Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król Pik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 listopada 2021
Ebook
29,99 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król Pik - ebook

Londyn, początek XX wieku. Młoda arystokratka Eleanor Hardinge zyskuje na salonach miano skandalistki i musi zmierzyć się z towarzyskim wykluczeniem przez londyńską socjetę. Rozdarta pomiędzy walką o własne szczęście a zatargami ze znienawidzonym szwagrem Roderickiem, próbuje budować związek z Cillianem. Ten jednak coraz mocniej angażuje się w działalność niepodległościową na rzecz Irlandii, wikłając się przy tym w niejednoznaczne układy towarzyskie.

Gdy sprowokowana przez szwagra Nora zostaje wplątana w jego niecną intrygę i wpada w kolejne kłopoty, sytuację postanawia wykorzystać lord George Moubray, jej adorator.

Bohaterka, brutalnie wyrwana ze świata arystokracji, musi zmagać się ze swoją bezsilnością, samotnością i kruchością. Nie byłaby jednak lady Eleanor, Damą Kier, znaną z poprzedniej powieści autorki, gdyby nie podjęła i tego wyzwania.

Czy miłość jest wystarczającą siłą do pokonania wszystkich trudności?

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67084-09-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czy chciała, czy nie chciała, Eleanor Hardinge nieustannie była na ustach wszystkich członków socjety. Roderick Hardinge, czy raczej lord Hardinge, jak teraz był tytułowany, dbał o to, by nikt nie zapomniał o skandalicznym zachowaniu Nory w Brighton, a jego matka i żona zmieniały te oczekiwania w czyny, przy okazji dorzucając swoje pomysły. Niebawem cały Londyn nie huczał o niczym innym, jak tylko o ekscesach Eleanor Hardinge, zarówno tych obecnych, jak i przeszłych. Były to pogłoski tak wydumane, że wydawałoby się, że nikt przy zdrowym zmysłach nie dałby im wiary. A jednak w przeciągu dwóch tygodni od tego tragicznego w skutkach bankietu w Brighton wieści o Norze Hardinge przechodziły z ust do ust na proszonych herbatkach, wystawnych śniadaniach na trawie czy w trakcie przechadzek po Hyde Parku.

— Wiecie, że ta skandalistka, Eleanor Hardinge, rzuciła się na lorda Hardinge’a w trakcie balu w Brighton niczym wściekła i go pobiła! To wprost nie do pomyślenia!

— Hrabia Falkley zerwał z nią zaręczyny, nie mogąc znieść jej zachowania! Podobno bezczelnie uwodziła innych dżentelmenów tuż pod jego nosem!

— Ta kobieta przynosi wstyd nazwisku Hardinge! Jest matką, a odesłała swego synka na wieś, by móc swobodniej poczynać sobie w Londynie!

— To niebezpieczna histeryczka… powinno się ją zamknąć w przytułku dla obłąkanych! Te skandaliczne zachowania tylko to potwierdzają!

Nawet w operze to Nora była wiodącym tematem rozmów, nie zaś wdzięki głównej solistki.

Kolejny występ w Covent Garden Theatre podczas tego sezonu, kolejne wydarzenie do przeżycia, by w kronikach towarzyskich mogło pojawić się poprzedzone tytułem nazwisko. Trwał właśnie antrakt i wszyscy wylegli z jasno oświetlonej sali oraz lóż, by znaleźć się we foyer. Ostatnimi czasy wymieniono tu żyrandole, dzięki czemu rozległe pomieszczenie nie dusiło się w przyciemnionym, pomarańczowym wręcz świetle, a cienie gości przestały przewyższać ich wzrostem.

Hrabina Helen Bulwer przeszła pod ścianę i w milczeniu obserwowała wielobarwny korowód wieczorowych toalet dam. Wśród tej kolorowej chmury gdzieniegdzie wychylały się ciemne surduty panów, lecz oni w większości przeszli do palarni, by przy cygarze dobić interesów. Panie skupiły się w dwu- i trzyosobowe grupki, konwersując ze sobą w najlepsze, ich rozmowy zaś z chwili na chwilę podwyższały temperaturę we foyer. Lady Bulwer niedbałym gestem przywołała kelnera i poczęstowała się szampanem. Jej myśli zajmowała Nora, która ominęła tę premierę, ale i tak jakby znajdowała się pośród tłumu, gdyż jej imię padało bez przerwy w trakcie rozmów. Czasami obecność nie jest konieczna, by ludzie mówili; wystarczy kilka zdeterminowanych przeciwniczek z dobrą pamięcią. Penelope Hardinge, od stóp do głów spowita w pastelowy błękit, co rusz wypowiadała imię szwagierki, jako odzew padało zaś: „ach, ta niezrównoważona histeryczka…!”, „chyba słyszała pani, co stało się w Brighton…?”. Lady Josephine trzymała się swoich starszawych przyjaciółek, nie mając zbyt wiele wspólnego z synową, jednak ona także robiła użytek ze znajomości. Stare kwoki nadawały się do plotek lepiej aniżeli podlotki, bo miały mniej obowiązków i w pełni mogły się poświęcić rozsyłaniu złych opinii. Starsza lady Hardinge przodowała w tym zajęciu. Hrabina nie spuszczała z oka obydwu dam, które szeroko uśmiechnięte i rozszczebiotane jak rajskie ptaki przechadzały się od jednej grupki do drugiej. Obserwowała je znad kieliszka szampana, stojąc na uboczu. Chciała oprzeć plecy o ścianę, lecz to nie uchodziło. Poprawiła spoczywającą na dekolcie pokaźną rubinową kolię, później przełożyła szmaragdowy pierścionek z palca środkowego na serdeczny. Jej satynowa suknia barwy turkusu wyraźnie odcinała się od beżowo-złotych ścian. Hrabina Bulwer dobiegała pięćdziesiątki i nigdy nie wyglądała lepiej. Po latach bywania na salonach nauczyła się wywierać odpowiednie wrażenie i teraz roztaczała dokoła swej osoby nimb królewskości, którego nie powstydziłyby się rzymskie cesarzowe. Westchnęła ukradkiem, rozejrzała się wkoło i posłała mijającej ją właśnie baronowej Morton wymuszony uśmiech.

Nudziła się nieco. To, że opera nie była ciekawa, to oczywiste. Nie przyszła tutaj, by napawać się sztuką. Znacznie bardziej interesujące jak zawsze były rozgrywki na towarzyskim firmamencie londyńskiej socjety. To od lat stanowiło jej największe hobby, tuż obok muzyki, rzecz jasna. Uwielbiała młode talenty, lecz jeszcze bardziej uwielbiała prowadzić obserwacje znajomych, dowiadywać się nowości oraz przede wszystkim, gromadzić informacje. Hrabina była wyjątkowo domyślna, zwracała uwagę na pozornie błahe niuanse, zmianę postawy ciała, nagły błysk w oku, wyższy ton głosu, łagodne muśnięcie dłoni o dłoń. Pozory zawsze liczyły się bardziej niż rzeczywistość, a ona potrafiła je dostrzec. Ona kochała je dostrzegać. Wydarzenia kulturalne same z siebie były nudne. Ileż można oglądać pląsające po scenie nastolatki? Nudziła się więc w trakcie aktów, ale nie wówczas, gdy przychodziło do antraktu. Wtedy odbywało się prawdziwe przedstawienie, tyle że bez kurtyny, bez suflera, no i nigdy nie grano na bis. Kto się potknął lub zapomniał kwestii, wypadał z roli bez szansy na poprawę — tak jak teraz Nora Hardinge. Na szczęście mogła liczyć na Helen. Lady Bulwer uwielbiała brylować wśród znajomych.

Zająwszy strategicznie miejsce pod ścianą, po niemal duszkiem wychylonym kieliszku szampana teraz, przypatrując się tłumowi we foyer, powoli raczyła się drugim.

W hallu panował więc zgiełk. Oczom lady Bulwer nie umknęła obecność matki Rodericka. Lord też tu był. Hrabina oderwała wzrok od twarzy lady Josephine i przeniosła go w przeciwległy kąt. Roderick, jasnowłosy, wysoki i przystojny wedle standardów wyższych sfer, rozprawiał o czymś z kilkoma starszymi mężczyznami. Zrobił uprzejmą minę i uśmiechał się, słuchając starego księcia Stanhope’a. Ten tłumaczył mu coś, szeroko gestykulując, a Hardinge kiwał nieustannie głową. Jeśli się nudził, potrafił to doskonale ukryć.

— Jeśli się pani nudzi, madame la comtesse, z przyjemnością dotrzymam jej towarzystwa.

Obserwacje Helen zakłóciło nagłe pojawienie się hrabiego Harthrama u jej boku. Spojrzała na niego oschle, powoli sącząc szampana. Nie zauważyła, kiedy się zbliżył.

„Starzejesz się, dziewczyno”, sarknęła w duchu. „Kiedyś nic nie było w stanie umknąć twojej uwadze. Dzisiaj wystarczy chwila zamyślenia, a nie dostrzegasz, jak zmienia się układ na szachownicy”.

Nie powinna z nim rozmawiać, gdyż należał do frakcji przeciwników jej męża, choć obydwaj byli torysami. Bulwer go nie znosił i robił wszystko, by ukrócić jego polityczne ambicje, które były doprawdy okazałe. Moubray marzył o objęciu stanowiska lorda namiestnika Irlandii, lecz do tego potrzebował aprobaty ministra, Thomasa Bulwera, który nie darzył Harthrama miłością. Przepychanki te trwały od lat, lecz ostatnimi czasy przybrały na sile.

— Jak pan sobie życzy, hrabio — odparła nieco oschle.

George Moubray rozejrzał się dokoła. Jego jasne brwi drgnęły, kiedy wzrok padł na osobę Hardinge’a, ale hrabia był uprzejmy i nie skomentował obecności parweniusza w towarzystwie. W przeciwieństwie do większości zgromadzonych gości nie pił zupełnie nic. Helen pomyślała, że rzadko widywała go raczącego się trunkiem, czy to na prywatnych balach, czy na oficjalnych wydarzeniach. Spodobało jej się to. Zbyt dużo mężczyzn wykazywało nadmierny pociąg do kieliszka. Nie żeby Bulwer pił na umór, skądże znowu. Thomas Bulwer był porządnym człowiekiem, którego szanowała, choć nie kochała.

Moubray skinął nieznacznie głową. Stali obok siebie przy ścianie w milczeniu przez pewien czas, pozwalając innym, by snuli domysły na ich temat. Blade oczy hrabiego wodziły po twarzach, na nikim nie zatrzymując się dłużej. To oczywiste, że nikt nie posądzał tej dwójki o romans — już samo takie przypuszczenie było absurdalne.

— To ciekawe — zagadnęła hrabina jako pierwsza, nie mogąc dłużej znieść milczenia.

— Co takiego, madame?

Ukradkiem wskazała na swojego męża, który stał w pewnym oddaleniu od nich zatopiony w dyskusji z ministrem dyplomacji. Co jakiś czas wybuchał gromkim śmiechem. Przy jego boku stał Tommy — ich jedyny syn, dziedzic i oczko w głowie rodziców. Wysoki dziewiętnastolatek o aroganckim uśmiechu, który od nauki wolał nocne eskapady z grupką swoich koleżków. Od urodzenia nosił grzecznościowy tytuł barona, co wbiło go w pychę, lecz był uroczy i nie dało się długo na niego złościć.

— Nie lubi nas pan — rzekła Helen, przenosząc wzrok z małżonka na hrabiego. — A jednak zauważyłam, że ostatnimi czasy często rozmawiamy.

— Tak się składa, że rozmawiam z wieloma osobami, choć wielu nie lubię — odparł Moubray beznamiętnym tonem.

— Z pewnością większości tutaj zgromadzonych — uściśliła hrabina. — Po co więc pan tu przyszedł, skoro nasze towarzystwo jest hrabiemu tak bardzo niemiłe? Przecież doskonale pan wiedział, że ona nie przyjdzie.

— Nie pojmuję, co madame ma na myśli.

Helen zerknęła na jego wysoką postać o posępnej minie. Prychnęła kpiąco pod nosem.

— Jestem może stara, ale nie głupia. Wy, mężczyźni, nigdy nie potrafiliście docenić kobiet. Ich domyślności. Sprytu. A my mamy tę przydatną zdolność dostrzegania waszych słabości. I potrafimy je wykorzystywać.

Hrabia Harthram uśmiechnął się z pewnym pobłażaniem.

— Bardzo to ciekawa teoria — przyznał, kiwnąwszy głową. Helen zrobiła cierpką minę i znowu spojrzała na swojego męża.

— Zawsze mnie fascynowała jedna wasza słabość. Kochanki. Mienicie się władcami świata, lecz wasze zachcianki są płytkie, a postępowanie rozczarowujące. Ma pan pojęcie, hrabio, jak wiele łączy pana z Bulwerem? Jak się nazywa ta pańska tancereczka? Wyleciało mi z głowy…

— To nieistotne — uciął. — Pani mąż blokuje moją nominację. Chcę wiedzieć dlaczego.

— Chyba nie ode mnie? — Helen zachichotała wdzięcznie i zerknęła na Bulwera, który właśnie podszedł z ministrem do kelnera z tacą. — Zapewniam, panie hrabio, nic o tym nie wiem. Jestem kobietą, a niewiasty nie mają zmysłu politycznego… no, chyba że chodzi o fatałaszki czy biżuterię. Ale tę kwestię także pozostawiam pańskiej ocenie. Lepiej zna się pan na rozdawaniu biżuterii. Czy mogę liczyć na pańskie względy? Moja cena nie jest znowu tak wysoka… — Zatrzepotała rzęsami tak jak czasami czyniła to Nora.

Przerwało jej pełne zniecierpliwienia westchnienie.

— Proszę się nie wysilać, madame — odparł Moubray. — Nie jest pani nawet marną imitacją. Podobne słowa brzmiały przyjemnie tylko w jednych ustach, a w pani osobie nie ma ani krzty uroku czy bezczelności Nory Hardinge.

Helen roześmiała się perliście i poufałym gestem położyła dłoń na jego przedramieniu. Nachyliła się, a obfita koronka, którą obszyto jej dekolt, zgniotła się w kontakcie z frakiem hrabiego. Moubray miał do Nory jakąś dziwną słabość, z którą się nie afiszował, ale też jej nie ukrywał.

— Wiedziałam, że jednak pan hrabia pojął, co miałam na myśli! To widać na pierwszy rzut oka, kto siedzi panu w głowie. Proszę mi wierzyć, na czym, jak na czym, ale na tym to ja się doskonale znam!

Zanim Moubray zdołał ustosunkować się do tego spostrzeżenia, hrabina Bulwer dostrzegła pewnego człowieka lawirującego pomiędzy pozostałymi gośćmi. Człowiek ów, na oko trzydziestoparoletni, pojawił się jakby znikąd — Helen nie widziała, by w trakcie aktu pierwszego zajmował swoją lożę. Wszyscy rozstępowali się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, lecz on nic nie robił sobie z szeptów za plecami. Po chwili w sali huczało jak w ulu, a damy przysłaniały swe lica wachlarzami, by skomentować pojawienie się między nimi tego mężczyzny.

Zatrzymał kelnera, łapiąc go bezceremonialnie za ramię. Rzekł coś i rozciągnął wąskie usta w uśmiechu, po czym zdjął z tacy ostatni pełny kieliszek szampana. Wypił alkohol jednym haustem, wydał z siebie głośne westchnienie i cisnął szkłem o podłogę.

Trzask rozbrzmiał w uszach zgromadzonych niczym pierwszy zwiastun burzy. Teraz już wszystkie oczy spoczęły na intruzie. Niektóre damy zaczerpnęły głośno powietrza, inne odwróciły wzrok i kręciły głowami, nie dowierzając tej impertynencji. Dżentelmeni przyjęli niezdecydowane miny, nie wiedząc, czy się oburzyć, czy roześmiać. Mężczyzna nic sobie nie robił z ich irytacji. Rozłożył szeroko ramiona, niczym prestidigitator po udanym bisie, i zaśmiał się drwiąco.

— Mili państwo, co z wami… rozbijanie szkła jest ostatnio très à la mode! — oświadczył kpiąco, obracając się dookoła, jakby szukał aprobaty.

— No tak… — rozległ się czyjś natarczywy szept. — Ta skandalistka…

Impertynent wskazał palcem w stronę, skąd dochodził głos, i pokiwał głową, a później ruszył dalej, nie zatrzymując się przy nikim na dłużej.

— A ten co tutaj robi…? — syknęła, mrużąc oczy, Helen bardziej do siebie niż hrabiego, lecz Moubray ją usłyszał. Wzruszył ramionami.

— Markiz Torfaine wraca ze swoich kolejnych wojaży. Kto wie czym to może grozić.

— Grozić? Komu? Przecież nie mnie… Panu hrabiemu także nie. Jeśli mnie pamięć nie myli, markizowi Torfaine brak jest jakichkolwiek ambicji politycznych. Jego jedyną ambicją jest zapić się na śmierć w burdelu — mruknęła hrabina z uśmieszkiem.

Ów człowiek dostrzegł Moubraya i skierował swoje kroki w ich stronę. Gdy lord Brackenwell zaszedł mu drogę, chcąc zamienić kilka słów, markiz minął go bezceremonialnie, jakby lord nic nie znaczył. W przelocie porwał kolejny trunek z tacy kelnera i trzymał go z gracją. Kosztowne, ciemne ubranie wisiało na nim, a on nosił je tak, jakby uszyte było z samodziału. Podszedł do nich, a na jego chudej twarzy pojawił się uśmiech. Jak jednak zauważyła Helen, nie sięgał on oczu markiza.

— Moubray, szukałem cię wszędzie — oznajmił zamiast powitania, wbijając świdrujące spojrzenie w twarz arystokraty. — Dobrze cię widzieć.

Moubray skinął nieznacznie głową.

— Lord Thurlowe — rzekł. — Co słychać w Berlinie?

— Tym razem nic ciekawego. Aufseldt i ja tylko piliśmy całymi dniami… Takie czasy, trudno dobrze pochę… — Markiz zrobił naburmuszoną minę jak szesnastolatek rozczarowany pierwszą wizytą w domu uciech.

Goście powrócili do przerwanych dyskusji, nie zajmując się dłużej obecnością intruza, a markiz już zatopił kły w jednej ofierze, jeśli kiedykolwiek przyszło komuś do głowy, by ochrzcić Moubraya w ten sposób. Tych dwóch arystokratów — dumny hrabia o nienagannej reputacji oraz markiz z lubością łamiący wszelkie zasady — stanowili swoje idealne przeciwieństwa i towarzystwo zdawało sobie z tego sprawę. Nie miało jednak pojęcia, że pomimo tak wielu różnic łączy ich szorstka przyjaźń. Markiz miał do hrabiego zaufanie i uważał go za człowieka honoru, w przeciwieństwie do pozostałej zbieraniny, jak zwykł nazywać londyńską socjetę.

— Powściągnij język, Thurlowe. — Moubray zmierzył go spojrzeniem pełnym przygany i wskazał na hrabinę. — Madame la comtesse nie musi słuchać takich określeń.

Thurlowe odwrócił głowę w kierunku Helen. Uniósł ciemne brwi, jakby dopiero spostrzegł, że hrabina stoi obok. Obdarzył ją chłodnym spojrzeniem i wykrzywił wargi w pogardliwym uśmieszku.

— Od kiedy zrobiłeś się taki wrażliwy, Moubray… Nie znałem cię od tej strony. A przecież nic takiego się nie stało. Hrabina lubi, gdy ją sponiewierać.

— Monsieur le marquis… — odezwała się Helen. Chciała poszukać męża, lecz para podstarzałych arystokratek o wysokich fryzurach skutecznie ich od siebie oddzielała.

— W Moskwie mówili mi, że należy cenić doświadczenie ladacznic, ale ja nie gustuję w przechodzonym towarze. Wybacz, madame la comtesse.

W odpowiedzi hrabina wydała z siebie westchnienie; Thurlowe nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Najpierw obrócił się i spojrzał na zgromadzonych za jego plecami przedstawicieli socjety. Ich usta wciąż krzywiły się, gdy mówili, lecz zagadką było, kogo tym razem dotyczą plotki.

— Wolę sięgać po świeże owoce. Moja najnowsza kochanka, panna Lemaire, jest bardzo odświeżająca. I bardzo francuska, bien sûr. Ogromnie się w niej kocham, więc ufundowałem jej niedużą pracownię w domu towarowym. Jej geniusz krawiecki niemal przewyższa jej inne zalety… Ale nie mówmy o tym. Doszły mnie słuchy o jakimś niedawnym skandalu… I o tej histeryczce. Hardinge, tak? Nie znam. Powiesz mi coś o niej, Moubray?

Urwał i wbił w hrabiego Harthrama uważne spojrzenie. Jego dłoń, ta trzymająca szampana, nieustannie kręciła malutkie kółka. Helen również zerknęła w stronę hrabiego; czuła, jak przenika ją chłód.

Moubray nie pozwolił sobie na reakcję. Beznamiętnie omiatał wzrokiem hall, a dłonie zaciskał na lasce. Markiz nie zwrócił uwagi na jego milczenie.

— Uwielbiam histeryczki. Może zerwę ten kwiat — oświadczył Thurlowe i za jednym haustem osuszył kieliszek.

— Jakie gatunki hoduje markiz w swoim ogródku? — zagadnęła Helen, nie odrywając wzroku od hrabiego. — Czyżby tulipany? Słyszałam, że teraz w modzie jest Semper augustus.

Hrabia drgnął nieznacznie, co nie uszło uwadze hrabiny. Spojrzał na nią, dostrzegła zdziwienie w jego oczach. Zrozumiał. Pojął, że Helen wie o bukiecie posłanym Norze. I bardzo dobrze. Pozwoliła sobie na wyzywający uśmiech. Nie zdążył nic powiedzieć, gdyż w tej chwili rozbrzmiał dzwonek wzywający na kolejny akt.

Markiz złapał go za ramię.

— Chodź, Moubray. Zapraszam do mojej loży. Popatrzymy sobie na zespół. Pozwól mi zgadnąć, która baletnica trzyma cię teraz na smyczy. Może też skorzystam… Chociaż słyszałem, że tancerki to chciwe bestyjki.

Obydwaj mężczyźni odeszli bez pożegnania, pozostawiając hrabinę samą.

Bulwer dołączył do żony dopiero na prowadzącej do loży alejce; Tommy przezornie trzymał się z tyłu, mając dla matki jedynie swój uśmiech. Ujęła jedną dłonią suknię, drugą rękę zaś wsunęła pod łokieć męża.

— Udane rozmowy? — zagaiła. — Rozmawiałeś z Lansdowne’em, widziałam.

Hrabia zasępił się na chwilę. Ich loża znajdowała się na pierwszym piętrze, a prowadziła do niej wąska alejka. Ciemnozielone ściany co kilka kroków zdobiły fotografie tancerek z zespołu w dosyć frywolnych pozach, a między nimi wisiały kinkiety o jasnych abażurach.

— Nie mam wystarczającego poparcia — odparł jej mąż. — Nasze plany mogą spełznąć na niczym.

— Nigdy nie potrafiłeś udawać dyplomaty. — Helen pokręciła głową. — Ani zjednywać sobie ludzi.

— To ty jesteś od czarowania, madame, nie ja.

— Mógłbyś nauczyć się paru sztuczek.

Bulwer zmarszczył brwi.

— Dobiegły mnie jakieś plotki dotyczące twojej małej pupilki — rzekł. — Jesteś pewna, pani, że nadal powinnaś się z nią przyjaźnić?

— Mnie nie obchodzi, jakim towarzystwem ty się otaczasz, monsieur — rzuciła z pewnym ostrzeżeniem, przypominając mu, że chroni jego sekret. — Lubię ją, potrafi mnie rozbawić.

— I to o niej rozmawiałaś z Moubrayem? — Hrabia uniósł brew.

Helen uśmiechnęła się krzywo. Kiwnęła przelotem mijającemu ich zaprzyjaźnionemu małżeństwu.

— Niezupełnie. Rozmawialiśmy o tobie, jeśli mam być szczera, monsieur. Chce wiedzieć, dlaczego blokujesz jego nominację.

— Nie mam zamiaru dopuścić do jego panoszenia się w Irlandii.

— Och. Myślę, monsieur, że jednak powinieneś nauczyć się więcej dyplomacji… Moubray może być przydatny.

— Wracając zaś do lady Eleanor… — Bulwer wolał zmienić temat. Jego brwi drgnęły nieco. Doszli już do loży, odsunął się więc, by przepuścić żonę przodem, i otworzył przed nią drzwi.

Hrabina zatrzymała się w progu.

— Nie pojmuję, monsieur, dlaczego nieustannie wiąże się jej osobę z osobą Moubraya. Ciekawe… — mruknęła do siebie, a w jej głowie pojawiła się pewna myśl. Rzuciła mężowi uważne spojrzenie; nie pora, by zastanawiać się nad tym.

Wyciągnęła dłoń do syna wciąż trzymającego się trzy kroki za rodzicami. Ścisnęła palcami jego palce i nachyliła się poufale do ucha.

— Chodź, skarbie. Teraz czas na drugą część przedstawienia.ROZDZIAŁ DRUGI

Było wczesne popołudnie, pora gnuśności i folgowania swoim kaprysom. Po drugiej stronie drzwiczek dorożki, na ulicach Whitechapel kłębili się ludzie — sprzedawcy pokątnych towarów, zmęczone robotnice zmierzające do swoich fabryk, by rozpocząć drugą zmianę, młodociani kieszonkowcy w za dużych kaszkietach. Nora obserwowała ich przez okno, częściowo kryjąc twarz za zasłonką i miała wrażenie, że wkracza do całkowicie odmiennego świata.

Wymknęła się z rezydencji, mając u boku Bharata, tak na wszelki wypadek. Gdyby nie zastała pana doktora albo gdyby on nie miał dla niej czasu; w takim wypadku musiała w jakiś sposób wrócić do domu, a wiedziała, że bezbronna, samotna młoda kobieta na East Endzie stanowi łatwy kąsek dla wszelkiego rodzaju łajdaków. Zbyt łatwy. Dlatego wzięła ze sobą służącego i przykazała poczekać na siebie kilka minut przed kamienicą. Jeśli nie wyjdzie, Bharat mógł spokojnie wracać do Dulwich, udać się do miasta w ramach wychodnego, czy też robić wszystko, na co mu przyjdzie ochota. Nora wiedziała, że jedyny problem, to trafić na pana Shawa, szczególnie jeśli szła bez wiedzy, czy będzie on w domu. Ale gdy już przekroczy jego próg… No cóż. Wtedy nie da się tak łatwo wyprosić, a skoro tak — on będzie musiał odprowadzić Eleanor do rezydencji, jak na dżentelmena przystało. W jej mniemaniu plan był doskonały. Nora wsiadała do zamówionej dorożki, pękając z dumy nad własną pomysłowością.

Woźnica początkowo kręcił nosem na podany adres.

— Thrawl Street? Whitechapel? — powtórzył i zerkał na Scarlett Rose pyszniącą się w słońcu niczym dzieło sztuki. — To nie jest miejsce dla młodych panienek.

— Nie pańska sprawa — odpowiedziała Nora na tyle opryskliwie, na ile pozwalało jej na to dobre wychowanie.

— Panienki pracodawca wie, dokąd się panienka wybiera? — zainteresował się fiakier, na co Bharat najpierw westchnął urywanie, a później próbował maskować śmiech kaszlem. Nora uniosła brwi i wzięła się pod boki jak przekupka na rynku. Wystarczyło jednak pomachać monetą, by uciszyć wścibstwo mężczyzny.

I tak oto zjawiła się w kamienicy pod adresem, który podał jej niegdyś Cillian. Gdy weszła do środka, w jej myślach pojawiła się cała masa pytań o to, czy na pewno to mądre postępowanie. Co ona właściwie mu powie? Co zrobi? Co zrobi on, jak zareaguje? A jeśli nie w smak mu będzie podobne najście? A jeśli uzna Norę za niespełna rozumu? Rozważała w duchu te pytania, kiedy uniosła dłoń i zastukała do pierwszych drzwi mieszczących się na parterze. Zanim jednak zdołała dojść do wniosku, że źle czyni, w progu stanęła skrzywiona staruszka i łypnęła na nią pogardliwie. Pani Hardinge obdarzyła ją uśmiechem, jakby spotkały się na salonach i spytała o Cilliana.

— Ot, przygruchał sobie jakąś latawicę! — rzuciła z niesmakiem kobieta i machnęła ręką w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro, po czym zatrzasnęła drzwi tuż przed samym nosem Nory.

Odgłos poniósł się po klatce schodowej, lecz zaraz znowu zapadła cisza. Jedynie z ulicy dobiegały czyjeś krzyki co rusz przerywane wybuchami gromkiego śmiechu. Raz nawet ktoś zagwizdał. Nora zamrugała, odetchnęła głęboko i rozejrzała się, niepewna, czy kobieta miała na myśli ją. Musiała mieć — nikogo innego nie było.

Eleanor stała samotnie na wypaczonych deskach, wodząc dokoła oczyma. To otoczenie — obskurna klatka schodowa — ją odstręczało, lecz równocześnie obserwowała je z niezdrową fascynacją, gdyż nigdy wcześniej nie gościła w podobnym miejscu. Dotąd nie zwykła oglądać plam grzyba o kształcie, który nasuwał jej na myśl bukiet kwiatów, nie czuła ostrego zapachu wilgoci, osiadającego na jej włosach i ubraniu. Nie sądziła nawet, że z bliska tak to wszystko wygląda. Przez chwilę serce zakołatało jej w piersi, a myśl skaziła wątpliwość, że może jednak przyjazd nie był tak dobrym pomysłem, jak wcześniej uważała.

Na pierwszym piętrze również znajdowało się dwoje drzwi, jednak w mieszkaniu po lewej nikt jej nie otworzył. Z kolei w wejściu do drugiego całkiem szybko stanęła dosyć ładna, młoda kobieta, brunetka, na pierwszy rzut oka równolatka Eleanor. Nora czuła jej uważny wzrok, który omiótł oblicze pani Hardinge, na dłużej zatrzymując się na blednącym sińcu przy prawym oku, pamiątce po uderzeniu przez Falkleya. Nic jednak nie rzekła.

Nos Eleanor drgnął niczym u zwierzątka, które zwietrzyło intruza, jednak przybrała na usta uprzejmy grymas. Zadała to samo pytanie, jakie zadała nieprzyjemnej sąsiadce. W przeciwieństwie do staruszki, twarz dziewczyny pojaśniała na dźwięk nazwiska Cilliana i zaprosiła Norę do środka.

— Pacjentka, tak? — zapytała nieznajoma miłym głosem, kiedy Eleanor przekroczyła próg mieszkania. — Na razie go nie ma, bo teraz pracuje na rano, ale niedługo powinien wrócić. Możesz zaczekać, jeśli chcesz.

Wskazała na krzesło, jedno z tych, które otaczały duży stół. Nora z wyuczoną gracją przyjęła zaproszenie.

Dziewczyna okazała się wyjątkowo energiczną osobą. Zajęła krzesło naprzeciwko, lecz długo nie zagrzała miejsca, bo zaraz powstała, wzięła jakąś koszulę, igłę i nitkę, i mrucząc pod nosem, że musi to zszyć przed wyjściem, przeszła do czynów. Jej drobne, zgrabne palce śmigały w tę i z powrotem, nie przerywając pracy, gdy zaczęła pogawędkę.

Nora w kilka minut dowiedziała się, kim jest ta ładna dziewczyna o melodyjnym głosie, dlaczego tutaj mieszka i z kim, jakie są jej marzenia, ile chciałaby mieć dzieci i jakie wymyśliła dla nich imiona. Pani Margaret Cuthbert, małżonka przyjaciela Cilliana, mówiła, przekłuwając się przez materiał, zawiązując szew. Ścieg, który prowadziła, biegł w równej linii. Patrzyła Norze prosto w oczy, niemal nie zwracając uwagi na to, co czynią ręce, a usta się jej nie zamykały. Przerywała na chwilę tylko po to, by odgryźć nitkę zębami, a zaraz znowu rozprawiała w najlepsze. Jej zdania były krótkie, acz celne, konkretne, słowa proste, pozbawione ozdobników, jakby już dawno pojęła sztukę ukazywania rzeczy takimi, jakie są, i nie potrzebowała ich upiększać.

Eleanor była pod wrażeniem. Nie odzywała się zbyt dużo; miała świadomość, że łatwo może zdradzić ją akcent. Splotła więc przed sobą dłonie niczym guwernantka i przypatrywała się Margaret z zaciekawieniem.

Nigdy dotąd nie obcowała z dziewczyną z nizin społecznych, a z pewnością nie z taką, która zachowywałaby się przy niej tak swobodnie.

Zresztą Nora odnosiła wrażenie, że faktycznie jest brana za guwernantkę albo kogoś w tym rodzaju. Jej ubranie, jakkolwiek skromne, i tak wykonano kiedyś z porządnego materiału. Pożyczyła je od swojej pokojówki. Jeśli właściwie pojęła chaotyczne tłumaczenia Mariette, Francuzka wybierała się w tym stroju na niedzielne msze. Lawendowa bluzka ładnie współgrała z rudością włosów, a ciemna spódnica była wystarczająco długa, by zakryć eleganckie, safianowe trzewiki. Nora wyglądała więc schludniej aniżeli pani Cuthbert w prostej szaroburej sukience i prawie na pewno nie sprawiała wrażenia pierwszej lepszej służącej.

— Nie chcę być wścibska… — zagadnęła Norę Margaret po krótkiej chwili milczenia, podczas której usiłowała nawlec nową nitkę przez ucho igły. Pośliniła ją w ustach i zmrużyła oko, starając się trafić przez malutką dziurkę. Wyszło jej to dopiero za trzecim podejściem.

Eleanor uniosła brwi. „Jeśli pytanie rozpoczyna się takim wstępem, zawsze jest wścibskie”, pomyślała z przekorą. Podparła brodę na dłoni i przyjrzała się dziewczynie.

— Tak?

— Z jakim problemem przychodzisz? — Margaret uśmiechnęła się nieśmiało. — To znaczy… Nie na każdy kłopot chirurg zaradzi. Ja też mogę pomóc. A jeśli nie ja, to mogę cię zabrać do kobiety, co się na tym zna. Chodzi o ciążę? — zapytała wprost Margaret, nie odkładając swojej roboty. Jej głos zabrzmiał rzeczowo.

Nora rozciągnęła usta w uśmiechu.

— Nie — odparła stanowczym głosem, który ją samą wprawił w zaskoczenie. — Nie chodzi o ciążę.

— Ach! — mruknęła rezolutnie Margaret. — To dobrze. Myślałam, że może zdarzył ci się kłopot — wycelowała palcem w stronę śladu po uderzeniu — i boisz się stracić posadę.

— Nic z tych rzeczy.

Zanim Eleanor wymyśliła resztę przekonywującego kłamstwa, w mieszkaniu pojawił się Shaw. Stanął tuż przy drzwiach, wbijając wzrok w Norę, ostatnią osobę, którą spodziewał się ujrzeć w tym miejscu. Jego jasne brwi powędrowały w górę i zmarszczyły się, kiedy dojrzał na jej twarzy ślad po uderzeniu; dostrzegła, że zacisnął pięści. Kiwnęła głową na powitanie, a nawet zmusiła się do pogodnego uśmiechu.

— To pani… — rzekł Cillian. Jego oczy śmignęły w stronę Margaret, która widocznie pojęła aluzję, gdyż podniosła się i mruknęła coś o swoich obowiązkach w szpitalu.

— Przepraszam za najście, pewnie nie spodziewał się mnie pan — wymamrotała Nora; uciszył ją gestem, więc nie mówiła nic więcej. Przeczekała, aż Cillian zdejmie marynarkę, a pani Cuthbert wciśnie na głowę wyblakły kapelusz i zniknie za drzwiami.

Shaw podbiegł do Nory dopiero wtedy, kiedy kroki jego przyjaciółki na schodach ucichły.

Porwał i przyciągnął ją do siebie, wzdychając. Musnął dłońmi jej włosy i odwrócił twarz ku sobie. Czubkiem palca dotknął sińca.

— Kto ci to zrobił? — spytał przez zaciśnięte zęby. Nora zauważyła, że jego rysy stwardniały, kiedy starał się ukryć złość. Pogładziła Cilliana po ramieniu.

— Mój narzeczony. Były narzeczony — podkreśliła i przywarła do niego całym ciałem. Jakby od niechcenia zaczęła rozpinać guziki koszuli. — Nie potrzebujesz się tym martwić. To nic nie znaczy. Zerwałam zaręczyny, choć on twierdzi, że to on je zerwał. To nic nie znaczy — powtórzyła uspokajającym tonem.

— Falkley? — upewnił się Shaw. Jego dłonie zacisnęły się na talii Nory i sprawiał wrażenie, że równocześnie chce i nie chce jej posiąść, jakby bał się, że silniejszy ruch może skruszyć ją niczym porcelanową figurkę. Przycisnął usta do jej skroni i odetchnął, napawając się zapachem włosów. — Falkley… — wypowiedział to nazwisko jak przekleństwo. — Odpowie za to, masz moje słowo. Nie skrzywdził cię bardziej? — w głosie Cilliana słychać było zaniepokojenie, kiedy nagle odsunął Eleanor od siebie na całą długość ramion.

Nora prędko zaprzeczyła.

— Usiłował mnie pohańbić, ale nie zdołał. To ja skrzywdziłam go bardziej. Uderzyłam go w głowę — odparła, a na jej ustach zagościł uśmieszek. — Kałamarzem. Ale nie mówmy o tym, bo nie przyszłam do ciebie, aby rozmawiać o tym człowieku… Przyszłam, żeby… No wiesz…

Westchnęła przeciągle i nie dokończywszy zdania, przyciągnęła Cilliana do siebie, całując go mocno. Palce Nory zacisnęły się na jego karku. Jej całą postać spowijał świeży zapach, a usta smakowały słodko, choć tym razem nie karminem ani nie szampanem. Przestała być „lady”, stała się zwykłą dziewczyną wymykającą z domu na schadzkę z ukochanym. I zamierzała z tej schadzki wyciągnąć dla siebie jak najwięcej.

Shaw, nie przerywając pocałunku, bez trudu posadził Norę na parapecie, jakby nic nie ważyła, i oparł się rękoma o szorstką, drewnianą framugę okna. Eleanor czuła na plecach chłód szyby. Odsunęła nieznacznie głowę i odsłoniła zęby w nieco wyzywającym uśmiechu.

— Naprawdę… chcesz to robić tu…? — ostentacyjnie wskazała wzrokiem na opuszczone o tej porze podwórko kamienicy za swymi plecami.

— Chcę to robić z tobą, wszystko jedno gdzie — odparł Shaw, rozpinając dwa górne guziki jej bluzki. Ku jego zmartwieniu, dziewczyna nosiła pod spodem jedwabną halkę o gęstym splocie.

Nora zacisnęła palce na drewnianym parapecie.

— Przecież ktoś może nas zobaczyć… — wyszeptała, a oczy jej błyszczały. Nie musiała silić się na skromność. Owszem, nie należała do zbyt cnotliwych dam, o czym świadczyła sama jej wizyta w tym miejscu, lecz niekoniecznie życzyła sobie świadków ich zbliżenia.

Cillian nie miał takich rozterek.

— Pieprzyć to — sarknął ze zniecierpliwieniem i opadł przed nią na kolana, obydwiema dłońmi podsuwając spódnicę Nory tak wysoko, jak zdołał.

Uśmiechnął się, kiedy sama rozsunęła nogi, najpierw odrobinę, drażniąc się z nim, a później coraz śmielej i śmielej. Rzeczywiście, w jego głowie nie było miejsca ani na zgorszenie sąsiadów, ani na wstyd, ani na nic innego. Wszystkie myśli zepchnął na bok, bo w tym momencie tylko ona się liczyła. Pragnął jej i był skłonny ją prosić, jednak Nora przyjęła go z chęcią. Przeciągnął dłońmi po jej obleczonych w gładkie pończochy nogach, a uczynił to z wielkim nabożeństwem, od dawna czekając, by móc jej dotknąć. Nora przeczesała palcami włosy Cilliana i na chwilę przymknęła oczy. A później poczuła, jak wiedzie ustami wzdłuż jej nogi, od kolana przez wnętrze uda, by zatrzymać się w miejscu, w którym wielu dżentelmenów chciałoby się znaleźć, ale ona znowu nie wpuszczała tam byle kogo. Uśmiechnęła się w niemym przyzwoleniu, by czynił jej to, na co ma ochotę. To, co czynił, czynił na tyle dobrze, by Nora po chwili głośnego oddychania zacisnęła usta na wierzchu dłoni i zdusiła jęknięcie. Wolała, żeby nikt jej nie słyszał — ani ktokolwiek z sąsiadów, ani pan Shaw. Lecz w końcu nie mogła się powstrzymać. Nie chciała. Wygięła szyję, przymknęła oczy, rozchyliła usta i pozwoliła Cillianowi czerpać przyjemność ze swego głośnego świadectwa, że to, co robił, robił bardzo dobrze. A gdy wreszcie podźwignął się z kolan, oddychając ciężko, na twarzy Eleanor gościł błogi uśmiech.

— Dobrze pan wie, co sprawia radość kobiecie, monsieur — rzekła cicho i przyciągnąwszy go ku sobie, pocałowała mocno. Kiedy odsunął się nieco, wykrzywiła usta w przymilnym uśmiechu, a jej ręce powędrowały ku ramiączkom halki, zsuwając je. Jeden po drugim. Wolno, wolniutko, z pewnym rozmysłem. Nie spuszczała wzroku z Cilliana.

— Zazdroszczę pańskim pacjentom, doktorze — rzekła, gdy jej ręce zaszły poniżej mostka. — Oni zawsze mogą liczyć na pańską uwagę. Szkoda, że pańska kochanka nie może powiedzieć tego samego o sobie.

Prychnął pod nosem, gdy usłyszał te słowa.

— Moja kochanka? A pani nią jest? — spytał drwiąco i chciał powiedzieć coś więcej, lecz nie zdołał, bo pani Hardinge zdążyła zsunąć halkę niżej, zanim słowa opuściły jego usta. Bez niej natomiast wyglądała tak, że Shaw był w stanie jedynie na nią patrzeć i napawać się tym, co widzi. Żadnych więcej myśli, żadnych słów.

Ostatecznie skończyli w łóżku; w bardzo niewygodnym łóżku, którego sprężyny uwierały Norę w plecy, gdy leżała wśród lichej pościeli, rozleniwiona jak kot i równie po kociemu zadowolona. Podźwignęła się na łokciach i rozglądała po pokoju z nieskrywanym zdziwieniem. Był ciasny, zastawiony byle jak skleconymi meblami. Widziała kilka książek o postrzępionych grzbietach, komodę z niedomykającymi się drzwiczkami. Ten pokój był tak odmienny od jej sypialni… Oglądała go najpierw w blasku dnia, ale w końcu cienie zaczęły się wydłużać, a za oknem zapadał zmierzch. W wieczornej szarówce wszystko przybrało posępniejszy wygląd aniżeli w dzień.

Nora nigdy dotąd nie gościła w podobnych warunkach i czuła się teraz niczym uczestnik ekspedycji, badający serce Afryki czy innego, dzikiego kontynentu. Ale to miejsce nie znajdowało się na nieznanym lądzie. To miejsce leżało zaledwie dłuższą chwilę drogi od jej ślicznej rezydencji, a wyglądało jak z całkowicie innego świata.

Potrząsnęła swą rudowłosą główką i uśmiechnęła się powoli do Cilliana, przyglądając mu się w tym słabym blasku pojedynczej świeczki, którą wcześniej skądś wysupłał.

— Myślę, że lubię pana, monsieur — mruknęła, przeciągając palcami po jego nagim ramieniu i torsie.

Dalej było tak samo.

Rozmawiał z nią do późna w noc w swój osobliwie oszczędny sposób, w jaki nie mówi się na salonach. Rozmawiali i przerywali dyskusje w tych momentach, gdy milczenie było im na rękę, ale obydwoje udawali, że to od nagłego przypływu namiętności. Nie szkodzi. Nora i tak była zadowolona, bo dowiedziała się wystarczająco dużo. Sama również dzieliła się informacjami o sobie. Poza tym… ona pragnęła jego, wszystkiego, co było związane z panem Shawem, więc kiedy zamiast odpowiedzieć na jej jedno pytanie dotyczące Paryża, Cillian przyciągnął ją do siebie i pocałował, Nora wcale się nie gniewała. Wręcz przeciwnie. Bo to było miłe. Doskonałe. Z każdym kolejnym słowem, nieważne — jego czy jej, przybliżała się, aż w końcu leżała tuż obok niego, dłonie zaś, na których wsparła brodę, miała oparte w okolicy jego mostka. I przyglądała się Cillianowi z uśmiechem.

Gdy dotknął jej oszpeconej twarzy, uczynił to z delikatnością, której się nie spodziewała. Przymknęła oczy, poddając się pieszczocie. Cillian lekko przeciągnął palcem po siniaku; na jego twarzy malowała się zaduma.

— Pożałuje tego, obiecuję ci — oznajmił cicho, bardziej do siebie niż do Nory, ale coś w jego głosie kazało jej wierzyć, że Shaw potraktuje tę obietnicę serio. Odsunęła od siebie jego rękę i zaśmiała, próbując bagatelizować sytuację.

— Nie musisz się tym denerwować. — Pokręciła głową. — Nie rób niczego, co może ci zaszkodzić.

— Potrafię o siebie zadbać — oświadczył Cillian przekonany o prawdziwości swoich słów.

Nora nie wątpiła w to zapewnienie, jednak nie chciała, by martwił się o nią albo wpadł w kłopoty z powodu napaści na arystokratę. Shaw wydawał jej się rozsądnym człowiekiem, może trochę porywczym, ale mimo wszystko rozsądnym. Cillian nie dał Norze czasu na roztrząsanie tego, co powiedział — nachylił się nad nią i pocałował, najpierw lekko w usta, po czym przeszedł niżej, wzdłuż żuchwy, na szyję, dekolt i piersi, Nora zaś z każdą kolejną chwilą zapominała o zmartwieniach.

Była to pierwsza noc w jej życiu, którą spędziła w łóżku kochanka. Miewała wcześniej romanse, jednak spanie u czyjegoś boku uważała za niepotrzebną poufałość. Nawet z Roderickiem… nie, obiecała sobie przecież, że nie będzie więcej o nim myśleć. U boku Cilliana Nora czuła się bezpiecznie i nie przeszkadzał jej mizerny wystrój pokoju ani niezbyt wygodne posłanie.

Rankiem wyprowadził ją z mieszkania, nim zdołała poznać jego przyjaciela — i zarazem męża miłej Margaret — o którym wiedziała już od Cilliana, że jest nieprzejednanym wrogiem arystokracji. Norze to nie przeszkadzało, a nawet była gotowa na konfrontację, rzecz jasna uprzejmą i elegancką, lecz Cillian wolał nie przedstawiać jej panu Cuthbertowi. Miniona noc wprawiła Eleanor w przyjemny nastrój, uległa więc jego prośbom. Mieszkanie opuścili w takim pośpiechu, że nawet nie zdążyła upiąć włosów. Poranki były już chłodne. Cillian narzucił na ramiona Nory własną marynarkę, a później poprowadził dziewczynę za rękę plątaniną ulic prosto do postoju dorożki.ROZDZIAŁ CZWARTY

Wiejska posiadłość Northwoodów nie była byle domkiem myśliwskim, tylko rozległą rezydencją wybudowaną z szarego kamienia jeszcze w czasach Tudorów. W oknach wstawiono witraże wyobrażające czerwono-białe róże. Posiadłość miała jedno piętro i spiczaste dachy.

Cillian spoglądał na nią, pyszniącą się w delikatnej porannej mgle. Przybyli tu wczoraj, a w zasadzie dzisiaj w środku nocy, kiedy dom nie mógł zaprezentować się w pełnej okazałości. Teraz nadrobił braki. Shaw odetchnął głośno, wciągając nosem rześkie powietrze. Nad lasem usytuowanym za rezydencją wisiało słońce, a niebo po przeciwnej stronie wciąż jeszcze miało barwę fioletu i widać było na nim pojedyncze gwiazdy. Cillian zadrżał, jego marynarka pozostawiała wiele do życzenia, jeśli chodziło o ochronę przed chłodem, a stan ten wzmagało niewyspanie. Arystokraci, przyjaciele hrabiego Bulwera, zerwali się skoro świt, by na rozgrzewkę postrzelać do ptactwa. Shaw towarzyszył im niczym jakaś cholerna przyzwoitka, ale trzymał się z tyłu. Ukradkiem zapalił papierosa. Dym mieszał się z chłodnym powietrzem. Ogrody posiadłości były rozległe, dom stał na wzniesieniu, a zarośla znajdowały się u stóp wzgórza, którego zbocza stanowił jedynie zadbany trawnik. I to tam ustawili się mężczyźni. Było ich pięciu, licząc gospodarza. Lord Bulwer dokonał formalnej prezentacji swojego lekarza, a w jego głosie brzmiała duma. Wicehrabia Northwood, stary i surowy zupełnie jak jego dom, ledwo raczył obdarzyć Cilliana spojrzeniem, dwóch pozostałych mężczyzn poszło jego śladem. Northwood skinął oszczędnie głową i mruknął coś o zyskownej posadce. Czwartym dżentelmenem był Hart, przyjaciel Bulwera, którego Shaw pamiętał z klubu „Apollon”.

— Gregory Hart. Najlepiej pan zrobi, panie Wright, jeśli go pan zapamięta, bo kiedyś zrobi zawrotną karierę w polityce — przedstawił go hrabia, a przyszły polityk mocno uścisnął Cillianowi dłoń. Jego ciemne oczy zmrużyły się i przemknęły przez twarz młodzieńca, wpatrując się z uwagą.

— Czy myśmy się już nie poznali? — zagadnął swoim nieco skrzekliwym głosem. Cillian pokręcił głową.

— Nie miałem przyjemności.

— Jest pan pewien? Wydaje mi się, że widziałem pana w którymś klubie dla dżentelmenów…

Shaw odparł coś niezobowiązującego, że do czasu, gdy poznał hrabiego, nie miał kontaktu z wyższymi sferami. Harta najwyraźniej taka odpowiedź zadowoliła, bo pokiwał głową. Więcej nie zwracał na niego uwagi, zajęty konwersacją z gospodarzem. Shaw przezornie milczał, chociaż kilkakrotnie Bulwer spoglądał na niego, jakby oczekując, że włączy się do rozmowy.

Northwood machnął ręką i zawołał, a jego człowiek wypuścił kaczkę w powietrze.

— Ładny strzał. — Hrabia Bulwer pokiwał głową, kiedy zwierzę upadło na trawę kilkanaście stóp dalej. Gospodarz wyjął łuskę i odsunął się, przytrzymując strzelbę łokciem. Wzruszył ramionami.

— Aresztowaliście kilku buntowników? — zapytał oschłym tonem.

— Czterech. To ci z Cavendish Square.

— Fenianie?

— Zapewne. Zaraza tocząca ten naród gorzej niż ta, która dopadła ich kartofle.

Mężczyźni roześmiali się w głos, a jeden z dżentelmenów odwrócił się ku nim ze srogą miną, sądząc, że śmieją się z niego. Bulwer uspokoił go szybkim komplementem.

— Przed wyjazdem przychodził do mnie mój człowiek z Leman Street — rzekł do Northwooda, biorąc go na bok. Cillian ulokował się w pobliżu, udając, że rozgląda się po okolicy. Słońce wschodziło coraz wyżej. Ciszę rozdarł krzyk kolejnego uwolnionego ptaka, krótki, bo zakończony odgłosem wystrzału. Hart nie trafił.

— Każdy pieprzony nabój ma trafiać w cel. Albo płać, do cholery — warknął Northwood, posyłając mu pełne złości spojrzenie i zwrócił się w stronę Bulwera. — I co mówił twój człowiek?

— Podejrzewa jeden lokal na East Endzie, jego zdaniem buntownicy mają tam swój przyczółek. Jakiś pub. Nazwa… hm… — Hrabia złamał broń i załadował. — Wyleciała mi z głowy. Coś ze słońcem, jeśli dobrze kojarzę. Po powrocie zamierzam wysłać kilku chłopców, by się rozejrzeli.

Krzyknął na służącego, by wypuścił kaczkę, a gdy ta przecięła powietrze, hrabia wyprostował się gwałtownie, zamarł na chwilę, wycelowawszy, i nacisnął spust. Cillian skrzywił się, kiedy wkoło rozbrzmiał huk. Nigdy nie był na polowaniach, miał więc bardzo mgliste i — jak się okazało — nieprawidłowe pojęcie o tym, jak to wszystko wygląda, począwszy od hałasu. Rzucił na trawnik niedopalonego papierosa, rozgniótł butem. Bulwer ustrzelił ptaka i tryumfalnie spojrzał na Northwooda, a w jego zaczerwienionych od krótkiego snu oczach błysnęło wyzwanie. Hart oddał dubeltówkę stojącemu z tyłu służącemu.

Każdy z lordów przybył tutaj z własnym lokajem. Teraz stali oni w pewnym oddaleniu od pracodawców, rozmawiając cicho między sobą. Ich liberie różniły się i z pewnością nie były zbyt komfortowym ubiorem. Shaw dostrzegł wśród nich Blythe’a, który spoglądał gdzieś w bok, tylko częściowo uczestnicząc w ich dyskusji. Pozostali zdawali nie zwracać uwagi na posępnego kolegę, ale Cillian go obserwował, zamiast podziwiać wprawne oko swego pracodawcy i jego celność. Dłoń Shawa obracała miarowo paczkę papierosów, którą trzymał w kieszeni. W lesie, w dolince zaczynały rozbrzmiewać odgłosy zwierząt, ale były nieśmiałe i cichły, gdy tylko wtrącał się w nie huk wystrzału. Hart ostatecznie zrezygnował ze strzelania, kiedy po raz drugi zmarnował nabój. Wśród pozostałych prym wiódł niezaprzeczalnie Thomas Bulwer, nie chybiając ani razu. Kolejny ptak padł na trawę z głuchym tąpnięciem. W powietrzu unosił się zapach śmierci, przebijając woń prochu oraz rześkość poranka.

— Za każdym razem myślę, że to Moubray. — Hrabia roześmiał się, znowu przełamując broń.

— Bo tak też skończy — odparł Northwood. Kiwnął na swojego lokaja, oddał mu strzelbę i kazał podać sobie coś do picia. — Kiedy dorwiesz tych burzycieli z East Endu, a oni wszystko ci wyśpiewają, cholerny Moubray skończy jak ta kaczka. Namiestnik Irlandii…? Ha! — Wicehrabia zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie. — Daruj. Za wysokie progi. Pamiętaj, Bulwer, nie możesz dopuścić do tego, by dostał tyle wpływów.

— Jeśli Lansdowne będzie nalegać…

— Niech nalega, do diabła. Daj mu innego kandydata. Naszego człowieka. — Northwood z powrotem chwycił swoją broń. — Każdego, byle nie Moubraya.

Bulwer spojrzał na stojącego w pobliżu Cilliana. Jego twarz, zaciętą w trakcie rozmowy, nagle rozjaśnił uśmiech.

— No, panie Wright! — wykrzyknął jowialnie. — I jak się panu podoba?

— A co? Pierwszy raz? — Gospodarz zerknął na Shawa z rozbawieniem.

— Obawiam się, że tak, monsieur le vicomte — odparł Cillian, skłaniając głowę. — Całkowity ze mnie nowicjusz.

— Och, musimy to zmienić! — Bulwer kazał służącemu Northwooda przytrzymać swoją broń. — Strzelał pan kiedyś, panie Wright…? Niech zgadnę. Nie, nie strzelał pan. Jest pan lekarzem, więc pańska profesja zapewne nie popiera naszego sportu. Dobrze mówię?

— Miałem w rękach broń, jeśli pan hrabia o to pyta.

— Czyżby? A to ciekawe. Kiedy?

— Przed laty. W Paryżu brat mojego ojca, także chirurg, służył w wojsku. — Cillian zapomniał, że wedle rozkazu O’Sullivan miał trzymać się wersji o starszym bracie. — Przeżył bitwę pod Isandlwana, lecz został kaleką i musiał zakończyć służbę i karierę. Trochę mnie uczył. Głównie medycyny, ale strzelać także.

Zapadła cisza. Panowie chwilowo zapomnieli o ptactwie; pięć par oczu wymierzonych było jedynie w Cilliana. Powiedział prawdę. Patrick Shaw walczył z Zulusami, a gdy bratanek mieszkał u niego w Paryżu, kazał mu strzelać ze swojego starego colta.

Cillian doskonale pamiętał pierwszy dzień nauki. Ile miał wtedy lat, szesnaście? Jeśli więcej, to nie dużo więcej. Był wciąż pozbawiony jakiejkolwiek ogłady i zgrabności, obrażony na cały świat, a rozmawiał w sposób, który — nawet po tylu latach od tamtej pory — wzbudzał uśmiech politowania na samo wspomnienie. Patrick położył pistolet na blacie ogołoconego ze wszystkiego stołu i opadł na krzesło stojące tuż obok tego, które zajmował bratanek. Kuchnia w jego mieszkaniu była ciasna i zagracona, pozbawiona kobiecej ręki, która mogła zaprowadzić tu porządek. Jedli przy tym stole, czytali przy tym stole, jeśli trzeba było, rozmawiali przy tym stole. Stanowił on sam środek mieszkania, wokół niego toczyło się życie. Cillian nie lubił przesiadywać blisko wuja. Mimowolnie odsunął się dalej.

— Wiesz, co to jest, chłopcze?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: