- W empik go
Król bawełny - ebook
Król bawełny - ebook
Centrum rozrywkowo-handlowe Manufaktura jest dziś znane w całej Polsce. Kiedyś było ogromnym imperium Izraela Poznańskiego – łódzkiego króla bawełny. Monumentalny pałac tętnił wówczas życiem. Fabryki pracowały bez ustanku, a ich właściciel w dążeniu do zdobycia fortuny potrafił być bezwzględny. Po Łodzi krążyła pogłoska, że zaprzedał duszę diabłu. Relacja dziewięcioletniego Maurycego, syna fabrykanta, pomoże rozgryźć tajemnice z życia Poznańskich: Jak robi się geszefty? Czy do zdobycia milionów potrzebna jest pomoc diabła? I co musi się stać, by wyzyskiwacz zamienił się w filantropa? W XIX-wiecznej Łodzi zdarzały się cuda. A jakie? O tym jest ta opowieść.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-140-4 |
Rozmiar pliku: | 7,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I W KTÓRYM PADAJĄ DZIWNE SŁOWA O DUSZY ZAPRZEDANEJ DIABŁU
Z okna kamienicy przy Starym Rynku wygląda chłopiec. Okno jest na pierwszym piętrze, a chłopiec ma na imię Maurycy. Kamienica stoi u wylotu ulicy Drewnowskiej, na jej parterze znajduje się sklep, a tablica umieszczona nad wejściem głosi: „Skład towarów. Izrael K. Poznański”. Środkowe „K” oznacza Kalmanowicz, czyli syn Kalmana. Ów Izrael K. Poznański to tata Maurycego. Kalman był jego dziadkiem, a kamienica jeszcze niedawno była własnością Izraela K. Poznańskiego.
Maurycy patrzy na rynek. Dziś piątek, więc odbywa się targ. To największy targ w Łodzi, można tu dostać wszystko, czego dusza zapragnie. Z każdej strony słychać nawoływania:
_– Handele, handele!_
Między stłoczonymi kramami i wozami roi się od ludzi. Najwięcej jest brodatych Żydów w czarnych chałatach1, ale nie brakuje też Polaków, Niemców, Czechów, Rosjan, co można poznać po językach, w jakich się targują. Ta różnorodność nikogo tu nie dziwi, a jeśli coś zdumiewa, to łatwość, z jaką wszyscy ze wszystkimi się dogadują. Głośne rozmowy, pokrzykiwania, wrzaskliwe zachwalanie towarów, turkot kół na bruku i setki innych dźwięków mieszają się ze sobą i docierają do okna na piętrze.
Maurycy lubi patrzeć na widowisko rozgrywające się w dole. Zna wielu kupców i wie, czym handlują, ale dziś nie skupia się na nich, bo za jego plecami dzieje się jeszcze więcej.
– Mocniej, w lewo, moje lewo! Teraz unieś i przekręć! A teraz przechyl mebel w moją stronę! Jeszcze trochę! Auć! Nie tak bardzo, bo nie utrzymam!
To tragarze – Josef, Icek i Mendel Fiszerowie z firmy „Bracia Fiszer. Transport wszystkiego”. Już zabrali biurko, łóżko i kufry ze spakowanymi rzeczami, a teraz dźwigają szafę.
Chłopiec wzdycha, bo ciężko mu pogodzić się z myślą, że musi opuścić dom, w którym spędził całe swoje dziewięcioletnie życie. Przyrzekł sobie, że się nie obejrzy, póki ci obcy ludzie stąd nie znikną. Ściska pod pachą album z markami pocztowymi2 i z uporem wygląda przez okno. Usiłuje myśleć o sznurach precli, którymi obwieszony jest brodaty Izaak Birencwaig, o koszu pełnym bajgli3 na głowie jednookiego Jechiela Bluma, o kolorowych lizakach na straganie chudej Ryfki, na którą wołają Żuraw, o koszach z gdaczącymi kurami i wozach, na których pochrumkują prosiaki. Chętnie by tam pobiegł, pokręciłby się między straganami, ale na myśl, że musiałby przejść obok sterty mebli czekających na transport, czuje dreszcze i woli zostać przy oknie.
– A co to? Poznański zbankrutował? – słyszy pytania przechodniów.
– Wprost przeciwnie! – odkrzykują tragarze. – Wzbogacił się! Teraz będzie mieszkał w pałacu za rzeką!
– Ajajaj! – rozlegają się okrzyki i cmokania pełne podziwu.
– A nie szkoda mu takiej porządnej kamienicy? – dopytuje ktoś, ale tragarze nie mają czasu na pogaduszki, bo właśnie zajechał furgon4 i zaczyna się ładowanie.
Maurycy wychyla się bardziej i zerka w dół. Nie chodzi mu o furgon ani o stertę kredensów, stołów, szaf i krzeseł, ale o ludzi. Większości wystarcza informacja, że to tylko przeprowadzka, i rozchodzą się do swoich spraw, ale jeden tkwi w miejscu, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Ma zarośniętą twarz, a spod kapelusza widać tylko oczy, którymi rzuca niespokojne spojrzenia na krzątaninę tragarzy. Jest wyraźnie zaniepokojony. W pewnej chwili unosi głowę i natyka się na spojrzenie Maurycego.
Chłopiec odskakuje od okna jak oparzony.
Po chwili stwierdza, że za jego plecami panuje cisza. Nie zauważył momentu, gdy tragarze sobie poszli. Słychać ich jeszcze na schodach, jak mocują się z szafą, ale tu już ich nie ma. Odwraca się powoli i aż nieruchomieje na widok pustki. Na podłodze, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stały meble, widoczne są jaśniejsze plamy. Na jednej z nich leży guzik od szkolnego mundurka, a obok ołowiany żołnierzyk, który się kiedyś zapodział.
– Tu się schowałeś! – szepcze Maurycy, wycierając z kurzu małego wojaka.
Ma takich całą armię. Pierwszych kilku _tate_ kupił mu w sklepie pana Motla Reisa, a bracia dokupili kolejnych. Rozgrywa nimi bitwy i czasami któryś ginie, jak to na wojnie. Ten na szczęście się znalazł.
– Tyle pożytku z tej przeprowadzki! – mówi na głos, a echo niesie się po pustej przestrzeni.
Ale to nie koniec niespodzianek. W szparze między deskami coś błyszczy i Maurycy używa żołnierzyka do wydłubania znaleziska. To moneta z dwujęzycznym napisem: _20 kopiejek_ po rosyjsku i _3 złote_ po polsku5. Maurycy nie pamięta takiej straty, więc pewnie zgubił ją _tate_. Trzeba będzie mu oddać, ale na razie pieniążek razem z ołowianym żołnierzykiem wędrują do kieszeni. Maurycy wraca do okna.
Furgon z meblami zdążył odjechać, a tajemniczy typ w kapeluszu wciąż tkwi jak przymurowany. W ręku trzyma czarną walizkę. Musi mieć w niej coś cennego, bo nie stawia jej na ziemi, żeby sobie ulżyć, tylko cały czas dźwiga, a gdy ktoś przechodzi, przyciąga bliżej siebie. Teraz się przygląda, jak tragarze pakują drobniejsze rzeczy.
Maurycy też przenosi na nich wzrok i obserwuje, jak układają z pakunków wysokie wieże i kpiąc jeden z drugiego, dorzucają ciągle coś na wierzch. Konstrukcje robią się w końcu tak wysokie, że samo ich podniesienie wydaje się niemożliwością, a oni przecież muszą je nieść! Ciekawe, czy dadzą radę? Ale tragarze obwiązują wieże grubymi sznurami, kucają, mocują je na plecach, a następnie ostrożnie wstają. Przez chwilę wydaje się, że ten czy tamten upadnie pod ciężarem bagażu, ale nie. Balansując ciałem, chwytają równowagę i ruszają drobnym truchtem. Końce sznura zwisające po bokach służą do manewrowania ładunkiem.
Maurycy aż kręci głową z podziwu nad ich zręcznością i na moment zapomina o tajemniczym mężczyźnie. Ale gdy tragarze znikają za rogiem, dostrzega go znowu. Stoi z czarną walizką przed wejściem do sklepu i wpatruje się w tablicę.
– Co oznacza środkowe „K” w nazwisku Izrael K. Poznański? – pyta przypadkowego przechodnia.
– Sam pan go spytaj! – wzrusza zaczepiony ramionami. – O, właśnie wychodzi z biura! To ten w surducie6!
Maurycy też widzi tatę. Towarzyszy mu kilku kancelistów7, ale są w chałatach, więc tatę łatwo rozpoznać. Jeszcze wydaje polecenia, ale już kiwa ręką w stronę woźnicy, by podstawił powóz. Idąc, spogląda w stronę okna i woła:
– Maurycy, jedziemy!
Chłopiec wie, że jak _tate_ mówi „jedziemy”, trzeba biec bez zwłoki. Ojciec ma mnóstwo spraw na głowie i wszędzie chce być na czas. Już jest przy powozie, a jak wsiądzie, to zaraz ruszy i trzeba go będzie gonić.
– Już biegnę! – odkrzykuje i odrywa się od okna.
Kątem oka widzi jednak, że w kierunku taty rusza człowiek z walizką, a wyprzedza go ktoś inny, kto woła pełnym głosem:
– Panie Poznański, panie Poznański! Czekaj pan, mam panu coś do powiedzenia!
