- promocja
Król darknetu - ebook
Król darknetu - ebook
Bestseller „New York Timesa”!
Świat wirtualny, w którym toczy się codzienne cyberżycie, ma też swoją ciemną odsłonę. Darknet. To właśnie tam, po drugiej stronie internetowego lustra, Ross Ulbricht postanowił zrealizować swój zuchwały plan, który miał doprowadzić do narkotykowej rewolucji.
Ulbricht był typowym dwudziestokilkulatkiem – studiował fizykę, grał na bębnach, chodził na randki. Równolegle pracował nad swoim życiowym dziełem, które miało mu przynieść sławę i cyfrową nieśmiertelność. W 2011 roku założył platformę Silk Road – sklep internetowy oferujący łatwy zakup wszystkiego, co nielegalne. Bez względu na to, czy zamówienie dotyczyło heroiny, cyjanku, czy nerki, wystarczyło jedno kliknięcie, zaszyfrowana płatność bitcoinami i towar lądował pod drzwiami klienta. Jednak jak zawsze w przypadku czarnego rynku, także Silk Road szybko utonął w przemocy, stając się wirtualnym kartelem, gdzie morderstwa, wymuszenia i ataki są codziennością. Alter ego Rossa – Straszny Pirat Roberts – stanął na jego czele.
„Król darknetu” to trzymające w napięciu studium obłędu napędzanego poczuciem władzy i wnikliwa kronika jednego z najważniejszych śledztw we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. To także historia o tym, że nie ma zbrodni doskonałej. Wystarczy jeden mały błąd, by wygodny fotel bossa nielegalnego imperium zamienić na twardą pryczę w więziennej celi.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-009-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły
Patti Smith Pociąg linii M
Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa
Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce
Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność złaOd autora
Moja matka, która zmarła w 2015 roku, zapalona czytelniczka, miała dziwny zwyczaj. Lekturę każdej książki zaczynała od ostatniej strony, a potem wracała do początku. Dla niej każda powieść rozpoczynała się na końcu. Wspominam o tym, ponieważ tym razem zwyczajowy początek – przedmowę, w której autor wyjaśnia, jak powstała książka – postanowiłem umieścić na końcu.
W rozdziale Uwagi o gromadzeniu materiałów tłumaczę, jak zebrałem materiały i napisałem to, co wkrótce przeczytacie. Szczegółowo opisuję research, miliony słów, zdjęć i filmów, tysiące godzin gromadzenia materiałów (w tym badania przeprowadzone przez niesamowitych dziennikarzy Josha Bearmana i Joshuę Davisa), których wymagało przygotowanie tej książki, a tym samym zdradzam zakończenie całej historii. Mam nadzieję, że lektura na temat dziennikarskiego tła nie zepsuje Wam tej epickiej opowieści. Niepotrzebne wydaje mi się jednak tłumaczenie teraz, jak powstała budowla, jeśli nie mieliście jeszcze okazji przespacerować się jej korytarzami.
W książce przeczytacie cytaty z rozmów między szefem Silk Road a jego pracownikami. To wierne zapisy czatów. Nie licząc niejasnych literówek, zachowano błędy ortograficzne i osobliwości tekstu, żeby oddać autentyczność tych rozmów.
Obiecuję, że na końcu wszystko się wyjaśni. Jak zawsze.Obsada
Silk Road
Straszny Pirat Roberts (Ross Ulbricht)
Variety Jones, doradca i mentor (Roger Thomas Clark)
Nob, diler narkotyków i pomocnik (Carl Force, DEA)
ChronicPain, moderator forum (Curtis Green, Spanish Fork, Utah)
Richard Bates, przyjaciel i programista
INNI PRACOWNICY SILK ROAD
SameSameButDifferent, Libertas, Inigo, Smedley
Organy ścigania
DHS, CHICAGO
Jared Der-Yeghiayan (incognito na Silk Road jako „Cirrus”)
ZESPÓŁ SPECJALNY MARCO POLO
Carl Force, DEA, Baltimore (incognito na Silk Road jako „Nob”)
Mike McFarland, DHS, Baltimore
Shaun Bridges, Secret Service, Baltimore
FBI, NOWY JORK
Chris Tarbell
Thom Kiernan
Ilhwan Yum
IRS, NOWY JORK
Gary Alford
BIURO OKRĘGOWEGO PROKURATORA FEDERALNEGO , NOWY JORK
Serrin Turner, federalny prokurator śledczy1 Różowa pigułka
Różowa. Maleńka różowa pigułka z wiewiórką wytłoczoną po obu stronach. Jared Der-Yeghiayan nie mógł oderwać od niej wzroku.
Stał w pozbawionym okien pomieszczeniu kancelarii pocztowej. Na jego szyi wisiała odznaka Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego (Department of Homeland Security, DHS), którą oświetlały światła halogenowe pulsujące pod sufitem. Na dworze co pół minuty dudniły przelatujące samoloty. Jared wyglądał jak nastolatek: za duże ubranie, krótka fryzura i piwne oczy o prostodusznym spojrzeniu. „Zaczęliśmy ich dostawać po kilka tygodniowo” – powiedział jego kolega Mike, tęgi funkcjonariusz Urzędu Celnego i Ochrony Granic (Customs and Border Protection, CBP), wręczając Jaredowi kopertę, w której przyszła pigułka.
Koperta była biała i kwadratowa. W górnym prawym rogu znajdował się jeden ząbkowany znaczek pocztowy, a na skrzydełku widniał napis „HIER ÖFFNEN”. Pod spodem było tłumaczenie na angielski: „TU OTWIERAĆ”. Imię adresata wydrukowano czarnymi literami: DAVID. Przesyłka zmierzała do domu przy West Newport Avenue w Chicago.
Właśnie na to Jared czekał od czerwca.
Samolot, który przywiózł tę kopertę, lot KLM numer 611, wylądował kilka godzin wcześniej w międzynarodowym porcie lotniczym Chicago O’Hare, pokonawszy sześć i pół tysiąca kilometrów z Holandii. Kiedy znużeni pasażerowie podnosili się i prostowali kończyny, sześć metrów niżej bagażowi wyjmowali ładunek z trzewi boeinga 747. Walizki najróżniejszych rozmiarów i kształtów kierowano w jedną stronę, około czterdziestu niebieskich kubłów z pocztą międzynarodową – w drugą. Te niebieskie pojemniki wieziono po płycie lotniska do olbrzymiego centrum przechowywania i sortowania poczty, położonego w odległości piętnastu minut. Ich zawartość – listy do bliskich, dokumenty biznesowe, a także tamta kwadratowa biała koperta z różową pastylką – przechodziły przez ów budynek, kontrolę celną, a potem trafiały do rozległych arterii logistycznych amerykańskiej poczty. Gdyby wszystko – jak to się działo zazwyczaj – poszło zgodnie z planem, mała koperta z narkotykami, a także wiele jej podobnych, przemknęłyby się niezauważone. Ale nie dziś, 5 października 2011 roku.
Późnym popołudniem Mike Weinthaler, funkcjonariusz Urzędu Celnego i Ochrony Granic, rozpoczął swój codzienny rytuał. Zameldował się w pracy, nalał sobie gigantyczny kubek kawy i zaczął otwierać niebieskie kubły w poszukiwaniu czegoś niezwykłego: paczek z niewielkim wybrzuszeniem, fałszywie wyglądających adresów zwrotnych, papierowych kopert, które wydawały szelest plastikowej folii – absolutnie czegokolwiek, co mogło się wydawać podejrzane. W tej czynności nie było nic naukowego. Żadnych supernowoczesnych skanerów ani urządzeń do badania próbek osadu. Po dekadzie, w której papierowe listy zostały w zasadzie wyparte przez mejle, budżety służb pocztowych uległy znacznemu okrojeniu. Nowoczesna technologia była rzadkim luksusem, wykorzystywanym do badania dużych paczek. Chicagowskie psy obwąchujące przesyłki – Shadow i Rogue – przychodziły zaś tylko kilka razy w miesiącu. Osoba przeszukująca kubły po prostu wsadzała rękę do środka i kierowała się instynktem.
Kwadratowa biała koperta zwróciła uwagę Mike’a po półgodzinie grzebania w przesyłkach. Uniósł ją do światła pod sufitem. Adresu na awersie nie napisano odręcznie, lecz go wydrukowano. Dla celników to zwykle oznaka, że coś jest nie tak. Mike wiedział, że drukowane adresy zwykle pojawiają się na listach służbowych, a nie osobistych. Poza tym przesyłka miała lekkie zgrubienie, co było podejrzane, zwłaszcza że nadano ją z Holandii. Sięgnął po teczkę na dowody i formularz zatrzymania numer 6051S, pozwalający legalnie otworzyć kopertę. Potem przycisnął nóż do jej wnętrza i wypatroszył jak rybę. Ze środka wypadła plastikowa torebka z maleńką różową tabletką ecstasy.
Mike pracował w jednostce celnej od dwóch lat i miał pełną świadomość, że na pojedynczą pigułkę w zwyczajnych okolicznościach każda komórka władz federalnych miałaby kompletnie wyjebane. Wedle obowiązującej niepisanej zasady, o której wiedział każdy pracownik administracji w Chicago, agenci antynarkotykowi nie brali spraw, w których chodziło o mniej niż tysiąc pastylek. Biuro Okręgowego Prokuratora Federalnego wyśmiałoby takie śledztwo. Ścigało się znacznie grubszy handel. Mike dostał jednak wyraźną instrukcję od kogoś, kto oczekiwał takiej właśnie pigułki: Jareda Der-Yeghiayana, agenta Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego.
Kilka miesięcy wcześniej Mike natrafił na podobną nielegalną przesyłkę, która zmierzała do Minneapolis. Chwycił za telefon i zadzwonił do lotniskowego oddziału Biura Śledczego Bezpieczeństwa Krajowego (Homeland Security Investigations, HSI), podlegającego DHS i wchodzącego w skład Urzędu ds. Imigracji i Służby Celnej (Immigration and Customs Enforcement, ICE), choć spodziewał się, że jak zwykle go wyśmieją albo się rozłączą. Agent HSI, który odebrał połączenie, słuchał go jednak zaskakująco uważnie. Jared pracował wtedy nad tą sprawą dopiero od dwóch miesięcy i szczerze mówiąc, mało jeszcze wiedział.
– Nie mogę polecieć do Minneapolis, żeby porozmawiać z kimś o jednej pigułce – stwierdził. – Dlatego proszę do mnie zadzwonić, kiedy trafi się coś w moim rejonie, w Chicago. Wtedy wybiorę się do adresata.
Cztery miesiące później, kiedy Mike znalazł pastylkę wysłaną do Chicago, Jared pognał, żeby ją obejrzeć.
– Po co to panu? – zapytał Mike. – Wszyscy inni agenci odmawiają. W sprawie mety i heroiny odmawiają od lat. A pana interesuje ta jedna pigułka?
Jared świetnie wiedział, że być może to fałszywy alarm. Może jakiś durny dzieciak z Holandii przesłał kolegom trochę MDMA. Jednocześnie Jared zastanawiał się jednak, dlaczego pojedynczą pigułkę wysłano w tak długą drogę oraz skąd ludzie nadający równie niewielkie ilości narkotyków znali swoich adresatów. Coś tu nie pasowało.
– Może chodzić o coś więcej – powiedział Mike’owi, odbierając od niego kopertę. Musiał ją pokazać swemu opiekunowi.
Każdy początkujący agent HSI przez pierwszy rok pracy miał opiekuna – oficera szkoleniowego. Był to bardziej doświadczony funkcjonariusz, który wiedział co i jak, pilnował, żeby nowicjusz nie narobił sobie kłopotów, i bardzo często sprawiał, że młody agent czuł się jak ostatnie gówno. Jared musiał dzwonić do swojego anioła stróża co rano, by informować go, nad czym danego dnia pracuje. Od przedszkola różniło się to tylko tym, że pozwalali mu nosić broń.
Trudno się dziwić, że oficer szkoleniowy Jareda nie uznał sprawy pojedynczej pastylki za pilną i dopiero po tygodniu zgodził się towarzyszyć młodszemu koledze w wyprawie pod adres doręczenia – mieli zapukać do drzwi człowieka, do którego miała trafić pigułka, i ewentualnie z nim porozmawiać.
Tego dnia, kiedy służbowy ford crown victoria Jareda śmigał zygzakiem po chicagowskiej North Side, zawieszona na breloczku mała kostka Rubika dyndała tam i z powrotem. Radio było nastawione na sport: Cubsi i White Soxsi odpadli z rozgrywek, natomiast Bearsi szykowali się do pojedynku z Lionsami, rywalami ze swojej dywizji. Wśród trzasków radia Jared skręcił w West Newport Avenue, długi szpaler piętrowych budynków z wapienia, z których każdy podzielono na górne i dolne mieszkanie. Dobrze znał tę dzielnicę klasy robotniczej. Jako dziecko chodził na mecze bejsbolowe na pobliskim stadionie Wrigley Field. Teraz jednak królowała tu hipsterka, pełno było modnych kawiarni, szykownych restauracji i – jak się właśnie przekonywał – ludzi, którym narkotyki dostarczano do domu pocztą z Holandii.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak niedorzecznie musi wyglądać w oczach oficera szkoleniowego o siwych włosach. Przyjechali do jednej z najbezpieczniejszych dzielnic w mieście, żeby przepytać kogoś w związku z jedną pigułką ecstasy. Nie obchodziło go jednak, co sobie myśli jego opiekun; miał przeczucie, że tu chodzi o coś większego niż ta jedna pigułka. Nie wiedział tylko, o ile większego – na razie.
Znalazł adres i zjechał na pobocze, a jego anioł stróż tuż za nim. Weszli po schodkach i Jared zapukał do szklanych drzwi mieszkania numer 1. Zapukać – to było najłatwiejsze. Przekonać kogoś do rozmowy to już większe wyzwanie. Adresat przesyłki mógł się po prostu jej wyprzeć. To byłby koniec tematu.
Po dwudziestu sekundach zazgrzytał otwierany zamek i zza drzwi wyjrzał chudy młodzieniec w dżinsach i T-shircie. Jared mignął odznaką, przedstawił się jako agent HSI i zapytał, czy David, człowiek, którego imię figurowało na kopercie, jest w domu.
– Teraz jest w pracy – odparł młody człowiek, otwierając szerzej drzwi. – Ale ja jestem jego współlokatorem.
– Możemy wejść? – spytał Jared. – Chcemy tylko zadać panu kilka pytań.
Współlokator się zgodził, usunął się i wpuścił ich do kuchni. Jared usiadł, wyjął długopis i notes, a potem zapytał:
– Czy pański współlokator dostaje dużo przesyłek pocztą?
– Tak, od czasu do czasu.
– No właśnie – stwierdził agent, zerkając na oficera szkoleniowego, który z założonymi rękami siedział w milczeniu w kącie pomieszczenia. – Znaleźliśmy tę kopertę adresowaną do niego i były w niej narkotyki.
– Tak, wiem o tym – odparł nonszalancko współlokator.
Jared był skonsternowany, że młody człowiek od niechcenia przyznał się do otrzymywania narkotyków pocztą, ale kontynuował zadawanie pytań. Chciał wiedzieć, skąd je dostawali.
– Ze strony internetowej.
– Jakiej strony?
– Silk Road.
Agent patrzył na młodego mężczyznę zdezorientowany. Silk Road? Jedwabny Szlak? Nigdy o nim nie słyszał. Ba, nie słyszał o żadnej stronie internetowej, na której można kupować narkotyki, i zastanawiał się, czy jest po prostu nieogarniętym nowicjuszem, czy może w dzisiejszych czasach właśnie tak hipsterka zaopatruje się w dragi.
– Co to takiego ten Silk Road? – spytał Jared, starając się nie wyjść na kompletnego ignoranta… i właśnie na takiego wychodząc.
Wtedy chudy współlokator z impetem samolotu pasażerskiego, który podchodzi do lądowania na lotnisku O’Hare, zaczął tłumaczyć zasady działania witryny Silk Road.
– Na tej stronie da się kupić każdy narkotyk, jaki można sobie wyobrazić – wyjaśniał. Przyznał, że niektóre wypróbował ze współlokatorem: marihuanę, metamfetaminę i małe różowe pigułki ecstasy, które tydzień w tydzień przybywały lotem KLM numer 611.
Jared notował, a tamten nawijał dalej w szybkim tempie. Za narkotyki płaciło się cyfrową walutą o nazwie bitcoin, a zakupy robiło się przez anonimową przeglądarkę internetową o nazwie Tor. Na stronę Silk Road mógł wejść każdy, wybrać coś z setek dostępnych narkotyków, zapłacić, a kilka dni później listonosz wrzucał to człowiekowi do skrzynki. Potem można było wciągać, wdychać, pić i wstrzykiwać, co tylko było pod ręką.
– To zupełnie jak Amazon, tyle że z dragami – powiedział współlokator.
Jared był oszołomiony i trochę sceptycznie nastawiony do wizji, że w najciemniejszych zakamarkach sieci może działać takie wirtualne targowisko. Zamkną je w ciągu tygodnia – pomyślał. Zadawszy jeszcze kilka pytań, podziękował współlokatorowi za poświęcony im czas i wyszedł wraz z kolegą, który przez cały czas nie odezwał się ani słowem.
– Słyszałeś kiedyś o tej stronie Silk Road? – zapytał oficera szkoleniowego, kiedy wracali do samochodów.
– O, tak – odparł tamten beznamiętnie. – Każdy słyszał. W związku z nią jest otwartych pewnie kilkaset spraw.
Jared, nieco zawstydzony, że przyznał się do swojej niewiedzy, wcale się nie zrażał.
– I tak się temu przyjrzę. Zobaczymy, czego się dowiem.
Starszy mężczyzna wzruszył ramionami i odjechał.
Godzinę później Jared wpadł do swojego gabinetu, który był pozbawioną okien klitką, i odczekał całą wieczność, aż uruchomi się archaiczny rządowy komputer firmy Dell. Zaczął przeszukiwać bazę danych Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego pod kątem otwartych śledztw związanych z Silk Road. Ku jego zaskoczeniu nie było jednak żadnych wyników. Spróbował innych słów kluczowych i odmiennej pisowni nazwy strony. Nic. A gdyby wpisać w inne okno? Dalej nic. Był zdezorientowany. Temat Silk Road wcale nie był przedmiotem kilkuset otwartych spraw, jak twierdził jego oficer szkoleniowy. Nie było wręcz ani jednej.
Zastanowił się chwilę i postanowił skorzystać z drugiej najlepszej technologii, jakiej używa każdy wytrawny funkcjonariusz państwowy, kiedy szuka czegoś ważnego: z Google’a. Pierwsze kilka trafień prowadziło do stron o tematyce historycznej poświęconych Jedwabnemu Szlakowi, dawnej drodze handlowej łączącej Chiny z Morzem Śródziemnym. W połowie strony z wynikami Jared natrafił jednak na link do artykułu z początku czerwca opublikowanego na Gawkerze, blogu z wiadomościami i plotkami. Znalazł tam informację, że Silk Road to „podziemna strona, na której można kupić każdy narkotyk, jakiego zapragniesz”. Towarzyszyły jej zrzuty ekranu, na których widniała strona internetowa z zielonym wielbłądem w rogu. Były również zdjęcia całego zatrzęsienia narkotyków, w sumie trzystu czterdziestu „artykułów”, między innymi afgańskiego haszyszu, marihuany Sour 13, LSD, ecstasy, woreczków kokainy i heroiny znanej jako czarna smoła. Sprzedawcy byli rozsiani po całym świecie, nabywcy też. O kurwa, to chyba jakieś jaja – pomyślał Jared. Naprawdę tak łatwo kupić w necie narkotyki? Przez resztę dnia i prawie cały wieczór czytał na temat Silk Road wszystko, co znalazł.
W weekend, gdy z żoną i małym synkiem odwiedzał targi staroci w pobliżu Chicago (to był ich cotygodniowy rytuał), zachowywał się jak katatonik – do tego stopnia był pochłonięty myślami o stronie, na której sprzedawano narkotyki. Zdał sobie sprawę, że jeśli dragi może tam kupić każdy, to każdy to zrobi, od japiszonów w średnim wieku z chicagowskiej North Side aż po dzieciaki dorastające na prowincji w sercu kraju. A skoro teraz można tam handlować narkotykami, to czemu nie rozszerzyć oferty o inne nielegalne towary? Może wkrótce dojdą broń, bomby i trucizny. Wyobrażał sobie, że strona mogłaby posłużyć terrorystom do zorganizowania następnego jedenastego września. Gdy patrzył w lusterko na śpiącego synka, przerażały go te myśli. Ale od czego w ogóle zacząć szukać w internecie, krainie zupełnej anonimowości?
Gdy weekend chylił się ku końcowi, w głowie Jareda wreszcie zaczął się układać pomysł, jak można podejść do sprawy. Wiedział, że będzie to mozolna i nużąca praca, istniała jednak szansa, że ostatecznie doprowadzi go do twórcy strony.
Znalezienie narkotyków i ich dilerów, a nawet założyciela Silk Road, było jednak łatwizną w porównaniu z namówieniem zwierzchnika, by pozwolił mu zająć się tematem na podstawie jednej malutkiej pigułki. Nawet gdyby Jared zdołał urobić szefa, musiał jeszcze przekonać Biuro Okręgowego Prokuratora Federalnego, żeby wsparło go w tym przedsięwzięciu. Żaden prokurator federalny w kraju nie wziąłby sprawy dotyczącej jednej marnej pastylki czegokolwiek. Na domiar złego trzydziestoletni Jared był absolutnym żółtodziobem. A nowicjuszy nikt nigdy – przenigdy! – nie traktuje poważnie.
Musiał przekonać ich wszystkich, że ta jedna pigułka ma związek z grubszą sprawą. Do poniedziałkowego poranka obmyślił plan, którego szef chyba nie mógł zlekceważyć. Odetchnął głęboko, wszedł do gabinetu zwierzchnika i usiadł.
– Ma pan chwilę? – zapytał, rzucając mu białą kopertę na biurko. – Muszę panu pokazać coś ważnego.
Pięć lat wcześniej2 Ross Ulbricht
– Ross, skocz w przepaść.
Mężczyzna stał z nieco osłupiałą miną, zerkając za krawędź urwiska. Pod nim wiło się jezioro Pace Bend leżące w pobliżu Austin. Piętnastometrowa ściana wpadała wprost do lodowatej wody.
– Że co? – zapytał z głupkowatym uśmiechem, uniósł dłonie i skierował je na swój szeroki tors. – Dlaczego ja?
– Juuust do it – rzuciła jego siostra Cally.
Dwudziestoczteroletni Ross Ulbricht był od niej wyższy o ponad trzydzieści centymetrów. Pochylił głowę, rozważając to polecenie. Potem nagle wzruszył ramionami, krzyknął: „Dobra!”, ruszył biegiem i rzucił się z urwiska. Z wrzaskiem pofrunął w powietrzu, a potem z donośnym chlustem wpadł do wody.
Kamera przestała filmować. To był dopiero początek długiego dnia nagrywania filmu ze zgłoszeniem do reality show. Brat i siostra od tygodnia przygotowywali scenariusz z pomocą swojej matki Lyn. Koncepcja była taka, żeby zacząć od sceny ze skokiem, a potem iść dalej. Starsza siostra Rossa miała grać pierwsze skrzypce i przedstawić rodzeństwo Ulbrichtów, zaznaczając, że „dla wygrania The Amazing Race są gotowi zrobić wszystko, nawet skoczyć w przepaść”. Po beztroskim spełnieniu tej deklaracji zamierzali włóczyć się po Austin i robić przed kamerą różne przegięte rzeczy, by przekonać producentów, że Ross i Cally Ulbrichtowie to idealni kandydaci na uczestników programu.
Kiedy Ross spojrzał z dołu na siostrę i skałę, z której właśnie skoczył, było wyraźnie widać, że nie tak sobie wyobrażał letnie wakacje od college’u.
W głowie miał zupełnie inny film. Na tym filmie odłożył pieniądze na pierścionek i oświadczył się swojej idealnej teksańskiej dziewczynie. Według scenariusza ona (oczywiście) powiedziała tak. Potem zakochani ukończyli studia na Uniwersytecie Teksańskim w Dallas – on na wydziale fizyki – i przez kilka miesięcy planowali ślub. Oboje dostali dobre posady; Ross jako badacz albo fizyk teoretyczny. Urodziło im się kilkoro dzieci, chodzili na chrzciny i wesela. Razem się zestarzeli. Przeżyli szczęśliwe życie. Koniec.
Ta wersja życia Rossa Ulbrichta nigdy jednak nie wyszła poza napisy początkowe. Co prawda faktycznie odłożył pieniądze na idealny pierścionek zaręczynowy, ale gdy w romantycznej scenerii poprosił swoją dziewczynę o rękę („Powiedz tak, błagam, powiedz tak”), ona odparła, że musi mu coś powiedzieć („To nie brzmi dobrze”). Oznajmiła, że przez ostatni rok zdradzała go z paroma innymi mężczyznami („Z paroma? W sensie, że więcej niż jednym?” „Tak. Z paroma”). Co gorsza, wśród nich był jeden z jego najlepszych przyjaciół. Wyciemnienie.
Ross wykaraskał się z wody u podnóża klifu i rodzina Ulbrichtów udała się na miejsce kolejnego ujęcia. Gdy kamera znowu ruszyła, oboje z siostrą stali na tle panoramy Austin i na zmianę się przedstawiali. Jak wyjaśniła Cally, Ross był mózgiem całej operacji. Powiedziała, że brat studiuje fizykę i inżynierię materiałową, ustanowił nawet rekord świata, uzyskawszy najczystsze kryształy na świecie.
Kiedy mówiła, on patrzył w dal, a w jego głowie milion myśli kłębił się niczym szukające czegoś zwierzę, zagubione w skomplikowanym labiryncie. Nie ulegało wątpliwości, że w tym momencie życia, w którym się teraz znalazł, coś jest nie tak. Trudno było jednak stwierdzić, co to takiego ani jak do tego doszło.
Ross przyszedł na świat w tym mieście i zanim jeszcze umiał powiedzieć „mama” i „tata”, Lyn i jej mąż Kirk wyraźnie dostrzegli, że ich syn jest trochę inny. Jako maluch był refleksyjny i rozumiał rzeczy wykraczające poza jego wiek. Nigdy nie powiedzieli mu „nie wybiegaj na ulicę”; po prostu wiedział, że nie powinien, jakby urodził się wyposażony w instrukcję, do której inni nie mieli dostępu. W młodym wieku znał rozwiązania problemów matematycznych, których jego rodzice w ogóle nie pojmowali. I choć jako nastolatek oddawał się zwykłym młodzieńczym zajęciom – uprawiał sport w parku, uczestniczył w maratonach gier planszowych i gapił się na ładne dziewczyny – często wolał czytać o teoriach politycznych, egzystencjalizmie albo mechanice kwantowej.
Nie chodziło jednak tylko o to, że był inteligentny. Był też autentycznie dobry. Jako chłopiec ratował zwierzęta. Jako dorosły przestawił się na ludzi. Tak, Ross był takim człowiekiem, który przerywa rozmowę w pół zdania i rzuca się z pomocą staruszce przechodzącej przez ulicę, bierze od niej siatki i wstrzymuje ruch, żeby mogła powoli przeczłapać przez jezdnię.
Gdy ludzie go poznawali, niektórzy sądzili, że ten ostentacyjny altruizm to poza. „Jak ktoś może być taki miły?” – mówili. Ross był jednak autentyczny i każdy szybko przekonywał się o jego dobroduszności. Odzwierciedlała się nawet w jego sposobie mówienia. Często sięgał po boleśnie poczciwe słówka w stylu „jejku”, „psiakość” czy „do licha”, a gdy już musiał zakląć, zamiast „kurwa” i „jebać” zawsze mówił „kurka” i „rąbać”.
Miał też przywary. Jako nastolatek odkrył w sobie słabość do substancji halucynogennych, przynajmniej tych łagodnych. Uwielbiał chodzić z kumplami do pobliskiego lasu, gdzie przypalał skręta, zdejmował koszulę i łaził po drzewach. Na domówce po balu maturalnym wypił tyle piwa, że dziewczyna, z którą tam poszedł, znalazła go unoszącego się na pontonie pośrodku basenu, wciąż ubranego w smoking, trampki (eleganckich butów nie posiadał, więc na bal poszedł w starych tenisówkach) i okulary przeciwsłoneczne.
Teraz jednak gość, który był najmądrzejszy w każdym towarzystwie, stał obok swojej siostry w parku w Austin i starał się dostać do reality show.
Ale jaki miał wybór? Nie mógł przecież wyjechać do Doliny Krzemowej i zatrudnić się w start-upie. Po tym, jak kilka lat wcześniej pękła bańka internetowa, firmy stworzone w nadziei na cud wyprowadziły gdzieś pieniądze z funduszy emerytalnych swoich pracowników i upadły, a San Francisco zmieniło się w istną strefę zakazaną. No to może na wschód? Ktoś tak mądry jak Ross chyba zrobiłby karierę na Wall Street. Nic z tego. Wskutek krachu na rynku nieruchomości upadały kolejne banki. A już na pewno nie mógł żyć długo i szczęśliwie ze swoją dziewczyną; jego sen o ślubie i domku z białym płotem rozjechało buldożerem paru innych mężczyzn. Zostawały studia magisterskie albo skok w przepaść.
Sławę w reality show i furę pieniędzy Ross wyobrażał sobie jako chwilowe zboczenie z trasy wiodącej ku większym osiągnięciom. Był przekonany, że jest stworzony do czegoś ważnego, chociaż nie miał pewności, co to będzie. Może pewnego dnia odkryje swój cel. Ale jeszcze nie dziś.
Dzień dogasał, nagrywanie zgłoszenia do programu The Amazing Race dobiegało końca. Ross stał razem z siostrą przed kamerą na jednej z ulic Austin. Włożył ciemne spodnie od dresu i gruby czarny sweter, by ochronić się przed wieczornym chłodem.
– Ross, co zrobisz ze swoją połówką miliona dolarów, kiedy już wygramy? – zapytała Cally.
Udał, że zastanawia się chwilę, a potem powiedział:
– No, najpierw chyba rzucę ją na ziemię i wytarzam się w niej.
– No wiesz – odparła jego siostra, unosząc rękę, żeby przybił jej piątkę – najpierw musimy jeszcze wygrać program.
Kamera znów się wyłączyła. Kiedy Ross chował sprzęt filmowy do rodzinnego auta, marzył o czekającej go okazji i o pół miliona dolarów, które z pewnością wygra. Nie wiedział jeszcze, że ta szansa nigdy się nie nadarzy. Nie wybrano go do udziału w reality show – to było pierwsze z wielu niepowodzeń. Wsiadając do samochodu z siostrą, nie wiedział jednak również o tym, że już za pięć lat taką sumę będzie zarabiał w jeden dzień.3 Julia Vie
Pierwszy tydzień w college’u to był chyba najtrudniejszy okres w życiu Julii Vie – przynajmniej do tego momentu. Przyjechała na Penn State, czyli Uniwersytet Stanowy Pensylwanii, jako nieśmiała osiemnastolatka bez żadnych znajomych, a tym bardziej bez określonego celu. Zanim jednak zdążyła się tu zadomowić, w jej życiu nastąpił wstrząs. Właśnie rozpakowywała walizki w akademiku, wkładała ciuchy do szuflad, a ulubione powieści ustawiała na półkach, gdy nagle zadzwonił telefon. Jej matka zmarła na raka.
Po pogrzebie Julia, nadal w szoku, wróciła na Penn State w poszukiwaniu normalności. Wyobrażała sobie, że być może ta objawi się w postaci chłopaka. Łaknęła kogoś, kto się nią zaopiekuje. Kto otoczy ją czułością, a może nawet będzie rozpuszczał, zabierając czasem na wystawną kolację. Zamiast tego poznała Rossa Ulbrichta.
To był jeden wielki przypadek. Julia włóczyła się bez celu po kampusie, rozmyślając o matce, i w ten sposób trafiła do jednego z dużych budynków przy Shortlidge Road. Spacerując starymi korytarzami, usłyszała dźwięk bongosów i głośne dudnienie instrumentów afrykańskich. Ruszyła za tym dźwiękiem, pchnęła jakieś drzwi i zobaczyła grupę mężczyzn, którzy siedzieli w półokręgu i grali na bębnach djembe. Wokół nich pląsało kilka dziewczyn.
Julia ukradkiem stanęła z tyłu, zahipnotyzowana swym odkryciem. Wkrótce dowiedziała się, że to Penn State NOMMO Club, uczelniana grupa bębniarzy. Gdy tak patrzyła, jak tamci grają, kątem oka dostrzegła rozczochranego młodego człowieka, który zbliżał się do niej pewnym krokiem. Wyciągnął rękę i przedstawił się jako Ross. Julia zmierzyła go od stóp do głów, zauważyła, że jest bez butów, a koszulkę i szorty ma podarte i poplamione. Pomyślała, że to chyba bezdomny. Wyglądał, jakby nie golił się od wielu miesięcy.
Wokół dudniła muzyka. Julia widziała wyraźnie, że ten przypominający bezdomnego młodzieniec jest nią zainteresowany. I cóż w tym dziwnego? Miał przed sobą oszałamiającą istotę – śliczną, gibką, z jasnobrązową skórą, piegami na policzkach i dużymi oczami o łopoczących rzęsach. Wyglądała egzotycznie: półkrwi Afroamerykanka, ale drugie pół? Grzecznie przedstawiła się jako Julia, a potem szybko go spławiła, niezainteresowana rozmową z człowiekiem, który sprawiał wrażenie, jakby nie kąpał się tygodniami.
Sądziła, że to koniec tematu. Tydzień później spotkała jednak tego całego Rossa ponownie. Tym razem coś się zmieniło. Ogolił się, miał na sobie spodnie – takie prawdziwe – i buty.
Podczas rozmowy zaintrygował ją. Był dowcipny, uroczy i inteligentny – bardzo, bardzo inteligentny. Powiedział, że robi magisterkę na wydziale inżynierii materiałowej. Kiedy zapytała, co się za tym kryje, Ross wyjaśnił, że prowadzi badania polegające na sprawdzaniu rzadkich właściwości materiałów krystalicznych. Zajmował się też spintroniką i materiałami ferroicznymi. Za te prace uczelnia płaciła mu nawet kilkaset dolarów tygodniowo.
Nim upłynął tydzień, ta studentka pierwszego roku poszła z Rossem na kolację do restauracji z sushi przy szosie numer 35, a kilka dni później wróciła z nim do jego mieszkania. Gdy na kanapie ściągał z niej bluzkę, a ona z niego koszulkę, niewiele wiedziała o mężczyźnie, z którym za chwilę będzie baraszkować. Leżał na niej prawie nagi, gdy stuknęły drzwi wejściowe i w mieszkaniu pojawili się jego współlokatorzy.
– Chodźmy do mojego pokoju – powiedział Ross, a potem chichocząc, oboje wybiegli z salonu.
Sprowadził ją po schodach do ciemnej piwnicy, gdzie przez maleńkie okna wpadały tylko skrawki światła. Julia czuła, że pachnie tu mokrym cementem, pleśnią albo jednym i drugim.
– To twoja sypialnia? – zapytała z niedowierzaniem, kiedy jej bose stopy stanęły na zimnej betonowej podłodze.
– Tak – odparł z dumą Ross. – Mieszkam tu za darmo.
Uniosła brwi. Stanęła pośrodku piwnicy i zmierzyła wzrokiem przedziwne otoczenie. Obok przenośnego grzejnika stało łóżko. Kartonowe pudła były ustawione jak dziecięca forteca. Całość przypominała celę więzienną.
Już na pierwszej randce w restauracji z sushi Julia domyśliła się, że Ross jest oszczędny, kiedy przyjechał rozklekotanym pikapem starszym od niej. Na drugiej randce dowiedziała się, że nie dba także o dobra materialne, bo pojawił się ubrany jak basista kapeli grunge’owej z Seattle (poszarpane szorty, brudna koszula oraz buty, które dawniej należały do jakiegoś mieszkańca domu starców). Teraz jednak, gdy siedziała na jego łóżku w piwnicy i patrzyła na ściany z obłupanej niemalowanej płyty kartonowo-gipsowej, w jej głowie skrystalizowała się świadomość, że Ross naprawdę, ale to naprawdę nie ma pieniędzy i naprawdę, ale to naprawdę nie dba o rzeczy, których pragnie większość ludzi.
– Czekaj, dlaczego ty tutaj mieszkasz? – zapytała, kiedy położyli się na łóżku, a Ross próbował wrócić do punktu, w którym skończył na kanapie.
Przerwał, by jej wyjaśnić, że stara się żyć skromnie, aby udowodnić sobie, że potrafi. Po co płacić za mieszkanie, skoro można mieszkać w tym zapleśniałym zamczysku za darmo? Julia krzywiła się, gdy mówił. Wytłumaczył, że nie chodzi mu tylko o oszczędność. Jego styl życia to również część prywatnego eksperymentu, który miał pokazać, do jakiego ekstremum jest się w stanie posunąć bez zaspokajania pragnień i potrzeb. Ostatnio na przykład postanowił przez miesiąc nie kąpać się w ciepłej wodzie, aby sprawdzić własną wytrzymałość. („Po jakimś czasie człowiek przywyka do zimnego” – chwalił się). To nie wszystko. Z dumą oznajmił Julii, że latem przetrwał tydzień na jednej puszce fasoli i torebce ryżu.
– A kawa? – zapytała dziewczyna.
– Nie piję.
– Ale z ciebie sknera – zażartowała.
Testy dotyczące prysznica i mieszkania w piwnicy stanowiły zaledwie początek dziwactw Rossa. U stóp łóżka leżały dwa worki na śmieci, o których od niechcenia powiedział, że to jego garderoba. Jeden worek był przeznaczony na czyste rzeczy, a drugi na brudne. Każde ubranie, jakie Ross posiadał – każdą skarpetkę, każdą koszulkę, nawet te geriatryczne buty – odziedziczył po przyjacielu.
– O nie, nie, nie – stwierdziła Julia, łopocząc rzęsami. – Musimy to zmienić. Wezmę cię na zakupy i poszukamy ci ciuchów, które naprawdę na ciebie pasują.
– Jasne – zgodził się Ross, a potem pochylił się, by znowu ją pocałować.
Było jednak jeszcze kilka rzeczy, których chciała się o nim dowiedzieć. Jeszcze kilka pytań na temat tego dziwnego, chociaż genialnego mężczyzny.
– Co to za książki? – Julia wskazała stos przy łóżku.
Wtedy Ross oderwał się od niej i udzielił wyczerpującej odpowiedzi. Już na pierwszej randce wyjaśnił, że na Penn State, oprócz członkostwa w klubie bębniarskim NOMMO, jest również gorliwym członkiem College Libertarians, grupy politycznej, która spotykała się raz w tygodniu, by dyskutować o filozofii libertariańskiej oraz czytać książki poświęcone jej teorii i ekonomii. To właśnie te książki – autorstwa Murraya Rothbarda, Ludwiga von Misesa i innych wizjonerów – Ross czytał dla przyjemności, gdy nie był zajęty pochłanianiem artykułów z fizyki stosowanej.
Kiedy Julia zapytała, co to takiego ten libertarianizm, Ross, zupełnie jej nie oceniając, wytłumaczył: decyzja o wszystkim – począwszy od tego, co robisz ze swoim życiem, a kończąc na tym, co wprowadzasz do własnego organizmu – powinna należeć do ciebie, a nie do państwa.
Gdyby nie to, że Ross był taki inteligentny, może Julia wyszłaby tamtego dnia z piwnicy, nie oglądając się za siebie. Gdyby nie to, że był taki przystojny, może po pierwszych randkach nie odebrałaby telefonu. A gdyby nie jego asertywność, której młoda Julia nigdy wcześniej nie doświadczyła u mężczyzny i której w tym smutnym momencie życia potrzebowała jak niczego innego, może w ciągu kolejnych tygodni nie zgodziłaby się zostać jego dziewczyną.
Bardzo ją jednak intrygował ten osobliwy i być może perfekcyjny facet. Spojrzał na nią z uśmiechem i nachylił się, by znowu ją pocałować. Julia widziała wyraźnie, że jest nią zauroczony. Sama z kolei starała się nie okazywać rosnącego zachwytu Rossem. Kiedy tarzali się po jego ciasnym łóżku w piwnicy, żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że relacja, którą właśnie nawiązują, stanie się najbardziej burzliwym romansem w ich dorosłym życiu. Dla Rossa zaś będzie również ostatnim.4 Debata
Studenci z plecakami i książkami przepychali się w wejściu do Willard Building na terenie uniwersytetu Penn State. Nad kampusem zachodziło jesienne słońce, a w budynku migotały światła. Wśród zwyczajności życia uniwersyteckiego, w jednej z dużych sal wykładowych Ross Ulbricht chodził tam i z powrotem, przygotowując się do uczelnianej debaty.
Pomieszczenie, w którym się znajdował, było szerokie i głębokie, wypełnione rzędami krzeseł, które wkrótce mieli zająć studenci wchodzący do budynku – wszyscy bowiem przybyli na dyskusję między poszczególnymi organizacjami: College Libertarians, College Republicans i College Democrats, dotyczącą szeregu tematów związanych z wyborami. Jednym z zagadnień było to, czy w Stanach Zjednoczonych należy zalegalizować narkotyki.
Minął ponad rok, odkąd Ross nie dostał się do programu The Amazing Race, ale teraz nie miało to znaczenia. Życie na Penn State było dość niezwykłe, głównie ze względu na kluby, do których wstąpił.
Grupa bębniarska była pasjonująca (bębny stały się dla Rossa taką obsesją, że grał na nich nawet w myślach, leżąc nocą w łóżku). Do tego dochodził klub libertariański, w którym nie przegapił ani jednego spotkania. W ciągu ostatniego roku zgłębił każdy aspekt libertariańskiej teorii politycznej. Latał po kraju na konferencje libertariańskie, by słuchać wystąpień ekspertów (za podróż płacił klub). Razem z prezesem klubu Alexem oraz innymi członkami spędzał również niezliczone godziny w barze Corner Room przy College Avenue, gdzie prowadził dyskusje i szlifował poglądy na temat roli państwa w społeczeństwie oraz tego, jak ograniczać jego niesprawiedliwą, często nieludzką wręcz opresyjność.
Wszystko to fascynowało go i inspirowało, jednak miało również swoją cenę. Obsesja na punkcie klubów odbijała się negatywnie na wynikach w nauce.
Nie tylko to odwracało jednak jego uwagę od studiów. Była też jego nowa dziewczyna, Julia. Para zakochanych – powiedzenie sobie „kocham cię” nie zajęło obojgu dużo czasu – spędzała razem niemal każdą chwilę. Ponieważ Julię czekały pierwsze święta Bożego Narodzenia bez matki, Ross zaprosił ją do siebie do Austin. Zanim wyjechali, zakradł się do swojego laboratorium na Penn State i stworzył dla niej kryształ w kształcie pierścionka.
Doceniał, że Julia potrafiła godzinami słuchać, jak on mówi o swoich przekonaniach, między innymi na jeden z tematów dzisiejszej debaty, który znał lepiej niż ktokolwiek: reforma amerykańskich przepisów antynarkotykowych.
– Proszę zająć miejsca – zaskrzeczał do publiczności profesor zawiadujący dyskusją. – Zaraz zaczynamy.
Ross, który miał na sobie, co było u niego rzadkie, koszulę wpuszczoną w spodnie, usiadł za biurkiem obok dwóch kolegów z klubu College Libertarians. Profesor przedstawił pokrótce uczestników, a potem w sali zapadła cisza.
– Państwo nie ma prawa mówić ludziom, co mogą, a czego nie mogą wprowadzać do organizmu – zaczął Ross, po czym wyjaśnił, że narkotyki, i to wszystkie rodzaje, powinno się zalegalizować, ponieważ społeczeństwo byłoby wtedy bezpieczniejsze. Ludzie mają zaś prawo decydować, co chcą robić z własnym ciałem.
Podczas debaty na widowni znajdowało się tylko jakieś czterdzieści osób, a większość wyłącznie dlatego, że dawało to dodatkowe punkty u wykładowcy nauk politycznych. Ross jednak traktował tę dyskusję tak samo poważnie, jakby występował przed Kongresem Stanów Zjednoczonych.
Przedstawiciel College Republicans kontrował jego argumenty:
– Jak można zalegalizować coś, co rokrocznie zabija dziesiątki tysięcy osób?
Poparł go przedstawiciel College Democrats.
Ross zareagował spokojnie.
– Uważasz zatem, że powinniśmy zakazać także big maców w McDonaldzie, bo przez nie ludzie tyją i umierają na zawał?
Jak zawsze podczas debaty o narkotykach, jego rywale prędko się zirytowali. Usiłowali zarzucać go argumentami, nie było jednak takich, na które Ross nie miałby odpowiedzi.
– Czy powinniśmy zakazać samochodów, bo ludzie giną w wypadkach drogowych? – naciskał na przeciwników. Przedstawiał argumenty w obronie ludzi palących trawkę, a nawet biorących heroinę w zaciszu swojego domu. Podkreślał, że nie różnią się niczym od kogoś, kto dla odprężenia wypija po pracy lampkę wina.
Jeśli zaś chodzi o przemoc związaną ze sprzedażą narkotyków, Ross przekonywał, że przyczyną całego bestialstwa są właśnie surowe i podłe prawa narzucone przez rząd próbujący odstraszyć handlarzy, którzy zmuszeni są uciekać się do niegodziwych metod, żeby bronić się w wojnach ulicznych.
– Sprzedaż alkoholu czy big maców nie wywołuje wojen gangów, bo te produkty są legalne – mówił dalej. Co więcej, argumentował, że gdyby zalegalizować narkotyki, w końcu zaczęto by je sprzedawać w uregulowanej formie. Z rynku zniknęłyby substancje złej jakości, zmieszane z trutką na szczury albo talkiem. – Nasze ciało należy do nas – powiedział, zwracając się do publiczności. – I państwo nie ma prawa nam mówić, co możemy, a czego nie możemy z nim robić.
Miał głębokie przekonanie, że jego argumenty są rozsądne i że starannie przemyślał każdy aspekt wojny z narkotykami. Pytanie, na które na razie nie znał odpowiedzi, a które stale sobie zadawał, kiedy nie zajmowały go nauka, zajęcia dodatkowe ani dziewczyna, dotyczyło tego, jak mógłby wykorzystać swe gorliwe przekonania, żeby zmienić amerykańskie prawo antynarkotykowe, które uważał za przejaw szkodliwej tyranii.5 Khat Jareda
– Nie.
To wszystko. Jedno słowo. Niepodlegająca dyskusji sylaba.
– Nie – powtórzył Jared.
Jego zwierzchnik patrzył na niego z niedowierzaniem, nie do końca przekonany, czy początkujący funkcjonariusz Urzędu Celnego i Ochrony Granic rzeczywiście odmówił wykonania bezpośredniego rozkazu. (Tak, odmówił. Z całą pewnością odmówił). Ten chłystek – kurduplowaty dwudziestosześcioletni Jared Der-Yeghiayan – wyglądał jeszcze młodziej, kiedy tak siedział w fotelu naprzeciwko starszego pulchnego szefa, zupełnie jak uczeń w gabinecie dyrektora, dyndający nogami, które nie dotykały podłogi.
Jared uważał, że udzielając takiej odpowiedzi, niewiele ma do stracenia. Posadę w Urzędzie Celnym i Ochrony Granic trudno było nazwać wymarzoną robotą. Trafił tu tylko dlatego, że nie miał innego wyboru, jeśli zależało mu na realizacji marzenia o pracy w organach ścigania. Mógł albo nadal pracować w kinie w Lincolnshire, albo zarabiać na życie przybijaniem pieczątek w paszportach na lotnisku Chicago O’Hare.
Próbował się dostać do Secret Service, najbardziej wymarzonej z wymarzonych agencji. Egzaminator, stuprocentowy Amerykanin skoncentrowany na pytaniach i odpowiedziach, przemaglował go jednak na temat ojca, czynnego sędziego federalnego ormiańskiego pochodzenia, który wiele lat wcześniej przybył z Syrii. Z początku Jared odpowiadał uprzejmie, ale mało co tak bardzo go wkurzało jak kwestionowanie lojalności jego rodziny wobec Ameryki. Nie trzeba dodawać, że po gorącej dyskusji nie dostał posady.
Wkrótce złożył podanie do Agencji do Walki z Narkotykami (Drug Enforcement Administration, DEA), lecz z człowiekiem przeprowadzającym badanie poligrafem wdał się w kolejny zacięty spór o to, co jest przestępstwem. Tej pracy też nie dostał.
U.S. Marshals Service (policja federalna Departamentu Sprawiedliwości), Departament Bezpieczeństwa Krajowego i Federalne Biuro Śledcze również mu odmówiły, ponieważ nie miał wyższego wykształcenia. Studia rzucił po dwóch tygodniach, bo nie miał cierpliwości do oceniających go wykładowców, a tym bardziej do długich godzin poświęcanych na naukę. Zresztą jaki sens miały cztery lata studiów, skoro większość jego znajomych z dyplomem i tak nie mogła znaleźć „prawdziwej” pracy? Pewnego popołudnia wyszedł z kampusu i już tam nie wrócił.
Na prośbę ojca Samuela, który niegdyś kierował jednostką odpowiedzialną za kontrolę celną i ochronę granic, Jared zadowolił się najbardziej monotonną pracą w administracji państwowej: dzień za dniem stemplował paszporty. Miał nadzieję, że ta robota będzie przepustką do czegoś lepszego. I rzeczywiście tak się stało, ale kiedy sprzeciwił się przełożonemu owym powtórzonym „nie”, stało się jasne, że jak zwykle zaczynał wszystkich wkurzać.
Ta konkretna klęska miała swój początek rok wcześniej, pod koniec 2007. Po spędzeniu kilku nudnych lat na stanowisku paszportowym Jared dostał szansę łapania ludzi, którzy próbowali przemycić narkotyki do Stanów Zjednoczonych. Polowanie na przemytników zapowiadało się na pracę fajną i ponętną, tyle że nie w przypadku tych narkotyków, do jakich go przydzielono. Jared miał za zadanie łapać tych, którzy usiłowali wwieźć do Ameryki produkt o nazwie khat, przypominający amfetaminę. W przeciwieństwie do podobnych narkotyków takich jak kokaina, produkowana w laboratoriach albo w dżungli, khat, czyli czuwaliczka jadalna, jest rośliną liściastą, przez co trudniej ją zidentyfikować niż duże kostki białego proszku. Ponieważ zaś jego działanie jest bardzo łagodne i przypomina raczej wypicie mocnej kawy niż wciągnięcie kreski koksu, ściganie przemytu khatu jest również najmniej ważne dla wszystkich agencji administracji państwowej.
Młody agent przyjął jednak tę misję z takim fanatycznym zaangażowaniem, jakby zlecono mu pojmanie najgroźniejszych terrorystów świata. Wydrukował setki rejestrów lotów osób złapanych z khatem w przeszłości, rozłożył je wszystkie na podłodze w swoim salonie jak Carrie Mathison w Homeland i szukał podobieństw wśród zidentyfikowanych przemytników. Przeanalizował każdy szczegół każdego zatrzymania, aż wreszcie znalazł prawidłowość.
Pierwsza poszlaka: wszyscy przemytnicy rezerwowali bilety zaledwie na dzień przed lotem. Druga: korzystali wyłącznie z kont pocztowych w serwisach Gmail i Yahoo. Wreszcie trzecia: ich numery telefonów (oczywiście fałszywe) miały wspólny wzór. Kierując się tymi wskazówkami, a także kilkoma innymi, Jared przeszukał listę pasażerów lądujących na O’Hare, którzy pasowali do tego profilu. W końcu zidentyfikował osobę, która jego zdaniem przemycała narkotyk.
Nazajutrz celnicy zatrzymali tego mężczyznę po wyjściu z samolotu. Otworzyli jego walizkę, która okazała się pełna khatu. („Jasna cholera! To działa!”) To samo powtarzało się za każdym razem, kiedy Jared przeszukiwał bazę pasażerów przybywających do Chicago: kończyli z khatem w worku.
Profilowanie działało tak dobrze, że Jared zaczął przeszukiwać krajowe bazy danych i testować swoją teorię na innych amerykańskich lotniskach. I oczywiście sprawdzała się za każdym razem. Celnicy na lotnisku JFK otrzymywali informację o podejrzanym, otwierali walizki wskazanego przez Jareda pasażera i znajdowali torebki z narkotykiem pochowane w skarpetkach, koszulach i różnych szczelinach.
Było jednak kilka problemów, na przykład taki, że agenci na lotnisku JFK uważali, że polowanie na khat jest w ogóle bez sensu. W wieczornych wiadomościach nie informowano o znalezieniu pół kilo khatu u pasażera podróżującego z Wielkiej Brytanii, a celnicy nie otrzymywali za takie aresztowania nagród. Co gorsza, wobec sukcesów Jareda inni agenci wychodzili na nieskutecznych. Jeżeli nie mogłeś przypisać sobie zasługi za zatrzymanie, nie wspinałeś się po biurokratycznej drabinie ku wyższej pensji i dłuższym urlopom. Po wpłynięciu dostatecznej liczby nieoficjalnych skarg Jared został wezwany do gabinetu zwierzchnika.
– Jeśli chcesz tu odnieść sukces, musisz przestrzegać reguł gry – powiedział przełożony. – Wszędzie wkurzasz ludzi i…
– Nie – przerwał mu Jared.
Nie? Znowu nie? Kurwa mać, czy ten facet jest jakiś nienormalny?
– Proszę posłuchać, ja tylko wykonuję swoją pracę – próbował argumentować młody agent. – Badam prawidłowości i…
– Tak, ale wykonujesz tę pracę poza swoją jurysdykcją – warknął szef. – Jesteś przypisany do Chicago i tym się masz zajmować: szukaniem gówna w Chicago.
Jared źle tolerował, gdy ktoś mówił mu, co ma robić, więc wpadł w złość. Dostał zadanie, które wykonał z nawiązką, ale teraz, przez typowo urzędnicze pieprzenie, kazali mu pracować mniej skutecznie. A gdzie pochwały i aplauz?
– Widzi pan to? – Wskazał złoto-czarną odznakę Urzędu Celnego i Ochrony Granic przypiętą do swojej koszuli. – Kiedy ostatnio sprawdzałem, było tu napisane „Stany Zjednoczone Ameryki”, a dałbym sobie głowę uciąć, że lotnisko JFK jest w Stanach.
Przełożony patrzył na niego zszokowany. Ten chłystek mówił jednak dalej.
– Nie będę więcej rozmawiał o tym z panem osobiście – oznajmił, po czym wstał i ruszył do drzwi. – Jeśli chce pan wrócić do tematu, proszę to zrobić na piśmie.
I tak oto w jednej chwili zwierzchnik odbył lekcję, która wcześniej czy później czekała każdego, kto miał kontakt z Jaredem: ten chłopak kiepsko dogadywał się z innymi. Ta cecha wkrótce miała się stać jego największą zaletą, a jednocześnie najpoważniejszym utrudnieniem.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I