod­bo­jom im­pe­ria­li­stycz­nym, usta­na­wia­ją­cym zgodę na­ro­dów na okręgu ziem­skim. Mo­gli­by­śmy po­wie­dzieć: czyni to wbrew woli au­tora, je­śliby to tra­dy­cyjne okre­śle­nie w wy­padku po­wie­ści-dys­ku­sji Par­nic­kiego coś­kol­wiek zna­czyć mo­gło. W mie­szańcu – za­równo pod­mio­cie, jak i przed­mio­cie utwo­rów – ob­ser­wu­jemy prze­ła­my­wa­nie się ob­se­sji sła­bo­ści.

Wła­śnie mie­szań­cowi im­po­nuje rów­nież moc, siła, chwała, po­tęga; jemu, sła­bemu, im­po­nuje wła­dza ab­so­lutna im­pe­rium; wma­wia on so­bie, że wła­śnie im­pe­ria­lizm nie­mal nad­ludzko oświe­cony po­trafi znieść mity gra­niczne. Nie od razu zro­zu­mie, i na­wet nie chce ro­zu­mieć, że to wła­śnie im­pe­ria­lizm jest twórcą mi­tów naj­groź­niej­szych, że do­ra­bia do sie­bie ide­olo­gię, nad­bu­dowę, naj­groź­niej­szą w swych skut­kach, naj­bar­dziej za­kła­maną, wy­my­śloną, nie­ma­jącą za sobą po­par­cia czę­ścio­wej na­wet prawdy uczuć, tkwią­cej w każ­dym par­ty­ku­lar­nym pa­trio­ty­zmie. Mity im­pe­rium grają nie na sen­ty­men­tach, ale na naj­pry­mi­tyw­niej­szych in­stynk­tach czło­wieka, in­stynk­tach krwio­żer­czo­ści, tych, które ode­zwały się raz je­den w świą­to­bli­wym mie­szańcu Aro­nie, gdy na­pa­dły nań wilki pod Po­zna­niem, na tych in­stynk­tach, które dą­żący do prawdy mie­sza­niec po­tę­pia kon­se­kwent­nie. Nie ro­zu­mie on tego, że na­wet wła­śnie owo uczu­cie po­dziwu dla oświe­co­nego im­pe­rium u niego sa­mego jest re­zul­ta­tem jego wła­snej wiary w stwo­rzony przez im­pe­rium mit gra­niczny.

Tu­taj by­łoby do­brze dla psy­cho­te­ra­pii prze­dys­ku­to­wać raz re­pu­blikę mie­szań­ców nie na kli­nicz­nie wy­bra­nym pre­pa­ra­cie hi­sto­rycz­nym, ale na ży­wym or­ga­ni­zmie współ­cze­sno­ści. Taka kon­fron­ta­cja bez­po­śred­nia, nie przez od­le­głe ana­lo­gie, mo­głaby spro­sto­wać wiele za­ist­nia­łych nie­po­ro­zu­mień i wy­ostrzyć hi­sto­ryczne per­spek­tywy, usu­nąć pewne hi­sto­rio­zo­ficzne sprzecz­no­ści. Jak wy­glą­dała zgoda na­ro­dów pod or­łami Na­po­le­ona? Prze­cież kon­cep­cja po­dobna. Jak wy­glą­dały i wy­glą­dają po­czy­na­nia prze­pro­wa­dzane zu­peł­nie współ­cze­śnie? W kon­cep­cjach prak­tycz­nej kon­ty­nu­acji zgody na­ro­dów i po­li­tycz­nej or­ga­ni­za­cji re­pu­bliki mie­szań­ców dys­ku­sja to­czy się i to­czyć się bę­dzie na ma­te­riale współ­cze­snym, a przy­czynki z od­le­głej hi­sto­rii po­zo­staną za­wsze tylko przy­czyn­kami. Na­to­miast gdy cho­dzi o prze­ni­ka­nie się kul­tur, dzieło Par­nic­kiego zaj­muje się za­gad­nie­niami naj­istot­niej­szymi. Drąży on do źró­deł, uka­zuje sprzecz­no­ści, po­szu­kuje war­to­ści, które ważą i na świe­cie współ­cze­snym.

Tam, gdzie cho­dzi o czło­wieka, czło­wiek jest je­den i pre­pa­raty Par­nic­kiego od­zna­czają się nad­zwy­czajną uczci­wo­ścią i wni­kli­wo­ścią ba­daw­czą. Czło­wiek zaj­muje ob­szar bez­kre­sny i pre­pa­rat jest za­wsze tylko punk­tem wyj­ścio­wym, a twór­czość ob­sza­rem z po­zoru nie­ogra­ni­czo­nym, w rze­czy­wi­sto­ści zaś za­mknię­tym kru­cho­ścią na­szych moż­li­wo­ści po­znaw­czych i ogro­mem tego, co jest po­nad nami. Po­zo­staje jakże bar­dzo emo­cjo­nalny wy­krzyk­nik: „Nie wiem, nie chcę wie­dzieć. I nie chcę, aby to zo­stało za­pi­sane. Są gra­nice, poza które sztuka pi­sa­nia – na­wet pi­sa­nia po grecku – wyjść nie może. A gdyby mo­gła, to nie po­winna”.

(1957)

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: