Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król Piast - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król Piast - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 428 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W Ło­wi­czu, w dwor­cu ar­cy­bi­sku­pim, gdzie pod­ów­czas pry­mas Praż­mow­ski prze­by­wał, bli­żej chcąc być sto­li­cy, pod ko­niec 1668 roku, po od­jeź­dzie Jana Kaź­mi­rza ruch, zjaz­dy i na­ra­dy były nie­usta­ją­ce. Ar­cy­bi­skup po­chle­biał so­bie, że miał w ręku ko­ro­nę i że nią roz­po­rzą­dzi, jak mu się po­do­ba, so­bie, ro­dzi­nie i sprzy­mie­rzeń­com za­pew­nia­jąc zna­ko­mi­te ko­rzy­ści. Fran­cu­skie za­bie­gi, po­czę­te za ży­wo­ta Ma­rii Lu­dwi­ki, prze­ży­ły ją i try­um­fo­wa­ły. Znu­dzo­ny wszyst­kim Jan Kaź­mirz je­chał do Fran­cji od­po­czy­wać na tłu­stym opac­twie, a po dro­dze był tak we­sół, że w Kra­ko­wie tań­co­wał, a jego or­szak tak się spra­wiał but­no, że szlach­tę bił, któ­ra eks­kró­la po­zy­wa­ła do są­dów kap­tu­ro­wych i są­dzi­ła go na in­fa­mię. Żar­to­bliw­si na sej­mie ab­dy­ka­cyj­nym prze­zwa­li go już pa­nem Snop­kow­skim, od wą­sów sno­pu w szwedz­kim her­bie.

Smut­ne to zrzu­ce­nie ko­ro­ny, od któ­rej Wa­le­zjusz ucie­kał, jo­wia­li­ści ów­cze­śni w żart ob­ra­ca­li. Ni­czy­je­go ser­ca nie prze­ję­ły te groź­ne, pro­ro­cze, na­tchnio­ne, łza­we wy­ra­zy, ja­ki­mi Jan Kaź­mirz kraj po­że­gnał.

Ta­kie to były cza­sy. On sam, z pier­si do­byw­szy to zło­wro­gie pro­roc­two Kas­san­dry, któ­re było jak­by echem ka­zań Skar­gi, on sam śmiał się na­za­jutrz, zo­staw­szy pa­nem Snop­kow­skim. Losy Pol­ski spo­czę­ły w ręku ar­cy­bi­sku­pa, za­prze­da­ne­go Kon­de­uszo­wi, het­ma­na So­bie­skie­go, żo­na­te­go z Fran­cuz­ką i od­da­ne­go Fran­cji i znacz­niej­szej czę­ści ary­sto­kra­cji, któ­ra po­zy­ska­ną dla niej była.

Z księ­dza Ol­szow­skie­go, któ­ry wy­dał cen­zu­rę kan­dy­da­tów do ko­ro­ny i za­le­cał Pia­sta, śmia­no się jak ze sta­ty­sty in par­ti­bus, któ­ry wpły­wu mieć nie mógł na elek­cji. Mało kto na­ów­czas ba­czył na to, że z wol­na obok po­tę­gi ma­gna­tów – nie­sfor­na, krzy­kli­wa, na po­zór da­ją­ca po­wo­do­wać sobą i kie­ro­wać – ro­sła siła nowa, któ­rą star­si pa­no­wie bra­cia mie­li za swo­ją.

Już na­ów­czas pa­no­wie i szlach­ta, któ­rych pra­wo nie roz­róż­nia­ło, da­jąc im rów­ne pre­ro­ga­ty­wy, roz­bi­li się na dwa obo­zy. Do­sta­tek lub ubó­stwo nie sta­no­wi­ły ko­niecz­nie ce­chy i zna­mie­nia jed­ne­go z dwu obo­zów tych, dzie­li­ły je szcze­gól­niej wy­cho­wa­nie, oby­czaj, po­ję­cia, strój na­wet.

Już od Zyg­mun­ta III za­czy­na­no się prze­bie­rać po eu­ro­pej­sku, a za­rzu­cać strój na­ro­do­wy. Na po­zór nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia, było drob­nost­ką, rze­czą sma­ku, ale nie ma w ży­ciu czło­wie­ka symp­to­mu bez ge­ne­zy, bez głę­bo­ko le­żą­cych przy­czyn, i ze­wnętrz­na for­ma wca­le nie tak była obo­jęt­ną, jak się wy­da­wać mo­gła.

Już ten sam fakt, że ktoś miał od­wa­gę ze­rwać z na­ro­dem, wy­róż­nić się od nie­go, za­żą­dać cze­goś in­ne­go niż wszy­scy i że mu sma­ko­wa­ła rzecz obca le­piej niż spa­dek dzia­dów i pra­dzia­dów, miał ogrom­ne zna­cze­nie. Chcieć za cu­dzo­ziem­ca, choć­by po­wierz­chow­nie, ucho­dzić wśród swo­ich, jest to im za­dać brak sma­ku, za­do­mo­wie­nie i za­rdze­wie­nie. Wpraw­dzie strój i mowę obcą przy­no­sił z sobą dwór, ale nie miał­by siły ich za­cze­pić, gdy­by w gó­rze nie rzu­co­no pło­cho wszyst­kie­go, co swo­je, dla tego, co ob­cym było. Jako wy­mów­kę mia­ła mło­dzież bo­ga­ta, cała pra­wie kształ­cą­ca się za gra­ni­cą, iż u ob­cych znaj­do­wa­ła ogła­dę więk­szą, ży­cie słod­sze i szum­niej­sze, po­stęp w tym wszyst­kim, co je uprzy­jem­nia­ło. Lecz z tą chwi­lą, gdy mó­wić, stro­ić się i ba­wić za­czę­to po fran­cu­sku i po nie­miec­ku, ska­za­no Pol­skę sta­rą na śmierć.

Za­miast o swej sile wy­ra­biać so­bie cy­wi­li­za­cją wła­sną, ma­ją­cą cha­rak­ter na­ro­do­wy i miej­sco­wy, zmu­szo­ną była się prze­ra­dzać i prze­twa­rzać. Żad­ne ta­kie prze­si­le­nie okrut­ne nie prze­cho­dzi bez opo­ru i bo­le­ści. Li­cząc tak za­stę­py szlach­ty, któ­ra pol­ską była i po­zo­stać nią chcia­ła sta­nę­ły oko­niem prze­ciw­ko ko­smo­po­li­tom. Wal­ka roz­po­czę­ła się, nie za­pi­su­jąc na cho­rą­gwi ha­sła, inne wy­wie­szo­no na niej, lecz w głę­bi nie była czym in­nym, tyl­ko bo­jem o utrzy­ma­nie oby­cza­ju i cech na­ro­do­wo­ści. Do nich na­le­ża­ły do zbyt­ku aż roz­ro­słe swo­bo­dy; ko­rzy­sta­no z nich, aże­by je nie tyl­ko utrzy­mać, ale do­pro­wa­dzić do roz­przę­że­nia i anar­chii. Z obu stron, u pa­nów i u wrzaw­li­wej a war­cho­lą­cej szlach­ty, był y przy­mio­ty i wady, były do­bre, rów­nie jak złe po­pę­dy, lecz wal­ka ma to do sie­bie, że od­sła­nia stro­ny ciem­ne, że wy­do­by­wa zło na wierzch. U góry sta­nę­ły: pry­wat­ne prze­kup­stwo, ne­po­tyzm, fry­mar­ki, przedaj­ność bez­względ­na, u dołu – bez­rząd i roz­pa­sa­nie, a buta i war­chol­stwo nie­po­wścią­gnię­te.

Szlach­ta nie­chęt­nie szła na po­spo­li­te ru­sze­nie, w sej­mie po­sło­wie par­li się stać na rów­ni z se­na­to­ra­mi, związ­ki woj­sko­we i ro­ko­sze wrza­ły cią­gle, pa­no­wie pła­ci­li za urzę­dy, roz­bi­ja­li się o sta­ro­stwa i lek­ce­wa­ży­li losy kra­ju, kró­lo­wie sta­li się w koń­cu płat­ni­ka­mi tyl­ko. Ani z jed­nej, ani z dru­giej stro­ny nie ta­jo­no tego, co jak­by już zwy­cza­jem uświę­co­ne, prze­cho­dzi­ło z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Szlach­ta wie­dzia­ła, co kto za do­stoj­ność i za sta­ro­stwo za­pła­cił, pa­no­wie na wskroś prze­ni­ka­li wi­chrzy­cie­li i Ka­ty­li­nów.

Lecz u dołu ten tłum nie­sfor­ny, roz­go­rza­ły, bez­ro­zum­ny, miał za sobą, że wrzał, bu­rzył się, krzy­czał i roz­ko­szo­wał w imię ja­kiejś za­sa­dy, w obro­nie ja­kiejś swo­bo­dy, że się po­świę­cał dla ogó­łu, gdy u góry sta­ła naga i bez­względ­na pry­wa­ta. Nie wa­ży­ła ona so­bie wrza­sku i obelg, ja­ki­mi ją ob­rzu­ca­no, szła cy­nicz­nie swo­ją dro­gą, ale upa­da­ła mo­ral­nie tym bez­wsty­dem. Tłum miał wyż­szość nad nią, bo on szedł czę­sto pie­szo i stał o su­chym chle­bie w obro­nie praw, gdy pa­no­wie lek­ce­wa­żąc je, ban­kie­to­wa­li. Pa­no­wa­nie Jana Kaź­mi­rza było mo­men­tem kry­tycz­nym – w obu obo­zach wzmo­gło się roz­przę­że­nie, szlach­ta pod­nio­sła gło­wę, ob­li­czy­ła się, mru­cza­ła, czu­ła się sil­ną. Lecz jak wszyst­kie zbio­ro­wi­ska lu­dzi, ule­ga­ła ona tym, co się jej na wo­dzów na­rzu­ca­li, i ugi­na­ła za po­wie­wem chwi­li. Kil­ku przy­wód­ców po­ru­sza­ło zie­mia­mi, wo­ła­ło: do bro­ni!… i mio­ta­ło tymi tłu­ma­mi. Kto by War­sza­wę wi­dział w tym cza­sie mię­dzy sej­mem kon­wo­ka­cyj­nym a elek­cyj­nym, świet­ną, we­so­łą, wrzaw­li­wą, wy­twor­ną, szcze­bio­cą­cą po fran­cu­sku a prze­peł­nio­ną dwo­ra­mi pa­nów tak wy­twor­ny­mi, iż się ich wo­bec cu­dzo­ziem­ców nie wsty­dzo­no – owe pocz­ty to­wa­rzy­szą­ce wo­je­wo­dom, kasz­te­la­nom, bi­sku­pom, te służ­by, w bar­wach kosz­tow­nych, wy­ga­lo­wa­ne od zło­ta, te pa­nie we fry­zu­rach, ko­ron­kach, atła­sach, uma­lo­wa­ne, wo­nie­ją­ce, no­szą­ce wszyst­kie prze­zwi­ska mi­to­lo­gicz­ne lub za­po­ży­czo­ne z ro­man­sów fran­cu­skich, kto by po­słu­chał żar­go­nu sa­lo­nów, w któ­rych bar­dzo mało gdzie się ję­zyk pol­ski od­zy­wał, mu­siał­by był wnieść z tego, że tu po­tę­ga pa­nów, ich wpływ, siła, wola, sta­no­wi­ły o ca­łej kra­ju przy­szło­ści. Wszy­scy ci zaś pa­no­wie i pa­nie tak słu­ży­li za­gra­nicz­nym po­tę­gom: kró­lo­wi Fran­cji, ce­sa­rzo­wi, ksią­żę­tom rze­szy, wszyst­kim, co roz­rzu­ca­li lub obie­cy­wa­li pie­nią­dze, iż mnie­mać było moż­na, że przy­szła elek­cja pój­dzie po woli ob­cych mo­carstw. Fran­cja, szcze­gól­niej od cza­sów Ma­rii Lu­dwi­ki, była w ści­słych sto­sun­kach z Pol­ską, a że ją mieć chcia­ła jako sprzy­mie­rzo­ną, hoł­dow­ni­cę prze­ciw­ko ce­sar­stwu, mu­siał Jan Kaź­mirz ustą­pić z tro­nu dla Kon­de­usza, i wszyst­ko tak było osnu­te, ob­ra­cho­wa­ne, pro­wa­dzo­ne przez jed­no­okie­go pry­ma­sa, iżby ra­chu­by za­wieść nie mo­gły. Przy­szły król miał już tu dwór swój fran­cu­ski, wy­cho­wa­ni­ce nie­boszcz­ki kró­lo­wej, ich mę­żów, mło­dzież wy­uczo­ną w Pa­ry­żu, przy­go­to­wa­ne na­rzę­dzia, sprę­ży­ny, po­moc­ni­ków i słu­gi. Cały ten ruch jaw­ny był, a we­so­łe twa­rze bio­rą­cych w nim udział prze­ko­ny­wa­ły, że pew­ni być mu­sie­li po­wo­dze­nia.

Dla tego za­lot­ne­go, ele­ganc­kie­go, fran­cu­skie­go świa­ta, któ­ry wziął spu­ści­znę po Ma­rii Lu­dwi­ce i pa­no­wać chciał tak mę­skiej po­ło­wie, jak ona rzą­dzi­ła Ja­nem Kaź­mi­rzem – ry­cer­ski, pięk­ny, na naj­świet­niej­szym dwo­rze wy­cho­wa­ny Kon­de­usz był ide­ałem. Z nim tu przyjść mia­ło ży­cie, a w nim te pięk­ne wy­cho­wa­ni­ce kró­lo­wej – pół­kró­lo­we obie­cy­wa­ły so­bie świet­nieć i roz­ka­zy­wać. Na cze­le tych pięk­no­ści, za­wcza­su cie­szą­cych się try­um­fem, sta­ła na­przód ulu­bio­na Ma­rii Lu­dwi­ce, nie­mal przy­bra­na za cór­kę – Ma­ria de la Gran­ge d'Arqu­ien, żona Za­moj­skie­go na­przód, a te­raz Jana So­bie­skie­go, het­ma­na, któ­ry ra­zem z pry­ma­sem pro­wa­dził Kon­de­usza.

Het­ma­no­wa była naj­ja­śniej­szą gwiaz­dą na tym nie­bie, ce­lo­wa­ła bo­wiem pięk­no­ścią nad­zwy­czaj­ną, a umia­ła się nią po­słu­gi­wać. Mąż Ce­la­don był jej nie­wol­ni­kiem. Jego ad­o­ra­cja dla żony sły­nę­ła jako przy­kład mi­ło­ści ide­al­nej… Obok niej nie zby­wa­ło na pięk­no­ściach, na za­lot­nych twa­rzycz­kach, a ga­lan­te­ria roz­po­ście­ra­ła się sze­ro­ko i swo­bod­nie, ale nie gor­szy­ła ni­ko­go, bo się osła­nia­ła for­ma­mi wiel­ce wy­szu­ka­ny­mi… W świe­cie tych pań, So­bie­skiej, Ra­dzi­wił­łów, Po­toc­kich, Lu­bo­mir­skich, Pa­ców, ża­den dzień nie mi­jał bez za­baw, a we­so­łość była to­nem do­mi­nu­ją­cym.

Wszyst­ko też zda­wa­ło się ją uspra­wie­dli­wiać… Elek­cja była tyl­ko for­mal­no­ścią do speł­nie­nia. Kon­de­usz po­wo­ła­ny miał przy­być i Pol­ska mia­ła być szczę­śli­wą!

Pa­trząc z da­le­ka tak się to zda­wa­ło pew­nym, tak nie­za­wod­nym. Za­wcza­su roz­da­wa­no wa­kan­se… W Ło­wi­czu też pry­mas Praż­mow­ski przyj­mo­wał co dzień ci­sną­cych się go­ści, któ­rzy mu swe usłu­gi ofia­ro­wa­li, skar­biąc jego ła­ski.

Ale nie wszę­dzie to tak wy­glą­da­ło jak w War­sza­wie i Ło­wi­czu. Nie­mal każ­da zie­mia mia­ła wśród szlach­ty prze­wódź­cę, któ­ry jej da­wał ska­zów­ki i ski­nie­niem pro­wa­dził za sobą. W San­do­mier­skiem, nie­da­le­ko od mia­sta, miesz­kał na ma­łej dzie­dzicz­nej wio­secz­ce JMPan Ire­ne­usz Pio­trow­ski, her­bu Sas. Spoj­rzaw­szy na nie­go, gdy się wmię­szał mię­dzy pa­nów bra­ci, nikt by za tego chu­de­go, żół­te­go, przy­gar­bio­ne­go, odzia­ne­go nie­dba­le, pra­wie ubo­go, ci­che­go, a prze­śli­zga­ją­ce­go się w tłu­mie nie­znacz­nie czło­wiecz­ka, nie dal zła­ma­ne­go sze­lą­ga. Pio­trow­ski nie miał żad­ne­go ty­tu­łu, był ubo­gi, ko­li­ga­cja­mi się nie szczy­cił, pań­skich pro­gów nie wy­cie­rał, ale w San­do­mier­skiem bez Pio­trow­skie­go w spra­wie pu­blicz­nej nikt nie stą­pił. Z tej wzię­to­ści u szlach­ty nie miał on naj­mniej­szej ko­rzy­ści, ale umiał ją ce­nić i nie lek­ce­wa­żył.

Bóg je­den ra­czy wie­dzieć, co tam nie­gdyś w mło­do­ści na pana Ire­ne­usza wpły­nę­ło, że pa­nów i ma­gna­tów, żół­to­brzu­chów – jak ich na­zy­wał – znieść i cier­pieć nie mógł.

Był to ich wróg za­cię­ty, cho­ciaż z tą nie­przy­jaź­nią nie wy­stę­po­wał, no­sił ją za pa­zu­chą, do­by­wa­jąc tyl­ko, gdy mu jej było po­trze­ba.

Pio­trow­ski miał dru­gi przy­miot czy wadę nie­zwy­kłą. W tej epo­ce nie­zmier­nej ga­da­ni­ny, gdy po­ło­wa ży­cia szlach­ci­co­wi upły­wa­ła na po­pi­sach re­to­ry­ką, Ire­ne­usz nie pra­wił mów wie­le, nie ba­wił się w De­mo­ste­ne­sa. Gdy dru­dzy za dłu­go, a nie do rze­czy ple­tli, tarł prze­rze­dzo­ne wło­sy, cią­gnął za rę­ka­wy i szep­tał:

– Kon­klu­duj­cie!…

Mia­no go za prze­bie­głe­go i chy­tre­go, i był nim w isto­cie, ale i z tego nie szu­kał sła­wy, owszem, po­zor­nie uda­wał pro­ste­go, otwar­te­go czło­wie­ka. Wio­ska jego, od wie­ków w po­sia­da­niu ro­dzi­ny bę­dą­ca, zwa­ła się Sa­sin­dwór, le­ża­ła nad Wi­słą, a w pół­to­rej go­dzi­ny mógł z niej na swej szka­pie trak­tem do­stać się do San­do­mie­rza. Żona, ko­bie­ci­na tak skrom­na, że naj­czę­ściej cha­dza­ła z gło­wą pro­stą chu­s­tą zwią­za­ną, nie sa­dząc si ę na czep­ce i for­bo­ty, pra­co­wi­ta go­spo­dy­ni, mil­czą­ca jak mąż, i jed­na có­recz­ka Ja­gu­sia, na­ów­czas ma­ją­ca lat pięt­na­ście, sta­no­wi­ły jego ro­dzi­nę całą.

Ża­den na­ów­czas szla­chec­ki naj­uboż­szy dwo­rek nie za­my­kał się nie­go­ścin­nie przed ludź­mi, stał i Sa­sin­dwór otwo­rem, ale nie uczto­wa­no w nim, bo Ire­ne­usz, jak po­wia­dał, miał sła­bą gło­wę, pić nie mógł, nie lu­bił i w pi­ja­nym to­wa­rzy­stwie sta­wał się smut­nym. Je­dy­nym zbyt­kiem jego "cha­ty ", bo tak on swój skrom­ny dwo­rek na­zy­wał, były książ­ki. Lecz nimi też nie lu­biąc się chwa­lić, trzy­mał je w swo­jej kan­ce­la­rii i wię­cej się taił, niż chwa­lił. Ulu­bio­nym jego czy­ta­niem byli rzym­scy hi­sto­ry­cy. Go­spo­da­rzem był, jak na­ów­czas wszy­scy we­dle sta­rych po­dań i pra­wi­deł, po­słu­gu­jąc się wło­da­rzem, pil­nu­jąc, aby się nic nie mar­no­wa­ło, ale nie­zbyt za­bie­głym. W wie­lu rze­czach jej­mość go za­stę­po­wa­ła, bo gdy przy­szły sej­mi­ki, zjazd, na­ra­dy, sejm – Pio­trow­ski mu­siał – na służ­bę. Tak się on wy­ra­żał o za­ję­ciach spra­wą pu­blicz­ną.

Usta­lo­ną miał tak sła­wę mą­dre­go sta­ty­sty u swej współ­bra­ci San­do­mie­rza­nów, że ona i do są­sied­nich wo­je­wództw prze­szła. W ogó­le był to człek skrom­ny i ci­chy. Po­nu­rym jed­nak i na­zbyt po­waż­nym nie był – owszem, śmiał się rad i cza­sem dow­cip­nie przy­ciąć umiał, a gdy się roz­grzał – wy­ra­żał się do­sad­nie, po szla­chec­ku.

Pora była zi­mo­wa. San­na się póź­no w tym roku usła­ła, ale tak wy­bor­na i tak trwa­ła, że się nią cie­szy­li wszy­scy. Pio­trow­ski sie­dział z Ta­cy­tem przy ko­mi­nie, gdy jej­mość za­pu­ka­ła i ci­cho oznaj­mi­ła:

– Masz je­go­mość go­ści…

Pio­trow­ski książ­kę wło­żył do sza­fy, ob­cią­gnął suk­nie i wszedł do ba­wial­ni w chwi­li, gdy ogrom­nych roz­mia­rów, okrą­gły jak becz­ka, ru­mia­ny, z si­wy­mi wą­sa­mi szlach­cic, ru­basz­nie się śmie­jąc, bo­kiem się wci­skał prze­ze drzwi wo­ła­jąc:

– A co? Gość nie w porę go­rzej dok­to­ra!

Za okrą­głym tym tuż wi­dać było dwóch znacz­nie mniej­szej ob­ję­to­ści, ale da­le­ko słusz­niej­sze­go wzro­stu, ich­mo­ściów, z któ­rych je­den miał ja­sne jak len wło­sy, a dru­gi czu­pry­nę czar­ną i wąs do góry ster­czą­cy.

Za­czę­ło się ser­decz­ne po­wi­ta­nie.

JMPan Sy­me­on Gar­wow­ski cze­śni­kiem się ja­kimś mia­no­wał, ja­sno­wło­sy Re­mi­gian Zwol­ski – Woj­skim, a ostat­ni, czar­ny i tęgo roz­ro­sły – na­miest­ni­kiem. Wszy­scy trzej, kość z ko­ści, byli San­do­mie­rza­nie.

Pio­trow­ski ich uca­ło­waw­szy roz­sa­dził, a wie­dząc, że żona zna obo­wiąz­ki go­ścin­no­ści, o wód­ce i prze­ką­sce, w tej po­rze dnia po prze­jażdż­ce nie­zbęd­nej, nie wspo­mniał. Prym mię­dzy go­ść­mi nie tyl­ko tu­szą, ale i zna­cze­niem trzy­mał cze­śnik, któ­ry cią­gle śmiał się i od­chrzą­ki­wał.

– My do cie­bie, ko­cha­ny Pio­tru­siu – ode­zwał się po chwil­ce – jak w dym! Kto nam po­ra­dzi, kto po­pro­wa­dzi, je­śli nie ty?…

Ire­ne­usz słu­chał cie­ka­wie, ale cier­pli­wie.

– O cóż to idzie, ko­cha­ny cze­śni­ku?

Na ski­nie­nie Gar­wow­skie­go, któ­ry się już zmor­do­wał, pod­chwy­cił pan na­miest­nik czar­no­wło­sy:

– Ja­sna rzecz, ja­sna rzecz, ko­cha­ny są­sie­dzie, a toż to w kap­tu­rze je­ste­śmy. Elek­cja za pa­sem… co my tu po­czy­nać mamy?

– Tak! – prze­rwał cze­śnik – obrać kró­la nie sztu­ka, ale się nie oszu­kać, w tym sęk. Pa­no­wie się już wszy­scy za­prze­da­li kan­dy­da­tom. Kon­de­usz ich zło­tem ob­sy­pał… Lo­ta­ryń­ski, Neu­bur­ski – kat ich wie, jak ich zo­wią… My o nich mało co wie­my, nie­chby się San­do­mier­skie nie zbłaź­ni­ło! Co?

Pio­trow­ski mil­czał. Wtem ja­sno­wło­sy pan Re­mi­gian Zwol­ski moc­no od­chrząk­nął.

– Czy to trzo­dą mamy być, któ­rą pa­no­wie pa­stu­chy gna­ją, gdzie chcą? Już nam to pa­no­wa­nie ma­gna­tów dało się we zna­ki. Oni to zno­wu nam sztu­kę chcą wy­pra­wić…

– Ja­sna rzecz… – prze­rwał czar­no­wło­sy.

– Ale daj­że mi mó­wić! – syk­nął bia­ło­wło­sy, któ­ry się po­ru­szał z ja­ki­miś kon­wul­syj­ny­mi drga­nia­mi.

– Ksiądz Ol­szow­ski pi­sze za Pia­stem – koń­czył – tan­dem może i ra­cję ma. Chcie­li­śmy Fran­cu­za, ten drap­nął…, przy­szedł po nim sied­mio­gro­dzia­nin, wziął nas ostro w łapy – no, ale żoł­nierz był tęgi!… – na­stą­pił pół – Ja­giel­loń­czyk, pół-Szwed, a cały Nie­miec… Ten się mo­dlił i stę­kał… za­wi­chrzy­ło się! Ob­ra­li­śmy sy­nów dwu… Boże od­puść… Za ostat­nie­go Rzecz­po­spo­li­ta o mało nie roz­pa­dła się… i ten w koń­cu ko­ro­nę zrzu­cił – non sum di­gnus – a po cóż się jej na­pie­rał?…

– Cóż tedy, zno­wu a ca­pi­te Fran­cu­za mamy so­bie za­szcze­piać?… Nie dziw­na to rzecz, aby na­ród jaki so­bie wy­bie­rał ino cu­dzo­ziem­ców, któ­rych nie zna i któ­rzy go nie zna­ją?

Cze­śnik się roz­śmiał gło­śno.

– Jak Bóg miły, jest ra­cja!

Spoj­rze­li na Pio­trow­skie­go, któ­ry mil­czał, a wtem się drzwi otwo­rzy­ły i wy­ro­stek wniósł na du­żym bla­cie, po­kry­tym ser­we­tą, flasz­ki i prze­ką­ski.

Spra­wa elek­cji mu­sia­ła na chwi­lę być odło­żo­ną na stro­nę, bo hora ca­no­ni­ca, mróz, zima na­ka­zy­wa­ły się po­krze­pić. Kal­mu­sów­ka była do­sko­na­ła.

Pio­trow­ski prze­pił do cze­śni­ka i kie­li­szek po­szedł ko­le­ją. Czar­no­wło­sy go po­wtó­rzył nie py­ta­jąc. Sie­dli zno­wu.

Z pier­si Gar­wow­skie­go do­by­ło się ogrom­ne, tu­szy jego od­po­wied­nie, wes­tchnie­nie.

– Co wy o tym my­śli­cie, Pio­tru­siu? – za­py­tał cze­śnik. – Czy­ta­li­ście pew­nie Ol­szow­skie­go? hę?… a jest skryp­tów i in­nych do li­cha.

Pio­trow­skie­mu twarz, za­sę­pio­na i za­sty­gła z po­cząt­ku, za­czę­ła się roz­ja­śniać. Obej­rzał się po swych go­ściach, jak gdy­by brał mia­rę ich dla za­sto­so­wa­nia do niej od­po­wie­dzi.

– Niech mu Bóg nie pa­mię­ta – za­czął – kto nas tymi elek­cja­mi ob­da­rzył. Mó­wiąc o nich – wy­glą­da­ją bar­dzo pięk­nie, swo­bod­ny wy­bór naj­god­niej­sze­go!… a tu w sa­mej isto­cie wy­bie­ra przy­pa­dek lub in­try­ga, albo pie­nią­dze. Prze­wi­dzieć, kto zo­sta­nie wy­bra­nym, nie po­tra­fi nikt…

Czte­ry cza­sem ty­go­dnie le­żym w polu, zmę­cze­ni, głod­ni, stę­sk­nie­ni za do­ma­mi, na osta­tek krzyk­nie kup­ka lu­dzi na­zwi­sko, a resz­ta za nią, aby się to raz skoń­czy­ło… Więc Deus scit, co nas cze­ka… Nie po­chle­biaj­my so­bie, aby­śmy na swo­im po­sta­wi­li, ale jest jed­na rzecz, któ­rej do­ka­zać mo­że­my, gdy ze­chce­my, że tych pa­nów, któ­rych po­ku­po­wa­li – co jaw­nym jest – wy­eks­klu­du­je­my i na­szych ich­mo­ściów – ma­gna­tów, co się są­dzą wszech­mo­gą­cy­mi, choć ich jest garst­ka, a nas ty­sią­ce… na­uczy­my, że my, szlach­ta sza­racz­ko­wa, je­ste­śmy też so­bie – po­tę­gą!

Wszy­scy trzej przy­by­li ogrom­nie i z wi­docz­nym roz­ra­do­wa­niem we­wnętrz­nym śmiać się za­czę­li.

Gar­wow­ski ręce na­brzę­kłe za­cie­rał.

– To by do­pie­ro była sztu­ka, ut sic!

To­wa­rzy­sze jego, ja­sny i czar­no­wło­sy, nie mo­gli się wstrzy­mać od śmie­chu.

– Tej sztu­ki my mo­że­my do­ka­zać – do­dał Pio­trow­ski – ale po­trze­ba iść zgod­nie i gro­ma­dą.

A nie do­syć nas, San­do­mie­rzan, choć my z Kra­ko­wia­na­mi za­wsze przo­dem idzie­my; dru­gie też wo­je­wódz­twa mu­sie­my so­bie po­zy­skać, aby szły ra­zem, a że u nas gęby się sze­ro­ko otwie­ra­ją rade, a w gło­wach czę­sto szu­mi, nie­ko­niecz­nie wszyst­kim trze­ba da­wać inne ha­sło nad to jed­no: Szlach­ta kupą!

– Pro­wa­dzi­li nas ma­gna­ci nie je­den raz za sobą po­słusz­nych, nie­chże choć ten raz idą za nami.

Wszy­scy go­ście, do naj­wyż­sze­go stop­nia oży­wie­ni, aplau­do­wa­li. Na­miest­nik tak był roz­grza­ny, że jesz­cze so­bie na­lał kie­li­szek dla ochło­dze­nia się i wy­chy­lił go.

– No, ale ko­góż wy­bie­rze­my? – py­tał Gar­wow­ski – bo w tym ją­dro rze­czy.

Pio­trow­ski po­pa­trzył na nie­go.

– Cze­śni­ku ko­cha­ny – rzekł – mnie się wi­dzi, że kto kró­lem bę­dzie, to pra­wie obo­jęt­na. Co król u nas może? Sta­ro­stwa roz­da­wać i ty­tu­ły, wię­cej nic. Ma­gna­ci go ob­sią­dą, ob­le­gną i bę­dzie mu­siał ska­kać, jak mu za­gra­ją. No, ale nie prze­czę, że dla za­gra­ni­cy król coś zna­czy, re­pre­zen­tu­je Rzecz­po­spo­li­tą, trze­ba więc, aby miał choć po­sta­wę po temu.

– Si fa­bu­la vera – rzekł Gar­wow­ski – bo i wi­ze­run­ki kła­mią. Kon­de­usz wy­glą­da ry­cer­sko, Lo­ta­ryń­ski ład­ny męż­czy­zna.

– Kon­de­usz to Fran­cja – rzekł Pio­trow­ski – a ona nam już do­ku­czy­ła… Lo­ta­ryń­ski ra­ku­skie­go domu po­krew­ny, to pra­eter prop­ter ra­ku­sza­nin, a i to nie bar­dzo nam miły ród.

– Czy­ha na nas, jak na Wę­grów i Cze­chów – do­dał ja­sno­wło­sy.

– No, a Piast? – wtrą­cił na­miest­nik czar­ny.

– Piast! Piast! – roz­śmiał się Pio­trow­ski, po­cie­ra­jąc czu­pry­nę – żeby to moż­na zna­leźć ta­kie­go Pia­sta, z któ­re­go by lę­dź­wi wy­szedł dla nas Chro­bry… ba! ba! ba!

Go­ście zno­wu chó­rem się śmia­li.

– Niech so­bie i Piast bę­dzie – rzekł go­spo­darz – ale z nim przyj­dzie wie­le in­kon­we­nien­cji… ro­dzi­na, ko­li­ga­ci, nie­przy­ja­cie­le.

Tu chwil­kę mil­czał i do­koń­czył.

– A ja wam co po­wiem, nie łap­my ryb przed nie­wo­dem. Głów­na rzecz, pa­nom się nie daj­my. Niech to bę­dzie elek­cja szla­chec­ka, na­sza… a co do kan­dy­da­ta – los roz­strzy­gnie. Śmie­li się raz na elek­cji, gdy ktoś krzyk­nął: Ban­du­ra!… Ja zaś mó­wię: Bo­daj Ban­du­ra, aby nasz, a nie pań­ski i taki, co so­bie ko­ro­nę ku­pu­je. Po­każ­my, że ona je­śli jest na sprze­daż, to nie u nas.

Pa­no­wie niech nią fry­mar­czą, jak chcą, my – ją da­je­my. Co Bóg na­tchnie…

Słu­cha­li wszy­scy z na­le­ży­tym dla Pio­trow­skie­go po­sza­no­wa­niem.

– Ja wam po­wia­dam, mili bra­cia – po­wtó­rzył Pio­trow­ski – trze­ba się o to sta­rać, aby szlach­ta sta­nę­ła jak je­den mąż… kupą… Na to trze­ba so­bie sło­wo dać i nad tym pra­co­wać…

– Zgo­da! – za­wo­łał cze­śnik – ha­sło tedy: Szlach­ta kupą! – A kto ją po­pro­wa­dzi? Pio­trow­ski my­ślał i rzekł spo­koj­nie:

– A Pan Bóg! Cze­śnik skło­nił gło­wę.

– I na to zgo­da – szep­nął.

– Nie przyj­dzie nam to ła­two – cią­gnął da­lej go­spo­darz – bo pa­no­wie w nie­któ­rych zie­miach mają mię­dzy szlach­tą klien­tów, słu­gi i uję­tych lu­dzi. Tego syn dwo­rza­ni­nem u wo­je­wo­dy, tam­te­go cór­ka we frau­cy­me­rze kasz­te­la­no­wej, a dzier­ża­wy i do­ży­wo­cia…

Zmarsz­czył się ja­sno­wło­sy.

– Prze­cież się nikt nie za­prze­da­je za to – krzyk­nął – a tu nie idzie o małą spra­wę, ale o gar­dło­wą… Nam su­mie­nia nic wią­zać nie po­win­no.

– Śpie­wa­my do Du­cha Świę­te­go: Veni Cre­ator spi­ri­tus – wtrą­cił Pio­trow­ski – słu­chaj­myż Du­cha, a nie pań­skich roz­ka­zów!

– Szlach­ta kupą!

– Szlach­ta kupą! – chó­rem po­wtó­rzy­li ja­sno – i czar­no­wło­sy.

Cze­śnik mil­czał.

– Tan­dem – ode­zwał się po na­my­śle – gdy­by z eks­klu­zją Kon­de­usza i Lo­ta­ryń­skie­go, daj­my na to, nie zo­sta­ło nam nic, tyl­ko wy­bór Pia­sta… Więc ko­góż?

– Wierz­cie mi, że to już wszyst­ko jed­no – rzekł Pio­trow­ski – ma Piast za sobą wie­le, ale ma i prze­ciw­ko so­bie… Każ­de­mu wy­bra­ne­mu z mię­dzy rów­nych, któ­re­go ma­je­sta­to­wi ju­tro się trze­ba po­kło­nić, będą za­zdro­ścić, prze­ciw każ­de­mu będą spi­sko­wać… Głów­na rzecz, aby żoł­nie­rzem był. Resz­ta…!

Mach­nął ręką.

– Mó­wi­cie o Pia­ście – do­dał ja­sno­wło­sy – a szlach­ta już na żart y so­bie męż­ne­go wo­ja­ka Po­la­now­skie­go z ust do ust po­da­je.

– Po­la­now­ski taki do­bry jak i Lu­bo­mir­ski – skon­klu­do­wał Pio­trow­ski – ale się do tego przy­go­tuj­my, że kró­le­stwo bę­dzie szla­chec­kie, mu­si­my go wy­brać z pa­nów, dla­te­go, że ich wszy­scy zna­ją… Prze­cież i to była szlach­ta, tyl­ko zde­ge­ne­ro­wa­na…

Na­ra­da za­czy­na­ła osty­gać.

– O kan­dy­da­cie na­szym do­pie­ro na Woli i koło szo­py mó­wić bę­dzie­my – cią­gnął da­lej go­spo­darz – ją­dro w tym, aby szlach­ta po­ka­za­ła, że ona coś może. Na to nig­dy lep­szej nie wy­bie­rze go­dzi­ny. Pa­no­wie so­bie uło­ży­li, ukar­to­wa­li wszyst­ko, pew­ni są swe­go, pie­nię­dzy na­bra­li, skó­rą ży­we­go niedź­wie­dzia się po­dzie­li­li, a my im po­ka­że­my, że oni tu nie są go­spo­da­rza­mi, tyl­ko my!

Wy­ra­zy te, wy­mó­wio­ne do­bit­nie, tak tra­fi­ły do prze­ko­na­nia, a ra­czej do mi­ło­ści wła­snej przy­by­łych, iż się aż z krze­seł po­zry­wa­li, po­ta­ku­jąc go­rą­co. Cze­śnik wska­zał na Pio­trow­skie­go, gło­wę przed nim uchy­la­jąc.

– To nasz wódz i dyk­ta­tor – rzekł – ha­sło dane, zdraj­cą bę­dzie, kto go nie przyj­mie…

Go­spo­darz przy­jął skrom­nie po­chwa­łę.

– Wszyst­ko to do­brze – rzekł – ale nie za­po­mi­naj­cie o tym, że je­śli się pa­no­wie het­ma­ny, kanc­le­rze, mar­szał­ko­wie itp. do­wie­dzą za­wcza­su o na­szym ha­śle, oni je wni­wecz ob­ró­cą. W tym rzecz, aby ro­bić, co trze­ba, a nie gło­sić nic.

Cze­śnik się za­du­mał.

– W tym sęk! – za­mru­czał – jak­że ja mam na­wra­cać, kie­dy mi o mo­jej re­li­gii mó­wić nie wol­no?

– Jak? – prze­rwał go­rą­co Pio­trow­ski. – Oto wprost, tyl­ko bij­my na pa­nów i ich sza­chraj­stwo, z tego samo z sie­bie wy­nik­nie, że szlach­ta pój­dzie swo­im dwo­rem i ho­no­rem. Woj­na prze­ciw ma­gna­tom, któ­rzy nas za szu­je mają i z tym się od­zy­wa­ją, woj­na prze­ciw­ko prze­kup­stwu i fry­mar­kom…

Dziś już wia­do­mo, ile zło­ta roz­sy­pał król fran­cu­ski dla Kon­de­usza i Lo­ta­ryn­gii. Obie­cu­je, daje ską­po, ale pod­pi­sów jego i ob­li­gów do­syć jest po kie­sze­niach…

– Prze­ciw­ko pa­nom!… W to mi graj!… – z okrut­ną go­rą­co­ścią po­rwał się ja­sno­wło­sy woj­ski – prze­ciw­ko pa­nom… Pre­po­ten­cji ich co­raz ro­sną­cej ko­niec po­ło­żyć po­trze­ba… My krwa­wi­cą na­szą i krwią na­szą bro­nie­my Rze­czy­po­spo­li­tej, na nas cię­ża­ry spa­da­ją, a oni bio­rą żupy i na żupy asy­gna­cje, pa­nis bene me­ren­tium, sta­ro­stwa, dzier­ża­wy, te­nu­ty, jur­giel­ty… Nas już mało nie w nie­wol­ni­ków ob­ró­ci­li. Czas się otrzą­snąć… Czas!

Chó­rem po­wtó­rzo­no:

– Czas!

Wszyst­kie twa­rze były moc­no za­ru­mie­nio­ne. Pio­trow­ski mil­czał.

Zbli­ża­ła się pora obia­do­wa i czar­no­wło­sy po­wtó­rzył li­ba­cję kal­mu­sów­ką. Cze­śnik du­mał, go­spo­darz we­sół pod­żar­to­wy­wał so­bie z tych ma­gna­tów, prze­ciw­ko któ­rym spi­sko­wał.

– Gdy­by się nam uda­ło zro­bić im nie­spo­dzian­kę – po­wta­rzał.

– Jak Bóg Bo­giem zro­bi­my ją – wo­łał cze­śnik. – Pry­mas jest chy­try, prze­bie­gły, ale tchórz. Gdy za­dźwię­czą sza­ble szla­chec­kie, na wszyst­ko przy­sta­nie. Trud­niej bę­dzie z het­ma­nem.

– Hę! – pod­niósł gło­wę na­miest­nik – z het­ma­nem by­ło­by trud­no, bo żoł­nierz i wódz do­sko­na­ły, ale jako sta­ty­sta cho­dzi w spód­ni­cy. Tu jego jej­mość pro­wa­dzi… a ta – dru­ga Ma­ria Lu­dwi­ka, tyl­ko jej po­wa­gi nie ma… Nie obej­rzy się jej­mość, jak jej kan­dy­dat pad­nie.

– Ko­bie­ce rzą­dy, mo­spa­nie – rzekł Pio­trow­ski – choć się wam nie­do­łęż­ne wy­da­ją, głę­bo­ko się­ga­ją i dłu­go się czuć dają. Do dziś dnia nam pa­nu­je zmar­ła Ma­ria Lu­dwi­ka, wszyst­ko, co wi­dzi­my, jej dzie­łem. Z jej ręki mamy Kon­de­usza, z jej wy­cho­wa­nia pa­nią het­ma­no­wą i Ra­dzi­wił­ło­wą, jej modą mło­dzież się ubie­ra, jej ję­zy­kiem wszy­scy mó­wią i pi­szą. Daj Boże, aby oby­czaj­sprze­da­wa­nia wa­kan­sów nie po­szedł też dzie­dzic­twem na dwór nowy. Jesz­cze tak gwa­rzy­li, wy­glą­da­jąc, już ry­chło do sto­łu oznaj­mią, gdy ogrom­ne sa­nie przed mały ga­nek dwo­ru się za­to­czy­ły. Po­rwa­li się wszy­scy do na wpół­za­mar­z­łych okien. Gość to był zno­wu, ale tym ra­zem nie lada, bo sa­nie ota­cza­ła licz­na służ­ba i zwia­sto­wa­ła pana.

Skrzy­wił się Pio­trow­ski, wszy­scy spoj­rze­li się po so­bie, wtem drzwi otwar­to i w nich uśmiech­nię­ty, ubra­ny wy­kwint­nie, ale po pol­sku, uka­zał się pod­ży­ły męż­czy­zna.

Był to pan kasz­te­lan san­do­mier­ski. Pio­trow­ski mało go znał, a choć z jego wio­ska­mi są­sia­do­wał, kasz­te­lan w nich rzad­ko prze­by­wał, iż się pra­wie nie wi­dy­wa­li.

– Po­pod bra­mą, uczcić pana bra­ta, prze­jeż­dża­jąc – po­czął grzecz­nie wsu­wa­jąc się kasz­te­lan, któ­re­mu to­wa­rzy­szył słusz­ne­go wzro­stu, mło­dziu­tecz­ki bra­ta­nek – nie mo­głem tego prze­nieść na so­bie, aby go choć chwi­lecz­kę nie na­wie­dzić. Spie­szę się bar­dzo, bo nam ten kap­tur wie­le do czy­nie­nia daje, ale choć po­kło­nić się chcia­łem.

Pio­trow­ski przy­jął pana z po­wa­gą, ale za­ra­zem uprzej­mo­ścią. Kasz­te­lan ra­czył usiąść, nie od­mó­wił kal­mu­sów­ki i prze­ką­ski, choć cią­gle po­wta­rzał, że mu się spie­szy, a w koń­cu okiem rzu­ciw­szy po zgro­ma­dze­niu, któ­re zim­no go i mil­czą­co przyj­mo­wa­ło, za­wo­łał:

– Cóż, de pu­bli­cis?

Py­ta­nie głów­nie było do go­spo­da­rza skie­ro­wa­ne, któ­ry po krót­kim na­my­śle od­rzekł:

– Wszy­scy by ra­dzi jak naj­prę­dzej ów kap­tur z gło­wy zdjąć, po­trze­ba nam kró­la.

– Świę­te sło­wa! – po­twier­dził kasz­te­lan, by­stro się oglą­da­jąc – ale mnie się zda­je, że tak jak­by­śmy go już mie­li. Una­ni­mi­ta­te przej­dzie Kon­de­usz.

– A Lo­ta­ryń­ski? – spy­tał go­spo­darz.

Kasz­te­lan się skrzy­wił.

– Za­le­ca­ją go nam jako ry­ce­rza i wo­ja­ka, ano, my doma też mamy swo­ich het­ma­nów, któ­rzy mu nie ustą­pią. Więc to za­le­ta dla nas ma­łej wagi. Nam trze­ba ta­kie­go, co by woj­sku miał czym za­pła­cić – to grunt. Kon­de­usz zaś w grosz za­sob­ny, nikt się z nim mie­rzyć nie może.

Mil­cze­li wszy­scy. Pio­trow­ski gło­wą po­trzą­sał i rzekł obo­jęt­nie:

– My­śmy, pa­nie kasz­te­la­nie, sta­ty­ści nie­wiel­cy, oglą­da­my się na ich­mo­ściów, któ­rzy wy­żej sie­dzi­cie i wi­dzi­cie da­lej. Byle elek­cja nas dłu­go w polu nie trzy­ma­ła, bo i ko­nie, i lu­dzie po­chud­ną.

Ta od­po­wiedź wy­mi­ja­ją­ca po­do­ba­ła się pono kasz­te­la­no­wi, któ­ry ją przy­jął uśmie­chem we­so­łym.

– Na to je­den spo­sób jest – rzekł – nie­dłu­go cze­ka­jąc Kon­de­usza okrzyk­nąć.

– A cóż na to po­wie pan pod­kanc­le­rzy – mruk­nął cze­śnik.

Kasz­te­lan ręką skre­ślił w po­wie­trzu ja­kiś znak nie­zro­zu­mia­ły.

– Pod­kanc­le­rze­mu się chcia­ło dru­ko­wać książ­kę – rzekł z prze­ką­sem – i wy­dał cen­zu­rę, ale ona się sama cen­zu­ru­je, boć Piast nie­moż­li­wy. Jest ich nad­to, aby się jed­ne­go z nich wy­brać mo­gło. A co nam Piast przy­nie­sie, gdy obcy mo­nar­cha i pie­nią­dze, i alian­se, i so­ju­sze, i po­moc­ni­ków dla Rze­czy­po­spo­li­tej, i skarb za­si­li.

To mó­wiąc po­wstał kasz­te­lan, nikt mu nie prze­czył. Do­był jaj­ka no­rym­ber­skie­go zza żu­pa­na, spoj­rzał na go­dzi­nę i na­tych­miast się po­czął że­gnać.

– Wasz­mość, ko­cha­ny są­sie­dzie – do­dał na wy­jezd­nym, zwra­ca­jąc się do Pio­trow­skie­go – spo­dzie­wam się, cza­su elek­cji bę­dziesz z nami. San­do­mie­rza­nie wszy­scy za Kon­de­uszem.

Nie wy­je­chał jesz­cze za wro­ta, gdy cze­śnik, za boki się trzy­ma­jąc, po­wró­cił do ba­wial­ni i za­wo­łał:

– Tra­fił jak kulą w płot!III

Była wio­sna, czas na elek­cję ozna­czo­ny się zbli­żał, a pry­mas naj­czę­ściej prze­by­wał w Ło­wi­czu, do­kąd co­dzien­nie zjeż­dża­li się wszy­scy przy­ja­cie­le Kon­de­usza. Po twa­rzach i z hu­mo­rów go­ści moż­na było zmiar­ko­wać ła­two, iż spra­wa fran­cu­skie­go kan­dy­da­ta sta­ła jak naj­po­myśl­niej. Pry­mas przed po­ufa­ły­mi otwar­cie wy­zna­wał, że pew­nym był wy­bo­ru.

Za­wcza­su już roz­po­rzą­dza­no wa­kan­sa­mi, ja­kie w cza­sie po­mię­dzy kon­wo­ka­cją a elek­cją się od­kry­ły lub mo­gły być spo­dzie­wa­ny­mi. Sta­ry Praż­mow­ski roz­da­wał je po na­ra­dzie ze swy­mi po­moc­ni­ka­mi, nie wąt­piąc, iż woli jego za­dość się sta­nie. Po­mi­mo tej pew­no­ści czu­wa­no jed­nak i Praż­mow­ski co­dzien­nie od­bie­rał wia­do­mo­ści z pro­win­cji o uspo­so­bie­niach, ja­kie się tam ob­ja­wia­ły.

Trzej naj­dziel­niej­si kon­de­uszo­wi po­plecz­ni­cy: ar­cy­bi­skup, So­bie­ski i kanc­lerz Pac znaj­do­wa­li się wła­śnie w ga­bi­ne­cie Praż­mow­skie­go na na­ra­dzie zwy­kłej, gdy dwo­rza­nin star­szy oznaj­mił o przy­by­ciu stol­ni­ka Go­rzeń­skie­go, a Praż­mow­ski znać dał, aby go na­tych­miast wpusz­czo­no.

Ma­zur, pan Ce­dro Go­rzeń­ski, bar­dzo da­le­ki po­wi­no­wa­ty ro­dzi­ny ar­cy­bi­sku­pa, czło­wiek skrom­ny i nie­zna­ny, kry­ją­cy się nie­mal z sobą i sto­sun­ka­mi swo­imi, był jed­nym z tych wier­nych sług Praż­mow­skie­go, któ­rzy roz­ka­zy jego speł­nia­li i czu­wa­li nad przy­go­to­wa­niem przy­szłej elek­cji – ani­ma dam­na­ta sta­re­go swe­go pana, Go­rzeń­ski miał dar szcze­gól­ny wci­ska­nia się wszę­dzie, ode­gry­wa­nia róż­nych ról we­dle po­trze­by i za­sią­ga­nia po­trzeb­nych in­for­ma­cji.

Nikt by w tym skrom­nie ubra­nym, ły­sym nie­co, po­kor­nym, ci­chym stol­ni­ku nie do­my­ślił się na­rzę­dzia pry­ma­sa, któ­ry jak gdy­by go nie znał, nig­dy w Ło­wi­czu po­ka­zy­wać mu się nie do­zwa­lał na­wet. Go­rzeń­ski miał do­syć miru u szlach­ty, a ni­ko­mu nie za­wa­dzał. Nie wy­strze­ga­no się go wca­le, gdyż nie do­my­śla­no się w nim czyn­ne­go po­moc­ni­ka kon­de­uszo­wych… W sto­sun­ku do swe­go pro­tek­to­ra i przy­ja­ciół jego Ce­dro tak się oka­zy­wał po­kor­nym, po­słusz­nym, mięk­kim, jak­by sam przez się nic nie zna­czył i nie mógł, jed­nak­że – dzię­ki nad­zwy­czaj­nej gib­ko­ści swej – umiał nie­znacz­nie wy­śle­dzić to, co mu wie­dzieć było po­trze­ba, i po­kie­ro­wać we­dle swej my­śli pa­na­mi bra­cią.

Uka­za­nie się Go­rzeń­skie­go w tej go­dzi­nie nie oznaj­my­wa­ło nic nad­zwy­czaj­ne­go, nie­mal co dzień sta­wił się on z do­nie­sie­nia­mi do pry­ma­sa, po roz­ka­zy jego. Przy­tom­ność So­bie­skie­go i Paca, dla któ­rych ta­jem­nic nie miał, nie prze­szka­dza­ła mu po­uf­nie roz­mó­wić się z wier­nym słu­gą.

Stol­nik skrom­nie sta­nął w pro­gu, po­kło­nił się bar­dzo ni­sko z ko­lei dy­gni­ta­rzom i cze­kał.

Pry­mas z wi­docz­nym ukon­ten­to­wa­niem spo­glą­dał na przy­by­łe­go, lu­bił go i ce­nił.

– Cóż tam nam przy­no­sisz, mój Ce­dro! – rzekł ci­chym i mięk­kim swym gło­sem ar­cy­bi­skup. – Quid novi?

Go­rzeń­ski na­my­ślać się zda­wał chwi­lę, ba­da­ją­ce czy po­ro­zu­mie­wa­ją­ce się wej­rze­nie rzu­cił na pry­ma­sa, ale ode­brał od­po­wiedź nie­mą, iż otwar­cie mó­wić może. Samo wszak­że py­ta­nie i wąt­pli­wość zwia­sto­wa­ły coś nie­zwy­kłe­go i Praż­mow­ski się po­ru­szył nie­spo­koj­nie.

– Quid novi? – po­wtó­rzył.

Go­rzeń­ski po­gła­dził ły­si­nę, po­ru­szył gło­wą i tro­chę wa­ha­jąc się roz­po­czął.

– W isto­cie no­we­go coś przy­no­szę – rzekł – cho­ciaż może to być nie­do­rzecz­ną baj­ką, któ­ra spraw­dze­nia po­trze­bu­je…

Wszyst­kich oczy cie­ka­wie zwró­ci­ły się na mó­wią­ce­go.

– Szlach­ta w Ka­li­skiem, w San­do­mier­skiem i w Kra­kow­skiem – cią­gnął da­lej Go­rzeń­ski – bu­rzy się tro­chę…

– Oh! – prze­rwał pry­mas – bę­dzie mia­ła czas się wy­bu­rzyć.

Ce­dro gło­wą za­wa­hał.

– Tym­cza­sem prze­ciw­ko Kon­de­uszo­wi się spo­so­bią – mó­wił – je­dy­nie dla­te­go, iż se­na­to­ro­wie i pri­ma­tes regi są za nim. Ruch ten się wzma­ga.

Zmarsz­czył się pry­mas.

– A ko­góż oni chcą? – za­py­tał gniew­nie pra­wie. – Lo­ta­ryń­skie­go może!

– Wca­le nie – od­parł szlach­cic – oni sami nie wie­dzą, kogo po­sta­wić… po tro­szę im Piast księ­dza Ol­szow­skie­go gło­wy za­wró­cił.

– Ab­sur­dum – za­mru­czał pry­mas – nie wi­dzę w tym naj­mniej­sze­go nie­bez­pie­czeń­stwa, bo na Pia­sta żad­ne­go nig­dy się nie zgo­dzę. Cóż nam to szko­dzi, że się za­ba­wią uro­je­niem.

Jaki Piast? któ­ry? – co­raz ży­wiej uno­sząc się mó­wił pry­mas. – Ol­szow­ski ten, to praw­dzi­wy tur­ba­tor cho­ri. Po­są­dzam go, że tyl­ko, aby nam tro­ski przy­mno­żyć, na żart Pia­sta za­le­ca, boć wie, że go nie ma i być nie może!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: