Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król i Bondarywna: powieść historyczna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król i Bondarywna: powieść historyczna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 328 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść hi­sto­rycz­na przez

B…. B….

Lwów

Na­kła­dem Księ­gar­ni Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta plac św. Du­cha l. 10.

Czcion­ka­mi Kor­ne­la Pil­le­ra.

1875.

Przed laty kil­ku­dzie­się­ciu, po wie­lu do­mach spo­tkać było moż­na ko­pie ob­raz­ka, wy­sta­wia­ją­ce­go mło­de dziew­czę, opar­te na ręku i po­chy­lo­ne na po­rę­czy krze­sła, w stro­ju lu­do­wym, nie­co fan­ta­zyj­nym. Ry­su­nek por­tre­tu tego umie­ścił był "Przy­ja­ciel ludu". Na Ukra­inie zwa­no tę pięk­ność Bon­da­ryw­ną, a sta­rzy lu­dzie hi­sto­ryę jej w ten spo­sób opo­wia­da­li, jak my po­wtó­rzym za nimi. Mamy ją z ust czło­wie­ka, któ­ry za­rę­czył za praw­dę po­da­nia, a po­da­nia na­wet zmy­ślo­ne, wię­cej czę­sto­kroć praw­dy w so­bie miesz­czą, niż naj­wie­rzy­tel­niej­sze dzie­je.

Wie­czór był póź­ny, w oknie otwar­tem domu po­ło­żo­ne­go na wzgó­rzu, z któ­re­go wi­dok roz­cią­gał się na bło­nia, wody dnie­pro­we­mi za­la­ne, sta­ła pięk­na pani, jed­ną ręką opie­ra­jąc się o kra­wędź, a dru­gą spu­ściw­szy nie­dba­le. Była za­my­ślo­na i za­fra­so­wa­na; po bia­łej twa­rzycz­ce, ary­sto­kra­tycz­nych ry­sów, nie­co bla­dej i zmę­czo­nej, prze­la­ty­wa­ły drgnię­cia ja­kieś spa­zma­tycz­ne, na prze­mian bły­ski, roz­pro­mie­nia­ją­ce ją, i chmu­ry. Nie­kie­dy nóż­ką tup­nę­ła nie­cier­pli­wie, spoj­rza­ła na drzwi i wes­tchnę­ła.

U stóp wzgó­rza, na któ­rem sta­ło do­mo­stwo, wi­dać było mia­stecz­ko, po­bu­do­wa­ne dzi­wacz­nie, ze sta­re­mi cha­ta­mi, z no­wy­mi ja­ki­miś, na­pręd­ce wznie­sio­ny­mi dwor­ka­mi, ze wspa­nia­łą ru­iną sta­rej cer­kwi. Wszyst­ko to ogar­niał już mrok wie­czor­ny, tyl­ko na nie­bio­sach świe­ci­ła łuna za­chod­nia, a wśród mie­ści­ny do­go­ry­wa­ją­cy po­żar, oko­ło któ­re­go krę­ci­ła się gro­ma­da lu­dzi, z naj­dziw­niej i naj­sprzecz­niej po­łą­czo­nych ży­wio­łów zło­żo­na.

Wi­dać było wśród niej i ży­dów w czar­nych żu­pa­nach, i wie­śnia­ków w sza­rych świ­tach, i woj­sko­wych ka­wa­le­ryi na­ro­do­wej, i dwor­skie ja­kieś po­sta­cie w szy­tych wy­twor­nie fra­kach i tre­fio­nych pe­ru­kach, jak­by do po­ża­ru przy­by­łe w pierw­szej chwi­li trwo­gi, wprost z po­ko­jów kró­la J. M.

Król bo­wiem J. M. Sta­ni­sław Au­gust, ba­wił na­ów­czas w Ka­nio­wie nad Dnie­prem, i – jak­by na prze­kór wszyst­kim wy­ma­ga­niom ety­kie­ty, po­żar wła­śnie wy­buch­nął, gdy N. Pan nie stra­chu, a roz­ryw­ki po­trze­bo­wał. Gnie­wa­li się też wszy­scy na ten nie­sfor­ny ży­wioł, któ­ry so­bie pod bo­kiem pań­skim z wy­uz­da­ną swa­wo­lą po­pi­sy­wać się po­zwa­lał, a moc­niej nad in­nych nie­cier­pli­wi­ła się tym wy­pad­kiem sio­strze­ni­ca kró­la, pani Mnisz­cho­wa, przy­wią­za­na doń moc­no i dba­ła o to, aże­by ubó­stwia­ny wu­ja­szek do­brej był my­śli i hu­mo­ru.

Gnie­wa­ła się na ogień, na lu­dzi, na drew­nia­ne spa­lo­ne kra­my, na po­wol­ny ra­tu­nek, na wiatr, któ­ry pło­mie­nie roz­dmu­chał i na la­men­ta po­szko­do­wa­nych, któ­re ucho pań­skie nie­przy­jem­nie draż­nić mo­gły. Zna­ła do­brze kró­la, któ­ry przedew­szyst­kiem po­trze­bo­wał spo­ko­ju i roz­ryw­ki, któ­ry naj­więk­sze­mi ofia­ra­mi oku­pić je był go­tów, a taki był czu­ły na wra­że­nia, a tak nie­szczę­śli­wy, a tak do­bry i go­dzien mi­ło­ści!

Mó­wi­ła to so­bie pani Mnisz­cho­wa i gnie­wa­ła się na cały Boży świat, na lu­dzi, ży­wio­ły, prze­zna­cze­nie, na nie­wdzięcz­ność tych, co ota­cza­li naj­lep­sze­go pana, od­bie­ra­li odeń do­bro­dziej­stwa, a pła­cić za nie nie umie­li lub nie chcie­li.

Po­żar moż­na było w pierw­szej chwi­li – tak są­dzi­ła mar­szał­ko­wa ko­ron­na – zdu­sić i za­rzu­cić czap­ka­mi, mu­zy­ką na­le­ża­ło za­głu­szyć krzy­ki ży­dow­stwa, aże­by naj­ja­śniej­szych uszu nie do­szły; okna trze­ba było po­za­sła­niać, aby w nie łuna nie biła. Tym­cza­sem król wi­dział po­żar, i stra­pił się nim i zgryzł, i wy­szedł nań pa­trzeć, więc się mógł za­zię­bić, bo po­wie­trze wio­sen­ne było zdra­dli­we, wil­got­ne i chłod­ne.

Ci lu­dzie! ci lu­dzie! – mru­cza­ła pani Mnisz­cho­wa, sto­jąc w oknie – nie­wdzięcz­ni! a tak do­bre­go, tak aniel­skie­go mają pana!

Od dwóch czy trzech dni chmu­ry ja­kieś prze­cią­ga­ły po pań­skiem ob­li­czu. Król zie­wał, był roz­tar­gnio­ny, nic go nie ba­wi­ło, na­wet śpiew i gra mar­szał­ko­wej, na­wet bi­lard z Pla­te­rem i Tysz­kie­wi­czem, na­wet roz­mo­wa ze sta­ro­stą Miel­nic­kim, któ­ry, jak uwa­ża­ła mar­szał­ko­wa, prze­stał być dow­cip­nym.

Coś na to prze­cież po­ra­dzić było po­trze­ba! Król się nu­dził! król mógł z nu­dów za­cho­ro­wać… a wów­czas w coby się ob­ró­ci­ły wszyst­kie ra­chu­by wo­je­wo­dzi­ny po­dol­skiej i spe­ku­la­cye pana mar­szał­ka, któ­rym szka­tu­ła wuja w po­moc przyjść mia­ła.

Król się nu­dził król się naj­oczy­wi­ściej nu­dził; na nudy, same z sie­bie nie­bez­piecz­ne dla zdro­wia, przy­padł prze­strach, obu­dzo­ny po­ża­rem, znie­cier­pli­wie­nie, za­zię­bie­nie… wy­da­tek na po­go­rzel­ców w chwi­li, gdy tyle a tyle po­trze­ba było pie­nię­dzy na opę­dze­nie kosz­tów po­dró­ży i za­ku­pie­nie ta­ba­kie­rek ka­me­ry­zo­wa­nych na po­dar­ki! Pani Mnisz­cho­wa za­du­ma­na smut­nie, wes­tchnę­ła z głę­bi du­szy. Oczy jej z łuny po­żar­nej spa­dły na po­sadz­kę po­ko­ika, w któ­rym zda­wa­ła się ocze­ki­wać na ko­goś.

Była jesz­cze pięk­ną, twa­rzycz­kę mia­ła wdzięcz­ną, choć zmę­czo­ną – któż wie, choć sio­strze­ni­ca, zgo­dzi­ła­by się była może na roz­pę­dze­nie nu­dów uśmie­chem, słów­kiem czu­łem i przy­mi­le­niem ser­decz­nem… ale do tej mi­łej twa­rzycz­ki król był przy­wykł od jej dzie­ciń­stwa; roz­kwi­tła ona i zwię­dła pod jego oczy­ma, a Sta­ni­sław Au­gust miał (czło­wiek śmier­tel­ny) jed­nę wiel­ką, bar­dzo wiel­ką wadę. W pierw­szej chwi­li i naj­mniej na­wet pięk­na, byle okra­szo­na mło­do­ścią, twa­rzycz­ka każ­da, czy­ni­ła na nim po­tęż­ne wra­że­nie; go­tów był dla jej uśmie­chu po­świę­cić wszyst­ko, na­wet naj­święt­sze wę­zły po­tar­gać – cóż po­tem, gdy z każ­dym dniem ga­sły dlań jej uro­ki i wkrót­ce obo­jęt­niał, osty gał, za­ma­rzał, że go i naj­go­ręt­szych uczuć ozna­ki od­ży­wić nie mo­gły. Pani Mnisz­cho­wa przy­po­mi­na­ła so­bie pew­ne chwi­le złu­dzeń roz­wia­nych i wes­tchnę­ła zno­wu. Tej na­tu­ry nic zmie­nić nie mo­gło, nie­ste­ty, trze­ba jej było ule­gać, na­le­ża­ło ją za­spo­ka­jać… Był tak do­brym! ser­ce miał tak czu­łe – sam nie wi­nien był pew­nie temu, iż go ży­cie ta­kim uczy­ni­ło. Ży­cie, lu­dzie, do­zna­ne za­wo­dy, prze­nie­wier­stwa… wiek może!

Pani mar­szał­ko­wa unie­win­nia­ła go… Znę­ka­ne­go pana trze­ba było za­ba­wić i roz­bu­dzić. Dziw­ne my­śli cho­dzi­ły jej po głów­ce roz­ma­rzo­nej.

Wiel­kie pa­nie w atła­sach i ko­ron­kach, w ca­łym bla­sku swych umie­jęt­nie pie­lę­gno­wa­nych wdzię­ków, nie czy­ni­ły już na nim wra­że­nia. Świe­ża, wiej­ska na­tu­ra jed­na jesz­cze ży­wiej w nim krew po­ru­szyć mo­gła. Wszak­że w Wisz­niow­cu, Ma­ry­sia, pa­nien­ka re­spek­to­wa, ścią­gnę­ła była na trzy dni oczy ma­je­sta­tu i… otrzy­ma­ła na wy­jezd­nem bry­lan­to­we kol­czy­ki.

Pani Mnisz­cho­wa ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Co w niej upa­trzył? Do­praw­dy nie wiem! – szep­nę­ła. Ha, mło­dość! tę nie­po­wrot­ną, a tak dro­gą mło­dość, któ­ra tak pręd­ko ga­śnie i prze­cho­dzi, gdy ją pło­mień go­rą­cej na­mięt­no­ści owio­nie…

Spoj­rza­ła na drzwi ocze­ku­ją­ca pani i tup­nę­ła nóż­ką w zgrab­ny trze­wi­czek na kor­ku obu­tą, po­tem na wła­sną tę nóż­kę, któ­ra była prze­ślicz­na, a wy­su­nię­ta na­przód, już nie czy­ni­ła wra­że­nia; po­tem na bie­luch­ne swe rącz­ki, świe­cą­ce bry­lan­ta­mi, wśród któ­rych pa­łał nie­gdyś od… kró­la otrzy­ma­ny so­li­ter. wkrót­ce po ślu­bie…

Wła­śnie wśród tych du­mań drzwi się po­wo­li otwar­ły, i w pro­gu sta­nął cale nie­po­cze­sny męż­czy­zna.

Na pierw­szy rzut oka po­znać w nim było moż­na pod­rzęd­ną fi­gu­rę słu­gi dwor­skie­go. Człek był już do­brze pod­ży­ły, twarz miał nic nie­zna­czą­cą, tro­chę po­fał­do­wa­ną, rysy po­spo­li­te i gru­bo wy­cio­sa­ne, czo­ło ni­skie, usta sze­ro­kie, nos jak­by obrzę­kły, tyl­ko z oczów sza­rych i głę­bo­ko osa­dzo­nych pod na­wi­słe­mi brwia­mi, spryt pa­trzał i wy­traw­ność. Zim­ny miał po­zór i zo­bo­jęt­nia­ły wy­raz twa­rzy, jak ci, co się o wiel­ko­ści świa­ta ocie­rać zwy­kli i któ­rych już nic nie dzi­wi, nic nie prze­stra­sza, a nie bar­dzo co ucie­szyć może.

Suk­nia nie­wy­twor­na fran­cu­ska wpraw­dzie ujść mo­gła i na po­ko­jach N. Pana, ale świe­żo­ścią ani sma­kiem ni­czy­ich­by nie zwró­ci­ła oczów. Z niej są­dząc, oskar­żyć moż­na było przy­by­wa­ją­ce­go o zbyt­nią oszczęd­ność, trwa­łą bo­wiem być mu­sia­ła i na wszel­kie przy­go­dy ob­ra­cho­wa­ną. Sta­lo­wy jej ko­lor wy­trzy­mać mógł pył i sło­tę, a gu­zi­ki z per­ło­wej ma­ci­cy za­stę­po­wa­ły zwy­kłe na­ów­czas kosz­tow­niej­sze cac­ka, któ­re­mi przy­ozda­bia­li się ele­gan­ci.

Skło­nił się we drzwiach wcho­dzą­cy obo­jęt­nie do­syć, ka­pe­lusz, któ­ry trzy­mał w ręku, wło­żył pod pa­chę, pal­ca­mi ma­chi­nal­nie ujął łań­cu­szek od ze­gar­ka, wy­wie­szo­ny z ka­mi­zel­ki, i cze­kał. Dwor­ski na­łóg nie do­zwa­lał mu pierw­sze­mu do­stoj­ną pa­nie za­gad­nąć.

Mar­szał­ko­wa nie­cier­pli­wie pod­stą­pi­ła ku nie­mu.

– A, Jak­żeś pa­nie sta­now­ni­czy, dłu­go na sie­bie cze­kać ka­zał! – za­wo­ła­ła.

– Pani mar­szał­ko­wa prze­ba­czy – su­chym, nie­co ochry­płym gło­sem ozwał się przy­by­ły – mu­sia­łem być przy po­ża­rze… tyl­ko co po­wró­ci­łem.

– Sły­sza­na to rzecz – mó­wi­ła żywo pani Mnisz­cho­wa, żeby te­raz wła­śnie, gdy król tu miesz­ka, mo­gły się za­pa­lić kra­my! Pan wiesz, jak N. Pan jest wraż­li­wy.

– Ależ po­żar do miesz­ka­nia J. kró­lew­skiej Mo­ści dojść nie mógł na ża­den spo­sób – od­parł sta­now­ni­czy.

– Nie­mniej król się prze­stra­szył, a czu­łe jego ser­ce mu­sia­ło na­tem ucier­pieć – cią­gnę­ła pani mar­szał­ko­wa – ucier­pi i kie­szeń, bo król do zbyt­ku jest do­bro­czyn­nym. Kto wie, jaki to wpływ wy­wrze na jego zdro­wie…,

Ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ale któż z nas co temu wi­nien? – szep­nął Szusz­kow­ski i ra­mio­na­mi ru­szył – ani ja, ani…

– Wszy­scy, wszy­scy; pan, ja, my… wszy­scy, po­wia­dam panu – go­rą­co ode­zwa­ła się pani mar­szał­ko­wa – bo­śmy wszy­scy nocą i dniem czu­wać, strzedz, pil­no­wać po­win­ni. Cóż za przy­czy­na po­ża­ru?

– Któż ją wie! W ży­dow­skie ru­pie­cie pa­dła iskra, może, z po­zwo­le­niem, baba gar­nek z wę­gla­mi nie­ostroż­nie wy­sy­paw­szy za­rze­wie, w bu­dzie za­mknę­ła.

Wy­ra­że­nie "z po­zwo­le­niem, baba", nie­przy­jem­nie Za­tęt­nia­ło w uszach mar­szał­ko­wej, któ­ra się zżym­nę­ła, lecz mu­sia­ła je "pro­stej kon­dy­cyi" czło­wie­ko­wi prze­ba­czyć, bo pan Szusz­kow­ski, choć szlach­cic, w ob­li­czu mar­szał­ko­wej był bar­dzo pro­stym czło­wie­kiem. Gdy­by nie ko­niecz­ność, ani­by się z nim na­wet za­dać, mó­wić i zbli­żyć ra­czy­ła.

Szusz­kow­ski nie umiał po fran­cu­sku… ale na wier­ność jego dla kró­la, na po­świę­ce­nie jego dlań, na dys­kre­cyę wresz­cie ra­cho­wać było moż­na, w tym wzglę­dzie był nie­osza­co­wa­nym i sta­wał się nie­zbęd­nym.

– Po­żar uga­szo­no, szko­da nie tak zno­wu wiel­ka, do­dał sta­now­ni­czy.

I ręką w po­wie­trzu za­mach­nął, a oczy­ma w mro­ku szu­kać się zda­wał wej­rze­nia pani Mnisz­cho­wej, aby z nie­go od­gad­nąć, po co zo­stał we­zwa­nym; mimo bo­wiem klo­co­wa­tej po­wierz­chow­no­ści, Szusz­kow­ski prze – bie­głym był nie­zmier­nie i ła­two się do­my­ślał wszyst­kie­go.

Mil­czą­cy, nie­po­zor­ny, zim­ny, był to naj­nie­bez­piecz­niej­szy dwo­rak i in­try­gant, choć pod tą sko­ru­pą nikt­by go był o to nie po­są­dził.

Pani mar­szał­ko­wa nie spie­szy­ła z za­py­ta­niem no­wem, choć Szusz­kow­ski niby nie­znacz­nie, ale z in­ten­cyą spoj­rzał na ze­ga­rek, któ­ry był da­rem kró­la J. Mo­ści.

– Nie spiesz się, pa­nie sta­now­ni­czy – ode­zwa­ła się po chwi­li, od­cho­dząc ku oknu – mamy z sobą do po­mó­wie­nia o rze­czach waż­nych. Wiem, że na was ra­cho­wać moż­na, wiem, iż do ko­cha­ne­go na­sze­go pana przy­wią­za­ni je­ste­ście.

– A, to pew­no! – mruk­nął Szusz­kow­ski a par­te.

– Pan wi­dzieć mu­sisz, jak ja – do­da­ła, po­wra­ca­jąc od okna zno­wu, jak­by nie wie­dzia­ła co z sobą zro­bić, mar­szał­ko­wa – pan sam to mu­sisz wi­dzieć, że król nasz ko­cha­ny się nu­dzi.

Szusz­kow­ski pod­niósł gło­wę nie­co zdzi­wio­ny.

– Ale tak jest, ja go znam od dzie­ciń­stwa, ja w jego twa­rzy czy­tam jak w książ­ce otwar­tej; król się nu­dzi!

N. Pan się mę­czy – po­pra­wił Szusz­kow­ski – o, co to, praw­da.

– Wła­śnie dla­te­go czemś go ro­ze­rwać ko­niecz­nie po­trze­ba – koń­czy­ła pani mar­szał­ko­wa..

– Toć na roz­ryw­kach nie zby­wa, na od­wie­dzi­nach też, na lu­dziach naj­mniej… Mu­zy­ka, gor­gi, bi­lard, czy­ta­nie i tacy mą­drzy to­wa­rzy­sze jak IMks. bi­skup Na­ru­sze­wicz, tacy za­baw­ni jak pod­kanc­le­rzy, tacy dow­cip­ni jak pan sta­ro­sta Miel­nic­ki…

– Daj­że mi wać­pan z nimi po­kój. Wszy­scy aż do Lit­tle­pa­ge już się kró­lo­wi prze­je­dli. Król cze­goś no­we­go po­trze­bu­je.

Od­kaszl­nę­ła pani mar­szał­ko­wa… spoj­rza­ła na Szusz­kow­skie­go, któ­re­go siwe oczy w mro­ku bły­snę­ły. Ru­szył ra­mio­na­mi. Zbli­ży­ła się doń bar­dzo, oglą­da­jąc do koła.

– Pan mnie ro­zu­mieć nie chcesz… Szusz­kow­ski chwi­lę mil­czał, jak­by my­śli zbie­rał i sło­wa wa­żył.

– Pani mar­szał­ko­wa prze­ba­czy… ja­koś istot­nie wy­ro­zu­mieć nie mogę, o co idzie. Boć roz­ryw­ki są róż­ne, a na tych co je wy­my­śla­ją, nie brak.

– Wać­pan mnie ro­zu­mieć bo nie chcesz! po­wtó­rzy­ła, we­dle zwy­cza­ju swe­go no­ga­mi tu­piąc, pani Mnisz­cho­wa.

Szusz­kow­ski się uśmiech­nął.

– E! – rzekł – choć­bym zro­zu­miał, to nie po­ra­dzę. Nie mam co w ba­weł­nę ob­wi­jać. Pani mar­szał­ko­wa mi da­ru­je (po­wtó­rzył to już raz trze­ci, jak­by z na­ło­gu), N. Pan nasz cza­sem bywa nie do roz­ba­wie­nia i nie do ro­ze­rwa­nia; kto może zgad­nąć, czem go po­ru­szyć? Nie­kie­dy dzie­ciń­stwo go zaj­mie, a in­ne­go dnia, choć­by mu… (tu się za­krztu­sił) choć­by mu z chmur bó­stwo zstą­pi­ło, zie­wa­niem je po­wi­ta.

– Prze­cież, pa­nie sta­now­ni­czy, zda­jesz się od­ga­dy­wać myśl moją – prze­rwa­ła pani Mnisz­cho­wa. Bó­stwo! tak, bó­stwa wła­śnie po­trze­ba… ale nie z chmur, nie z chmur.

– Tego tu jest do­syć – uśmiech­nął się Szusz­kow­ski.

– Wszyst­ko to zna­ne twa­rze, któ­re nie ro­bią na­nim wra­że­nia, pa­nie sta­now­ni­czy; jego bied­ne­go, tego na­sze­go mę­czen­ni­ka, bawi tyl­ko nowe, tyl­ko świe­że, tyl­ko…

Sta­now­ni­czy ręką się po bro­dzie po­gła­dził.

– Już to pan sta­ro­sta – szep­nął ci­cho – Es­ter­kę był wy­szu­kał i po­ka­zał, wca­le nie­szpet­ną, ale ga­dać nie umia­ła.

– A cóż to było, bo Wać­pan wszyst­ko na­tu­ral­nie naj­le­piej wie­dzieć mu­sisz, z tą po­zaw­czo­raj­szą prze­jażdż­ką i od­po­czyn­kiem w tej cha­cie? – po ci­chu za­gad­nę­ła mar­szał­ko­wa. Cuda pra­wią.

Szusz­kow­ski jak gdy­by mó­wić nie chciał, z nogi na nogę parę razy prze­stą­pił i cmok­nął.

– Mów­że mi pan szcze­rze.

– Nie ma mó­wić o czem… to da­rem­ne za­cho­dy, nie­po­trzeb­ne ba­ła­muc­two.

Ale mó­wią, ze król po­wró­cił w ta­kiem uspo­so­bie­niu, tak oży­wio­ny, tak pro­mie­ni­sty, jak go nie wi­dzia­no daw­no. Śpie­wał na­wet, cho­dząc po bi­lar­do­wym po­ko­ju. – Sia­daj, pa­nie sta­now­ni­czy, sia­daj – na­gle opa­mię­taw­szy się, że go na no­gach trzy­ma­ła, po­czę­ła mar­szał­ko­wa, i sama za­jąw­szy miej­sce przy oknie, wska­za­ła na prze­ciw sie­dze­nie Szusz­kow­skie­mu. Mów mi pan otwar­cie, ja nie mam dzie­cin­nych prze­są­dów. Król dla mnie wszyst­kiem… jemu wol­no, co dru­gim by­ło­by zdroż­nem. Pan mnie ro­zu­miesz. Śmiesz­nem­by było się wzdra­gać, gdzie na­le­ży słu­żyć i po­ma­gać. Dla kró­la wszyst­ko.

Sta­now­ni­czy usiadł na brzeż­ku krze­sła, do­był ta­ba­kier­ki, po­pa­trzał na nią i ode­tchnął cięż­ko.

W tej chwi­li jak­by dla obu­dze­nia ocho­ty do po­ufal­szych zwie­rzeń, pani Mnisz­cho­wa coś w rękę go­ścia wci­snę­ła.

Ręka ta niby się chcia­ła cof­nąć, po­tem skur­czy­ła kon­wul­syj­nie i we­szła do kie­sze­ni, a gło­wa skło­ni­ła się z dzięk­czy­nie­niem.

– Ja to wszyst­ko le­piej pono wiem – ode­zwał się zmie­nio­nym nie­co, po­uf­nym ja­kimś gło­sem sta­now­ni­czy – le­piej ni­że­li pan sta­ro­sta Miel­nic­ki, któ­ry też szpie­gu­je krok każ­dy. To moje rze­mio­sło, a król dla mnie je­den czło­wiek na świe­cie. Ani żony, ani dzie­ci, ani żad­nej rze­czy, któ­ra jego jest, nie mam… jego ko­cham i wiel­bię.

– A któż­by go nie ko­chał i nie uwiel­biał! – po­twier­dzi­ła pani mar­szał­ko­wa.

Wes­tchnę­li obo­je uni­so­no.

– Jak­że to było, pa­nie Szusz­kow­ski? – za­py­ta­ła pani Mnisz­cho­wa.

– Ja tu tak da­le­ce te­raz nie mam co ro­bić – mó­wił sta­now­ni­czy – kwa­te­ry wy­zna­czyw­szy zra­na, cały boży dzień mógł­bym drze­mać lub zie­wać. Ale to już nie w mo­jej na­tu­rze. Czło­wiek się do ru­chu uro­dził; gdy ro­bić nie ma co, przy­najm­niej włó­czy się a pa­trzy. Dni temu z pięć, przy­cho­dzi do mnie Zu­żeł, fu­ry­er sta­ry. Pani mar­szał­ko­wa może go kie­dy wi­dzia­ła, bo był z kró­lem w Wisz­niow­cu.

– Ale go nie pa­mię­tam.

– Sta­ry, ogrom­ny, siwy, wąs po pas, a mimo to – cią­gnął Szusz­kow­ski – z po­zwo­le­niem pani, tyl­ko za ko­bie­ta­mi pa­trzy. W po­dró­ży le­d­wie na parę go­dzin sta­nie­my, już on zwie­trzył gdzie bia­łe licz­ko i pew­nie tam sie­dzi. Otóż przy­cho­dzi Zu­żeł do mnie i po­wia­da. Pa­nie sta­now­ni­czy, jesz­czem jak żyw tak uro­dzi­we­go stwo­rze­nia nie wi­dział, jak wczo­raj. A ja w śmiech, bo jemu aby co mło­de­go, każ­da u nie­go pięk­na.

Mar­szał­ko­wa ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma słu­cha­ła, ale tok roz­mo­wy ją nie zra­żał. Cel uświę­cał środ­ki.

– Daj ty mi po­kój ze swe­mi ukra­iń­skie­mi pięk­no­ścia­mi – rze­kłem. Wy­glą­da­ją wszyst­kie jak mu­rzyn­ki. – A no, zo­bacz no pan Bon­da­ryw­nę – od­parł – cho­dzą na nią lu­dzie pa­trzeć jak do cu­dow­ne­go ob­ra­zu, bo to oso­bli­wość taka pięk­ność w cha­cie ukra­iń­skiej. Tyl­ko że tam przy­stęp trud­ny.

Ro­ze­śmia­łem się zno­wu, ale jak mi po­czął opo­wia­dać a przy­się­gać, że to war­to choć zo­ba­czyć raz w ży­ciu, obu­dził moją cie­ka­wość. Po­czą­łem roz­py­ty­wać, gdzie i jak tego cudu szu­kać, i do­wie­dzia­łem się, że na dro­dze do Spa­sa stoi cha­ta za mia­stem, a w niej miesz­ka bo­ga­ty chłop, Ukra­iniec, któ­re­go Bon­da­rem zo­wią, choć nie robi be­czek, i że tam ta pięk­ność się kry­je. Za­po­wie­dział mi tyl­ko Żu­żeł, że tam przy­stęp trud­ny, bo ko­za­cza na­tu­ra but­na i wca­le na suk­nię i pań­stwo żad­ne wzglę­du nie ma.

Do­bra­łem tedy chwi­li wol­nej, i przy­pa­saw­szy sza­blę a kij wziąw­szy do ręki, uda­łem się we­dle wska­za­nia na dro­gę do Spa­sa. Cha­tę mi ła­two było zna­leźć, ale sta­ła za­par­ta, ni­ko­go koło niej.

Po bu­do­wie i obej­ściu znać było za­moż­ność go­spo­da­rza. Cha­ta świe­tla­ną i po­rząd­na, obie­lo­na i po­sma­ro­wa­na, okna w niej spo­re, obo­ry i staj­nie, ogród co się zo­wie. Ubo­gie­mu­by szlach­ci­co­wi nie wstyd w niej miesz­kać, gdy­by ga­nek mia­ła.

– Sia­dłem z dala na mu­ra­wie, roz­my­śla­jąc, jak się to tam do­stać, bom tak­że Bon­da­ryw­nę sław­ną chciał wi­dzieć; a już mi o niej po Żuż­lu na­ga­da­li inni, któ­rzy ją wi­dzie­li, gdy do cer­kwi przy­cho­dzi­ła. Dwór – scy nasi… la­ta­li za nią jak po­sza­le­li, lecz od­cho­dzi­li, na­pa­sł­szy oczy, ze spusz­czo­ny­mi no­sa­mi. Ani było – przy­stą­pić do cha­ty. Po­my­śla­łem so­bie, że mnie sta­re­mu uj­dzie pono pójść o wodę po­pro­sić. Pod­sze­dłem tedy, pró­bu­ję drzwi – za­par­te. Pu­kam… a w oknie się po­ka­za­ła gło­wa ko­bie­ca w bia­łej chu­ście i zni­kła. Pu­kam zno­wu – prze­two­rzy­ły się nie­co drzwi sta­ra, z po­zwo­le­niem baba, nos wy­sta­wi­ła i mru­czy po ru­siń­ska:

– A cze­go tam?

– Wody pro­szę. Po­pa­trzy­ła na moją twarz, na suk­nię i pu­ści­ła drzwi; wsze­dłem tedy za nią. Sień była bez pod­ło­gi, to praw­da, ale prze­stą­piw­szy próg do izby, w któ­rej nie było ni­ko­go, po­zna­łem, że go­spo­darz bar­dzo za­moż­nym być mu­siał. W izbie czy­ściu­sień­ko; stół i ławy po­rząd­ne, umie­cio­no, osma­ro­wa­no, ob­ra­zy zło­ci­ste w ką­cie, i lam­pa przed nimi. Na sto­le na­kry­cie bia­łe, chleb i nóż. U drzwi wia­dro i czer­pak. Wy­my­słów tam wiel­kich nie ma, ale czuć do­sta­tek. Baba, co mi otwo­rzy­ła, ogrom­ne­go wzro­stu, dum­nej po­sta­wy, zmie­rzy­ła mnie oczy­ma, w mil­cze­niu wody za­czerp­nę­ła z wia­dra i po­da­ła. Pić mi się nie chcia­ło, ale mu­sia­łem. Po­pro­si­łem tyl­ko o po­zwo­le­nie, żeby przy­siąść na ła­wie. Po­sta­wi­łem kij i nie­opo­dal od okna przy­cup­ną­łem, roz­pa­tru­jąc się. Baba na­prze­ciw mnie sta­nę­ła, ręce za­ło­ży­ła na pier­siach i sło­wa nie mó­wiąc, zda­wa­ła się cze­kać. Pi­łem po­wo­li, od­po­czy­wa­jąc na­umyśl­nie; a nuż się zja­wi owa pięk­ność, albo roz­mo­wę za­wią­zać się uda. Po­czą­łem ni to ni owo, le­d­wie mi od­po­wie­dzia­ła. Ju­żem był pra­wie zde­spe­ro­wał, żeby mi się mej cie­ka­wo­ści do­go­dzić uda­ło, gdy od al­kie­rza drzwicz­ki po­pchnię­te, otwo­rzy­ły się z trza­skiem i w pro­gu sta­nę­ła dziew­czy­na, zdzi­wio­na i jak­by nie­pew­na, czy iść da­lej, czy się wró­cić? Oczy pod­nio­słem i oczom mi się wie­rzyć nie chcia­ło – pani mar­szał­ko­wo, do­bro­dziej­ko..

Uśmiech­nę­ła się pani Mnisz­cho­wa.

– Cóż tedy? – spy­ta­ła.

– Co? choć przed nią klę­kać! – za­wo­łał Szusz­kow­ski. Ta­jem­ni­ca na­tu­ry, jak się co po­dob­ne­go… w pro­stej cha­cie chło­pa uro­dzić i wy­ro­snąć mo­gło. Bóg wi­dzi, nie prze­sa­dzam, pani mar­szał­ko­wo, chy­ba opi­sać nie po­tra­fię.

– Ist­ne cudo! co? – szep­nę­ła nie­do­wie­rza­ją­co pani Mnisz­cho­wa.

– Tak jest, cudo, sło­wa nie tra­cąc – mó­wił Szusz­kow­ski – cudo. Bia­ła jak li­lia, smu­kła jak to­po­la, oczy czar­ne jak dwa dy­amen­ty, a rzę­sy nad nie­mi! a brwi jak dwa łuki, a usta ma­li­no­we, a…

– Wstydź­że się, pa­nie sta­now­ni­czy – śmie­jąc się prze­rwa­ła mar­szał­ko­wa – prze­cie nie mło­dy je­steś, a w War­sza­wie wie­le pięk­nych wi­dzieć mia­łeś zręcz­ność.

– A, gdzie! To­ma­tys, Bac­cia­rel­li, Lul­lier, jak daw­niej było… wszyst­ko to w kąt, jak Bóg miły – za­pa­la­jąc się nie­co, mó­wił Szusz­kow­ski. Pięk­ne one, nie prze­czę, ale to wszyst­ko po­wię­dłe, wą­tłe, a w tej dziew­ce, z po­zwo­le­niem, przy tej kra­sie ta­kie ży­cie, taka siła… aż mi się ama­zon­ki przy­po­mnia­ły. A, pięk­na! osłu­pi­łem. Mat­ka wi­dząc to, z po­li­to­wa­niem spoj­rza­ła na mnie i usta so­bie ręką i far­tu­chem przy­sło­ni­ła, aby się z mo­je­go osłu­pie­nia nie ro­ze­śmiać Boć było z cze­go. Dziew­czę też po­pa­trza­ło na mnie tro­chę, a po­tem na­gle furk­nę­ło do al­kie­rza, śmie­jąc się do roz­pu­ku, i drzwi za sobą za­trza­snę­ło. Po­sta­wi­łem czer­pak z wodą i wsta­łem. Hej – rze­kłem do sta­rej – a toć chy­ba prze­bra­na kró­lew­na!

– Nie, to moja ro­dzo­na do­nia – ode­zwa­ła się ki­wa­jąc gło­wą. Pan Bóg mi ją dał, a po­wie­trze ukra­iń­skie taką hożą wy­kar­mi­ło. Na psa urok! I plu­nę­ła cze­goś.

– Moż­na wam po­win­szo­wać – rze­kłem. Jak­że wa­szej kró­lew­nej imię?

– Na­tał­ka – od­par­ła dum­nie baba – ano ją lu­dzie Bon­da­ryw­ną tyl­ko na­zy­wa­ją, i na okół na dwa­dzie­ścia mil zna­ją to cudo, go­łąb­ka mo­je­go ko­cha­ne­go.

– Daj­cież mi się sta­re­mu choć po­pa­trzeć dłu­żej na nią, ode­zwa­łem się. Baba roz­śmia­ła się, ra­mio­na­mi ru­sza­jąc.

– Idź­cie z Bo­giem – rze­kła. Wo­dy­ście się na­pi­ły oczy ura­do­wa­li, na ław­ce spo­czę­li, to i do­syć. U mnie cór­ka nie na to, aby ja ją po­ka­zy­wa­ła.

– Chcia­łem w żart ob­ró­cić rzecz i du­ka­tem po­ło­żo­nym na sto­le prze­ku­pić sta­re, ale mi go rzu­ci­ła pod nogi roz­gnie­wa­na, i mu­sia­łem za drzwi wyjść mar­kot­ny. Ali­ści, gdy już je za mną ry­glo­wa­ła, a jam się ogląd­nął jesz­cze, okno się otwo­rzy­ło i Bon­da­ryw­na w niem sia­dła, śmia­ło pa­trząc mi w oczy. Znać roz­mo­wę z mat­ką sły­sza­ła i chcia­ła się przedem­ną po­pi­sać z pięk­no­ścią.

– Ko­kiet­ka! – mruk­nę­ła pani Mnisz­cho­wa.

– A któ­raż ko­bie­ta, z prze­pro­sze­niem pani mar­szał­ko­wej, nią nie jest? – ode­zwał się głos zni­ża­jąc Szusz­kow­ski. Moja przy­go­da na­tem się skoń­czy­ła.

– Czy­ście wy o Bon­da­ryw­nie kró­lo­wi co szep­nę­li? – po ci­chu spy­ta­ła mar­szał­ko­wa.

– Ja?… ani mi się śni­ło – żywo od­parł sta­now­ni­czy. Ja w tych spra­wach de­li­kat­nych (tu zni­żył głos) nig­dy nada­rem­nie kro­ku nie ro­bię, że­bym N. Pana draż­nił, nie bę­dąc pe­wien suk­ce­su. Z Bon­da­ryw­ną, je­stem prze­ko­na­ny, choć­by wie­dzie­li, iż sam N. Pan za­szczy­ca ją swym afek­tem, nie ma co po­czy­nać. Król się roz­ma­rzy, z tego wszyst­kie­go nic nie bę­dzie i w zy­sku utra­pie­nie.

– Ale król tam był, król tam był! Król tam prze­szło pół go­dzi­ny sie­dział i po­słał jej sznur ko­ra­li, ja wiem. Któż to zro­bił, kto ukar­to­wał? Je­stem nie­zmier­nie rada, ale nie mniej za­zdro­śna, i chcia­ła­bym wie­dzieć. Przy­znaj się wać­pan, pa­nie Szusz­kow­ski. Sta­now­ni­czy krok się cof­nął.

– Nie wy­pie­rał­bym się, gdy­by tak było – rzekł – lecz po­wta­rzam, ja się do tego mię­szać nie chcę, bo lu­dzi tro­chę znam i wiem, że z tego wy­nik­nie tyl­ko utra­pie­nie i nie­po­trzeb­na ga­da­ni­na. Da­rem­na rzecz, tu u nas na dwo­rze nic a nic się nie utai. Dłu­gie ję­zy­ki… naj­lep­si przy­ja­cie­le kró­la JM. zdra­dza­ją.

– Cóż to zno­wu tak strasz­ne­go – prze­bąk­nę­ła mar­szał­ko­wa – więc choć­by i ga­da­no, to cóż? Czyż znę­ka­ne­mu rzą­da­mi, pa­no­wa­niem, dźwi­ga­ją­ce­mu na ra­mio­nach cały cię­żar lo­sów kra­ju, nie by­ło­by wol­no się ro­ze­rwać? I o ko­goż idzie? o pro­stą ko­zacz­kę! Toć śmiesz­ne.

Pani Mnisz­cho­wa po­czę­ła cho­dzić po po­ko­ju. Szusz­kow­ski mil­czał i ma­chi­nal­nie rę­ka­wy suk­ni gła­dził, wy­cią­gał i po­pra­wiał.

– Więc któż kró­lo­wi wska­zał cha­tę, po­wie­dział o Bon­da­ryw­nie? – spy­ta­ła mar­szał­ko­wa. Jak wać­pan są­dzisz?

Nic nie wiem – rzekł Szusz­kow­ski – na uczci­wość nie wiem.

– Ale się choć do­my­ślasz?

– Ani to na­wet – do­dał sta­now­ni­czy. Moż­naż od­gad­nąć, kto się N. Panu chciał przy­po­do­bać? Od

Żuż­la po­cząw­szy do pana sta­ro­sty… wszyst­ko moż­li­we, a i traf też.

– Traf być nie może! – za­wo­ła­ła pani Mnisz­cho­wa.

– To już nie wiem – za­koń­czył Szusz­kow­ski – tyle tyl­ko ro­zu­miem, iż się ja do tej spra­wy mię­szać nie będę.

– Dla­cze­go?

– Bo znam ten lud i jego uspo­so­bie­nia – do­dał sta­now­ni­czy. Król JM. się roz­ma­rzy, jak to mu, z prze­pro­sze­niem pani mar­szał­ko­wej, nie trud­no.

Pani Mnisz­cho­wa ra­mio­na­mi ru­szy­ła.

– Nie ro­zu­miem Wać­pa­na – rze­kła po ci­chu. Zbyt so­bie wiel­ką spra­wę ro­bisz z pro­ste­go dziew­czę­cia chłop­skie­go.

Szusz­kow­ski gło­wą po­ki­wał. Mar­szał­ko­wa po­czę­ła się nie­cier­pli­wie prze­cha­dzać po po­ko­ju.

– Pro­szę was – rze­kła, pod­cho­dząc ku nie­mu – wy­wiedz się bli­żej o byt­no­ści kró­la w tej cha­cie i kto to spra­wił. Ja to wie­dzieć po­trze­bu­ję.

– Do­wie­dzieć się mogę – ode­zwał sie sta­now­ni­czy – ale po­ma­gać nie będę, po­wta­rzam ja­snej pani. Znam ten lud; buta okrut­na.

Roz­mo­wa, w któ­rej obie oso­by nie­zu­peł­nie były szcze­re i wy­po­wie­dzieć my­śli swych się wa­ha­ły, by­ła­by może po­cią­gnę­ła się dłu­żej jesz­cze, choć w po­ko­ju ciem­no się ro­bić za­czy­na­ło, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i paź kró­lew­ski przy­szedł oznaj­mić, że król JM. wzy­wał pa­nią mar­szał­ko­wę na po­ko­je.

Szyb­ko szep­nąw­szy coś Szusz­kow­skie­mu, któ­ry się kło­nił i od­szedł, pani Mnisz­cho­wa za­dzwo­ni­ła na słu­żą­ce i po­pra­wiw­szy fry­zu­rę, w chwi­li po­tem sie­dzia­ła przy kla­wi­kor­cie, oto­czo­na słu­cha­cza­mi.

* * *

Dnia tego, cu­dem ja­kimś, nie było go­ści z Ki­jo­wa, nikt nie przy­je­chał, kre­sy z War­sza­wy nie na­de­szły, ko­re­spon­den­cyi pil­nych nie było, mu­zy­ka nie trwa­ła dłu­go, czy­ta­nie Tau­ry­ki ks. Na­ru­sze­wi­cza nie zda­wa­ło ba­wić się N. Pana, i w chwi­li gdy po­da­no wie­cze­rzę, król się jak zwy­kle, uśmie­chem po­że­gnaw­szy swych go­ści, cof­nął do swo­je­go po­ko­ju.

Jesz­cze się ko­la­cya nie skoń­czy­ła, gdy paź szep­nął panu sta­ro­ście miel­nic­kie­mu, że król go do sie­bie pro­si. Sta­ro­sta, któ­ry wła­śnie wy­są­czał kie­li­szek wę­grzy­na i zda­wał się w nim sma­ko­wać, rów­nie jak w we­so­łej roz­mo­wie z ge­ne­ra­łem Ko­ma­rzew­skim, do­pił… wina szyb­ko, na­marsz­czył się tro­chę, ale wstał i otarł­szy usta ser­we­tą, po­wol­nym kro­kiem po­wlókł się do­syć nie­chęt­nie ku kró­lew­skim po­ko­jom.

W pierw­szym z nich nie zna­lazł ni­ko­go, w dru­gim świe­ci­ła przy­sło­nio­na lam­pa ala­ba­stro­wa. Król Sta­ni­sław sie­dział w fo­te­lu, na pół ro­ze­bra­ny, na­rzu­ciw­szy na sie­bie nie­bie­ski szla­frok je­dwab­ny, pod­bi­ty, le­ciuch­nem fu­ter­kiem.

Sta­ro­sta wszedł do ga­bi­ne­tu kro­kiem czło­wie­ka, któ­ry jest pew­nym, że zo­sta­nie do­brze przy­ję­ty, wy­kłu­wa­jąc zęby ma­leń­kim szty­le­ci­kiem ze sło­nio­wej ko­ści, do­by­tym wła­śnie z ka­mi­zel­ki.

Pan sta­ro­sta miel­nic­ki był czło­wie­kiem w sile wie­ku, bar­dzo pięk­nej po­sta­wy, bu­do­wy ol­brzy­miej nie­mal, twa­rzy przy­stoj­nej, ale wszyst­ko w nim wy­da­wa­ło hu­la­kę. Chód, wej­rze­nie, mowa, ru­chy, po­sta­wa za­nie­dba­na, mia­ły w so­bie coś żoł­nier­sko-ru­basz­ne­go. Umiał być dwo­ra­kiem w po­trze­bie, choć na­tu­ra stwo­rzy­ła go ra­czej na my­śliw­ca, si­ła­cza i we­so­łe­go kuma. Na­wet przy kró­lu, z któ­rym był na bar­dzo po­ufa­łej sto­pie, nie umiał się zmu­sić do przy­zwo­ite­go za­cho­wa­nia. Słów nie ce­dził, przy­mi­lać się bar­dzo nie lu­bił, chy­ba do ko­biet. Nie oba­wiał się ani lu­dzi ani niedź­wie­dzi, i z oboj­giem szedł chęt­nie w za­pa­sy. Wal­ka i we­so­ła bie­sia­da były dlań naj­upo­do­bań­sze, a w do­dat­ku gra na­mięt­na. Otwar­ty do zbyt­ku, cy­nicz­ny czę­sto, sta­ro­sta miel­nic­ki miał wszyst­kie wady i cno­ty cha­rak­te­rów tego ro­dza­ju. Rzu­cał pie­niądz­mi i uczu­cia­mi, nie wa­hał się ży­cia sta­wić; po swo­je­mu ho­nor ro­zu­miał, płasz­czyć się nie po­tra­fił, lecz nie poj­mo­wał opo­ru w lu­dziach prze­ciw­ko so­bie. Był moc­no prze­ko­na­nym, że świat dla nie­go zo­stał stwo­rzo­nym, z na­iw­nym uży­wał go ego­izmem, pe­wien, że miał pra­wo do tego.

Król go ko­chał, sła­bym był dlań, a że sta­ro­sta dość miał ener­gii, ule­gał mu, bo się go po tro­szę­o­ba­wiał na­wet.

Jed­no spoj­rze­nie na Sta­ni­sła­wa na­uczy­ło przy­by­łe­go, że po­wi­nien go był ro­ze­rwać czemś się sta­rać. Król był zmę­czo­ny, smut­ny, roz­ner­wo­wa­ny,

– Sta­wię się na roz­ka­zy – rzekł po żoł­nier­sku sa­lu­tu­jąc żar­to­bli­wie, sta­ro­sta.

– Sia­daj, mój dro­gi, sia­daj – od­parł król. Nud­no mi było, ty mię może ro­ze­rwiesz, a przy­najm­niej nie do­zwo­lisz, aby mną czar­ne my­śli owła­dły.

Sta­ro­sta siadł wy­god­nie na ka­nap­ce, nogę na nogę za­ło­żył, rękę jed­nę do góry pod­niósł nad gło­wę i w ta­kiej po­sta­wie słu­chał za­my­ślo­ny.

– Nie uwie­rzysz, jak ja je­stem nie­szczę­śli­wy – do­koń­czył król i wes­tchnął.

– Ale wie­rzę, wie­rzę, bo W. kr. Mość wie­cze­rzy nie jesz i wina nie pi­jesz, et sans so­upers il n'y a pas de bon­heur sur la ter­re – rzekł sta­ro­sta – to do­wie­dzio­na rzecz.

– Ba­ła­mut z cie­bie – cią­gnął Sta­ni­sław Au­gust ba­ła­mut! Ty nie ze­sta­rze­jesz nig­dy.

– Niech mnie Bóg od tego strze­że! – prze­rwał sta­ro­sta.

– Za­zdrosz­czę ci, na­praw­dę ci za­zdrosz­czę – mó­wił król da­lej. Nie wiesz, co to jest być kró­lem, a jesz­cze w ta­kim jak nasz kra­ju. Gdy­byż choć na chwi­lę moż­na o tych zło­tych kaj­da­nach za­po­mnieć i cię­żar zrzu­cić z kar­ku; ale pur­pu­ra ści­ga i mści się, mój sta­ro­sto. Jest to sza­ta De­ja­ni­ry.

– Cóż się sta­ło? – za­py­tał sta­ro­sta. Mnie się zda­je, że W. kr. Mość miał­byś pra­wo wła­śnie w tej chwi­li się cie­szyć; wszyst­ko idzie po my­śli, na­wet nie­przy­ja­cie­le przy­cho­dzą do opa­mię­ta­nia.

Król ręką rzu­cił.

– Po­zwól mi na chwi­lę o nich za­po­mnieć – rzekł – wszyst­ko to drę­czy mnie, wy­czer­pu­je, nuży, a nic nie bawi. Pra­gnął­bym się czemś od­świe­żyć.

– N. Pa­nie, nie ma na to in­ne­go le­kar­stwa, tyl­ko się za­ko­chać na dni kil­ka. Ale w kim? Spoj­rzał by­stro i szy­der­sko.

– Do­dam – rzekł, że dla od­mia­ny trze­ba­by szu­kać przed­mio­tu nie w tych sfe­rach, w któ­rych wszyst­ko jest zna­ne i okle­pa­ne, gdzie się z góry wie po­czy­na­jąc mi­łość, któ­re­go dnia i jak się ona za­koń­czy.

Król się za­ru­mie­nił i zmię­szał, po­pa­trzał na sta­ro­stę.

– Słu­chaj, ty nie­po­czci­wy już o czemś wiesz. Przy­znaj się! – za­wo­łał ży­wiej.

– A jak­że, N. Pa­nie – do­syć obo­jęt­nie po­czął sta­ro­sta. Wiem, że w cią­gu sa­mot­nej prze­chadz­ki na pa­skiej dro­dze tra­fi­ła się cha­ta, żeś W. kr. Mość za­szedł do niej spo­cząć i wody się na­pić, że ją po – dała pięk­na jak Hebe Ukra­in­ka i że jej ob­raz utkwił w pa­mię­ci kró­lew­skiej.

Uśmiech­nął się Sta­ni­sław Au­gust.

– Czy już o tem plo­tą? czy już wie­dzą? toby było fa­tal­nem. Za­przecz temu, sta­ro­sto. To nie ma sen­su. Nie chcę, aby o tem mó­wio­no.

– Za­bro­nić i prze­szko­dzić trud­no, ale nie ma co dbać o to – rzekł sta­ro­sta. Po­mię­dzy kró­lem a dziew­ką ukra­iń­ską zbyt prze­strzeń wiel­ka, aby kto W. kr. Mo­ści na­wet o fan­ta­zyę po­są­dził. Lu­dzie po­ga­da­ją i…usta­ną.

Spoj­rzał na kró­la szy­der­sko.

– Wi­dzia­łeś ją, pa­nie sta­ro­sto? – za­py­tał ci­cho Sta­ni­sław – to ist­ne cudo, to kwiat tej buj­nej zie­mi tak oso­bli­wy, tak nad­zwy­czaj pięk­ny, tak cza­ru­ją­cy.

– Jesz­czem jej nie wi­dział, alem cie­ka­wy bar­dzo – mó­wił sta­ro­sta – do­my­ślam się jed­nak, że znu­dzo­ne­mu N. Panu świe­żość i mło­dość star­czy­ła za pięk­ność istot­ną, bo w pro­stej dziew­czy­nie zkąd­by się zno­wu wziąć mia­ła taka kra­sa?

Król pod­niósł się na krze­śle i po­chy­lił ku mó­wią­ce­mu.

Ale wać­pan nie masz po­ję­cia – za­wo­łał z ogniem. Nie chłop­ska to pięk­ność, choć sil­na i buj­na; pięk­ność po­są­gu grec­kie­go. Eg­za­mi­no­wa­łem okiem znaw­cy wszyst­kie kształ­ty. Naj­szla­chet­niej­sza w świe­cie krew; nóż­ka, po­wia­dam ci, ma­luś­ka, drob­na, rącz­ki prze­dziw­nych kształ­tów, ki­bic za­chwy­ca­ją­ca, po­pier­sie bo­gi­ni Gu­ida, a co za wy­raz w tych oczach!

Sta­ro­sta śmiać się po­czął.

– I w do­dat­ku lat pięt­na­ście.

– My­lisz się, dzie­więt­na­sty za­czę­ła; py­ta­łem o to, choć nie wy­glą­da na szes­na­ście. Znać się tu póź­no i po­wo­li roz­wi­ja to ple­mię – mó­wił król z za­ję­ciem wiel­kiem.

– A głu­piut­kie to być musi – wtrą­cił sta­ro­sta.

– Ani odro­bi­nę nie głup­sze jak na­sze pa­nie – prze­rwał Sta­ni­sław Au­gust – owszem spryt z oczów jej pa­trzy, na czo­le ro­zum. Nie umie po fran­cu­sku, nie czy­ta­ła Vol­ta­ira, ale ówby sam sta­ru­szek Fer­nej­ski za­chwy­cił się tą per­łą ukra­iń­ską.

Sta­ro­sta śmiał się co­raz gło­śniej.

– Praw­da, masz słusz­ność – po­czął król – sam to czu­ję, śmiesz­nym się sta­ję z tem mo­jem uwiel­bie­niem dla pięk­no­ści, alem się uro­dził ar­ty­stą. Nie mogę chłod­no pa­trzeć na ar­cy­dzie­ło ar­cy­mi­strza, na twór bo­żej ręki.

– Czy ją weź­mie­my z sobą do War­sza­wy? – spy­tał sta­ro­sta nie­dba­le – boć dla sa­me­go Bac­cia­rel­le­go by się przy­da­ła jako mo­del do ob­ra­zu i w mie­ście pręd­ko­by się ukształ­ci­ła. A kto wie, ja­kie­by ją tam szczę­ście spo­tkać mo­gło. Wy­dać­by ją tyl­ko trze­ba za ja­kie­go po­czci­we­go ga­pia i męża wy­słać do Kon­stan­ty­no­po­la.

– Nie żar­tuj – rzekł król – lep­sze­go losu jest war­ta, a zda­je mi się, że żad­ne­go i naj­świet­niej­sze­go nie przyj­mie. Chcę, byś ją zo­ba­czył. Pe­wien je­stem twej dys­kre­cyi, pój­dziesz tam ze mną ju­tro.

– Za ten za­szczyt moc­no je­stem wdzię­czen – od­po­wie­dział sta­ro­sta – ale nuż na mnie tak­że uczy­ni wra­że­nie. W. kr. Mość nie bę­dziesz za­zdro­snym?…

Król za­milkł chwi­lę, jak­by nie słu­chał lub nie sły­szał. Za­du­mał się.

– Ona bu­dzi we mnie za­ję­cie wca­le in­ne­go ro­dza­ju, niż są­dzisz – rzekł. To fe­no­men do ob­ser­wa­cyi.

– A, a! – śmiał się gość kró­lew­ski. Sta­ni­sław Au­gust wstał z krze­sła.

– Nie ma więk­szej nie­wo­li nad kaj­da­ny pa­no­wa­nia – za­wo­łał jak­by sam do sie­bie. Oto­cze­ni je­ste­śmy szpie­ga­mi, kro­ku swo­bod­nie uczy­nić nie moż­na. To okrop­ne, to nud­ne, to nie­zno­śne!

– Ab­dy­kuj­my – rzekł sta­ro­sta.

Me­lan­cho­licz­nie król nań spoj­rzał.

– Daw­no się z tą my­ślą no­szę – od­parł wzdy­cha­jąc. Wy­je­chać do Włoch i tam pod tym pięk­nym kli­ma­tem, w ci­szy, zaj­mu­jąc się sztu­ką, uwiel­bia­jąc ar­cy­dzie­ła, do­koń­czyć sko­ła­ta­ne­go ży­wo­ta. Toby był raj.

– Któ­ry­byś W. kr. Mość z pa­nią je­ne­ra­ło­wa sio­strą swo­ją, po­dzie­lać mu­siał – szep­nął sta­ro­sta szy­der­sko.

Wspo­mnie­nie je­ne­ra­ło­wę zda­ło się kró­la wy­trzeź­wiać.

– Nie­wąt­pli­wie – do­dał su­cho – uczu­cia i obo­wiąz­ki, ja­kie mam dla niej, na­ru­szo­ne­mi być nie mogą.

– A pięk­na Bon­da­ryw­na? – nie­do­sły­sza­nym, peł­nym sar­ka­zmu szep­tem wtrą­cił sta­ro­sta.

Na to nie było od­po­wie­dzi. Król był za­my­ślo­ny.

– Co to za szko­da – ode­zwał się – że pod ręką nie mam ni­ko­go. Chciał­bym ją ma­lo­wać ka­zać. Uczyń mi tę przy­słu­gę, nie­znacz­nie po­sta­raj się spro­wa­dzić Pler­scha. Ma­lu­je wła­śnie w Wisz­niow­cu ko­pie z tych ogrom­nych, ma­za­nin, wy­sta­wia­ją­cych hi­sto­ryę Ma­ry­ny. Ce­sa­rzo­wa się o nich od ko­goś do­wie­dzia­ła i mieć je za­pra­gnę­ła.

Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Hi­sto­rycz­nie to coś war­to, ale ma­lo­wa­nie, po­żal się Boże! – do­dał król. Plersch mógł­by tę ro­bo­tę na ja­kie dni kil­ka po­rzu­cić i od­ma­lo­wać mi tę ślicz­ną Ukra­in­kę. Ta­kich twa­rzy mało jest na świe­cie, a wpręd­ce to zwięd­nie. Nie­chby choć na płót­nie pa­mięć po niej zo­sta­ła.

– O Pler­scha naj­ła­twiej, rzekł Szy­dłow­ski; po­wie­dzieć pani Mar­szał­ko­wej, każe go pod ciu­pa­sem do­sta­wić na­tych­miast, bo nie ma nic do od­mó­wie­nia W. kr. Mo­ści…

Z pew­nym prze­ką­sem wy­rzekł te wy­ra­zy sta­ro­sta, król by­stro nań spoj­rzał i prze­ką­su nie­chciał zro­zu­mieć, do­da­jąc pręd­ko:

– Ko­cha­na mar­szał­ko­wa w isto­cie jest naj­mil­szą z sio­strze­nic mo­ich, ale nie­mniej ko­bie­tą; nie wy­trzy­ma, żeby o tem nie po­wie­dzia­ła komu co na ucho, a tego ja nie chcę..

Szy­dłow­ski się uśmiech­nął.

– Pler­scha dla sa­mych ta­ba­kie­rek z por­tre­ta­mi, któ­re W. kr. Mość tak hoj­nie roz­da­jesz, spro­wa­dzić by na­le­ża­ło, więc po­dej­rze­nia nie bę­dzie. Zo­ba­czy wy­pad­kiem pięk­ną Ukra­in­kę i jako ma­larz, zdej­mie so­bie jej kon­ter­fekt na wzór ko­chan­ki Pyg­ma­lio­na…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: