- W empik go
Król Olch - ebook
Król Olch - ebook
To nie jest zwykła opowieść, jakich wiele. To historia, a w zasadzie kilka historii, które przeniosą czytelnika do różnych rzeczywistości, gdzie przeszłość przenika się z teraźniejszością i gdzie na równych prawach panuje miłość oraz śmierć.
Dwór szlachecki, dzieje Hrabiego, walka powstańców, Podlasie – metafizyczny kraniec świata pełen niewyrażalnego, które być może rozumie tylko miejscowa szeptucha Karolina. Wreszcie – las, opuszczony, pozbawiony pamięci, skrywający niejedną tajemnicę, intrygujący, niezwykły jak Król Olch…
Kto jedzie tak późno wśród nocnej zamieci?
To ojciec z dziecięciem jak gdyby wiatr leci.
Chłopczynę na ręku piastując najczulej,
Ogrzewa oddechem, do piersi go tuli.
„Mój synu, dlaczego twarz kryjesz w dłonie?”
„Czy widzisz, mój ojcze? Król Olszyn w tej stronie,
Król Olszyn w koronie, z ogonem jak żmija!”
„To tylko, mój synu, mgła nocna się zwija.”
Marcin Śniadecki, ur. 17.11.1983 roku, z zawodu jest lekarzem, ale w chwilach wolnych od pracy zawodowej związanej z onkologią i położnictwem zajmuje się historią starożytnych i współczesnych cywilizacji. Przedmiotem jego szczególnych zainteresowań z tej dziedziny jest historia i kultura Podlasia, z którym był i jest silnie związany od dziecka. „Król Olch” jest jego literacką wizją przybliżenia jednego z historycznych wydarzeń, które miało tutaj miejsce wiele lat temu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-527-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pokoju skromnie umeblowanym, z tapczanem i bujanym fotelem, siedziała przy biurku młoda kobieta. Jej twarz bez jednej zmarszczki jasno oświetlała lampa, podczas gdy reszta pokoju tonęła w mroku. Była to kobieta mniej więcej trzydziestoletnia, o kasztanowych włosach i brązowych oczach. Mocno zarysowane kości szczęki tylko podkreślały jej piękno. Na stole, na którym opierała łokcie, leżała otwarta książka.
Wejście męża ożywiło jej skupione rysy. Podniosła na niego wzrok.
– Co byś powiedział, gdybyśmy tam razem pojechali? – zapytała, wracając do niedokończonej rozmowy.
Mężczyzna był niedźwiedziej postury, miał rudą brodę i włosy, ubrany był w prosty surdut i szare spodnie.
– Dokąd? – Nie wiedział dokładnie, co miała na myśli. Właśnie wrócił z pracy i był nieco zdenerwowany. Przypomniał sobie o temacie rozmowy dopiero po chwili. Mowa była o książce, którą ojciec Anny jej kiedyś pokazał. Od tamtego czasu i pierwszej lektury nie mogła się oprzeć chęci wyjazdu do miejsca, które w magiczny sposób opisywała ta książka. W dniu rozmowy z mężem pragnienie wyjazdu było nie do zniesienia.
– Mam, zwłaszcza teraz, mnóstwo pracy, więc nie może być o tym mowy – powiedział, zbywając żonę. Widząc, że posmutniała, spuścił z tonu. – Ach… A tobie ona nigdy się nie znudzi? Zawsze gdy wracam do domu, widzę cię, jak ją czytasz. Powinnaś wyjść, przespacerować się, zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie chcę, żebyś się rozchorowała. Co ja bym wtedy począł?
Uklęknął przy niej i pogładził ją po włosach, a ona odparła mu pieszczotliwie:
– Janku, czy nie przerwałbyś dla mnie tej pracy? Na tydzień, choć na tyle… Bardzo cię proszę. Tak niewiele spędzamy ze sobą czasu, że musimy się gdzieś razem wybrać. Dlaczego nie tam? To przecież nie jest aż tak daleko. Obiecałeś mi przecież, że pojedziemy w tym roku… Poza tym jestem ciekawa, jak to jest tak pisać i patrzeć… – Rozmarzyła się przez chwilę, patrząc przed siebie w jakiś nieokreślony punkt. – …Jak to jest nieomal widzieć karetę diabła na drodze w pół oblanej księżycem, wyglądając przez okno i paląc papierosa… Ach… – Jej ciało przeszył dreszcz.
– Powinnaś skończyć z paleniem. Twoja skóra będzie niedługo taka jak moja teraz. – Pogładził się po brodzie. – I z tymi książkami fantastycznymi…
Jan rzeczywiście obiecał żonie wyjazd, ale tak niezobowiązująco, mimochodem rzucając kiedyś obietnicę wyjazdu. Anna to zapamiętała i nie odpuszczała mężowi, choć ten nie chciałby, żeby to było właśnie to miejsce. Było to miejsce, do którego żywił wrogość, choć ludzi mieszkających tam nie znał. Istnienie tej książki jednak w ogóle go drażniło i wolałby, żeby jej tak naprawdę wcale nie było. Miał też żal do jej ojca, że postąpił wbrew jego prośbie – Jan chciał, ażeby tę książkę spalił. Dlaczego? Tego jej ojciec nie rozumiał, a Jan nie chciał mu wyjawić prawdy.
– Nie wystarczy ci sprawdzanie tego, co piszą dzieci? – zapytał w końcu.
Jan uchodził niegdyś za obieżyświata, zanim nie osiadł na południu i nie ożenił się z Anną, zdaniem miejscowych małorolnych, robotników fabrycznych i rybaków – najpiękniejszą kobietą nad Przemszą. O Janie słyszało się, jakoby jego przodkowie posiadali niegdyś jakiś wielki majątek u stóp pewnej góry, gdzieś na wschodzie. Anna urodziła się we wsi, tam wychowała i przeszła wszelkie możliwe choroby, a w pobliskim Niemirowie zdobyła niezbędne wykształcenie. Po ojcu odziedziczyła zamiłowanie do książek. Od dziecka uwielbiała czytać. Czytała wszystko, co znalazło się pod ręką, i co nie było zjedzone przez mole. Jej drobne palce przewracały zatem dzieła wielkich romantyków niemieckich, Goethego i Schillera oraz narodowego wieszcza Adama Mickiewicza, którego twórczość szczególnie sobie upodobała. Sama też próbowała pisać. Pisała wiersze, tak jak jej ojciec w chwilach wytchnienia od pracy księgarza. Zwykł on żartować sobie, że od tych książek i ona znajdzie się w końcu tam, gdzie on. I rzeczywiście, znalazła się – wśród lektur szkolnych. Była ulubienicą dzieci, które uczyła języka polskiego w szkole podstawowej.
Razem z Janem żyło jej się dobrze, lepiej niż z ojcem, z którym mieszkała wcześniej. Matki nie pamiętała. Teraz zapragnęła wydostać się stąd, gdzie powietrze już od dawna stawało się nieczyste, a ryb było coraz mniej. Właśnie teraz – przeczytawszy po raz kolejny tę jedną książkę, do której Jan żywił taką niechęć – pragnienie to pojawiło się znowu ze zdwojoną siłą.
– Naprawdę chcesz tam jechać? – zapytał zrezygnowany, biorąc do ręki książkę leżącą na stoliku.
Popatrzył po raz kolejny na tytuł, następnie na żonę i bez słowa odłożył książkę na półkę. Wstał i zaczął chodzić po pokoju z załamanymi na piersiach rękami.
– Odpowiedz na moje pytanie – powtórzyła miękko, ale słychać było wyraźne oczekiwanie odpowiedzi.
Anna była zdecydowana na wyjazd i tak długo nakłaniała do niego męża, aż ten się zgodził. Na początku powtarzał: „obowiązki, obowiązki…”. I było to prawdziwe, bo żonie nie kłamał. Ale po wielu całusach, którymi starała się go przekonać, stało się! Wyjechali… Jaka była radość Anny – tego po prostu nie można było sobie wyobrazić. Gdy w końcu usłyszała zgodę z ust męża, skoczyła w jego ramiona i trzymali się tak jak kiedyś, gdy byli młodą parą i jeszcze nie przeczuwali, jaka próba czekała ich wzajemne przywiązanie. Oboje mieli sobie o tym przypomnieć w kilka tygodni później, znajdując się (o ironio!) w towarzystwie najlepszego przewodnika w miejscu, którego nie naniósł na mapę najlepszy kartograf.2
Skąpe światło wciskało się do wnętrza karczmy i słabo oświetlało zgromadzonych w niej nielicznych gości. Przyjeżdżało tu rzadko tak niewielu ludzi, jak tego lata. Przy jednym z kilku stołów siedziało dwóch mężczyzn.
– Widać nie majo czego wozic – odezwał się chłop o ogorzałej od słońca twarzy do eleganckiego pana, siedzącego obok. – Prywaciarze, panie… abo czasem jado do jakiego tam innego, tak przejazdem, rozumiesz wiesz, letniki…. A! Kiedyś to tu było letników!… Jeden na drugim – mówił, traktując rozmówcę jak turystę. Popił łykiem piwa. – A za czym przyjechał? – zwrócił się do gościa z miejscowym akcentem.
– Szukam czegoś – odparł zdawkowo elegancki mężczyzna, nie chcąc zbytnio angażować się w rozmowę.
– A, wy, zawsze czegoś szukacie – oznajmił wieśniak, popijając kolejne łyki piwa z puszki.
– A właściwie – zaczął gość – niech mi pan raczy powiedzieć, skoro już rozmawiamy, gdzie jest gminny ośrodek kultury lub podobna instytucja? – Już zdecydował się zasięgnąć u niego dalszych informacji, gdy jeszcze więcej światła wpadło do gospody i wieśniak odwrócił głowę w tamtą stronę.
W drzwiach gospody stanęła kobieta. Jej jasna, okrągła twarz mogła świadczyć o dziewczęcym wieku, ale dojrzałe, kobiece ciało, które było widać w promieniach słońca, mówiło całkiem co innego. Mogła mieć może ze trzydzieści lat. Ubrana była w mocno przylegającą do ciała, długą, zieloną w żółte kwiaty, wiosenną sukienkę. Czarne, lokowane włosy miała rozpuszczone. Zbliżyła się do rozmawiających mężczyzn. Spojrzenie jej lazurowych oczu mogło doprowadzić mężczyznę do wilczego obłędu. Kryło się w nich coś tajemniczego, zimnego a zarazem niesamowicie pociągającego. Podeszła od razu do stolika, przy którym siedział młody inteligent i zapytała, czy może się dosiąść.
– O tam, pan… W synagodze… Ale lepiej pan uważaj… – rzucił nieco groźnie już podchmielony wieśniak, całkiem odmieniwszy swój początkowo wesoły nastrój. – Nie daj pan się zwieść tym oczom i kształtom. Nie bądź pan gdaczo w jej rosole!
Zabrał swoje piwo w puszce i odsunął się, obdarzając swojego rozmówcę znaczącym spojrzeniem. Wyszedł z karczmy ciężkim krokiem, tylko obejrzał się jeszcze w progu, kręcąc głową i mamrocząc coś pod nosem.
W gospodzie zapanowała cisza. Gospodarza, który wcześniej gdzieś się kręcił, nie było. Zostali sami, we dwoje. Inteligent skinął głową, a nieznajoma usiadła. Następnie rozejrzał się dookoła. Zignorował ostrzeżenie i zaczął rozmowę z przybyłą właśnie kobietą.
– Cicho tu. Zawsze tak jest? – zapytał, uśmiechając się. – Jeszcze przed chwilą byli tu wszyscy, a teraz nikogo nie ma… Nie skończył, bo przytknęła sobie palec do ust, nakazując mówienie szeptem.
– Jakkolwiek zabrzmi to dziwnie, powiem panu – odpowiedziała ściszonym głosem. – Nasze Milejczuki mówią, że jestem wiedźmą… – rzekła prosto i z wdziękiem, oczekując na jego reakcję. Na jego wyraz zdumienia na twarzy uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Miastową wiedźmą – sprostowała, kiwając głową i robiąc przy tym zabawną minę. Gość odniósł nieodparte wrażenie, że ta rozmowa nie odbywa się bez celu. Nie wiedział tylko, do jakiego celu ona dąży, bo na pewno jeszcze nie do jego własnego. Ośmielony zainteresowaniem ładnej kobiety, podjął zaczęty temat w żartobliwym tonie.
– A ja slyszal, że w mieściech panny wiedźmy to sobie tylko palce malujo – powiedział, spoglądając jej w oczy. – Oczekiwał zabawnego efektu swoich słów, lecz żart z naśladowaniem miejscowego narzecza był nietrafiony.
– Ja robię wszystko, potrafię też i malować paznokcie. Wszystko jednak zależy od tego, jak mocno pan w to będzie wierzył. – Zawiesiła temat, jakby była rozczarowana rozmówcą.
– Szczerze mówiąc, nie wierzę w to ani trochę. Myślę jednak, że oni się pani obawiają. – Spojrzał w bok, obmyślając komplement. – Czy podlaskie wiedźmy mają czułe serca dla tych, których oczarowują, czy są jak modliszki?
– Pan nie jest z Podlasia – stwierdziła. – Ma pan nietutejszy, a nawet niepolski akcent. Pan z Ameryki?
Rozmówca nie odpowiedział.
– Jak interesują pana prawdziwe szeptuchy, musi pan pojechać do Orli – kontynuowała poprzedni wątek rozmowy. – To niedaleko stąd. Samochodem oczywiście – dodała.
Chciał jej teraz coś odpowiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że może lepiej będzie nic nie mówić. Skupił swój wzrok na pływających fusach w swojej herbacie.
– Są tacy, którzy bardzo chcieliby być na pana miejscu. – Zaczęła znowu. – I nie kokietowaliby mnie tak jak pan… Bo gdybym naprawdę chciała, to nie siedzielibyśmy teraz tutaj…
Rozmówca podniósł oczy. Postanowił poznać kobietę bliżej.
– Jak brzmi pani imię, mogę spytać?
– A do czego jest ono panu potrzebne? – Odparła może nieco niegrzecznie. – Chyba – ciągnęła dalej – nie tego przyjechał pan się tutaj dowiedzieć? Ale dobrze, panie dziennikarzu, bo, jak sądzę, nim pan jest. Powiedzmy, że Karolina, szeptucha z Milejczyc. Uśmiechnęła się kącikiem ust…3
Oboje opuścili ostatnie domostwo we wsi. Zastali noc stojącą za progiem i księżyc z haremem gwiazd.
– Patrzaj w tamto! – Zawołała radośnie dziewczyna do chłopca, pokazując palcem rozgwieżdżone niebo. – Czy nie są to ludzie, co tak się do nas śmieją!?
Usiedli przy wiejskim młynie, pod drewnianym mostem rozłożonym nad wąską w tym miejscu rzeką. Jej toń szemrała cicho, odbijając blaski nieba. Młyn to był niewielki, cały z drewna. Wyrabiano w nim osypkę dla trzody, dlatego młodzi nazywali go „świńskim młynem”. Teraz koło młyńskie nie pracowało. Przytulili się do siebie, on i ona. Zakochanym wydaje się, że to wokół nich świat się kręci. Czują się gwiazdą dla nieskończonej liczby planet, promiennym słońcem dla świata ludzi, dającym nadzieję, rozweselającym związkiem dwóch serc… Chyba Bóg nie omylił się, zsyłając światu tych dwoje. Miłość to czas, w którym oprócz drugiego człowieka kocha się wszystkie inne stworzenia. Gdy zaśpiewał nocny ptaszek, ona spojrzała nań i uśmiechnęła się słodko, a chłopiec pocałował ją miękko w policzek. Czuł się naprawdę szczęśliwy. Nigdy przedtem nie był zakochany. Pieśń gminna mówiła, że pierwsza miłość kończy się zawsze źle, ale on nigdy w pieśni gminne nie wierzył, bo czuł tę lekkość na sercu, która to wszystko, co tę lekkość odejmuje, odsuwa poza granice wszelkich wątpliwości.
Nagle usłyszeli tętent końskich kopyt na drodze. Biegła ona ponad nimi, przechodząc mostem przez rzekę. Po chwili jeździec był już całkiem blisko, a razem z nim dolatywały do nich dźwięki nocy, wcześniej subtelne i słodkie niczym szept, teraz wyraźniejsze i głośniejsze, w miarę jak nieznajomy zbliżał się, pędząc w pośpiechu. Zdawało się ich oczom, że jedną ręką powoził, a drugą przytrzymywał coś owiniętego w płótno. Nagle zakochanych ogarnął wprost nieziemski chłód, przejmujący aż do szpiku kości. Już i tak będący blisko siebie, przytulili się jeszcze mocniej. Ciało dziewczyny drżało w objęciach młodzieńca, lecz nie wiadomo czy z zimna, czy może ze strachu?
– Dragon Moskali? Czy pan dworu? Dokąd leci? – pytał chłopiec dziewczynę. – Ale leci! Za czym pędzi? Widzisz go? Ja nie widzę. – Chłopak wybiegł, by po chwili uskoczyć. – Zobacz! Zobacz! – Pokazał na ciemny kształt postaci na wierzchowcu pędzący już od nich w mroczną dal.
Gdy jeździec przemknął obok nich, jakby z siłą wiatru koło „świńskiego młyna” poruszyło się na kilka obrotów ze skrzypiącym łoskotem, by po chwili ustać. Jeździec wpadł na brukowany trakt królewski, który wiódł za rozstajem dróg w kierunku Mielnika, i znów odgłos kopyt stał się bardziej donośny, to znowu milknąc po paru chwilach. Chłód nie odstąpił od nich jednak tak szybko jak przeleciał jeździec. Podążał za nim w swoim tempie, jak się zdawało. Doszedł do nich ledwie słyszalny głos, niby szept. Nie był to jednak zwyczajny szept, który zakochani znali ze swych ust, choć tak samo głęboko wnikał do serc.
– Pójdź ze mną, chłopcze, pójdź. Będziem się z córki bawili.
Dziewczyna z drżącymi z zimna wargami, mocno wtulona w ramiona chłopca, powiedziała lekko, półgłosem:
– Pójdźmy rzeką. Patrz, nurt jaki ścięty… Ja też chcę zabawy z tobą… – mówiła bez zalęknienia, pomimo tego, czego byli świadkami.
Nadejścia pierwszych oznak zimy nie wypatrywano tu wcześniej jak za miesiąc, więc pierwsze płatki śniegu, które wkrótce spadły, były niespodzianką dla mieszkańców wsi. W co niektórych domach zapalono świece, obawiając się zamieci, jakich pełno było tu zimową porą. Tam i gdzie indziej, ci, którzy nie spali, powstawali z łóżek, aby zobaczyć to niecodzienne zjawisko. Niebo było czyste, nie licząc gwiazd, a śnieg padał… Był środek listopada roku Pańskiego 1863.
Ci, którzy mieli kolendy, a także chłopi i parobkowie patrzyli wtedy na pożniwione pola za swoimi oknami, jeszcze przez długi czas potem wspominając tę noc, która wraz z upływem miesięcy obrastała w coraz to nowe opowieści.4
Była głęboka noc. Hrabia wstał z fotela i zaczął przechadzać się po gabinecie. Kominek już tylko się żarzył, więc dołożył do ognia. Oprócz kominka paliła się lampa naftowa znajdująca się na przeciwnej ścianie półek z książkami, z których jedna leżała na stole. Hrabia usiadł i nalał sobie wina do opróżnionego wcześniej kieliszka. Znowu wstał, tym razem z jakąś wyraźną potrzebą i podszedł prosto do szeroko otwartego okna. Nagle zerwał się wiatr i uderzył go w twarz, a jego długie, rozpięte, złociste włosy lekko się rozwiały. Szybko zamknął okiennice. Zaczął padać silny deszcz. Odwrócił się, usłyszawszy pukanie do drzwi. Podszedł do nich i gorączkowo nacisnął klamkę. Jego oczom ukazała się postać młodej służącej trzymającej w dłoni lampę. Rozjaśniała ona jej zmęczoną twarz, nadając jej wyraz zatroskanej matki. Hrabia popatrzył jej w oczy i domyślił się wiadomości, z jaką przyszła.
– Nie jest dobrze, panie – rzekła posępnie.
W milczeniu wziął od niej lampę, prędko zamknął drzwi i udał się długim korytarzem w kierunku schodów znajdujących się na jego końcu. Lampa rozsiewała drżący, kolisty blask, oświetlając obrazy z wizerunkami członków rodu… Postaci były malowane wprawną ręką, złowrogie i piękne zarazem, strojne w niemal królewskie szaty. Cienie przemierzających były jak wielkie monstra usiłujące skryć się w niewidzialnych zakamarkach gdzieś za ścianą, z nagła zaś wynurzające się, by przykryć kolejne płótno.
Weszli po schodach do góry. Tu słychać było cierpienia rodzącej kobiety. Służącej trudno było nadążyć za krokami Hrabiego, więc szła szybko, prawie biegła. Na głośniejsze stęknięcie kobiety wyprzedziła go i dopadła drzwi naprzeciw schodów. Hrabia nie wszedł od razu, ponieważ w drzwiach pojawił się Doktor i zastąpił mu drogę.
– Niech-żej pan… nie patrzajcie, panie Graf – powiedział, kalecząc język polski i starał się odwieźć Hrabiego od wejścia.
Ale on go odsunął i zobaczył żonę leżącą na łóżku, której rozchylone uda razem z biodrami były umazane krwią. Była zlana potem, trzęsła się cała i jęczała z bólu. Po prawej stronie łoża stało wiadro z wodą. Puste. W blasku świec i lampy naftowej wydawało się też, że woda jest klarowna. Haftowany obrzędowy ręcznik, którym przytrzymywała się, utrzymując ciało w położeniu do rodzenia, teraz leżał pokrwawiony na jej brzuchu. Zawinięto w niego chłopczyka, który właśnie się urodził. Krzyczał wniebogłosy, aż niosło się pod sklepienia izby. Natalia napinała brzuch z widocznym wyczerpaniem na twarzy. Hrabia stał jak sparaliżowany, nie rozumiejąc tego, co się dzieje. Doktor, smagły brunet z wąsami i bródką, stał z boku i obserwował koniec porodu. Założył ręce na piersi, pokiwał głową, jakby wiedział o tym, co musi nieuchronnie nastąpić. Po lewej stronie odwrócona plecami stała akuszerka.
– Herr Graff, ja, e, ich… zro-bi-lem alles, was zem mogl – mówił z przerwami, z trudnością. – Da ich den Herrn rief, war das Kind in der Scheide. Fetus in vulva. Es war Blut, viel Blut. Ich dachte schon, es lebt nicht. Aber ich irrte und nun….
– A ona? Ona?! – zapytał Hrabia i podszedł do żony. – Stan był poważny, dlatego wezwano doktora z najbliższego miasta. Tam go jednak nie znaleziono. Był inny lekarz, który przybył czarną karocą. Hrabia zaufania do niego nie miał, gdyż nigdy go przedtem nie widział. Nie było innego wyboru, zwrócił się więc do niego o pomoc. I teraz go pytał:
– Niech mi doktor wyjaśni…
– Pfarrer… – powiedział Doktor, wycierając ręce w ręcznik. – Placenta will nicht ausgehen. Wir müssen voneinander getrennt werden, aber es ist schwierig… – Znowu pokręcił głową. – Wahrscheinlich hilft nicht – stwierdził.
Hrabia zlękniony przypadł do wezgłowia i płakał.
Doktor kazał akuszerce odsunąć się na bok. Sam chwycił za pępowinę i zaczął ciągnąć, jednocześnie naciskając na brzuch. Natalia zawodziła z bólu, a Hrabia nie mógł znieść jej cierpienia.
– Drängen! Drängen! Drängen! – powtarzał monotonnie za każdym razem, gdy czuł, że rodząca słabnie.
Udało się w końcu, jednak łożysko, które odeszło, nie było całe. Zgodnie z arkanami sztuki lekarskiej zdecydował o oczyszczeniu macicy z resztek po porodzie. Złożył ręce i rozszerzył drogi rodne, wprowadzając do nich głęboko prawą dłoń. Po chwili wyjął jeszcze nieco tkanek podobnych do tych, które samoistnie oddzieliły się wcześniej. Rodząca nie przestawała jednak krwawić. Doktor począł masować jej brzuch. Cały czas obserwował twarz rodzącej. W pewnej chwili pojawił się na niej nieznaczny uśmiech. Odwróciła głowę w stronę Hrabiego, który klęczał cały czas przy żonie.
Dyszała, a z twarzy na odkryte piersi spływały jej strużki potu. Hrabia popatrzył na dziecko, które przed chwilą urodziła, a które trzymała akuszerka, tuląc je do siebie. Płakało wniebogłosy. Wziął je od kobiety, która niechętnie mu je oddała, i położył przy matce. Ostatnim wątłym ruchem objęła je i delikatnie przycisnęła do piersi. Z ledwo uchwytnym uśmiechem zastygła w bezruchu. Hrabiemu napłynęły łzy do oczu, których nie próbował tamować. Uklęknął przy łóżku i złożył ręce. W błagalnym geście zwrócony był ku Bogu. Akuszerka zabrała z powrotem dziecko. Urodziło się za wcześnie i było bardzo małe.
– Er wird nicht überleben, solange man Ihn nicht in meine Kammer bringt. Mit den Soldaten habe ich ganz viel zu tun. Viel Blut wurde vergossen – mówił posępnie Doktor, zbierając narzędzia. – Atem nie-mia-ro-wy. – Kręcił głową. – Kopf, Panie, pan Graf selbst… – febris neonatorum! – zakończył wyjaśnienia.
Jednak do Hrabiego jakby nie docierały te słowa. Przyciskał swoją twarz do twarzy żony i płakał.
– Matilda! – rzucił w końcu Doktor do akuszerki trzymającej dziecko.
Założył płaszcz, zabrał walizkę i razem wyszli. W pośpiechu przeszli przez co chwilę rozjaśniany niebem salon. Z nieba co rusz do okien skakały błyskawice niczym atakujące węże. Nie mogąc przebić się do środka, w mgnieniu oka wiły się po niebie, jakby szukając kolejnych okien gdzieś dalej. Za dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami znaleźli się w przedsionku dworu.
– Ich führe, du waren – rozkazał.
Wyszli, otwierając ze skrzypieniem masywne drzwi. W deszczu pobiegli do karety. Doktor kazał wejść kobiecie do środka, a sam usiadł na górze, w miejscu, skąd mógł objąć wzrokiem teren przed posiadłością. Brama daleko przed nimi była zamknięta. Zobaczył wnet odźwiernego.
– O-two-rzyszszsz! – nakazał z sykiem. – Dziecko chore! – krzyknął.
Tamten pobiegł i natychmiast otworzył bramę, by Doktor mógł jak najprędzej przejechać.
Ruszyli, i jadąc wybrukowaną drogą wjazdową, po kilku chwilach zatrzymali się przed otwartą bramą. Doktor zawołał do odźwiernego:
– Hrabina umarła, a Hrabia oszalał! Zamknij bramę za mną i uciekaj, gdy go zobaczysz! – wykrzyczał z karety, głośno i dobitnie, by ten mógł go zrozumieć.
Z karety dobiegał krzyk malca. Służący patrzył na Doktora, nic nie rozumiejąc, ale wykonał jego polecenie. Tymczasem Doktor kazał jechać koniom i czym prędzej pognali drogą wiodącą w środek lasu. Dwa zaprzężone konie pracowały równo, prowadząc za sobą ciężką karetę. Krople deszczu głośno stukały o szyby. Głośno płakało dziecko.
Lampa wypaliła się i zgasła, jak tylko wyszli. Okiennice w małej izbie otworzyły się szeroko, pozwalając napłynąć świeżemu, chłodnemu powietrzu do środka. Ciemność zaległa wszędzie. Służąca znikła, zostawiając otwarte drzwi. Hrabia wtulony w ciało swej żony drżał z zimna i z czegoś jeszcze. Wstał i skierował swój wzrok w najciemniejszy kąt pokoju. Tam spodziewał się znaleźć kogoś. Światło księżyca wpłynęło nagle przez okno i oświetliło przeciwległą ścianę. Nic tam nie było, a jednak odpowiedziało Hrabiemu na pytanie:
– Czego chcesz, ty łotrze? – wrzasnął Hrabia. – Odebrałeś mi dziecko, co jeszcze mi odbierzesz? – pytał we łzach.
– Nie czekaj wybaczenia Nataliji – odezwał się ktoś jakby naraz z wszystkich kątów izby. Ten głos był zimny i śmiertelnie poważny. – Twe dziecko jutrzejszego świtu nie doczeka, jeźli ty go zaraz Doktorowi nie weźmiesz.
Hrabia wstał i po chwili zachwiał się, uświadamiając sobie własną słabość. Wypowiedziane słowa krążyły w jego umyśle, sprawiając mu ból tym dotkliwszy, im dłużej stał w miejscu.
– Nuże! Czekasz kogoś? Idź po niego, głupcze! – rozkazał potężny głos zniżonym szeptem.
W jednej chwili Hrabia wyszedł. Głos zaś umilkł, tylko echo jeszcze brzmiało za trzaśniętymi drzwiami, wzmacniając wyszeptane ze stanowczością: Idź!
Hrabia zapomniał o dziecku, będąc w izbie. Ono, jeśli istniało, to gdzieś na horyzoncie jego myśli, które skupiały się wokół rozpaczy. Ponad wszystko kochał swoją żonę. Bardziej niż własne dziecko, niebędące mu teraz żadnym pocieszeniem. Wydawało się, że kochał ją bardziej, niż mógłby kochać mężczyzna.
Rzucił się do drzwi wejściowych. Wybiegł. Musiał osiodłać konia sam, co uczynił natychmiast. Wsiadł na pięknego rumaka, którego uwielbiał. Natychmiast puścił się pędem ku bramie, ścisnąwszy mocno boki wierzchowca. Po chwili tam dotarł. Zorientował się, że była zamknięta.
– Jak to? – pytał sam siebie. – Czy kazałem zamykać? Co u licha? Gdzie ten głupi służący? – Zobaczył go wnet uciekającego wzdłuż muru. – No! – cmoknął.
– Co robisz, ty ośle? – wrzasnął, gdy już dopędzał do służącego. – Tamten o mało co się nie przewrócił w biegu. Chciał się wdrapać na mur, ale Hrabia złapał go za frak. – Ty durniu! Dlaczego zamknąłeś bramę? Natychmiast otwieraj!
– Doktor… Doktor rozkazał… – mówił, jąkając się. – Patrzył na Hrabiego z przerażeniem. Patrzył w jego groźne, rozszerzone źrenice i bał się. Bardzo się bał. Co mu zrobi?
– Psia twoja mać! Nic mnie nie obchodzi, co ten szaleniec powiedział. On ma moje dziecko, nie rozumiesz? Otwieraj mi zaraz bramę albo dawaj klucz! Sam otworzę. Do jasnego licha!
Był straszliwie poirytowany, że jego sługa tak się z nim obchodził. Do tego gnany nieludzką rozpaczą rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakoby mu rozum odjęto. Sługa jednak zebrał się w sobie i drżąc, pobiegł otworzyć bramę. Trwało to dłuższą chwilę niż poprzednio, zanim trzęsącymi się, mokrymi dłońmi przekręcił zamek i rozchylił drzwi. Brama powoli, z przeraźliwym skrzypieniem, otworzyła się.
– W końcu! Nie zamykaj mi tylko i czekaj tu na mnie! – rozkazał.
Wyleciał na drogę. Gdy gnał środkiem Starego Gościńca, właściwie dał się koniowi prowadzić. Rozumieli się bardzo dobrze, a Hrabia był znakomitym jeźdźcem. Siedząc teraz w siodle, widział niewyraźne kształty drzew i słyszał złowrogi szelest czerwonych niczym krew liści targanych wiatrem. Hrabiemu przemknęło przez myśl, że liście są niczym skrzepy wylanej przez Naród krwi, które on teraz odrywa od ziemi jak od ciała. Czuł się winny sytuacji osobistej i narodowej, do których obu sam przed sobą zaczął się przyznawać, nie mając nikogo, tylko matkę i to coś, sumienie, które nie dawało mu żyć. Lecz odrzucił te myśli nie w porę. Kopyta wciąż biły w liście, to tu, to tam, unosząc je za Hrabią. Zjechał z Gościńca na szlak wiodący pośród drzew, dokąd wiodły go ślady kół. Drzewa były zrazu tak samo rzadkie jak przedtem, jednak szybko gęstniały w ciemny las, gdzie zaczynały się pohukiwania nocnych ptaszysk. Dawniej było w nim pełno grzybów wrzucanych do koszy i zwierząt, które bystre oko mogło w każdej chwili wypatrzeć. W nocy człowiek zmęczony dziennymi pracami mógł się bez obaw przespać pod konarami drzew. Dzisiaj było to już niemożliwe. Las był coraz ciemniejszy i pełny niebezpieczeństw.
Hrabia znalazł się na wzgórku, skąd dostrzegł odległe, lecz wyraźne światło bijące od latarni. To był dom starego myśliwego Klemensa, z którym bywał na polowaniach. Dom myśliwego był oddalony od majątku Hrabiego o dwie wiorsty, ale on już od jakiegoś czasu nigdy go nie odwiedzał. Pogonił wierzchowca prędko naprzód. Gdy dotarł na miejsce, zgodnie z oczekiwaniem zobaczył stojącą tam karetę. Ściągnął wodze i zatrzymał się przy niej. Z okna po prawej stronie drzwi biło żółte światło. Zsiadł i podszedł do niego, ale niczego nie zobaczył. Otworzył więc raptownie drzwi, wpadając do dużego pomieszczenia, gdzie stary Klemens zwykł przyjmować gości. Z sąsiedniego pokoju sączyło się żółto-czerwone światło, dając nieznaczny blask przedmiotom znajdującym się w pobliżu. Naparł na klamkę wyraźnie widocznych drzwi, których blask bił ze szpar. Nie dały się otworzyć. Uderzył w nie ciałem i dopiero wtedy ustąpiły.
Zobaczył własne dziecko leżące w kołysce. Nikogo więcej nie było. Kołyska była ustawiona pod spękaną ścianą, na której wisiał duży, czerwony prawosławny krzyż. Dwie wąskie deski z trzecią na ukos. Była tam też drewniana figurka Chrystusa, przewrócona i rzucająca cień, który nie pasował do postaci Chrystusa. Podniósł wzrok, lecz niczego nie zobaczył. Usłyszał jednak coś, jakby śmiech dziecka. Nie było jednak tu na pewno jego dziecka, jak mniemał. Światło dochodziło gdzieś z naprzeciwka, zza drugiego okna. Wnet jednak światło pociemniało, a potem znowu rozżarzyło się. Hrabia nie zastanawiał się nad tym. Popatrzył na krzyż nad kołyską. U góry przyczepiony był kawałek pergaminu, na którym zapisana treść brzmiała: Bellonnae hortis nascuntur semina mortis. Teraz dopiero popatrzył w dół i dostrzegł twarz dziecka: było jasne i czyste, bez oznak gorączki, oddech miało równy. Głośno zapłakało, wziął je więc niezgrabnie na ręce i w ten sposób próbował uspokoić, ale na próżno. Spoglądał na nie i na jego czole dostrzegł ciemną plamkę. Jeszcze jedna kropla skapnęła, tym razem prosto na policzek. Hrabia podniósł głowę i zobaczył kapiącą z sufitu krew, nagromadzoną w postaci ciemnej jak smoła plamy. Opuścił pokój w wielkim pośpiechu i tuląc dziecko do piersi, ruszył po schodach prędko na górę. Przeczuwał, że coś złego stało się z Klemensem i nie omylił się. Jednak tego, co ujrzał, nie spodziewał się nigdy zobaczyć.
– O mój Boże! Niech będzie pochwalony… – wykrzyknął i poczuł, jak przez jego ciało przechodzi zimny dreszcz.
Jego stary przyjaciel wisiał przybity do ściany gwoździami niczym Chrystus do krzyża, z przegubów jego rozłożonych rąk i skrzyżowanych nóg sączyła się ciemna krew. Brzuch miał odkryty. Na ukos do brzucha przylegała deska. Na niej było również coś napisane, lecz w języku, którego Hrabia nie znał. Szybko przemógł przerażenie i pospieszył do przyjaciela. Gwoździe zdawały się jednak tak mocno przybite, że nie mógł ich wyjąć rękami, ani nie znalazł też żadnego przedmiotu, który mógłby mu w tym pomóc. Krew ściekała, plamiąc mu palce, gdy próbował ją wyciągnąć jedną ręką. Z dzieckiem przy piersi szukał rozpaczliwie czegokolwiek, byle narzędzia, które by mu pomogło ulżyć cierpieniom przyjaciela. Nagle usłyszał jego głos. Popatrzył na Klemensa, który coś szeptał, Hrabia nie słyszał. Zbliżył się więc znowu, a wtedy ten przechylił głowę, by mu powiedzieć prosto do ucha:
– Zabieraj go stąd. – Ostrzegał spomiędzy suchych ust. Chwytał powietrze, jego śmierć była już bliska. – Wyzna-czy-łem olchy… Do wy-cin-ki… Jego ksią…żę… mo…
Głoski utraciły dźwięk. W końcu ustał też oddech. Hrabia już nic nie mógł pomóc. Wstał i zbiegł po schodach. Po drodze owinął jeszcze dziecko w ręcznik z kołyski, podarł część z nich i obwiązał dziecko, oplótł nim też siebie. Wyszedł szybko i czym prędzej wskoczył na konia.
Krzyż na dole oblał się w całości czerwienią i czerwienieć zaczynała pusta kołyska. Na górze deska odpadła z ciała Klemensa, ujawniając zawartość pod sobą, której Hrabia już nie mógł zobaczyć. Lecz też i nie ujechał daleko.
– Kudá idíoż, gaspadzin? – Doszedł go z tyłu głos, którego właściciel okazał się być tym samym Doktorem, który zabrał dziecko z izby porodowej uczynionej we dworze. Próbował go ściągnąć z wierzchowca, ale nadaremnie. Jego zakrwawione i kościste palce usiłowały chwycić lejce, szmaty, cokolwiek, aby tylko dostać dziecko. Hrabia omal go nie upuścił, gdy koń stanął dęba. W końcu wyciągnął pistolet i strzelił prosto w pierś Doktora. Tamten puścił siodło i osunął się na ziemię. Szybko podbiegła służąca i przywarła ustami do rany w piersi, wylizując cieknącą krew.
– Możesz strzelać do ciała – wyzywała – ale duszy nie zabijesz! No strzelaj we mnie! Jeszcze twój syn za twoje grzechy odbije się, ale ty oszczędzisz mu cierpień, gdy go nam oddasz – wyrzekła, szczerząc zęby. – My uczynimy z niego większy pożytek…
Gdy Hrabia odwrócił wzrok, rzuciła się na niego. Zdążyła wdrapać się na wierzch i prawie by go zwaliła, gdyby Hrabia wpierw nie uderzył jej w głowę, a potem prędko nie załadował naboju i wystrzelił, pozbawiając ją życia. Z roztrzaskaną głową upadła na ziemię. Doktor zniknął.
Hrabia ruszył naprędce, zostawiwszy ten koszmarny przybytek Klemensa, jednak po chwili Doktor znów zastąpił mu drogę. Tym razem miał wyciągnięty długi nóż, ciemny od krwi. Zamierzył się nim na szyję konia, lecz chybił, trafiając w nogę Hrabiego. Hrabia natychmiast kopnął go w twarz, a pod naporem wierzchowca tamten zachwiał się i przewrócił. Hrabia chciał go zdeptać, koń jednak nie uległ temu zamiarowi Hrabiego i ominął go. Hrabia więc wystrzelił po raz trzeci, ale chybił. Ruszył więc naprzód kilka arszynów, obejrzał się. Doktora nie było. „Mój Boże” – zdążył tylko pomyśleć, gdy poczuł na plecach czyjąś obecność i zapach krwi. Nie musiał się oglądać. Doktor szepnął mu kilka zdań, lecz Hrabia nie zrozumiał. Było to w językach, których Hrabia poza rosyjskim nie znał.
– Tri raza ja k ciebia stuczal, a ty mienia nie otwieryl. Dziecko nie będzie długo przy tobie. Pragare su jūs! Mihi est!. – Groził, a każde zdanie, które wypowiedział, było w innym języku. W końcu sięgnął ręką, jakby chciał ściągnąć dziecko. Drugą ręką dźgnął Hrabiego po raz drugi, lecz tym razem lepiej trafił. Nóż wszedł pod frak tak głęboko, że sięgnął żeber. Hrabiemu zakręciło się w głowie i zrobiło mu się ciemno przed oczami. Powodowany instynktem, ile miał sił, prawą ręką wyciągnął ostrze bagnetu z pochwy, obrócił go w dłoni i dźgnął w tył na ślepo. Poczuł, jak z niewielkim oporem przechodzi. Zostawił go tam. Zaraz też postawił wierzchowca, mocno trzymając dziecko. Sam o mało co nie spadł, ale Doktor, czy kimkolwiek właściwie był, zwalił się z łoskotem na ziemię.
Strach jakiś ogarnął konia Hrabiego. Gdy kazał mu jechać przed siebie, ten się cofał, parskał przy tym i miotał głową na prawo i na lewo. Jeżeli prawdą jest, że zwierzęta wyczuwają grożące im niebezpieczeństwo na długo przed jego pojawieniem się, to jego koń zarżał i stanął dęba w strachu przed czymś niewidzialnym, co nieuchronnie się do nich zbliżało. Hrabia zmuszony był więc obrać inną, dłuższą drogę. Obawiał się spotkać znowu Doktora, toteż skręcił w lewo i leśną, mało uczęszczaną drogą jechał dalej. Mijali gęste paprocie rosnące przy olchach, które szeleściły za nimi jakby głośno mówiły komuś, że tędy właśnie przejechali. Koń wyszczerzył zęby i biegł co sił w nogach, bo czuł bliskość niebezpieczeństwa. Hrabia zaś unikał wiszących nisko gałęzi, co stopniowo stawało się coraz trudniejsze, bo one jakby na złość zniżały się. Następnej gałęzi nie można było ominąć, uderzył w nią ciałem z impetem, po czym złamała się. Ostatnia obniżyła się na jego oczach. Skierował konia w młode osiki, na oślep… Skoczył… i wylądował nagle na błotnistej drodze biegnącej prosto od pobliskiej wsi do królewskiego gościńca. Wieś ta nazywała się Nurczyk i leżała nad rzeką o tej samej nazwie. Hrabia poprowadził go obok kamiennego mostu, za którym droga już prosto jak strzelił prowadziła do rozstaju dróg. Jednak za Hrabią postępował już prawie następujący na kopyta szron, który nie wiedzieć skąd osadzał się wszędzie wokół. Poczuł on w sercu ukłucie lodowatego strachu, a koń począł nagle biec niepewnie. Uczucie to szybko minęło, kiedy Hrabia przejechał most. Skręcił w lewo na rozstaju i pognał galopem w kolejny las. Celem, który obrał, była Święta Góra Grabarka – w niej upatrywał jedynego ratunku dla swojego dziecka. Tajemniczy szron nie podążył za nim dalej, tylko zatrzymał się na rzece, zamieniając jej część w lodową pokrywę. Trwał tam kilka chwil, ale wreszcie cofnął się. Lód przemienił się z powrotem w wodę i właśnie wtedy spadł pierwszy płatek śniegu. Był środek listopada roku Pańskiego 1863…
------------------------------------------------------------------------
Jak zawołałem po pana, dziecko w pochwie (niem.). Dziecko w pochwie (łac.). Była krew. Dużo krwi. Myślałem – nie żyje. Ale omyliłem się. Ale teraz… (niem.).
Księdza (niem.).
Łożysko nie chce odejść. Musimy oddzielić, ale to trudne… Prawdopodobnie nie pomoże (niem.).
Przyjcie! Przyjcie! Przyjcie! (niem.).
Nie przeżyje, dopóki nie zabiorę go do swojej izby. Ja mam do czynienia z żołnierzami. Dużo krwi wylanej (niem., łac.).
Gorączka noworodków (łac.).
Ja prowadzę, ty pilnuj (niem.).
W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci (łac.).
Dokąd idziesz, panie? (ros.).
Pukałem do ciebie trzy razy, a ty mi nie otworzyłeś (ros.). Piekło dla was (lit.). Moje jest! (łac.).5
Anna i Jan wyruszyli w podróż w rejony, które opisywała książka. Anna chciała zobaczyć to, o czym tylko czytała. Różnica polegała na tym, że tym razem jej karty chciała sama zapisać. Przechodził ją dreszcz na myśl o tym, że zobaczy ruiny dworu, odkryje tajemnicę lasu i przypomni sobie tę część historii Polski, która już dziś przez ludzi jest zapomniana, a może nawet spotka Króla Olch? Kto wie?
Przez kilka dni przed podróżą Anna przyciskała książkę do piersi, czytała zaznaczone zakładkami fragmenty stron. Była podekscytowana i z nadzieją czekała na to, co ją spotka. Z radością powitała dzień wyjazdu. Jan za to wręcz przeciwnie – nie miał ochoty nigdzie wyjeżdżać i tylko przez wzgląd na swoją żonę, „Marzankę”, jak ją nazywał, zdecydował się na wyjazd. Nie uważał wcale tej książki za duby smalone (choć tak przed Anną utrzymywał), śmiał się z niej, że takie ma rozżarzone serce jak te węgielki u wilka. Ale w głębi duszy bał się tego, co w istocie w sobie kryła, choć tego żonie nie pokazywał.
Był pogodny, letni poranek. Jan wstał pierwszy i patrzył przez okno na wschodzące zza betonowych bloków słońce. Rosa iskrzyła się w trawach, a mgła unosiła się jeszcze ponad łąkami nad rzeką. Kominy fabryk stały w oddali, razem z nim budziły się jak smoki w pieczarach. Tak mówiła o nich Anna. W ten rześki poranek Jan nabrał głębokiego oddechu, wyjął z kieszeni papierosa i otworzył okno. Lubił rano zapalić. Robił to zawsze. Uśmiechnął się, gdy skojarzył sobie dym unoszący się z rozżarzonego tytoniu z dymem z kominów. Zdał sobie sprawę, że przez kilka dni odpocznie od tego wszystkiego i spędzi czas z żoną, którą zaniedbywał w domu.
Nie mieli jeszcze dzieci, choć planowali dwoje: najlepiej by było, gdyby to były chłopiec i dziewczynka. Anna byłaby pewnie jeszcze bardziej szczęśliwa, bo widywałaby męża częściej w domu. „Miałaby zajęcie, w końcu swoje dzieci, nie książki” – tak dumał sobie Jan. – „Choć to wcale nie takie pewne, zaczytywałaby je tymi książkami” – myślał zaraz potem. Nie byli bogaci. Jan doszedł do tego, co miał, wytrwałą pracą.
„Zawsze tylko praca, ja nie mam szczęścia” – twierdził. Niektórzy ludzie dorabiają się fortun, oszukują innych ludzi. Jan nie miał szczęścia nawet zwykłego, takiego uśmiechu losu, jak to się mówi, ani nie potrafił oszukiwać. Może dlatego jest tylko dyrektorem małej garbarni. Tak czy owak, Jana mało to obchodziło. Może uśmiechem losu było spotkać Annę i się z nią ożenić? Cieszył się z tego, co mieli z żoną: dom wolnostojący, otoczony wzniesieniami i pagórkami, niedaleko góry. Ta okolica jeszcze nie podlegała takiemu uprzemysłowieniu, jak inne rejony Śląska. Obiecał sobie, że zawsze będzie dbał o to, by okolica jego domu pozostawała zawsze zielona i była enklawą spokoju.
Gdzieś dalej wycinano las pod budowę fabryki, słychać było wycie tartaków. Przemszą płynął mały handel, a kominy wypuszczały lekko dym. Patrzył często wieczorami zza swego okna na tę pogoń za nowoczesnością, jakieś osobliwe i niezrozumiałe parcie naprzód, coraz bardziej widoczny pośpiech w życiu. Właściwie uświadomił sobie, że taka podróż, jaką Anna chciała przeżyć, może okazać się dobrodziejstwem, bo odwyknie od stresów, pracy i pośpiechu – no i nie będzie wiele kosztować.
Anna jeszcze spała. Jan patrzył z czułością na jej czystą, spokojną twarz, na jej loki na poduszce, pomiędzy pociągnięciami tytoniu słyszał jej cichy oddech, spokojny sen. „To mój skarb” – pomyślał. Naprawdę bez niej byłoby mu ciężko, stanowiła dla niego wielkie wsparcie psychiczne w odradzającej się rzeczywistości po „odwilży”. Dokładała także do wspólnego majątku i swoje niewielkie pieniądze, gdyż pracowała jako nauczycielka w pobliskiej szkole podstawowej. „Może kiedyś będziemy mieli taki wielki dom? Tam, na Podlasiu?” – wspominał jej marzenia. Lubiła, jak Jan przychodził po nią do pracy, miał wtedy zwykle bukiecik polnych kwiatów. Za każdym razem innych. Czekał na koniec lekcji i wchodził niby jakiś uczeń do sali, zniżając się dla żartu, przygarbiony niby tornistrem, a tak naprawdę trzymał za pazuchą bukiet kwiatów. Ileż to płomiennych dysput z nią przeprowadził, ileż to niezgód musiało zamienić się w zgody, ileż to książek musiał wymienić, by owe dyskusje i erystyki, jak Anna je nazywała, zamieniły się w gorące rozmowy, a książki – w coś więcej niż wspólne czytanie słów… Gdy on, przejęty ideą socjalizmu przekonywał ją do tego, że Polskę można odbudować tylko wspólną pracą wielu rąk, które nazywał „rękami społeczeństwa bezklasowego”, ona wciąż wierzyła w „szklane domy”… Anna żartowała, że i on mógłby napisać książkę: „I ty mógłbyś napisać książkę, na przykład Jak zrobiłem się czerwonym?”.
Jeden z towarzyszy prezydium zakładu mówił Janowi, że kobietę piękną poznaje się rano, gdy jest taka nieuczesana, niedbała. Wtedy bowiem, jak twierdził, widać czystą urodę, w czystej, wyrafinowanej postaci, najsłodszej, taki… „Polski Cukier”, taka „Polska Skórka”. Pouczał go i wypytywał ten rubaszny typ, którego głupich żartów Jan nie mógł ścierpieć. Zarząd składający się z niego i dwóch towarzyszy dał mu dyspensę, by mógł wyjechać na urlop. Nieco zmarszczył czoło na to przypomnienie. Ale tak, właśnie taką ją uwielbiał – o poranku. Ale inaczej ją widział niż jego towarzysz. Uwielbiał patrzeć, kiedy się budzi, otwiera oczy – to było jak promyk słońca. W jej oczach widział siebie. Wystarczyło, że na niego spojrzały, a usta nie musiały niczego mówić, on i tak wszystko wiedział.
Dochodziła piąta rano. Jan wyrzucił niedopałek, podszedł do łóżka i uklęknął. Pochylił twarz naprzeciwko twarzy Anny. Podziwiał jej gładkie czoło, blade policzki, pełne usta, długie i gęste rzęsy, rozwieszające się nad jej brązowymi, ciepłymi, opiekuńczymi oczami jak baldachim.
Zdjął kosmyk włosów z jej policzka i pocałował ją w czoło. Powieki zadrżały. Pojawiły się drobne zmarszczki wokół oczu od ich mrużenia. Zachodzące na siebie szczelnie do tej pory rzęsy rozsunęły się delikatnie, a dwa słońca spojrzały na niego zza chmur snu. On ze wzruszenia poczuł łzy w oczach, które ukrył w uśmiechu, aby nie spłynęły. Nie udało się, więc szybko wytarł je o pościel przy piersiach Anny, niby budząc ją pieszczotliwie.
– Pobudka – rzekł do niej melodyjnie i czule. – Już świta. Czas wstawać, jeśli nie zmieniłaś zdania. – Zażartował, nie licząc na to ani trochę.
Wiedział, że to niemożliwe. Zresztą tak bardzo tego pragnęła i żyła tym przez tak długi czas, że otworzyła oczy jeszcze szerzej i pokręciła głową, energicznie przecząc, i w mgnieniu oka dochodząc do siebie. Objęła go za szyję, całując go w usta tak namiętnie, jak tylko umiała.
– Cieszę się, że to już dziś – powiedziała.7
Widziałaś go? Dokąd Hrabia pobieżał? Przed Moskalem uciekał? Coś miał zwinięnte. – Chłopiec patrzył na dziewczynę i pokazywał palcem za Hrabią w podnieceniu.
Dziewczyna nie zwracała na niego teraz uwagi, tylko rozchyliła dłonie do księżyca i czekała na spadające płatki śniegu. Czuła je, owe delikatne zapowiedzi zimy.
– Czarnej zimy już nie bedzie… – wyszeptała. – A jedna to mało. Biedni chłopcy, w lasach tak zimno… Do mnie! mój mily! – zawołała półszeptem. – Pójdziesz-li ze mną?
Ciszę przerywała szumiąca woda, a wiatr szumiał po drzewach.
– Pójde, o drogi mój słowiku… Tylkom ciekawy, co on, gdzie on, tą nocą ciemną…
– Daj pokój jemu, on ciebie nie zna, ni ty go nie znasz, i tam gdzie on jedzie, ty bedziesz…
– Ja chcę do wojska, kochana moja, do naszych. – Przyznał. – Oni tam mężnie walczą z soldaty. Co mi po lesie? – zapytał.
– Ciszej mów, jeszczeć ktoś usłucha tiebie! Tam są właśnie twoi rycerze, tam ich szwadrony i kosy… I ja mam coś, co ci pokażę… Czy mnie posłuchasz, gdy powiem?…
– Ja cię posłucham, ma mila, pójdę z tobą do knei, gdzie ciemno.
– To chodźmy czym prendzéj! Zlap mię za rękę, bo się wywroczesz na śniegu!
Pobiegli raźno, a wiatr pobiegł z nimi. Do drzew, gdzie się zgubił w konarach. Drzewa się skrzyły w blasku księżyca, jakby tląco się świeciły. Machały liśćmi, jakby witały przybyszów z zewnątrz, z łąki i rzeki.
– Już cieplej jakby… – Zauważył młodzieniec. – Tam pali się światło? – Zobaczył jakby płonące ognisko, ale nie płytko, gdzieś w głębi…