Król przypraw - ebook
Król przypraw - ebook
Gray Delacroix spędził życie na budowaniu światowej sławy przedsiębiorstwa handlującego przyprawami. Po wielu latach podróżowania wrócił do rodzinnej posiadłości, by wspomóc rodzeństwo, zanim wszystko wymknie się im spod kontroli.
Annabelle Larkin niedawno otrzymała posadę botanika w waszyngtońskim muzeum. Tam postawiono przed nią arcytrudne zadanie – pozyskanie dostępu do prywatnej kolekcji roślin ekscentrycznego przedsiębiorcy. Jeśli jej się nie uda, straci pracę, a gospodarstwo jej rodziców w Kansas zbankrutuje.
Kobieta nie spodziewa się, że wejście w świat rodziny Delacroix wciągnie ją w niebezpieczne intrygi polityczne i rozgrywki różnych grup interesów – i postawi przed wyborem między uczuciem a lojalnością wobec ojczyzny.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66977-112 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maj 1900, Waszyngton, D.C.
Annabelle Larkin nie zamierzała obrazić swoim śmiałym zapytaniem spadkobiercy jednego z wiodących przedsiębiorstw handlujących przyprawami, jednak odniosła wrażenie, że do tego doszło. List, jaki mężczyzna napisał do niej w odpowiedzi, wyrażał to jasno, przeczytała go jednak po raz drugi, doszukując się w jego nieprzychylnej treści choćby odrobiny nadziei.
Droga Panno Larkin,
otrzymałem Pani list z prośbą o przekazanie mojej kolekcji roślin do Smithsonian Institution. Podróże po świecie w poszukiwaniu tych rzadkich okazów zajęły mi dwie dekady, kosztowały wiele trudu, poświęceń i niemal doprowadziły mnie do śmierci. Zapewniam Panią, że znacznie lepiej dbam o rośliny, niż ma to miejsce w przypadku mizernych zbiorów, jakie widziałem w Smithsonian. Większość eksponatów była martwa i spreparowana dla celów wystawienniczych. Z tej przyczyny muszę odrzucić Pani propozycję zaopiekowania się moją kolekcją.
Gray Delacroix
właściciel Delacroix Global Spice
Westchnęła, po czym odłożyła list na stół laboratoryjny. Przekonanie Delacroix do podarowania kolekcji roślin zawsze było czymś mało realnym, jednak desperacja nie pozostawiała jej zbyt wielkiego wyboru.
– Ośmielę się spytać… – odezwał się pan Bittles z przeciwnej strony stołu.
Był jej przełożonym i od dnia, gdy pojawiła się w Smithsonian dwa miesiące temu, odczuwał wobec niej w głównej mierze pogardę. Annabelle, która przybyła z Kansas i potrzebowała mapy, żeby trafić do tego słynnego muzeum, nie znalazła sobie jeszcze miejsca w Waszyngtonie i czuła się tam zupełnie zielona, jak ziarno, które dopiero co wykiełkowało. Wszyscy inni pracownicy Smithsonian Institution studiowali na renomowanych uczelniach, takich jak Harvard czy Princeton, zaś jej dyplom pochodził ze Stanowego Uniwersytetu Rolniczego w Kansas. Nie była zatem klejnotem wśród naukowców zatrudnionych w tej instytucji.
– Pan Delacroix odrzucił naszą propozycję, jednak nadal mam nadzieję – oznajmiła, nie odbierając odmowy jako ataku na siebie. Była po prostu jedną spośród wielu botaników, którzy bezskutecznie próbowali uczynić jakiekolwiek postępy w sprawie Graya Delacroix.
Laboratorium, w którym pracowała razem z Bittlesem, było niewielkie, więc musiała się przepchnąć obok niego, by dojść do maszyny do pisania. Od razu wystukała odpowiedź.
Szanowny Panie Delacroix,
w moim poprzednim liście nie miałam intencji, by Pana obrazić. Wszyscy w Smithsonian są pod wrażeniem Pańskiej znakomitej kolekcji, szczególnie biorąc pod uwagę wyzwanie, jakim jest przetransportowanie egzotycznych roślin do Ameryki, nie pozbawiając ich przy tym żywotności i zdolności do owocowania. Ta wyjątkowość Pańskiego dokonania daje nadzieję, że zechciałby Pan podzielić się swoimi roślinami ze światowej sławy naukowcami, którzy mogliby skorzystać z Pańskich osiągnięć dla dobra naszego narodu.
Gdyby zdecydował się Pan na podarowanie nam swojej kolekcji, Smithsonian Institution jest gotowe nazwać skrzydło budynku na Pana cześć.
Z wyrazami szacunku
Annabelle Larkin
botanik Smithsonian Institution
Obietnica dotycząca skrzydła budynku była prawdziwa, ponieważ potwierdził ją już dyrektor muzeum, a wszyscy wiedzieli, że doktor Norwood byłby nawet gotów sprzedać swoje wnuki, byle tylko uzyskać dostęp do roślin Graya Delacroix. Naukowiec interesował się głównie storczykami, jednakże polecił Annabelle poprosić o całą kolekcję. Nie rozumiała jego zapału, ale ze wszystkich sił starała się spełnić służbowe polecenie.
To zadanie było szczególnie ważne, ponieważ jej praca była jedynie tymczasowa. Została przyjęta na sześć miesięcy, by zabezpieczyć oraz skatalogować sporą grupę roślin przysłanych z Afryki i Australii, a po tym czasie miała zostać bez zajęcia. Doktor Norwood zarysował przed nią perspektywę stałego zatrudnienia, jeśli udałoby się jej przekonać znanego z samotniczego trybu życia Graya Delacroix do podarowania muzeum jego zbiorów.
Kiedy wrzuciła list do skrzynki pocztowej, w myślach pomodliła się o powodzenie. Posada w Smithsonian, wśród naukowców, którzy dążyli do zbadania i zrozumienia otaczającego świata, była dla niej zaszczytem i bardzo jej zależało na tym, by ją utrzymać. Nawet jeśli to miałoby oznaczać współpracę z ludźmi takimi jak Bittles. Przełożony nie lubił kobiet, chyba że przynosiły mu kawę lub prasowały koszule. Był zbulwersowany, gdy doktor Norwood zatrudnił Annabelle jako jego asystentkę, ona tymczasem po prostu cieszyła się, że ma pracę.
– Niech pani wraca do zajęć – polecił Bittles, stawiając przed nią nową skrzynkę przysłaną z Australii. Drewniane pudełko było wypełnione trawami, mchem i strąkami z nasionami, a jej przydzielono skatalogowanie ich dla potomności. Każda roślina miała być zasuszona i umieszczona na arkuszu pergaminu, jej nasiona zapakowane do dołączonej koperty, a wszystko razem przechowywane w sporych rozmiarów metalowych szufladach. Annabelle lubiła sobie wyobrażać, że wiele lat później naukowcy będą oglądać te okazy i fascynować się botanicznymi skarbami z przeszłości.
– Jak pan uważa, dlaczego doktor Norwood tak bardzo chciałby poznać bliżej kolekcję pana Delacroix? – spytała.
– Chodzi o wanilię – odparł Bittles. – Nie interesują go za bardzo inne rośliny, jedynie ten oryginalny storczyk. Choć nie sądzę, że on w ogóle jeszcze istnieje.
Annabelle już słyszała o poszukiwaniach doktora Norwooda oraz próbach odnalezienia protoplasty współczesnej wanilii. Hiszpanie zetknęli się z nim w szesnastym wieku za sprawą Azteków. Następnie przemycili te rośliny do klasztorów, za ocean i na wyspy, gdzie uprawiano przyprawy. Przez stulecia krzyżowały się z innymi odmianami, a teraz sądzi się, że ten oryginalny gatunek już nie istnieje. Nikt od ponad stu lat nie widział żywego okazu tego storczyka.
Annabelle była zaintrygowana.
– Myśli pan, że Delacroix ma tę roślinę?
– Doktor Norwood tak uważa. Gray Delacroix kolekcjonuje różne odmiany storczyków, ale trzyma je pod zamknięciem, co jedynie pobudza ciekawość doktora. Może sobie pani dać z tym spokój. Sądzę, że oryginalny gatunek wymarł dawno temu. Dość tego guzdrania się. Niech pani rozpakuje tę skrzynkę.
Annabelle skinęła głową, po czym sięgnęła po kolejny pęk traw z Australii. Większość traw, jakie do tej pory skatalogowała, wyglądała podobnie jak te, które występowały w Ameryce, jednak nawet drobne różnice w cechach mogły mieć wpływ na aromat, zapach czy wytrzymałość. Prawdę mówiąc, to właśnie takie niewielkie różnice sprawiały, że gospodarstwo jej rodziny podupadało na skutek kilku lat suszy. Rodzice zadłużyli się, by kupić jej bilet kolejowy do Waszyngtonu, a ona nie mogła sobie pozwolić na utratę posady w Smithsonian.
Dlatego z taką niecierpliwością oczekiwała odpowiedzi Graya Delacroix na swój drugi list. Koperta dotarła następnego ranka, a Bittles wyrwał ją z rąk chłopca dostarczającego przesyłki, zanim trafiła ona do Annabelle.
– To mój list – oznajmiła, próbując go odebrać przełożonemu, który wymachiwał nim nad jej głową. Czasami niski wzrost okazywał się prawdziwym koszmarem. Podskoczyła, a Bittles, tłumiąc śmiech, trzymał przesyłkę tuż poza zasięgiem jej rąk.
– Ale jest zaadresowany do Instytutu Botaniki, którego jestem kierownikiem – stwierdził, po czym wyciągnął z koperty pojedynczą kartkę. Kobieta czuła duszącą frustrację, gdy wodził wzrokiem wzdłuż linijek tekstu. Potrząsnął głową w udawanej rozpaczy. – Taka szkoda – burknął.
– Co tam jest napisane?
Z uśmiechem na ustach odczytał list na głos.
– „Droga panno Larkin. Pod żadnym warunkiem nie dam pani dostępu do mojej kolekcji roślin. Proszę przestać o to pytać. Z wyrazami szacunku Gray Delacroix”. – Podając jej kartkę, nie ukrywał triumfu.
Odwróciła się, by przeczytać list, z nadzieją, że Bittles jedynie okrutnie żartował, jednak okazało się, że jest dokładnie tak, jak powiedział. Zamaskowała zniechęcenie i schowała list do torby. Nie zamierzała się jeszcze poddawać.
– Zejdę na dół, żeby przekazać to doktorowi Norwoodowi – oznajmiła. – Czas zmienić strategię.
– Powodzenia – odparł Bittles z sarkastycznym mrugnięciem.
To właśnie mrugnięcie sprawiło, że idąc do gabinetu dyrektora, poczuła nową falę determinacji. Bittles od początku był nieuprzejmy i poirytowany, jednak kapryśność nie robiła na niej wrażenia. Dorastała na równinach w Kansas, gdzie miała do czynienia ze śnieżycami, huraganami, suszą i chmarami szarańczy, które powodowały, że całe niebo nad prerią ciemniało. Nie obawiała się więc zbyt wielu rzeczy poza utratą pracy w Smithsonian.
Gabinet doktora Norwooda odzwierciedlał jego obsesyjne zainteresowanie storczykami. Na parapetach znajdowały się rzędy egzotycznych kwiatów, a w powietrzu unosił się ich słodki, upajający zapach. Mapy na ścianach przedstawiały miejsca występowania storczyków na całym świecie, a na półkach zamiast książek stały skamieniałe kwiatostany.
Kiedy weszła, szczupły, łysiejący doktor Norwood w okularach na nosie przycinał właśnie żywotny okaz buławnika. Nawet nie podniósł wzroku, gdy Annabelle przekazała informacje o najnowszej odmowie. Zainteresował się jednak wyraźnie, gdy zasugerowała zmianę podejścia.
– Mam wrażenie, że pan Delacroix jako przedsiębiorca będzie otwarty na bezpośrednie negocjacje – stwierdziła. – Może jeśli poprosimy wprost o dostęp tylko do tego jednego storczyka, będzie bardziej przystępny.
Doktor Norwood potrząsnął głową.
– Wanilia jest jednym z najcenniejszych towarów na świecie, a Delacroix chce mieć ten storczyk ze względu na jego wartość pieniężną. Jego ojciec był inny. Dało się z nim dyskutować. Jednak odkąd zmarł, to Gray Delacroix dzierży klucze do tego królestwa. Nie ma przy tym żadnego szacunku dla osiągnięć nauki i myśli jedynie o zyskach.
Annabelle miała głębokie zrozumienie wobec chęci zarobkowania, ale może było tak ze względu na jej praktyczne wychowanie, jakiego doświadczyła na farmie. Niemniej jednak zamierzała zrobić to, co konieczne, by spełnić oczekiwania doktora Norwooda.
– Panie dyrektorze, zdaję sobie sprawę z tego, że jestem zatrudniona jedynie na czas określony. Jeśli chce pan mieć ten storczyk, znajdę sposób, żeby go zdobyć. Potrzebuję jedynie pańskiej zgody, by zwrócić się bezpośrednio do pana Delacroix. Spotkać się z nim osobiście. Myślę, że mogę go przekonać.
Mężczyzna odłożył sekator i spojrzał jej w oczy.
– Kiedy pani promotor polecił panią na to stanowisko, stwierdził, że jest pani jedną z najpogodniejszych i najbardziej optymistycznych osób, jakie kiedykolwiek spotkał.
– To prawda – przyznała z uśmiechem.
– Tacy właśnie ludzie doprowadzają Graya Delacroix do szaleństwa – zauważył. – To człowiek interesu, który nie ma za grosz cierpliwości i dobrego wychowania, a ponadto jest odporny na kobiece uroki.
Z tego właśnie powodu Annabelle planowała zastosować zupełnie inną strategię. Być może Delacroix był nieuprzejmy, ale wszystko, co o nim wiedziała, wskazywało na to, iż od dawna żywo interesował się światem roślin, i to było coś, co mogło ich zbliżyć. Podróżował po całym świecie i ze wszystkich zakątków globu przywoził nasiona, cebulki, sadzonki czy korzenie. Podziwiała to.
– Jeśli chce pan mieć ten storczyk, zdobędę sadzonkę – powiedziała z przekonaniem. – A pan Delacroix wręczy mi ją z uśmiechem. – Następnie przedstawiła swój niekonwencjonalny plan, który w razie niepowodzenia mógł być co najwyżej ciosem dla jej dumy.
Norwood wydawał się zaintrygowany.
– Podejrzewam, że on panią wyśmieje. Możliwe, że to będzie zupełną porażką.
– Smithsonian przeżyło już lata takich niepowodzeń – zauważyła. – Nic innego nie zadziałało. Może mi pan przynajmniej pozwolić spróbować.
Dyrektor wziął do ręki sekator, starając się nie zaśmiać.
– Prawdopodobnie się pani nie uda, ale życzę powodzenia.2
Dwa dni później Annabelle wybrała się tramwajem z kilkoma przesiadkami do pobliskiego miasteczka Alexandria, od wielu pokoleń zamieszkiwanego przez rodzinę Delacroix. Zamiast prosić o przysługę, postanowiła sama coś zaproponować przedsiębiorcy. Wzięła ze sobą uroczy podarunek, nawiązujący do jego fascynacji przyprawami i roślinami, a także kilka nowych okazów, by zaprezentować, w jaki sposób muzeum mogłoby wspierać jego działalność, gdyby zgodził się na współpracę. Niosła pod pachą starannie zawinięty prezent, a sporych rozmiarów teczka utrudniała jej zgrabne chodzenie.
Dziwaczną mapę zauważyła w sklepie z bibelotami niedługo po przybyciu do Waszyngtonu. Była wydrukowana na miękkiej skórze i wyglądała jak coś, co w epoce renesansu mógłby nosić ze sobą jakiś konkwistador ze Starego Świata. Niezwykłości dodawały jej niewielkie, fantazyjne ilustracje przedstawiające na przykład skrzynię skarbów wypełnioną ziarnami pieprzu przy Wybrzeżu Malabarskim albo hiszpański galeon przewożący imbir i gałkę muszkatołową w pobliżu portu w Genui. W zdradliwych wodach wzdłuż przylądka Horn namalowano baraszkującego smoka. Ta bezużyteczna mapa była jak uroczy festiwal smaków świata, a Annabelle liczyła na to, że taki upominek pozwoli jej dobrze zacząć rozmowę. Mapa świata z przyprawami korzennymi dla króla przypraw!
Duża teczka okazała się nieporęczna przy wysiadaniu z tramwaju w Alexandrii, miasteczku portowym zdecydowanie odbiegającym od przepychu i okazałości Waszyngtonu. Alexandria posiadała osobliwy urok, a ceglane chodniki przypominały o jej kolonialnej przeszłości. Lipy ocieniały wąskie uliczki, gdzie znajdowały się liczne kawiarnie i kancelarie prawnicze, a w oddali było widać połyskujące wody rzeki Potomac.
Wystawy i domy przy ulicy, gdzie mieszkał Gray Delacroix, wydawały się jeszcze okazalsze, jednak na Annabelle największe wrażenie zrobiły damy, które przechadzały się po dzielnicy sklepowej. Czy kobiety naprawdę tak się ubierały w zwykłe czwartkowe popołudnie? Nosiły eleganckie kreacje, dodatkowo wzbogacone etolami, szalami i szarfami. Annabelle miała na sobie praktyczną suknię z guzikami z przodu, uszytą z bawełny w drobną kasztanową kratkę. Inne kobiety nosiły wysoko upięte włosy z ozdobnymi spinkami, a ona była uczesana w prosty warkocz.
Mżawka sprawiła, że przyspieszyła kroku, a duża teczka obijała się jej o biodro. Podążając brukowaną ulicą, dotarła w końcu do dwupiętrowego domu należącego do rodziny Delacroix. Błyszczące czarne poręcze okalały schody wejściowe, a dom wyglądał, jakby stał tam od kilku stuleci. Prawdopodobnie dlatego, że tak faktycznie było. Kiedy antenaci pana Delacroix budowali swoją rezydencję w Wirginii, przodkowie Annabelle wykopywali ziemniaki ze skalistej ziemi w Irlandii.
Pospiesznie wbiegła po schodach i zastukała do drzwi. Otworzył jej ciemnoskóry mężczyzna, który wyglądał na jej rówieśnika, jednak był znacznie wyższy.
– Pan Delacroix nie przyjmuje gości – odparł na jej prośbę o spotkanie.
– Czy mogę się z nim umówić dziś o późniejszej porze?
– To mało prawdopodobne. – Odpowiedź była bezpośrednia, jednak nie nieuprzejma, co dodało kobiecie odwagi.
– Prowadziłam z panem Delacroix oficjalną korespondencję i jestem przekonana, że lepiej będzie się spotkać niż kontynuować wymianę listów.
Mżawka się nasiliła i zmieniła w większe, rozpryskujące się krople. Nad schodami nie było żadnego zadaszenia, a mapa przypraw nie wytrzymałaby zamoknięcia.
– Czy mogłabym wejść na chwilę, do czasu, aż deszcz trochę ustąpi? Mam ze sobą cenny artefakt, który chciałam pokazać panu Delacroix – powiedziała. Była to raczej tania mapa ze sklepu z bibelotami, ale jej widok sprawił, że mężczyzna wpuścił Annabelle do środka.
Nie było to wnętrze, jakiego spodziewała się po magnacie handlu międzynarodowego. Niewielki hol, niskie sufity i proste kolonialne meble dawały wrażenie przytulności i wygody. Korytarz rozciągał się aż na tył domu, a znajdujące się na jego końcu otwarte drzwi prowadziły do małego ogrodu.
– Może pani zaczekać w salonie, aż deszcz ustanie, ale potem będzie musiała pani pójść. Stan pana Delacroix nie pozwala mu na przyjmowanie gości.
Jeśli był chory, nie powinna wówczas traktować jego odmowy personalnie, a ten młody człowiek wydawał się uprzejmy.
Wyciągnęła rękę.
– Miło mi, jestem Annabelle Larkin. A pańska godność to…?
Musiał być zaskoczony, ponieważ przez długi czas patrzył na jej dłoń, zanim odpowiedział tym samym.
– Otis. Otis LaRue.
Uścisnęła jego dłoń z wigorem i przyjaznym uśmiechem, gdyż ten człowiek był jej pierwszą przeszkodą w dostępie do pana Delacroix.
– Miło pana poznać. Czy mogłabym skorzystać z jakiejś ścierki, aby wytrzeć ten artefakt? To wielka rzadkość.
Otis skinął głową.
– Proszę usiąść w salonie, a ja zaraz przyniosę coś do wytarcia tego… przedmiotu – odparł i z ciekawością zerknął na zwiniętą mapę i dużą teczkę.
– Będę wdzięczna – powiedziała. Weszła do salonu, którego ściany zdobiły mapy morskie i błyszczące mosiężne koło sterowe. Pod jej stopami skrzypiały stare deski podłogowe. Wokół ceglanego kominka stały proste, choć starannie wykonane meble.
Otis wrócił i stanął przed Annabelle, trzymając przygotowaną ścierkę.
– Proszę pani?
Nie była przyzwyczajona do tego, że ktoś jej usługiwał, i potrwało chwilę, zanim zorientowała się, że mężczyzna był gotów pomóc jej w osuszaniu mapy.
– Tak, dziękuję. – Rozwinęła mapę, by delikatnie przetrzeć tył, a Otis odwrócił ją, żeby przyjrzeć się, co przedstawiała.
– Co za fantastyczna mapa – powiedział ze śmiechem. – Nigdy nie widziałem niczego takiego.
– Czy nie jest urocza? Kiedy ją zobaczyłam, od razu pomyślałam o panu Delacroix.
Otis przytaknął.
– Zgadzam się. Jakiegoś lepszego dnia mogłaby mu się bardzo spodobać.
– Otis! – zawołał ktoś z głębi domu.
– Już, proszę pana – odpowiedział mężczyzna, po czym zwrócił mapę Annabelle. – Niech pani zaczeka, wrócę za moment. – Ruszył w głąb korytarza z godną podziwu zwinnością.
Dlaczego kobiety musiały nosić tyle spódnic i warstw? Na farmie zwykle ubierała się w stare drelichowe spodnie ojca, dzięki czemu z łatwością wspinała się na strych, gdzie trzymali siano, albo zajmowała się kozami, jednak w Waszyngtonie coś takiego prawdopodobnie nie zostałoby dobrze przyjęte.
Zza zamkniętych drzwi na końcu holu było słychać stłumione głosy, a kilka chwil później powrócił Otis. Wyciągnął rękę.
– Pan Delacroix usłyszał naszą rozmowę. Chciałby zobaczyć tę mapę.
Annabelle mocniej ją ścisnęła. Jeśli Delacroix życzy sobie ją obejrzeć, mógłby się z nią spotkać jak cywilizowany człowiek.
– Hmmm… To bardzo cenna mapa i wolałabym się z nią nie rozstawać. Może mogłabym przyjść w jakimś innym terminie i pokazać ją panu Delacroix w bardziej odpowiednim momencie?
Patrząc na zaniepokojenie na twarzy Otisa, pomyślała, że nie chce go stawiać w niezręcznej sytuacji, jednak bardzo jej zależało na tym, by doprowadzić do bezpośredniego spotkania.
– Otis, przyślij ją do mnie – odezwał się z oddali zrzędliwy głos.
Ożywiona nadzieją, ruszyła za Otisem korytarzem. Na ścianie wisiało sporo antyków, a ze starych portretów rodzinnych spoglądały na nią posępne postacie w białych perukach. Została zaprowadzona do pełnego książek gabinetu. Kiedy spojrzała na mężczyznę siedzącego za biurkiem, wzięła gwałtowny oddech.
Jego twarz jeszcze bardziej sposępniała.
– Proszę się nie martwić, nie zarażam – powiedział.
Wyglądał koszmarnie. Nie był nawet odpowiednio ubrany, gdyż miał na sobie jedynie luźno związany szlafrok. Jego oczy były przekrwione, a czarne włosy rozczochrane, ale najgorzej prezentowała się jego skóra. Była chorobliwie blada i cała mokra, a strużki potu spływały po twarzy mężczyzny i wsiąkały w szlafrok. Niedbały wygląd nie powstrzymał go jednak przed ordynarnym zmierzeniem Annabelle wzrokiem.
– Jest pani niska – stwierdził.
Wyprostowała się. Wzrost był zawsze pierwszą rzeczą, na jaką ludzie zwracali uwagę, jednak mało kto był na tyle grubiański, by to komentować.
– A pan jest bardzo chory.
– Ale nie zarażam – odciął się. – Chciałbym zobaczyć tę cenną mapę. Gdzie ona jest?
Może nie zarażał, ale było z nim coś zdecydowanie nie w porządku. Kobieta zrobiła krok do przodu i wyciągnęła zwiniętą mapę, po czym cofnęła się od razu po tym, jak wziął ją od niej.
Gdy rozwijał mapę na biurku, przyjrzała mu się dokładniej. Mimo chorobliwego wyglądu był przystojny, miał regularne rysy twarzy i głęboko osadzone oczy. Najbardziej zafascynowała ją jego żuchwa. Była kształtna i wyrażała siłę, a jednocześnie sugerowała, że jej właściciel dźwigał ciężar odpowiedzialności. Annabelle spodobało się, jak mężczyzna pocierał ją, kiedy wnikliwie oglądał mapę, a jego spojrzenie ze sceptycznego zmieniło się w zaciekawione.
Zdumiała się, gdy powoli się uśmiechnął. Wydobył z siebie szorstki, cichy śmiech, tak krótki, jakby nie miał siły dokończyć.
– Bardzo mi się podoba – oznajmił. Włożył okulary i pochylił się nad mapą. – Ha! Pomylili się co do goździków na Malabarze. Przecież wysyła się je suszone, a nie zielone. – Odchylił się na fotelu i zaczął bębnić palcami po blacie biurka. – Czyli pani jest tą naprzykrzającą się panną Larkin ze Smithsonian.
– Tak, jestem panną Larkin ze Smithsonian. – Było jej trudno się nie uśmiechnąć, ponieważ uznała za oczywiste, że teraz ją sprawdzał. Nie miał jednak pojęcia, z kim się mierzy.
– I przychodzi pani z prezentem. Z nadzieją, że mnie to zmiękczy.
– Czy to działa?
– Jeszcze nie, choć jestem zaciekawiony. Mój list do pani był ostateczny i nie ma szans, by mnie pani przekonała do zmiany stanowiska, dlaczego zatem pani tu przyszła? – Mówił bez cienia wrogości, za to ze szczerym zainteresowaniem. Dlatego wierzyła, że jest nadzieja.
– Nie szanowałby mnie pan, gdybym zbyt łatwo się poddała.
– Dlaczego pani myśli, że w ogóle panią szanuję? – Spojrzał na nią z przekorą i było to dziwnie intrygujące. Jak to możliwe, że ktoś był jednocześnie tak gburowaty, a przy tym tak się jej spodobał?
Stawiła czoła próbie, jakiej ją poddawał.
– Jestem godna szacunku jako istota ludzka. Ponadto myślę, że powinniśmy ze sobą współpracować jako botanicy.
– Nie jestem botanikiem, tylko przedsiębiorcą.
– Nie mam z tego powodu do pana żadnych pretensji, panie Delacroix. Szczególnie jeśli pan nie ma mi za złe tego, że pracuję dla Smithsonian.
Zdjął okulary, otarł twarz chusteczką, po czym spojrzał na Annabelle przekrwionymi oczami.
– Pani muzeum od lat próbuje zdobyć mojego storczyka, ale to pierwszy raz, kiedy przysłali w tym celu kobietę. Prawdę mówiąc, dość dobrze chronię moje rośliny i o nie dbam, więc obawiam się, że pani wizyta będzie bezowocna.
Czyli zdawał sobie sprawę z wartości tego, co posiadał.
– Czy może mi pan powiedzieć, jak udało się go przetransportować?
– Nie.
– Może opowie mi pan, jak o niego dba. Hodowla tropikalnego pnącza w Wirginii musi być wyzwaniem.
Wzruszył ramionami i milczał.
– Proszę, panie Delacroix – odezwała się. – Nauki nie powinno się uprawiać w próżni. Dlaczego nie moglibyśmy połączyć zasobów i wiedzy?
– Ponieważ nie ufam rządowi – stwierdził beznamiętnie. – Dobrze wiem, co by się stało, gdybym podarował wam sadzonkę storczyka.
– Tak?
– Odcięlibyście jej część, pokroilibyście i oglądali pod mikroskopem. Reszta zostałaby zasuszona, przyklejona do pergaminu i umieszczona na strychu. Czy mam rację?
Prawdę mówiąc, okazy były przechowywane w metalowych szufladach, ale poza tym nie mylił się. Jeśli sadzonka byłaby wystarczająco duża, mogliby z niej wyhodować kolejną roślinę. Dlaczego jednak ten człowiek był tak wrogo nastawiony wobec badań naukowych?
– Smithsonian interesuje się wszystkimi rodzajami roślin, które stale ewoluują. Oczywiście musimy zbierać i przechowywać okazy.
Skinął na broszkę w kształcie słonecznika przypiętą do jej kołnierza. Była to jedyna biżuteria, jaką nosiła, pamiątka z Kansas.
– Czy to pani specjalność? Słoneczniki?
– Specjalizuję się w roślinach zbożowych. Wszelkich odmianach pszenicy, jęczmienia, a w razie czego wiem też co nieco o prosie. A noszę taką broszkę, ponieważ nie da się nie uśmiechnąć, kiedy widzi się słonecznik. – Kąciki ust mężczyzny się uniosły, a ona aż podskoczyła. – Widzi pan? Nawet panu się to udało. Samo wyobrażenie sobie pola słoneczników sprawia, że człowiek się uśmiecha. Niech pan przyzna.
Po raz pierwszy zobaczyła jego szczery uśmiech, któremu towarzyszył słaby śmiech, gdy mężczyzna dał za wygraną. Skinieniem zaprosił ją, by usiadła na fotelu naprzeciw jego biurka, a ona poczuła, że udało jej się pokonać pierwszą przeszkodę. Usiadła, po czym położyła sobie teczkę na kolanach.
– Jeśli nie pokaże mi pan swojego storczyka, to może ja mogłabym zademonstrować okazy wanilii, które dopiero co przybyły z wybrzeża Afryki?
To było dokładnie to, co trzeba było powiedzieć. Wyprostował się i pełną uwagę skupił na jej kolanach.
– Czy to właśnie jest w pani teczce?
– Tak. Osiem nowych gatunków.
Mężczyzna wyglądał, jakby uderzył w niego piorun. Zniknęła jego nonszalancja. Odsunął na bok tanią mapę i zrobił miejsce na biurku. Kiedy wstał, by sięgnąć po teczkę, zrobił to tak gwałtownie, jakby miał się przewrócić. Annabelle instynktownie podbiegła do niego, chcąc go podeprzeć. Był gorący.
– Czy mogę coś panu przynieść? Szklankę wody? Albo kogoś wezwać?
Potrząsnął głową, ale usiadł z powrotem w fotelu, jakby wyczerpany po tym nagłym przypływie energii.
– Wszystko jest w porządku, nie powinienem tylko tak szybko wstawać. Nie traćmy czasu i zobaczmy, co pani tu ma.
Jego skóra była nawet bledsza niż wcześniej. Powiedział, że nie zaraża, ale jego gorączka była zaskakująco wysoka. Annabelle nie chciała ryzykować zachorowania. Zauważyła na rogu biurka dużą butelkę chininy.
– Malaria? – spytała.
Przytaknął zdawkowo.
– Zapewniam, że to nie jest zaraźliwe.
Rozumiała to. Wielu naukowców ze Smithsonian, którzy byli wysyłani w tropiki, w końcu nabawiało się malarii, paskudnej, osłabiającej choroby, prześladującej okresowymi napadami mogącymi się pojawiać przez całe życie. Chinina była jedynym znanym lekarstwem, ale tylko łagodziła objawy i nie mogła zupełnie zlikwidować dolegliwości.
Było trudno sobie wyobrazić, że tak chory człowiek chciałby oglądać okazy botaniczne, ale Delacroix wyciągnął z szuflady szkło powiększające i czekał, aż Annabelle otworzy teczkę. Po rozpięciu pasków zabezpieczających głęboką kieszeń wewnętrzną wyjęła pierwszy z kilku okazów. Rośliny były starannie zasuszone, a następnie przyklejone do pergaminu maleńkimi paseczkami płótna.
Użył lupy, by wnikliwie przyjrzeć się liściom i łodydze.
– Co jest w tym opakowaniu? – spytał, wskazując na kopertę umieszczoną na dole strony.
Uchyliła klapkę i wyciągnęła ze środka strąk i kilkanaście maleńkich nasionek, które położyła na białym pergaminie, żeby były lepiej widoczne. Delacroix zaprzeczał, że jest botanikiem, ale zaciętość, z jaką oglądał nasiona, mogła ją zmylić.
Kiedy się odezwał, powiedział coś zupełnie niespodziewanego.
– Nie ma pani pojęcia, jak bardzo chcę skosztować tych nasion.
– Nie może pan!
– Dlaczego nie?
– To cenne okazy badawcze – wydukała.
– Phi! Są bezużyteczne, jeśli nie wiemy, jak smakują. Jest ponad sto odmian wanilii. Jak mógłbym się dowiedzieć, czy ten warto uprawiać, jeżeli go nie skosztuję?
Zgarnęła nasionka na dłoń, po czym ostrożnie wsypała je z powrotem do koperty. Zaryzykowała szybkie spojrzenie i ponownie została zaskoczona rozweseleniem widocznym w jego oczach.
Znieruchomiała.
– Czy pan żartował?
– Czy próbowała pani przemycić tanią reprodukcję jako wartościową mapę?
Uśmiechnęła się bezradnie.
– Chciałam jakoś się do pana dostać.
– I udało się pani. Proszę mi pokazać inne okazy, jakie pani ma. Obiecuję, że żadnego nie pożrę. Poza tym, jako botanik, powinna pani wiedzieć, że nasionka wanilii nie są aż tak wyjątkowe. Większość aromatu pochodzi ze skórki strąka, a i tak nie rozwija się on w pełni, dopóki nie podlegnie przetworzeniu.
Następną godzinę spędzili na analizowaniu ośmiu przyniesionych przez nią roślin. Świat storczyków był dla niej tajemnicą i zafascynowana słuchała o tym, jak Delacroix hodował tysiące pnączy wanilii na stromych zboczach wzgórz Madagaskaru. Storczyki te były kapryśnymi roślinami, które wymagały ręcznego zapylania i kwitły tylko przez jeden dzień w roku. Taki dzień bardzo wiele znaczył dla zbiorów. Wanilia mogła wymrzeć, gdyby nie hodowcy i handlarze przypraw, którzy ją uratowali.
Pasja, z jaką opowiadał o wanilii, była bardzo pociągająca. Wiedział tyle, co botanicy, których większość pracowała w laboratorium. Annabelle rozejrzała się po gabinecie, którego półki były zapełnione książkami i grubymi naukowymi segregatorami.
– Gdzie pan studiował? – spytała.
– Nigdy nie dostałem się na uniwersytet, jeśli o to pani pyta. Uczyłem się, przesiadując w dole kadłuba statku czy przemierzając dżungle i pustynie. Rozmawiając z ludźmi. Metodą prób i błędów. Zazdroszczę pani, panno Larkin.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, że ktoś taki jak on mógłby zazdrościć czterech lat spędzonych na Stanowym Uniwersytecie Rolniczym w Kansas, ale jego szczerość nie budziła wątpliwości, a na twarzy była widoczna głęboka tęsknota.
Mogła przesiedzieć u niego całe popołudnie, rozmawiając o jego tropikalnych uprawach, ale miała obowiązki. Była odpowiedzialna za Elaine.
– Powinnam już iść – stwierdziła.
– Musi pani?
Spojrzeli sobie w oczy. Mimo mizernego wyglądu i choroby wydawało się, że naprawdę chciał, żeby jeszcze została. Żałowała, że nie może, ale Elaine już na nią czekała.
– Mam obowiązki – powiedziała, wstając, by włożyć okazy roślin do teczki. – Mam nadzieję, że zatrzyma pan mapę.
Zwinął prezent i przesunął w jej stronę.
– To pani.
– Proszę ją zostawić. Nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto mógłby docenić świat handlu przyprawami bardziej niż pan. Nawet jeśli goździki są błędnie zaznaczone.
Podniósł się, tym razem bardziej ostrożnie, opierając się dłonią o biurko przy wstawaniu.
– Nie lubię być nikomu nic dłużny. Cieszę się z pani wizyty, ale musi pani zrozumieć, że jestem zdecydowanie przeciwny dzieleniu się czymkolwiek ze Smithsonian. Nigdy do tego nie dojdzie, więc czułbym się lepiej, gdyby zabrała pani ze sobą tę mapę.
Pochyliła się, by podnieść teczkę. Była już tu wystarczająco długo, ale nie zamierzała wyjść z mapą. Ten upominek otworzył jej drzwi do jego świata i chciała, żeby czuł się wobec niej dłużny, nawet gdyby chodziło jedynie o jakiś głupi drobiazg.
– Ona należy do pana – odparła. – Może pan z nią zrobić, co pan tylko chce.
Kiedy szła korytarzem w kierunku wyjścia, czuła na plecach jego spojrzenie. Serce biło jej mocno przez całą drogę, częściowo za sprawą niewielkiego zwycięstwa, jakie odniosła, ale głównie z powodu, który bała się nazwać.
Annabelle w myślach popędzała tramwaj, który jechał Drugą Ulicą w kierunku Biblioteki Kongresu, gdzie jej siostra przez pięć dni w tygodniu pracowała jako wolontariuszka. To właśnie ta okazja, by Elaine mogła robić coś produktywnego, sprowadziła je obie ze środkowej części Kansas aż do stolicy. Jeszcze dwa miesiące temu żadna z nich nie wyjeżdżała dalej niż kilkadziesiąt kilometrów od farmy, gdzie się urodziły.
Teraz były daleko od rodzinnego domu, znalazły i wynajęły mieszkanie, nauczyły się korzystać z tramwajów i podążały nową drogą życia. Annabelle miała nadzieję, że będzie to coś odpowiedniego dla Elaine. Jeśliby się nie udało, nie miała pojęcia, co można zrobić, by uratować ukochaną starszą siostrę.
Przygryzła wargę, gdy tramwaj zatrzymał się przy ulicy East Capitol. Tylu ludzi wysiadało i wsiadało. Była już spóźniona o czterdzieści minut i w myślach poganiała dwóch rozgadanych biznesmenów, by się pospieszyli i wysiedli.
W końcu pojazd ruszył, a Annabelle złapała za uchwyt i przesuwała się do przodu, żeby być pierwszą wysiadającą na kolejnym przystanku. Elaine pewnie już się zamartwiała. Do tej pory ich system działał całkiem sprawnie, ponieważ Smithsonian mieściło się zaledwie kilka przecznic od Biblioteki Kongresu. Annabelle każdego ranka odprowadzała Elaine do pracy i odbierała ją pod koniec dnia, ale wyprawa do Alexandrii zajęła jej znacznie dłużej, niż się spodziewała.
Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła siostrę czekającą na ławce na rogu Drugiej Ulicy i Alei Niepodległości. Drzwi tramwaju otworzyły się i Annabelle wysiadła jako pierwsza.
– Jestem, Elaine – zawołała, gdy tylko jej stopa dotknęła ziemi.
Elaine odwróciła głowę, a jej niewidzące niebieskie oczy minęły siostrę.
– Och, dzięki Bogu – odparła drżącym głosem.
Dla kogoś, kto widzi normalnie, czterdzieści minut nie wydaje się szczególnie długim odcinkiem czasu, jednak dla Elaine wielkie miasto było nowym i przerażającym otoczeniem. Zamiast w śpiewy ptaków i wiatr szumiący w zbożu gwarne ulice obfitowały w odgłosy klaksonów, hałaśliwych tramwajów i handlarzy zachwalających swoje towary. Ruszenie się z bezpiecznej ławki mogło oznaczać dostanie się prosto pod tramwaj czy poza krawężnik.
Annabelle dosiadła się do siostry i wzięła ją za rękę.
– Czy wszystko było w porządku?
– Oczywiście, że tak – odpowiedziała Elaine. – Jeden ze strażników odprowadził mnie tu o piątej. Która teraz godzina?
Annabelle zerknęła na zegarek kieszonkowy.
– Za dwadzieścia szósta. Alexandria nie wydawała się tak odległa, kiedy to sprawdzałam na mapie. Bardzo cię przepraszam.
– No… dobrze – odrzekła Elaine po chwili milczenia. – Przynajmniej przedpołudnie spędziłam produktywnie.
– Opowiedz mi o tym – próbowała ją udobruchać Annabelle. Do przyjazdu tramwaju pozostało jeszcze kilka minut i liczyła na to, że rozmowa odwróci uwagę siostry od myśli o przerażających czterdziestu minutach, które spędziła sama na rogu ulicy.
– Biblioteka Kongresu zakupiła nową maszynę do pisania w alfabecie Braille’a – relacjonowała Elaine. – Przypomina zwyczajną, ale klawisze są inne. Poprosiłam, żeby mnie przeszkolono w jej używaniu. Potem będę mogła sama się komunikować, zamiast prosić ciebie, żebyś wszystko za mnie pisała.
Uśmiech Annabelle wyrażał ból. Lubiła czytać i pisać dla siostry. To było coś, co mogła robić, aby wynagrodzić Elaine nieszczęście, jakie ją spotkało.
– Nie przeszkadza mi to – odparła.
– Nie, nie – nalegała Elaine, ukazując odrobinę swojej dawnej zaradności. – Nie chcę być ciężarem bardziej, niż to konieczne. Im więcej się nauczę, tym lepiej dla nas obu. Ale proszę… – Z trudem przełknęła ślinę, a kiedy znowu się odezwała, jej głos był ledwie słyszalny. – Proszę, nie zostawiaj mnie nigdy więcej na tej okropnej ławce. Nie wyobrażasz sobie, jakie to było straszne.
Nie kłamała, a Annabelle poczuła kolejną falę wyrzutów sumienia.
– Tak bardzo mi przykro – powiedziała. Nigdy nie potrafiłaby wystarczająco jej przeprosić, ponieważ obwiniała się za ślepotę siostry.
Elaine ścisnęła jej dłoń.
– Nie czuj się źle – mówiła. – Mimo tego, że nie widzę, mogę stwierdzić, że bardzo żałujesz. Nic mi nie jest – dodała uspokajająco. – Zaznajomienie się z tymi hałaśliwymi miejskimi ulicami zajmie mi trochę dłużej, ale już wkrótce będę jeździć tramwajem bez żadnej pomocy. – Uśmiechnęła się. – Mogę robić wszystko. Wszystko, Annabelle.
Jednak brzmiała tak, jakby oprócz siostry próbowała przekonać również samą siebie.