Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król husytów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król husytów - ebook

Powieść historyczna, a może nawet historyczno-przygodowa z okresu wojen husyckich w Czechach, której autorem jest Wincenty Rapacki (1840-1924) – polski aktor i reżyser teatralny. Czołowy aktor polskiej sceny schyłku XIX wieku. Jeden z pierwszych twórców realistycznych postaci scenicznych, a także autor powieści i przekładów z obcych języków. (Wg Wikipedii). Fragment utworu: „Jasna, pogodna noc listopadowa w r. 1421 dała ludziom dużo do myślenia. Nocy tej mało kto spał. Patrzano na szafirowe niebo, na którym dziwne działy się rzeczy. Tyle gwiazd spadających nie widziano nigdy ani przedtem, ani w późniejszych czasach. Zdawało się, że goni jedna drugą, aby zapaść gdzieś w pozaświatowe otchłanie. Jasne smugi, szybkie jak błyskawice, przerzynały niebo we wszystkich kierunkach. Ludzie się żegnali i mówili z tajemną trwogą, że to dusze heretyków strącane w przepaść piekieł. Och, bo herezja straszliwie grasowała w tych czasach...”
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-818-1
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Jasna, pogodna noc listopadowa w r. 1421 dała ludziom dużo do myślenia. Nocy tej mało kto spał.

Patrzano na szafirowe niebo, na którem dziwne działy się rzeczy. Tyle gwiazd spadających nie widziano nigdy, ani przedtem, ani w późniejszych czasach. Zdawało się, że goni jedna drugą, aby zapaść gdzieś w pozaświatowe otchłanie.

Jasne smugi, szybkie jak błyskawice, przerzynały niebo we wszystkich kierunkach.

Ludzie się żegnali i mówili z tajemną trwogą, że to dusze heretyków strącane w przepaść piekieł.

Oh, bo herezya straszliwie grasowała w tych czasach.

Inni znów, a między niemi Marcin z Żorawic, lekarz królewski i astrolog utrzymywali, że wielkie nieszczęścia zajdą w chrześciańskim świecie, ale kto ich przeżyje, doczeka dni szczęśliwych, jakich na ziemi nie zażywano jeszcze.

Zdanie to czcigodnego mistrza Marcina przynosi zaszczyt jego przenikliwości i wysokiej wiedzy.

— Czeka nas zamęt straszliwy — mówił z powagą, marszcząc brwi i wyciągając prawą rękę ponad głowy zdumionych słuchaczy. — Ani Jowisz umiarkowany i dobrotliwy, ani Wenera przychylna, ani Mars popędliwy i ponury, ani zimny Saturn nie poradzą nic, gdy Merkury objął rządy nad światem. Ten Merkury zdrajczy a przewrotny, który zseła choroby, strachy i długi — on, który kieruje handlem i panuje nad postrachem, rządzi ranami, snami i kradzieżami, ten Merkury sprawi straszliwy przewrót w ludzkich sprawach.

Słowa te sakramentalne wygłosił mistrz Marcin zebranym tłumom, które przyszły go pytać o przyczynę zjawiska na dziedzińcu zamkowym, poczem sam z całą powagą, jaka przystoi tak wielkiemu uczonemu, skierował kroki swoje ku baszcie, w której było jego obserwatoryum.

Po odejściu uczonego głębokie westchnienia wydobyły się z piersi — każdy ze słuchaczy pomacał się po worku, jakgdyby chciał się zabezpieczyć przed złodziejskim Merkurym, potem znów spojrzano na niebo, pokiwano smutnie i poczęto rozchodzić się do domu.

Baszta, w której obserwował astrolog, stała od strony Wisły, nazywano ją Kaifaszową. Na szczycie jej ustawiony był wiatromierz w kształcie gryfa, którego ruch wydawał piskliwe, smętne tony, podobne do skomlenia psa, co szczególniej w nocy oddziaływało ponuro.

Izba astrologa nie duża, okrągła, obwiedziona była cała zodjakiem niebieskim, miała dwa duże okna na wschód i południe, trzecim zaś otworem okrągłym, umieszczonym w suficie na środku izby, można się było dostać po drabinie na szczyt wieży, gdzie był dość obszerny taras i gdzie stało astrolabium. Prócz wielkiego, wygodnego fotelu i stołu założonego gratami, więcej sprzętów nie było w izbie. Panował tu chłód przykry i osamotnienie, a gruby kurz, osiadły na sprzętach, świadczył, że nie często tu przebywano.

Izba oświetlona była blaskiem księżyca, który już przepołowiony wdzierał się przez okrągłe szyby i odbijał na podłodze i sprzętach jasne, pół okrągłe plamy.

Mistrz Marcin wszedłszy tu, obejrzał się dookoła, westchnął, potem otworzył okno z południa i popatrzał na srebrną wstęgę Wisły, dalej w dal na horyzont, wskazał nań ręką, mówiąc z cicha:

— Tam! tam, ważą się losy świata i chrześcijaństwa. Co będzie? Co będzie?

Jak gdyby w odpowiedzi na rzucone pytanie astrologa, kilka gwiazd sunęło ku ziemi.

Mistrz Marcin się wzdrygnął, a potem zamyślił poważnie.

— Może to ich zagłada. Szaleni! szaleni! staczać bój z Rzymem! Ha! i ja tam byłem takim.

Ktoby go widział w tej chwili, zastanowiłby się mocno nad tem posępnem i surowem obliczem i odgadnął łatwo, że tam wobec tłumów miało ono maskę.

Tam była poza — tu była prawda.

Człowiek był nie duży wzrostem, ale barczysty i dobrze zaokrąglony, wyglądał na lat czterdzieści. Głowę miał proporcyonalną, okrągłą z gęstym, kędzierzawym włosem. Pod sklepionym czołem błyszczały czarne, przenikliwe oczy. — Twarz bez zarostu z wydatnym nosem i kształtnemi ustami, na których igrał szyderczy uśmiech.

Ten uśmiech tak niezwyczajny na ustach astrologa, którego oblicze świeciło tajemniczością i namaszczeniem wobec tłumów, charakteryzował człowieka i lekarza.