_Tate_ to bogaty fabrykant i ludzie ciągle mają do niego jakieś sprawy. Brodacz z walizką i ten, który go ubiegł, też czegoś chcą i rozmowa z nimi zajmie tacie chwilę, więc nie ma co pędzić na złamanie karku. Maurycy zwalnia kroku, bo i tak będzie musiał czekać. Odnajduje w kieszeni monetę i poświęca chwilę na rozmyślanie, co by za nią kupił, gdyby _tate_ pozwoli mu ją zatrzymać: bajgla, chałwę, a może kolorowego lizaka? Albo kręconego precla posypanego makiem?
Z rozmyślań wyrywa go krzyk, więc dwoma susami wraca do okna, by sprawdzić, co się stało. Widzi kłębowisko ciał. To kanceliści taty szarpią się z kimś, kto krzyczy:
– Pan, panie Poznański, nie jest człowiek! Pan żyjesz z naszego potu i krwi, więc powinieneś pan dbać o tkaczy, a pan tego nie robisz! Dla pana ważniejsze od ludzi są pieniądze. Zaprzedałeś pan duszę diabłu!
Duszę? Diabłu? _Tate?_
1 Chałat – długie okrycie wierzchnie przypominające płaszcz, noszone przez Żydów.
2 Marki pocztowe – dawniej: znaczki.
3 Bajgle – drożdżowe ciastka w kształcie oponek.
4 Furgon – dawniej: wóz do przewożenia ciężkich towarów.
5 W XIX wieku Polska była pod zaborami, Łódź pod rosyjskim, stąd rosyjskie nazwy na monetach.
6 Surdut – długa, elegancka marynarka noszona przez mężczyzn w XIX wieku.
7 Kancelista – urzędnik biurowy.ROZDZIAŁ II W KTÓRYM MOWA JEST O TAJEMNICZYM KOŁOWROTKU NA DACHU
Gdyby słowa padły w innym języku, Maurycy mógłby pomyśleć, że czegoś nie zrozumiał, ale były po polsku. W domu Poznańskich tak się właśnie mówi: po polsku, i chłopiec nie ma wątpliwości, że chodziło dokładnie o to, co usłyszał – o zaprzedaną duszę. Wychyla się, żeby zobaczyć więcej, ale awantura przenosi się bliżej muru i nic nie widać. Trzeba zbiec na dół. Maurycy zostawia za sobą pusty, obcy już pokój, pędem pokonuje korytarz, zeskakuje po trzy stopnie i wypada na zewnątrz.
Maurycy wypada zza drzwi. _Wypada_ to właściwe słowo, bo leci na łeb na szyję, i to dosłownie. Wszystko przez próg, o który zaczepił stopą. Gdyby nie Moszek, pewnie przydzwoniłby zębami o bruk, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności syn kucharki akurat tędy przechodzi, ciągnąc wózek pełen garnków i patelni. Jedzie z nimi do nowej kuchni, a Maurycy wpada na niego tak niespodziewanie, że obaj przewracają się na ziemię.
– Ojoj – biadoli przestraszony Moszek.
– Przepraszam, nie chciałem! – jęczy Maurycy, gramoląc się na kolana. – Nic ci się nie stało?
– Mnie nie – stęka Moszek. – Ale portki mi pękły na tyłku.
Moszek ma rude włosy i kręcone pejsy1. Jego portki i tak są całe w łatach, więc kolejna dziura niewiele zmienia. Chałat po tacie, sięgający kostek, przesłoni to, co odkryte, więc nie ma się czym przejmować.
– Wszystko przez ten próg! – usprawiedliwia się Maurycy, otrzepując z błota czapkę Moszka. – Uwziął się na mnie! Który to już raz wywinąłem tu orła?
– Nie da się zliczyć! – śmieje się Moszek i naciąga zawadiacko swoją jarmułkę2. – Ale na pewno ostatni!
Maurycy wzdycha, bo rzeczywiście, nie będzie miał już więcej okazji się tutaj przewrócić.
– Progu zdecydowanie nie będzie mi żal! – mówi i jednocześnie zerka tam, gdzie przed chwilą była szarpanina i ktoś wykrzykiwał okropne rzeczy o jego tacie.
Minęło trochę czasu i zdążył już zapanować spokój. Awanturnik zniknął, kanceliści wrócili do biura, a _tate_ jak gdyby nigdy nic stoi przy powozie i odprawia stangreta.
– Sam będę powoził! – mówi. – A ty czekaj w biurze, będę cię potrzebował później!
Jest też człowiek z walizką, a jakże. Ma otwarte usta, jakby nie ochłonął jeszcze po tym, czego był świadkiem. W każdym razie staje się jasne, że to nie on się awanturował, tylko ten drugi, który go odepchnął.
– Co tu się działo? – pyta Maurycy w nadziei, że Moszek coś wie.
Odpowiada mu cisza, a oddalający się turkot kół świadczy o tym, że syn kucharki nadrabia stracony czas. Biegnie tak szybko, że mało garnków nie pogubi z podskakującego na bruku wózka.
– Maurycy! Jak długo będę na ciebie czekał?! – woła _tate_.
Siedzi już na koźle, więc chłopiec rusza biegiem, wołając:
– Już jestem!
I naprawdę jest tuż-tuż, gdy nagle ktoś chwyta go za ramię i zatrzymuje. To mężczyzna z walizką daje w ten sposób do zrozumienia, że dość się naczekał i teraz jego kolej.
Maurycy staje posłusznie, bo wpajana mu od dziecka kindersztuba mówi, że dorosły ma zawsze rację, a to, co mówi, jest ważniejsze od zamierzeń podrostka. Chłopcu przechodzi przez głowę okropna myśl, że powtórzy się sytuacja sprzed kilku chwil, ale tamten już kłania się tacie uniżenie.
– Szanowny panie, przybyłem z Niemiec w sprawie, o której pisałem w telegramie – mówi nerwowo. – Obawiam się, że źle trafiłem i to niezbyt odpowiednia chwila, ale nie mam możliwości finansowych, by czekać. Dlatego ośmielam się prosić o sekundę uwagi szanownego pana fabrykanta. Chodzi o kołowrotek na dachu, który…
_Tate_ niecierpliwym machnięciem ręki przerywa potok słów.
– Zamilcz już pan! Już pamiętam, kim pan jesteś, i masz pan rację, że niepotrzebnie się trudziłeś, bo i chwila nie najlepsza! Mam dość swoich spraw, jak pan żeś widział!
Wydaje się, że odprawi brodacza z kwitkiem, ale chyba jakaś myśl zaświtała w głowie Poznańskiego, bo uderza się dłonią w czoło i woła:
– Chociaż… zaraz… czekaj pan! Jak już pan jesteś, to co mi szkodzi zerknąć na to pańskie cudo. Idź pan do hotelu naprzeciwko, oczywiście na mój koszt. Odsapnij pan po podróży, a wieczorem zapraszam na kolację. Przyślę powóz. Wtedy opowiesz mi pan o tym wynalazku. Tylko nikomu pary z ust, póki się nie rozmówimy!
Maurycy nie pcha się między rozmawiających, tylko stoi i cierpliwie czeka. Dziecku nie wolno się wtrącać do rozmowy ani przerywać dorosłym, to zasada dobrego wychowania. Ale zasada nic nie mówi o nadstawianiu uszu, więc słucha, usiłując zrozumieć, o co chodzi. Gdy w końcu brodacz oddala się, Maurycy gramoli się na kozła, by siąść obok _tate_, bo tak łatwiej będzie rozmawiać. W głowie kłębi mu się od pytań, a kto, jeśli nie _tate_, udzieli na nie odpowiedzi?
– Kto to był? – to pierwsze z wielu.
– Jakiś inżynier z Niemiec – wyjaśnia krótko _tate_ i chyba nie zamierza więcej tłumaczyć, bo strzela lejcami i rusza tak ostro, że Maurycy musi chwycić się czegoś, żeby nie spaść.
Ojcu lepiej się nie naprzykrzać, więc Maurycy chwilowo rezygnuje z dociekań. _Tate_ pogania konia, chociaż na Drewnowskiej, podobnie jak na rynku, roi się od handlarzy.
Tłum podąża chodnikami i wylewa się na jezdnię, ale na widok powozu Poznańskiego wszyscy umykają na boki. Chwytają swoje stołki pełniące rolę straganów i pospiesznie usuwają się z drogi. Wiedzą, co robią, bo powóz nawet nie zwalnia. Kto nie umknie na czas, ryzykuje utratę towaru i będzie mógł mieć pretensje tylko do siebie, że nie był dość szybki. Izrael Poznański nie jest kimś, kto czeka. Potrafi robić geszefty3 przynoszące miliony, więc wszyscy czują przed nim respekt. W Łodzi wielkie pieniądze są w zasięgu ręki, trzeba tylko umieć po nie sięgnąć, a on to umie, dlatego lepiej żyć z nim w zgodzie. Sam jego widok sprawia, że w sercach najmarniejszego nawet handlarza zaczyna tlić się nadzieja, że i jego kiedyś fortuna dotknie swoim skrzydłem.
Ze wszystkich stron słychać pozdrowienia:
– Szanowanie panu, panie Poznański! Szanowanie!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 Pejsy – długie pasma włosów pozostawione na skroniach, noszone przez Żydów zgodnie z nakazem religijnym.
2 Jarmułka – nakrycie głowy żydowskich chłopców i mężczyzn.
3 Geszeft – interes handlowy.