Ocknął się wreszcie z zadumy, zamknął okno, potem skierował się ku małym drzwiom na północ i po kilku stopniach znalazł się na dole w obszernej, oświetlonej komnacie.

Było to laboratoryum i pracownia lekarza.

O ile izba astrologa była zimna i pusta, o tyle znów izba lekarza mówiła wiele z każdego sprzętu, z każdego przedmiotu, których tu było pełno.

W tej izbie mieściła się cała wiedza stulecia.

W szafach na półkach stały pergaminowe księgi, w których nietylko literatura medyczna zawarta — średniowieczna bowiem szperanina szukała dla siebie wiedzy w poezyi, krasomówstwie, kronikach i w tem wszystkiem co się nazywało książką. W życie patrzeć się nie nauczono jeszcze. Życie, przyroda, to tajemnica, tajemnica zamknięta siedmioma pieczęciami, mawiano z namaszczeniem. Nikt ich nie zbadał i nie zbada nigdy. To też każda głowa ówczesnego lekarza to tłomok napchany tysiącem książkowych sentencyj i baśni, w których zdrowy pierwiastek zamierał przygłuszony chwastami.

Największy bodaj umysł musiał się błąkać w tym labiryncie.

A dopieroż ile to funkcyj on spełniał.

Popatrzmy na te słoiki, tygle, garnki, flaszki, moździerze, tarki, młynki, worki pełne ziół rozmaitych, na te kruszce, których tu poddostatkiem, na skóry zwierzęce, na owoce wszelkiego gatunku, suszone i świeże. Tu leżą kamienie całe z wosku, ówdzie miód w słojach, tam tłuszcze rozmaite, żywica, wino, wypchane ptaki, zasuszone jaszczurki i węże. Ze wszystkiego tego on sam sporządza leki, bo jest zarazem aptekarzem.

Rozebrany zegar, leżący na warsztacie tokarskim, dowodzi, że lekarz zajmuje się mechaniką. Prócz tego fabrykuje atrament, farby, robi pergamin, przyrządza wosk do pieczęci, kadzidło, robi kompasy, próbuje nawet fabrykować proch.

Wielki komin założony tyglami, retortami i.t.p. świadczy, że i alchemii oddawać się musi.

Rozłożona na stole praca przypomina znów astrologa. Jest to duży arkusz pergaminu, na którym błyszczą czerwone zodyakowe znaki i hieroglify — to kalendarz, który układa na rok 1422. W kalendarzu tym znajdziesz oprócz zmian księżyca wszystkie dobre i złe aspecta.Znajdziesz rady, kiedy masz krew puszczać, bańki stawiać, strzydz włosy, drzewa szczepić, dzieci odstawiać, łaźnię brać i.t.d.i i.t.d

Jest przecie w tym zbiorze przeróżnych rupieci rzecz jedna, zamknięta szczelnie w szafie, jak gdyby była strzeżona przez siedmio-głowego smoka, bo szafa ma dno podwójne na zawiasie i otwarta daje najprzód słoiki i flaszki z truciznami, a gdy się ją odwróci za pomocą sprężyny, stoi w niej szkielet ludzki.

To w oczach naszych daje dobrą kreskę mistrzowi Marcinowi, najprzód dlatego, że dowodzi w nim wielkiej odwagi cywilnej, a potem zdradza myślącego człowieka. Ten szkielet, odkryty w jego laboratoryum, zawiódłby go do więzienia, sprowadził nań klątwę, wygnanie, a może coś lepszego. To też do tej szafy zagląda w ważnych tylko wypadkach, trzymając w jednej ręce traktat anatomii Mondiniego de Lucci, drugą dotyka nieśmiało kości i odbudowuje z nich człowieka.

Mistrz Marcin jest wychowańcem praskiej wszechnicy za rektorstwa Jana Husa. Patrzył się na cały ruch ówczesny, a może nawet brał w nim udział. Bądź co bądź wyniósł on stamtąd dużo sceptycyzmu i pewien realny pogląd na rzeczy, z któremi jednak nie rozwodzi się przed ludźmi. Po wyjeździe Mistrza do Konstancyi i on opuścił Pragę, a że był polecony królowi przez kanclerza Jastrzębca i złożył dowody prawowierności w rzeczach wiary, zamianowano go astrologiem i lekarzem przybocznym.Zresztą mistrz Marcin jest człowiekiem rozumnym i zręcznym. Wraz z pulsem chorego domacowywa się często tajemnic duszy, a tak umiejętnie, że dobadywany ani się spostrzega, jak lekarzowi wszystko wyśpiewał.

Będąc sam na sam w swojem obserwatoryum, musiał się ze swego astrolabium pośmiewać trochę na wzór owych augurów starożytnych, mimo to zdaje się wierzyć w naukę i uważa ją za nieomylną, kiedy własnym kosztem ufundował dla niej katedrę w akademii krakowskiej. Nigdy nie rozbiera i nie klasyfikuje tego, co mu podszepnął własny spryt i doświadczenie, a co powiedziały gwiazdy. I to i tamto jest owocem nauki i bystrości rozumu.

Jego proroctwa, obliczone i skombinowane niby to na podstawie astrologicznych obliczeń, są po prostu kombinacyą, wysnutą z charakterów i zdarzeń ludzkich. Dlatego miłuje astrologię.

Medycyna i doświadczenie dają mu wiedzę, astrologia — siłę.

On tłumom rzucił kilka ogólników, a w końcu, żeby usankcyonować swoje zdanie i niejako okryć je powagą większą, wybrał Merkurego i na niego zwalił cały ciężar obecnej biedy. Sam zaś, zamknięty w swojej pracowni, rozmyślał nad wypadkami i ludźmi.

Siedzącego nad stołem i opartego oburącz nad pergaminem, zastała tak kobieta, która weszła przed chwilą do pracowni. Mistrz Marcin zdawał się być wpatrzony bacznie w ów kalendarz i nie słyszał jej kroków, dopiero gdy położyła dłoń na jego ramieniu wzdrygnął się i podniósł głowę.

Kobieta uśmiechnęła się, potem wzięła Mistrza za rękę i rzekła czeskim akcentem:

— Wieczerza już na stole.

— To dobrze. Jak żołądek nakarmię, to i myśli przyjemniejsze powrócą.

— A o czem ty tak myślisz? Czy o tem?

I tu wskazała na pergamin.

Mistrz Marcin machnął lekceważąco ręką.

— Wiesz, gdziem bywał myślami? Tam, tam w Pradze.

— W Pradze Złotej tyś bywał? I co tam się dzieje? Masz jakie świeże wieści?

— Wiem od Hynka, że królewskich pobili.

— Pobili Niemców i tyś mi nie powiedział?

— Mówię.

— Powinienbyś był przybiedz z tą wieścią wprost do mnie zaraz. Oj, ty niedobry.

— Ta wieść mnie zatrważa, Elżbieto.

— Czy to gwiazdy ci powiedziały? Tyś tam tak długo patrzał na nie.

— Rozum mi mówi, że będą klęski coraz większe. Cała Europa się na nich rzuci.

— Czechy Europę pobiją.

Oplotła mistrza ramionami.

Kobieta była młoda, w całym rozkwicie bujnego życia i siły.

W takich objęciach mógł uczony zapomnieć o całym świecie. Jej piękne kształty, twarz o rysach regularnych z otwartemi nozdrzami, palącym wzrokiem, przy kruczych, czarnych i bujnych włosach, a ustach stworzonych do całusów, mogłaby służyć za model do pokusy św.Antoniego.

Tę żonę przywiózł sobie mistrz Marcin z Pragi. Była ona córką Zbyszka, mieszczanina i rajcy pragskiego, zagorzałego husyty, który głównie, aby zamanifestować swoje wyznanie wiary, kazał młodej parze ślub brać na rynku i przyjmować komunię pod dwiema postaciami.

To stadło od kilku lat nie cieszyło się potomstwem. Nadobna Elżbieta wyrzucała mężowi, że za mało ją kocha, że za dużo patrzy w gwiazdy i w księgi i nieraz pośród największego zatopienia się w laboratoryum wpadała rozgniewana niby druga Putyfara i wprowadzała zaambarasowanego mistrza do małżeńskiej komnaty.

Żony uczonych od najdawniejszych czasów, aż do skończenia świata, będą zawsze miały nad mężami przewagę. Gdy się błądzi po niebieskim stropie, z trudnością potem po ziemi stąpać można, a one na niej tak wybornie umieją się obracać. To właściwie teren ich działalności — i jakkolwiek mistrz Marcin był w całej pełni sił męskich, to przecież cała przewaga była po stronie jego połowicy.

Elżbieta, Zbyszka córka, była uosobieniem siły i energii swej dzielnej rasy, bo dzielność rasy wyrażają kobiety. Nienadarmo ich legenda stworzyła Lubuszę, w której rozum z niewieścim sprytem i Wlastę — typ energii i siły. Nasza dała nam tylko romantyczną Wandę, — typ ofiary. Najdzielniejszego króla zawdzięczamy Czeszce. Dąbrówka nie tylko, że nam przyniosła światło, ale urodziła Chrobrego.

Ta gorączka czynu, ta nieustraszona, a druzgocąca wszystko siła i energia, przed którą drżał świat, to dzieło matek, żon i córek czeskich.

Mistrz Marcin, patrząc nie raz z podełba na swoją dzielną połowicę, porównywał ją do jakiejś królowej Amazonek, albo Minerwy rzymskiej i schylając kornie głowę, poddawał się we wszystkiem jej woli.

Zaledwie siedli do wieczerzy, gdy dało się słyszeć silne kołatanie do drzwi. Wszedł famulus mistrza Marcina, niezgrabny chłopak z rozczochranemu włosami i zaspanemi oczami, na którego twarzy brud z kurzem stanowiły warstwę tak grubą iż podobną była do skóry czarnej rzodkwi, tylko usta małe, karminowej barwy i zęby śnieżnej białości, odznaczały się na niej silnie.

— Kto tam? — zapytał mistrz.

— Czy wpuścić? — spytał wzajem służący.

— Kto puka? — powtórzył dobitniej.

— Nie mówił, tylko wali, aż się zawiasy trzęsą.

— Spytajże kto i czego chce.

Chłopak wyszedł i po chwili wrócił — powiada że jest mistrzem Andrzejem.

— On? o tej porze? Idź otwórz i wprowadź go tu.

— Cóż on nam powie? — spytała Elżbieta.

— Ważna to będzie jakaś sprawa.

Przybyły miał na sobie suknię duchownego, głowę mu pokrywał biret doktorski. Postać to była wysoka, chuda. Na twarzy bladej, pergaminowej, ściągłej, świeciły się ciemne oczy, nad niemi brwi ściągnięte. Nos kształtny, zaciśnięte wargi, broda i włosy ciemno kasztanowate. Mógł mieć lat trzydzieści kilka.

— Pozdrawiam was i błogosławię darom bożym, które spożywacie.

— Witamy.

Głos jego był dźwięczny, metaliczny, wyrazy wychodziły czysto i okrągło, jak u ludzi, których rzemiosłem wymowa.

Aktora, prawnika i kaznodzieję poznać po ust otwarciu. Wszakże ich usta, to instrument. Przez wprawę i ćwiczenie nabiera on pewnych właściwości. Tony i słowa, które zeń wychodzą, są czyste, poprawne. Mówią zwykle okresami skończonemi, niekiedy przenośniami i obrazami.

— Czy raczycie zająć miejsce i spożyć z nami wieczerzę? — zapytała Elżbieta.

— Usta moje w tej chwili nie dla pokarmu, ale dla spraw bożych.

— Raczcie mówić — rzekł lekarz.

— Słyszałem, coście wygłaszali tłumom na dziedzińcu, mistrzu Marcinie. Słowa wasze były jak miedź pusto brzmiąca, podobne raczej do bulgotania cuchnącej wody w rynsztoku. Nie z nieba, nie z nauki poczerpnięte, ale raczej z gnuśnego mózgu wyszłe.

— Raczcie wybaczyć...

— Nie skończyłem jeszcze — przerwał gość. — Nie godzi się okłamywać nieświadomych prostaczków. Dlaczegóż jesteśmy szafarzami wiedzy, czy na to, aby ją chować zamkniętą? To i pocóż nam ona? „Żaden świece nie zapala i nie stawia w skrytości ani pod korzec, mówi Pan, ale na świecznik, aby którzy wchodzą widzieli światło. Patrz tedy, żeby światło, które w tobie jest, ciemnością nie było“.

— Zapominacie, że nie o wszystkiem tłumowi mówić można — odezwał się wreszcie Marcin.

— Ale okłamywać go się nie godzi.

— Jam nie kłamał.

— Mistrzu Marcinie, odkąd jesteście w służbie królewskiej, lis wam z za kołnierza wygląda. Czyście już zapomnieli tego, co wam niegdyś świętemi usty głosił w Pradze? Męczennika Husa zapomnieliście?

Marcin się zerwał z krzesła drżący.

— Przestańcie, przez litość! Czy chcecie mnie życia i mienia pozbawić?

— Człeku słabej wiary! Nikt ci tego obojga nie zabierze. Czytaj! Oto listy do ciebie.

Mistrz Marcin rozwinął drżący papier.

— Od pana Wernera z Rankowa. Przybywa poselstwo do króla. Prosi, abym grunt przygotował.

— Poselstwo z Pragi — plasnęła w ręce Elżbieta. — Widzisz! widzisz, Marcinie. Ob, moja Praga Złota.

— Dowód to wielki zaufania do was, mistrzu Marcinie. Mam nadzieję, że się godnie sprawicie.

— Ja zrobię, co będzie w mojej mocy.

— Macie wpływ na króla.

— Cóż mój wpływ ważyć może?

— Pamiętaj, pamiętaj, Marcinie, to Praga nasza, to Czechy ukochane wołają do Ciebie, — mówiła gorąca kobieta, obejmując go rękami i obsypując pocałunkami.

— Ot tak, zagrzewajcie go do świętej sprawy, bo widzę, że w niej stygnąć zaczął. Odchodzę zapewniony, żem złożył sprawę w dobre ręce.

Gdy się drzwi za przybyłym zawarły, mistrz Marcin rzucił się na krzesło, pogrążył twarz w dłoniach i wyszeptał ponuro: — Ananke.

Elżbieta do nóg mu przypadła.II.

Od kilku dni pojawiła się na rynku krakowskim dziwna postać. Jest to młodzian lat dwudziestu paru, tęgi, barczysty, z ogorzałem licem, na którem czytasz siłę i energiję, a w zaciśniętych ustach stanowczość.

Te znamiona dziwią w młodzieńcu, któremu dopiero jasny puszek pokazuje się na brodzie. Oczy niebieskie patrzą ciekawie i badawczo. Ubiór na nim pański, ale jakiś już wyszły z mody i zniszczony — pas tylko bogaty błyszczy na biodrach. Krokiem pewnym, majestatycznym prawie przechodzi wolno rynek, za nim dwóch dworzan nieodstępnych.

Ten młody pan ma wiele czasu, przystaje przed każdym prawie sklepem i warsztatem, przypatruje się wszystkiemu, ale nic nie kupi. I tak obszedłszy rynek, wraca Grodzką ulicą na zamek.

Jakkolwiek od wstąpienia na tron Jagiełły przeciągały przez miasto ciekawe nieraz figury Litwinów o wyglądzie dzikim pierwotnego człowieka puszcz odwiecznych, ubranych w rzemienie i kożuchy, budzących śmiech i odrazę u wypolerowanych niemców krakowskich; ten jednak nie razi ich rubasznością, a przecie podobnym do nich nie jest. W rysach jego jest coś jagiellońskiego typu, więcej tylko zdradza pewnej rycerskiej galanteryi, której nabył zapewne od krzyżaków, boć oni z dawien dawna kształcili młodych, litewskich kniaziów, a ten niewątpliwie jest ich odroślą.

—I któż to taki?

— Oto bratanek stryjeczny Jagiełły. Kniaź Zygmunt Dymitrowicz Korybut.

Zjechał do Krakowa od tygodnia z bardzo małym pocztem i włóczy się tak po mieście, jakby chciał zajrzeć w każdą dziurę.

— Co to po takim gościu?

Dowiedziano się zaraz, że przyjechał do stryjka, aby coś dla siebie wyprosić, bo jest goły jak święty turecki. Ojciec jego, kniaź Dymitr, pan na Briańsku i Nowogrodzie siewierskim, coś tam Witoldowi przeskrobał i ten go wyzuł z posiadłości, a wreszcie poległ pod Worsklą w boju z Edygą. Zostawił synka jedynaka, który nie ma na owinięcie palca. Wprawdzie młodzian rycerski dzielnie się sprawił w boju z krzyżactwem, bo nawet zdobył na nich twierdzę Risenberg, ale mimo to nie obrósł w pierze i tu przybył pukać do dobrego serca Jagiełły.

Witold krótko trzymał wszystkich swoich krewniaków. Pan to surowy i groźny. Nikomu nie przepuści.

Takich wiadomości udzieliła Hanza Niemcom krakowskim.

Co Hanza powiedziała, było świętem. I nie dziw — jej agenci zaglądali nawet do sumień ludzkich.

Patrzono więc na tego biednego kniazia z pobłażaniem i podśmiewano go trochę.

Jeden nawet brzuchaty Gotfred Szwarc rzekł mu na ucho: — Zdałby się nowy kabat.

Na co książę, odwracając się do dworzanina: — Powiedz mu, że stara suknia jest jak stara cnota. Zwykłem w niej przebaczać głupcom. Gdy ją zdejmę, może pożałować swego zuchwalstwa.

Niemiec się zastanowił nad rozumem młodego księcia i zaraz urosła o nim sława, że choć mówi mało, ale dobrze.

Bądź co bądź ten młody kniaź się nudził. Bywało, stanie na rynku, podeprze się pod boki i patrzy długo gdzieś w przestrzeń, nie widząc nic dokoła siebie. Popatrzy, uśmiechnie się gorzko, potem zerwie się, jak wicher, i pędzi gdzieś za bramę miasta, w pole. Dopiero go widać późnym wieczorem wracającego do zamku.

Dwór, osierocony świeżo przez śmierć królowej Elżbiety Pileckiej, której — nawiasem mówiąc — nikt nie żałował, bo była baba kłótliwa, i po której nikt, prócz króla, nie nosił żałoby, wygląda jednak osowiale, bo niewiast niema.Sierotka Jagiełłowa, Jadwiga, z drugiej jego żony Anny Cylejskiej, przebywa ze swojemi służebnemi w zamku Łobzowskim. Król w ciągłych rozjazdach. Za królem pociągnęli dworscy dygnitarze i przedniejsi komornicy.

Gdy się młody pan znudzi przechadzką po mieście albo i konno poza murami, wstępuje do komory pana Mikołaja Żelaznej Głowy, pisarza królewskiego, z którym rad długie prowadzi rozmowy.

Jest to starzec lat siedmdziesięciu kilku, niegdyś jeszcze dworzanin króla Kazimierza, światowych spraw świadom. Wodził piórem we wszelkich materyach politycznych, a z tego wszystkiego wiele do niego przylgnęło, bo głowa to prawdziwie żelazna i otwarta, a pamięć wielka. Jest żywą kroniką tego dworu, z którego się nie ruszał od lat pięćdziesięciu.

Gdy spostrzegł, że młodzian ciekawy rozmowy, a nad wiek poważny i słuchać lubi starych dziejów, a z byle kim nie przestaje,nosząc swą godność wysoko, przywiązał się doń starzec i polubił niezmiernie.

Powiadają, że Żelazna Głowa kontynuuje — dalej kronikę Janka z Czarnkowa, ale się z nią chowa przed światem, bo to tam straszne rzeczy być mają. Niektórzy znów utrzymują, że od czasu, jak wrócił z soboru konstancyeńskiego, gdzie był wzięty przez Włodzimierskiego rektora akademii krakowskiej, stał się ponury i milczący, a stąd zaraz wniosek, że herezyą trąci.

Jednak złe języki ani na chwilę nie odjęły mu powagi i szacunku, jakim go król Jagiełło zaszczyca i gdzie tylko chodzi o spisanie jakiegoś ważnego dokumentu, każe kanclerzowi przywołać Żelazną Głowę.

Pan pisarz jest figurą staroświecką. Cała jego postać odbija się od współczesności. Wobec wygolonych twarzy, jego biała broda, sięgająca do pasa i białe długie włosy, przy potężnym wzroście, dają wizerunek jakiegoś legendowego patryarchy. Gdy przechodzi dziedziniec zamkowy, skłaniają przed nim głowy i poglądają jakby z trwogą.

Komnata, w której mieszka Żelazna Głowa, jest na dole przy samej katedrze i dotyka archiwum koronnego, od którego ma klucz dla dozoru. Jest to obszerna izba sklepiona z wielkim kominem, na którym palą się szczapy drzewa, oświecając i ogrzewając tę izbę.

Pod oknem stoi duży stół, na nim księgi, inkaust, pióra, farby, bo pan pisarz przedziwnie iluminować umie manuskrypta. On to tak pięknie sporządził biblię dla nieboszczki królowej, która wprawiała w podziw nawet Włochów i Francuzów.

Na jednej ze ścian wisi stary, wielki bizantyński obraz, na nim Chrystus rozpięty w długiej sukni. Po obu stronach dwóch żołdaków rzymskich, z których jeden przebija włócznią Zbawiciela, a drugi podaje na żerdzi gąbkę, zmoczoną w occie i żółci. Pod obrazem klęcznik. Przy przeciwległej ścianie stoi skromny tapczan i duża, okuta żelazem skrzynia. Parę dębowych stołków stanowi resztę sprzętów.

Drzwi się szeroko rozwarły i wpadł do komnaty książę Korybut.

Starzec odczytywał jakiś pergamin, chciał powstać na powitanie, lecz młodzieniec go powstrzymał skinieniem.

— Siedź, panie pisarzu, i ja przysiądę przy tobie.

Rozsiadł się na stołku, wyciągnął ręce, że aż w nich zatrzeszczało, przechylił w tył głowę i ziewnął potężnie.

— Smutno pędzić życie w próżniactwie, kiedy dusza radaby czynu.

— Przyjdzie i na to pora. Ani się wasza miłość spodzieje, jak potrzeba zawoła.

— O tak, przyjdzie — nie o takiej ja jednak potrzebie marzę. Tłuc się z Krzyżakami pod rozkazami stryja Witolda, aby potem stać za progiem, jak oni pakta zawierać będą po to tylko, aby je zerwać? Jak będą się oszukiwać? Na Perkuna! takie przeklęte rzemiosło nie dla mnie. Zerwał się młody kniaź jakby nim coś podrzuciło.

— W świat szeroki! Zdobyć koronę, zawładnąć ludami. Stać się potężnym i groźnym.Dosyć mi matactw krzyżackich, dosyć wiarołomnych figlów, na które się wzdryga moja dusza. W bój! w bój!

— Z kim?

— Z całym światem, by mu wydrzeć to, co mi się odeń należy. Jam książę bez księstwa, dziedzic bez włości. Chłop niewolny ma kawał ziemi, którą uprawia, ja nie mam nic. Wydarli mi dziedzictwo ojca mojego. Ogołocili z poczciwej sławy, którąm zdobył w boju. Ludzie patrzą na mnie jak na mięsopustne straszydło. Przedrwiwają z gołego księcia. A wszystkiemu temu winien... On! Oh, niech no!..

Niedokończył, jak gdyby się przestraszył własnej myśli.

Starzec wstał powoli, wziął go za rękę i rzekł uroczyście.

— Cierpliwości książę. Wielkie rzeczy dziać się będą na świecie. Niedługo,niedługo potrzeba będzie dzielnego ramienia i mężnego serca jak wasze.

— Cierpliwości — to zwykła piosnka starych... Ale czy co wiecie?.. Mówcie mi...

— Ja... ja nic nie wiem jeszcze pewnego — odrzekł starzec, powoli patrząc w przestrzeń, — ale według moich obliczeń lada dzień ziścić się to musi. Wierzcie staremu.

— Ja wam dużo wierzę, panie pisarzu.Mówcie, mówcie mi, co się tam dzieje na zachodzie? Czego się spodziewacie?

— Tam Zygmunta nie chcą mieć królem, oglądają się za innym, mówił starzec zaciszonym głosem... a o tym innym... cierpliwości... Zobaczymy... cierpliwości... Nic wam więcej nie powiem.

Młody kniaź siadł spokojnie i zapuścił się w głęboką zadumę, jak gdyby próbował tej cierpliwości, którą mu zalecał starzec.

— Zbrodnie i szalbierstwa Zygmunta już przepełniły miarę — mówił dalej przysiadłszy przy młodzieńcu. — Oszukał swoich najlepszych sprzymierzeńców Kalikstynów, więc ci się złączyli, z Taborytami. Jedno ramię, jedna siła spaja dziś Czechy, które chcą mieć królem stryja Władysława, ale Władysław ich królem być nie może, bo mu księża nie dadzą wziąć korony z rąk heretyków.

— Będzie nim Witold — podchwycił kniaź.

— Witold ma Litwę. Witold Litwy nie wypuści, bo mu Swidrzygiełło ją weźmie... powtarzam: Cierpliwości.

— Tak, cierpliwości, odrzekł z rezygnacyą kniaź... toż to cnota.

— Zwłaszcza u młodego... wielka.

— Niech i tak będzie... tymczasem będę się u was uczył, jak rządzić ludźmi. Mówcie mi o dawnych czasach. Ja tak lubię, gdy mi o wielkich ludziach prawicie... a prawicie tak dobrze.

— Mówię to, na com patrzał, czegom doświadczał. Wierzcie mi książę, ten zawsze wygrywa, kto w porę zdarzenia za rogi chwycić potrafi. Wszystkie siły wziąć w siebie. Nie roztrwonić nic na próżno. A wy, choć młody, wy to potraficie. Był za moich czasów Gniewkowskie książę Władysław, zwany Białym, bo mu włosy niby len na ramiona spadały. Pan to był serca dobrego, ale słaby nad miarę. Fortuna mu sypała dary, jakby na urągowisko. Korona mu pod nogi się słała, a on to wszystko zmarnował, roztrwonił, bo nie miał hartu duszy, bo nie potrafił zawładnąć nad młodzieńczemi chuci. Dla dziewki, dla podwiki poświęcił najwyższe dobro. Gniew i oburzenie mną targa, gdy wspomnę tego młodzieńca. Nie dajcie nigdy ucha ludziom złym, a przewrotnym.Biada księciu, który we własnym rozumie i sercu nie znajdzie rady. Takim grają, jak piłką.

— Cóż się z nim stało?

— Skończył marnie, jak pies pod ławą.

Starzec wstał, rękami strząsnął i poprawił ogień na kominie. Potem zamyślił się i rzekł zwolna:

— Człowiek jest człowiekiem. Pasye nim rzucają... ale po nich Opamiętanie niech przyniesie owoce. Za każdy grzech płacić się powinno dobrodziejstwem. Z każdego występku naukę Wyciągnąć trzeba. W ważnych kolejach życia, dużo poświęcić z siebie. Takim był ten wielki, którego prochy oto tu przez ścianę tylko.

Jakby na potwierdzenie słów starca, uderzył dzwon na Anioł Pański tak silnie, że drobne szybki w oknie zadrżały.

Słońce już było zaszło.

Młodzian się wzdrygnął, jakby ze snu zbudzony, potem podał starcowi rękę.III.

W Rynku krakowskim stoi stary dom, zdawna siedziba panów Spytków z Melsztyna. — Dom podparty wielkiemi szkarpami, obwiedziony wysokim murem, wygląda jak forteca. Jest bo też fortecą. Gdy zamkną bramy, to tam bodaj mysz się nie wślizgnie.

Dziś choć brama otwarta, ale zda się pilnie strzeżona. We drzwiach stoi burgrabia, mając przy sobie kilku drabów. Od czasu do czasu wśliznie się jakaś postać i pokazawszy coś gestami stojącemu burgrabi, znika w dziedzińcu; a tych postaci wsuwa się coraz więcej. Jednak nikt na to nie zwraca uwagi, a chociaż kto i spostrzeże, nie dziwi się. U pana Spytka goszczą ciągle.

Na przeciwległym rogu stoi mała figura zakapturzona, z oczami bacznie wlepionemi w bramę Spytkowego domu i zdaje się obliczać tych przybyszów, przyjrzawszy im się wprzód dobrze.

Dżdżysty i chłodny dzień listopada ma się już ku schyłkowi, ruch na Rynku nie wielki.W sklepach i warsztatach zapalają światła. Na wieży Panny Maryi godzinnik wydzwonił piętnaście. Była to godzina 4. Dzwon się ozwał.Wkrótce kościół wewnątrz zapłonął i rozbrzmiewał nabożnemi pieśni. W tem i na ratuszu ozwały się trąby. Znak zamknięcia bram miejskich. Wkrótce też z różnych stron, przy zapalonych pochodniach, odnoszono na ratusz klucze.

Po błocie toczyła się kolebka zaprzężona w cztery konie, wjechała do Spytkowego domu i zaraz za nią brama się zamknęła. Znać na nią tylko czekano. Zakapturzony człowiek oddalił się pomału i znikł na Grodzkiej ulicy.

W dużej, sklepionej izbie stoją rzędem ławy, jak w kościele, na nich siedzą ludzie zda się różnych stanów, bo jest tam i księży kilku, i ziemian uboższych, i panów, i rycerzy, a nawet mieszczan. Wszyscy wpatrzeni i wsłuchani w mówiącego na podwyższeniu kaznodzieję.

Jest nim Jan z Brzegu.

Głęboko osadzone oczy w łysej już prawie czaszce, świecą w niej, jak pochodnie. Umie on i przymykać te oczy, jak gdyby w omdleniu.Ma twarz tak ruchliwą, że w niej wszystkie odmiany uczucia czytać można. Blednie, to znów mu rumieńcem błyszczy lice. Jest to typ fanatyka. Zarost rzadki na brodzie i wąsach,ale czarny i długi, dodaje tym rysom ostrość i wcale niesympatycznie doń uprzedza; podbija jednak siłą.

Kazanie już od chwili zaczęte.

... Nie w zbytkach i obfitości wszelakiej będziesz pełnił obowiązki kapłana, ale jak on nasz Pasterz najświętszy, w ubóstwie i zaparciu wszystkiego dobra żyć będziesz. Bo i cóż nam po dobru ziemskiem, gdy ono na pożytek duszy naszej nie pójdzie? Tam gdzie zbytek, tam pycha, tam wszeteczeństwo, tam ohyda, tam zbrodnia. Łatwiej wielbłądowi przeleźć igielne ucho, niżeli bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego — mówi Pan. Precz więc z bogactwy i zbytkiem, które są Sodomą i Gomorą na świętej ziemi. — I tu trzasnął rękami, jak gdyby niemi rzucał skarby gdzieś między tłumy.

— Ubóstwo poślubia kapłan, ubóstwo, jak oni biedni rybacy w Palestynie. Ubóstwo, które jest puklerzem prawego kapłana.

Tu rozpiął suknie i pokazał gołe, pokryte włosami piersi.

— Ah! oh! ach! — wydobyło się z gardeł.

— Ni jemu brać za chrzty, śluby i pogrzeby, ni żadnych dziesięcin pobierać, ni w światowe polityki nos wściubiać. Wszystkie doczesności, wszystkie dobra ziemskie, wszystkie zaszczyty oddać panom stanu świeckiego.

Poruszenie wielkie w całej.

— Czystym także być musi, bo w śmiertelnym grzechu urzędu kapłańskiego sprawować nie mocen. Słowo boże tylko w polskim języku niech głosi, a komunię ciała i krwi pańskiej pod dwiema postaciami udziela.

Szmer ogólnego zadowolenia rozległ się po komnacie.

Kaznodzieja prawił dalej.

— Do was bracia mili w Chrystusie, zwracam gorące słowa moje. Czyż takiego kapłana nie ukochają serca wasze. Czyż wiecznie wam drżeć przed potęgą onych fałszywych włodarzy Kościoła, uzbrojonych orężem świeckim, co ciągle nowe kary, nowe wierzenia, nowe ustawy głoszą. A ich łacińskie śpiewy, to wycie i szczekanie psów. Nie będziesz w nic wierzył, jeno w to, co wyraźnie w piśmie świętem napisano, mówi prorok nasz i męczennik. Żadne nauki doktorów, ani innych nauczycieli, nie mają być czytane i głoszone — a zatem, kto się uczy siedmiu nauk, ten jest grzesznik przeciwko panu Jezusowi Chrystusowi.

— Więc głupim będzie u was najlepiej, — odezwał się jakiś głos.

— Cicho! — Kto śmie mówić?

— A ot ten! ten! — zakrzyczało kilka głosów, pokazując jakąś postać, przybraną z rycerska.

— Wierzynek! Wierzynek! syn wyklętego.

— Tak! ja, Wierzynek. Miejsca! Pozwólcie mi opuścić ten dom.

— Nie puszczać! Zdrajca!

— Judasz! — zakrzyknęło kilka głosów.

Zrobił się tumult.

Podniesiono pięście. Odgróżki sypały się coraz gęstsze. Ale wyniosła postać Wierzynka górowała nad całym tłumem i torowała sobie ku drzwiom drogę.

— Nie puszczać! Zatarasować drzwi!

— Puszczać! W moim domu nikt sromu ponieść nie powinien — rzucił gromko pan Spytek, który aż przy kaznodziei stanąć musiał, aby go lepiej widzieć i słyszeć można.

— Czyż tu mamy przemocą zjednywać sobie wiernych. To papieżnik. Niech idzie. Hej, Wojtasz! odprowadź go bezpiecznie.

— Snać on zapomniał o zadanych mękach swojego ojca — dorzucił ktoś z tłumu.

— Ojciec mój cierpiał od zawistników, którzy umieli oszukać władzę kościoła.

— Po coś tu wszedł — przemówił kaznodzieja.

— Chciałem poznać nową wiarę, za którą tyle krwi już popłynęło.

— I cóżeś znalazł?

— Że nie warta jednej kropli.

Wściekłość zawrzała w tłumie i wszystko runęło ku drzwiom, ale drzwi się już były zamknęły za Wierzynkiem.

Po takiej scenie trudno już było rozkołysane pasyą umysły uspokoić. Wprawdzie kaznodzieja przywoływał do porządku, ale porządek gdzieś uleciał, potworzyły się grupy i partye i zrazu, niby ulegając rozkazowi, po cichu tylko szemrać poczęto, ale w miarę dyskusyi hałas się wzmagał coraz większy, tak, że Jan zeszedł z ambony.

To było hasłem już najwyższej swobody.

Pomimo braterstwa i równości, jakie kaznodzieja zalecał, widać tu było jaknajskrajniejsze partye.

Około gospodarza ugrupowała się cala falanga panów.

Spytek, syn bohatera poległego pod Worsklą, jest to figura niewielka lat trzydziestu.Włosy ciemne kędzierzawią mu się na głowie. W czarnych, niespokojnych oczach widać zuchwalstwo. Mówi prędko i gestykuluje często.

Drugim jest pan Włodko z Domobarza, wysoki, barczysty mąż. Założył sobie ręce na piersi i przysłuchiwał się z dość obojętną miną.

Trzeci z nich, to Dziersław z Rytwian, młody junak z jasnym włosem, Oparł się oburącz na głowni miecza i szyderczo patrzy na Spytka.

Przy nich uwija się żwawy,niespokojny, niedużego wzrostu człowiek, Siestrzeniec Będziński.

Sprawa husycka ma w nich gorliwych popleczników.

— Czas już — woła Spytek — zrzucić z siebie jarzmo i ułudy. Nieopatrzym się, jak urosną w potęgę straszną.

— I Grodziszcze ci odbiorą — rzucił szyderczo Dziersław.

— Grodziszcze moje. Wprzódy ich popiekę jak wieprzy, nim jeden snopek dam sobie wydrzeć. Albo to i twoja sprawa z Nową Wsią ujdzie ci tak na sucho.

Pokraśniał Dziersław, ale milczał.

Wywlekacie spory błahe — odezwał się grubym głosem Włodko. — Same one z siebie upaść muszą, gdy gorąco ręce do sprawy przyłożym. Klechów wygnać. Biblią, jak statutem, walić ich po łbach. Dosyć nam ćwieków wbijali w głowę. Postów dosyć, podatków i ofiar dosyć.

— Hajże na obrok duchowny! — wrzasnął Siestrzeniec, zatarłszy ręce.

— Fortunę Korniczów pożarli całą. Ojciec uwiedzion ich namowy, zagrożon piekłem, dwa klasztory im zbudował, a dziś syn... ot! poklepał się po chudym brzuchu.

— A czy wy wiecie, ile tam skarbów Melsztyńskich leży w tych skrzyniach.

— Słyszeliście jak tam w Taborze się rządzą — rzekł jakiś hołotka, mieszczanin, do swoich towarzyszy, którzy go okrążyli kołem. — Tam niema ani mego, ani twego, ale wszyscy, wszystko wspólnie mają, tak też wszyscy ludzie razem, wszystko wspólnem mieć powinni, a nikt nie ma mieć nic własnego, a kto ma co własnego, ten grzeszy śmiertelnie.

Drugi go poparł.

— Mówią, że królów nie potrzeba, że Bóg sam ludem swoim rządzić będzie, że panowie i rycerze mają być wyniszczeni, że wszelkie prawa ziemskie, miejskie, podatki — jako postanowienia ludzkie, a nie boskie, mają być zniesione, i że tam każdy w sercu zakon nosić powinien.

— Oj głupi my, głupi. Czegóż to nam się zachciewa — rzekł przysłuchujący się im mieszczanin z Kleparza. — Niemców wypędzić chcą i wypędzą da Bóg przy pomocy naszej.

— A kto Niemcy? Księża, klechy, biskupi.Więc dalej na księży.

— Pobić trzeba króla Zygmunta i Jagiełłę królem ogłosić.

— Witolda nie Jagiełłę. Jagiełło już za stary.

— Pono poselstwo przybywa z Pragi.

W innym znów kącie izby zebrała się gromadka wiernych, otoczywszy Jana z Brzegu, który im wykłada katechizm.

— Żadne ustanowienia ludzkie, jako msze, wigilie, ornaty, poświęcenia olejów, wody, soli, wina, chleba, kadzenie, kropienie, zażegnanie — nie powinny być używane jako antichrystowskie wynalazki. Każdy kościół, albo kaplica, albo ołtarz na cześć jakiego świętego postawiony, ma być zburzony i spalony. Nikt zatem żadnego obrazu, ani podobieństwa mieć i nosić nie powinien, bo to jest bałwochwalstwo. Niema też nikt prosić ani wzywać świętych, ani kości ich za coś świętego uważać.

Między słuchaczami powstał szmer głuchy.Jeden z nich zaszlochał głośno.

— „Mój Zbawicielu Świata“! Do czegóż to ludzki rozum prowadzi. Ja miałbym się wyrzec Kościoła i świętych pańskich i nie przeżegnać krzyżem świętym w zlej godzinie. Oh, przebacz Boże bluźnierczym językom. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

— W imię Trójcy przenajświętszej — powtórzył inny. — Wyjdźmy stąd, bracia.

I cała ta gromadka pokwapiła się ku drzwiom.

Wtedy zerwał się człowiek już podeszły w lata, w sukni, która zdradzała uczonego doktora i przystąpił szybko do Jana.

— Mówiłem wam już, bracie Janie, że do prawd takich trzeba ludzi przygotowywać zwolna. Nie można rzucać jasnego światła w głowy przygniecione wiekowym zabobonem. — To są dusze małe i nikczemne. Niedla takich płoną na stosie męże i krew się ludzka leje.

— Ale z takich małych składa się rodzaj ludzki.

— Nędzny i plugawy, a na takich siłą działać potrzeba.

— Głosimy ewangeliczne ubóstwo, a ewangelicznej cnoty pobłażania nie mamy w sobie — odrzekł doktór i mszył ku drzwiom.

Tymczasem w komnacie wrzało jak w ulu.Każdy przy ogniu husyckim piekł swoją własną pieczeń. Ich wiara, ich dogmaty przenikały o tyle, o ile się godziły ze świeckimi interesami całego tego zgromadzenia. Tymczasem z kościoła Panny Maryi dochodziły aż tutaj śpiewy wiernych.

Nagle z ulicy zagrzmiała pieśń:

Słuchajcie ludowie

Lachowie, niemcowie

Co zrobili w zmowie

Cni kardynałowie.

Gęś ślicznie upiekli

I oby w niej lepiej

Heretyki smakowali

Hieronimka im dodali.

Marcin piąty żywię

Panuje szczęśliwie

Bije czechy, heretyki

Wiary przeciwniki.

Śpiewały ją młode głosy żaków, a każdy dzierżył w ręku pochodnię.

W miarę śpiewu huczało w sali wszystko z oburzenia. Gdy pieśń ucichła, ozwały się na ulicy piekielne wrzaski, świsty, trąbienie, beczenie, bębnienie. Muzyka piekielna.

Spytek krzyknął do służby:

— A wyjźdźcież w kilkunastu i rozpędźcie tę zgraję.

Służba wybiegła, ale tej zgrai było tyle,że poturbowani cofnęli się ze sromem do bramy.Wtedy wyleciał Jan, porwał pierwszego młodzieńca z brzegu i rzucił nim o ziemię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: