- nowość
- W empik go
Król śmie(r)ci - ebook
Król śmie(r)ci - ebook
Wybory samorządowe w małym miasteczku stają się pretekstem do przyjrzenia się tajemnicom skrywanym przez burmistrza. Kiedy w grę wchodzi walka o władzę, do głosu dochodzą najniższe instynkty, a wszelkie chwyty są dozwolone.
Piotr Walko pierwszy raz od lat ma kontrkandydata, który może mu zagrozić w walce o fotel burmistrza. Dobrze maskowany strach zmusza go do użycia wszelkich środków, by nie dopuścić do wygranej przeciwnika. Bo Walko ma dużo do stracenia, dlatego nie cofnie się przed niczym, by utrzymać władzę. Na trop jego sekretów wpada miejscowy dziennikarz, ale są też inni, którzy czekają, aż Walko opuści gardę.
Czy kandydat Tomasz Potuła da się wciągnąć w brudną grę prowadzoną przez burmistrza? Tylko czy w mieście na pewno rządzi burmistrz Piotr Walko? Kto tak naprawdę pociąga za sznurki i steruje życiem miasteczka?
„Prawdziwy król jest tylko jeden. I nie jest nim ten, kto stoi na szczycie, ale ten, kto decyduje, kto się na szczycie znajdzie”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9078-6 |
Rozmiar pliku: | 902 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– I co o tym myślisz, Tomek? – Marta Potuła, leżąc w łóżku, wpatrywała się w sufit ledwie widoczny we wpadającym do sypialni świetle ulicznych latarń. Słyszała, jak mąż kręci się i wzdycha. Nie mógł zasnąć, tak samo jak ona. Miała nadzieję, że rozmowa pomoże mu odprężyć się i odpocząć.
– A co mam myśleć? – prychnął Tomek i nerwowo zarzucił na siebie kołdrę.
Marta dotknęła jego ramienia. Wydarzenia ostatnich dni wywołały między nimi napięcie. Zazwyczaj działali ramię w ramię. Może nie byli idealnym małżeństwem, ale na zewnątrz stanowili monolit nie do ruszenia, bez względu na to, czy akurat byli ze sobą skłóceni, czy przeżywali wybuch uczuć. W tym związku to Marta była dynamitem, który wybucha i dzięki temu oczyszcza atmosferę. Tomek lepiej panował nad emocjami. Potrafił tłumić je miesiącami. Mało wtedy mówił, zamyślał się i zaczynał się garbić, jakby ciężar problemów przygniatał go do ziemi. Zazwyczaj musiała go sprowokować, żeby wyrzucił z siebie to, co uwierało. Taki już miał głupi charakter, który szkodził zdrowiu.
– Nie boisz się? – zaczęła ostrożnie.
Tomek obrócił się w jej stronę i usiadł. W zimnym świetle reflektorów przejeżdżającego ulicą auta mignęła wykrzywiona grymasem szczupła twarz.
– A czego mam się, do licha, obawiać? Jestem pracownikiem kuratorium. Nie zależę w żaden sposób od burmistrza. – Wymachiwał rękami, szepcząc.
Marta znała męża i wiedziała, że w najtrudniejszych sytuacjach potrafił zachować spokój. Skoro gestykulował, oznaczało to tylko jedno: był na tyle wzburzony, poruszony lub niespokojny, że nie panował nad sobą. Usiadłszy, kolejny raz pogłaskała jego ramię. Nie zareagował.
– Myślisz, że chcą się ciebie pozbyć z rady powiatu? – zapytała.
– Przecież to normalne. Nie wiesz, że jeśli chcesz się kogoś pozbyć, to najlepiej go awansować?
Bardziej domyśliła się, niż zobaczyła, że wzruszył ramionami.
– Ale kto chce się ciebie pozbyć? Starosta? Radni? Raczej nie miałeś żadnych wrogów w radzie powiatu. Od czterech lat tam siedzisz i z nikim nie miałeś konfliktów.
– Nie wiem. Może komuś się naraziłem? Diabli wiedzą, co kierowało Machalskim. Może za głośno mówiłem, że deweloperzy niedługo zaczną burzyć kamienice w rynku, żeby zbudować kolejne bloki. – Tomek położył się i naciągnął kołdrę na piersi. Marta zrobiła to samo. Zapadła cisza. Powiew wpadający przez uchylone okno bawił się firankami, dając wytchnienie po całodziennym upale. Marta obróciła się w stronę męża.
– Daj spokój, przecież zabudowa miejska nie leży w gestii powiatu, tylko miasta. A luźne uwagi to jeszcze nie powód…
– Powód, niepowód, ale faktem jest, że Machalski chce, żebym reprezentował jego partię w walce z obecnie urzędującym burmistrzem. Podjąłem się tego i zrobię, co do mnie należy.
Marta patrzyła na ukrytą w mroku twarz męża. Choć niewiele mogła dostrzec, była przekonana, że zacisnął i tak wąskie usta i zmarszczył czoło. W domu panowała duchota; mimo to nagle poczuła chłód. Choć była szczupła, niemal chuda, to nie marzła z powodu niskiej temperatury. Ten chłód brał się z wewnątrz, z lęku o to, co przyniosą najbliższe miesiące. Tomek zgodził się kandydować na burmistrza Kochanowa, a tym samym stanąć w szranki z obecnym włodarzem miasta, Piotrem Walką, który cieszył się sporym poparciem mieszkańców. Nie było jeszcze zarządzenia o ogłoszeniu wyborów, które najpewniej Państwowa Komisja Wyborcza zaplanuje na październik, a te dwa miesiące to sporo czasu. Jednak Marta, obserwując męża, doszła do wniosku, że będzie to dla nich ciężki i pracowity czas. Tomek zrobi wszystko, by wygrać. Nie będzie to łatwe. Doskonale znali burmistrza i panujące w mieście nastroje, a te nie były przychylne dla przeciwników Piotra Wielkiego, którego wszyscy kochali.
Tymczasem Tomek starał się oddychać spokojnie, choć najchętniej zerwałby się i pobiegł przed siebie, żeby rozładować napięcie ostatnich dni. Chciał, by żona myślała, że zasnął. Nie miał ochoty na kłótnię, a jeszcze bardziej na roztrząsanie, kto i dlaczego może mu zaszkodzić.
Skończył w tym roku czterdzieści lat. Miał dobrą pracę w delegaturze kuratorium oświaty, piękny dom, żonę i dwóch synów, cieszył się szacunkiem współpracowników. Za namową starosty kandydował do rady powiatu w ostatnich wyborach i, ku własnemu niedowierzaniu, otrzymał mandat. Jak do każdego zadania, tak i do bycia radnym podszedł ze spokojem i właściwą sobie rezerwą. Wiedział, że pozostali radni doceniają jego rzeczowość, kompetencję i przygotowanie. Denerwowało go, gdy na posiedzeniach niektórzy z nich, nie zorientowawszy się nawet, jakie kompetencje ma rada powiatu, wychodzili z propozycjami czy stawiali zarzuty, które powinny być skierowane do rady miasta i burmistrza lub do wojewody. Nie mógł pojąć, jak ktoś, kto jest radnym od kilku kadencji, może nie wiedzieć, że brak chodnika na jakiejś tam ulicy czy dziura w jezdni to nie działka powiatu, lecz miasta. A sprawa obwodnicy to sprawa sejmiku wojewódzkiego, a nie rady powiatu. W czasie przedłużających się posiedzeń zastanawiał się, czy ci ludzie nie mają innych obowiązków poza poruszaniem kwestii, które na tym forum w ogóle nie powinny być omawiane. Jemu zwyczajnie szkoda było życia na czyjeś nieuctwo i lenistwo, bo jak inaczej wytłumaczyć, że mimo przytaczania przez niego stosownych paragrafów te same osoby gadały wciąż o tym samym. Postanowił nie kandydować kolejny raz, nie mogąc znieść straty czasu, jaką było siedzenie i tłumaczenie bez końca, co powiat może, a czego już nie, i rozsądzanie sporów pomiędzy radnymi, którzy nieustannie się o coś spierali, zarzucając jeden drugiemu brak kompetencji.
Tymczasem tydzień temu do jego drzwi zapukał były skarbnik urzędu miasta, Jan Machalski, razem z dwoma radnymi, którzy znani byli z nieustających konfliktów z pozostałą częścią rady miasta. Machalski, mimo ponad sześćdziesięciu lat, wciąż był wyprostowany i górował wzrostem nad towarzyszami, którzy wyglądali jak swoje przeciwieństwa. Jeden drobny i blady, w okularach na spiczastym nosie, a drugi niski, czerwony na twarzy, w ledwie dopiętej na wydatnym brzuchu koszuli.
Dochodziła dwudziesta, więc synowie Potułów siedzieli w swoich pokojach, a Marta pracowała w gabinecie. Tomek, w dresie i okularach do czytania, miał zamiar zabrać się za analizowanie zmieniających się przepisów, ale niezapowiedziana wizyta wytrąciła go z równowagi. Marta przygotowała herbatę i słodycze, a potem zostawiła mężczyzn w salonie, widząc, że goście czekają, aż Tomek zostanie z nimi sam na sam. Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi gabinetu, Machalski obejrzał się i zaczął mówić, ściszając głos.
– Panie Tomaszu, otóż zbliżają się wybory samorządowe. – W tym momencie towarzysze Machalskiego pochylili się nad stołem jak zawodowi spiskowcy. Tomek również odruchowo się wychylił, by lepiej słyszeć. Skarbnik odchrząknął, poprawił mankiet koszuli na chudym nadgarstku i kontynuował.
– Otóż wie pan, że byłem przez wiele lat pracownikiem urzędu miasta. – Mężczyzna spojrzał na Tomka, który pokiwał w odpowiedzi głową. – Wiem, co dzieje się za drzwiami ratusza lepiej niż ktokolwiek inny. I niech mi pan wierzy: otóż nie dzieje się najlepiej. Finansowo szykuje się tragedia. Nie ukrywam, że powodem mojego zwolnienia była próba ukrycia rzeczywistego stanu finansów miasta.
Machalski odchylił się na krześle, czekając, aż jego słowa zrobią właściwe wrażenie.
– I czego pan w związku z tym ode mnie oczekuje? – Tomek postanowił iść na skróty i nie czekać, aż skarbnik zacznie wywody o tym, co akurat nie bardzo go interesowało, czyli o głośnym swego czasu w mieście konflikcie z burmistrzem.
– Cieszę się, że otóż właściwie pan zrozumiał moje intencje. – Machalski znowu zawiesił głos, a na twarzach jego kompanów odmalowało się nerwowe napięcie. Chudy poprawił okularki, a gruby sapnął, aż guziki koszuli zatrzeszczały. Tomek przesunął się na wypadek, gdyby któryś wystrzelił. – W imieniu własnym oraz kolegów, a także innych mieszkańców miasta, chcielibyśmy otóż, żeby pan w najbliższych wyborach kandydował na stanowisko burmistrza.
Tomek wypuścił powietrze i wpatrywał się z niedowierzaniem w Machalskiego i jego towarzyszy, którzy z szerokimi uśmiechami kiwali głowami, jakby co najmniej obwieścili mu, że wygrał milion dolarów. Wreszcie roześmiał się głośno.
– Panowie, to chyba żart.
– Absolutnie nie – uaktywnił się grubszy.
– Jest pan naszą jedyną nadzieją. – Chudy nerwowo poprawił okularki, a Machalski mu przytaknął.
– Niech pan będzie otóż łaskawy zrozumieć, że jako pracownik kuratorium, a więc instytucji niezależnej, niezawisłej, nie ryzykuje pan niczym. To znaczy nie musi się pan obawiać burmistrza.
– A panowie, jak mniemam, właśnie się obawiają i dlatego żaden z was nie chce ryzykować. – Tomek założył ramiona na piersi. Ci ludzie mieli go najwidoczniej za ograniczonego umysłowo.
Machalski westchnął, gruby poczerwieniał jeszcze bardziej, a chudy zaczął przecierać okulary. Wreszcie Machalski powiedział:
– Panie Tomaszu, każdy, kto ma do czynienia z Piotrem Walką, powinien się obawiać. To człowiek niebezpieczny. Otóż długo poszukiwaliśmy kandydata, który byłby na tyle niezależny, by móc realnie zagrozić temu człowiekowi.
– To niech mi pan powie: poza tym, że powinienem się czuć wyróżniony, co jeszcze ma mnie przekonać, by zgodzić się na panów propozycję? – Wszedł mu w słowo Tomek, czując narastającą irytację.
– Otóż wiem z pewnych źródeł, że nie popiera pan dalszej zabudowy miasta blokowiskami. I to jest niewątpliwy atut w kampanii, bo jest wiele osób, które niepokoi fakt wyburzania niekiedy zabytkowych kamienic.
– Panie Machalski… – Tomek miał dość. – Gdyby były zabytkowe, nikt by ich nie ruszył. Istnieje coś takiego jak nadzór budowlany, który musi wydać pozwolenie na rozbiórkę. Tak samo jak na budowę. Ale co realnie ma mnie przekonać? Konkrety. Tylko to mnie interesuje. Dlaczego miałbym poświęcać czas i energię, żeby w to wejść? Wszyscy wiemy, że Walko ma wielu zwolenników. Ludzie go uwielbiają. Nie bez powodu siedzi w ratuszu już trzecią kadencję. Dlaczego miałbym inwestować czas i pieniądze, żeby wziąć udział w konkurencji, w której mam nikłe, o ile nie zerowe, szanse na wygraną?
Machalski popatrzył na swoich towarzyszy. Obydwaj skinęli z aprobatą.
– Otóż myli się pan, twierdząc, że deweloperzy działają zgodnie z prawem. A co do konkretu. Nie działamy sami. Wiele osób poprze pana finansowo. Poza tym nasza kampania mogłaby się skupić na Węglowej Wólce – dzielnicy, którą pan burmistrz raczył oddzielić od reszty miasta, opóźniwszy się ze złożeniem wniosku o wybudowanie dodatkowego przepustu pod torami kolejowymi. Mieszkańcy wiele razy skarżyli się na utrudnienia w komunikacji z centrum miasta. A co będzie pan z tego miał? Otóż uratuje pan miasto od tyrana, a przez to od bankructwa.
– Miasto czy pana? – Tomek, zmrużywszy oczy, wpatrywał się intensywnie w siedzącego naprzeciw niego skarbnika.
Machalski westchnął kolejny raz i opuścił głowę, ale zaraz się wyprostował.
– Zrobi pan, jak zechce. Otóż do niczego nie zmuszam, ale proszę przemyśleć naszą propozycję. Piotr Walko to nie jest uczciwy człowiek. – Wycelował palec w Tomka. – I panu, jako radnemu powiatowemu, otóż powinno zależeć na tym, by takich ludzi odsuwać od władzy. – Wstał od stołu, a w ślad za nim jego towarzysze. – Niech pan to przemyśli. A na razie proszę nikomu nie mówić o tym spotkaniu. Otóż ja się wyprę, a pan wyjdzie na kłamcę.
Kiedy za gośćmi zamknęły się drzwi, Tomek przetarł twarz dłońmi i stał chwilę w korytarzu, zastanawiając się, ile prawdy było w tym, co mówił Machalski. Na ile kierują nim osobiste urazy, a na ile troska o miasto i mieszkańców? Znał tego człowieka od kilku lat. Skarbnikiem był od zawsze. Przeżył kilku burmistrzów. Walko zwolnił go niemal z dnia na dzień. Tłumaczył, że i tak Machalski może już iść na emeryturę. Wtedy Tomek się nie zastanawiał, czy może chodzić o coś więcej. Za to o Piotrze Walce nie miał najlepszego zdania. Odnosił się do niego z rezerwą, mimo wdzięku, jaki burmistrz roztaczał, a jaki mógł robić wrażenie na płci przeciwnej. Na oficjalnych i mniej oficjalnych spotkaniach dało się zauważyć, że został starannie przygotowany do pełnienia swojej funkcji. Wyuczona gestykulacja, równie szeroki, co nieszczery uśmiech i błysk w oczach, gdy stawiał na swoim, sprawiały, że Tomek nie przepadał za tym człowiekiem. Wciąż pamiętał, jak na dorocznym balu charytatywnym burmistrz poprosił do tańca Martę, a ta miała dziwne wrażenie – jak potem się skarżyła – że Walko ją podrywa. Żartował z żony, że pewnie jej się przywidziało i nie każdy miły facet jest podrywaczem. Ale jej do śmiechu nie było. A teraz jeszcze okazuje się, że być może Walko ma na koncie ciemne interesy. Właśnie ciekawość i chęć sprawdzenia, ile prawdy tkwi w słowach Machalskiego, który najwyraźniej bał się swego niedawnego szefa, sprawiły, że Tomek postanowił zgodzić się wziąć udział w tym cyrku. Uśmiechnął się do siebie i wyprostował przygarbione plecy. Kandydat na burmistrza. Tego jeszcze nie grali.
– Czego chcieli? – Marta wyjrzała z gabinetu.
– Chcą, żebym kandydował na burmistrza, wyobraź sobie. – Objął ją z uśmiechem, ale wyrwała się i popatrzyła na niego jak na wariata.
– Ty? Na burmistrza?
– A co? Nie nadaję się? – Nastroszył się i wypiął pierś. Zaczesał ręką jasne włosy, które zaczęły się przerzedzać na czole. Nie należał do wysokich, ale był proporcjonalnie zbudowany.
Marta parsknęła śmiechem.
– No, w tym dresie mógłbyś podbić świat.
– Wystarczy, że podbiję ciebie. – Chwycił ją wpół i pocałował.
Roześmiana Marta wykręciła się i spojrzała mu w oczy.
– I co? Zgodziłeś się?
Wzruszył ramionami.
– Jeszcze nie. Ale kto wie, może się zgodzę.
– Chyba byłbyś niespełna rozumu, gdybyś się nie zgodził. Pomyśl: Tomasz Potuła, burmistrz Kochanowa. – Zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń z rozmarzonym wyrazem twarzy. – A ja byłabym pierwszą damą. Mój dyrektor dostałby zawału, gdyby musiał mnie tytułować panią burmistrzową. Wyobrażasz to sobie?
Ale Tomek wiedział, że bycie burmistrzem to nie władza, nie sława i chwała, a przede wszystkim odpowiedzialność. W dodatku dla tej odpowiedzialności musiałby poświęcić to, co kochał, czyli pracę w kuratorium.
Od tamtego spotkania z Machalskim minęło kilka tygodni i było już za późno na takie dywagacje, bo ostatecznie przyjął propozycję i dziś oficjalnie zgodził się kandydować. Co by się nie działo, podjął wyzwanie i jak zwykle da z siebie wszystko. Bo dla niego nie sam cel był ważny. Najważniejsza była droga, którą trzeba przejść, praca, którą trzeba wykonać, by go osiągnąć. Najpierw trzeba ograniczyć obowiązki w pracy, zebrać ludzi, a potem zarejestrować komitet wyborczy, zgromadzić środki…
Układanie listy zadań na najbliższy tydzień uspokoiło go i pozwoliło mu wreszcie zasnąć.
Inspektor Krzysztof Gańko od pięciu lat, czyli od śmierci żony, w każdą niedzielę jadł obiad z córką, zięciem i sześcioletnią wnuczką Marysią. Właściwie tylko wtedy nie pracował i nie był policjantem. Od śmierci Marii jeszcze bardziej angażował się w pracę i spędzał w budynku Komendy Powiatowej w Kochanowie każdą wolną chwilę. Sprzedał dom i kupił mieszkania dla siebie i córki, dzięki czemu miał więcej czasu. Na pracę oczywiście. Brakowało mu żony, która nie dość, że była piękna i inteligentna, to w dodatku wspierała go całe życie i rozumiała jak nikt inny. Nawet kiedy wracał późno lub wychodził w trakcie rodzinnej imprezy, bo obowiązki wzywały. Gdyby nie ona, nie zostałby komendantem. Niestety, Maria nie zdążyła się nacieszyć ani wnuczką, ani tym, że mąż po awansie miał więcej czasu dla rodziny. Wystarczyła chwila i tętniak, którego w sobie nosiła, pękł, zalewając mózg powodzią krwi. Gańko nie wiedział, co było gorsze. Patrzeć, jak jego ukochana Marynia, w którą maszyny uporczywie pompowały życie, zmienia się w woskową lalkę, czy podjąć decyzję, że pora dać jej odejść. Po pogrzebie przez tydzień pił. Zrobił zapasy alkoholu i nie wychodził z domu. Topił swoją rozpacz w wódce, aż przestało boleć. Nie wpuszczał kolegów, córki ani zięcia. Siódmego dnia wstał, wziął prysznic, sprzątnął butelki i przebiegł pięć kilometrów. Potem zadzwonił do Oli i spytał, czy może przyjść na niedzielny obiad. Od tamtego dnia wspólne popołudnia stały się jego ucieczką i rytuałem.
Wszystkie uczucia przelał teraz na wnuczkę, która przypominała żonę. Kochał swoją córkę, Olę, ale to Marysia miała oczy i rysy twarzy Maryni. Ola bardziej przypominała jego. Wysoka, szczupła, wysportowana. Nawet wydatne usta, solidny nos i brązowy kolor oczu odziedziczyła po ojcu. Na szczęście wnuczka w ogóle nie była podobna do ojca, czyli Mariusza Wereśnika, za którego wyszła Ola. Gańko żałował, że nie słuchała, gdy ostrzegał, że Wereśnik to nie materiał na męża. Tolerował zięcia, choć wolałby, żeby zamiast uganianiem się za sensacją dla miejscowej gazety, zajął się jakąś bardziej dochodową pracą. Mariusz Wereśnik pracował dla „Kuriera Kochanowskiego” i jego internetowej wersji, czyli „Codziennika Kochanowskiego”. Wyglądał, jakby głodował. Chudy, blady i wysoki, z wiecznie roztrzepaną ciemną czupryną, zdaniem teścia kompletnie nie pasował do Oli. Choć z czasem nabrał trochę ciała, a po bliższym poznaniu okazał się nie taki głupi, na jakiego wyglądał, więc Gańko z bólem serca musiał go zaakceptować.
Marysia właśnie instruowała dziadka, jak ma zakładać obcisłe rajstopki dziwacznej, chudej lalce o wielkiej głowie i wyłupiastych oczach, kiedy Ola zawołała ich do stołu, wychodząc z kuchni z parującą wazą. Postawiła naczynie pomiędzy talerzami rozłożonymi równo na białym obrusie.
Duży stół zajmował sporą część salonu i stanowił jego centralne miejsce. Widać było, że przyjmowanie gości sprawia Oli frajdę. Świadczyły o tym fantazyjna dekoracja z kwiatów i świec pomiędzy eleganckimi nakryciami i lniane serwetki.
– Mario, wyłącz palnik i chodź! – krzyknęła Ola w stronę kuchni, gdzie jej mąż doglądał gotującego się sosu do deseru.
Gańko usadził Marysię na krześle i właśnie miał siadać obok niej, gdy rozległ się dzwonek. Spojrzał zdziwiony na Olę.
– Spodziewasz się gości?
– Tato, przecież ci mówiłam, że zaprosiłam babcię Jadzię. – Córka z wyrzutem popatrzyła na ojca. Gańko przypomniał sobie rozmowę telefoniczną z Olą. Faktycznie, wspominała, że zaprosiła Jadzię Śmiałko, babcię Mariusza. Zapomniał o tym. Jeszcze jeden dowód na to, że za bardzo skupiał się na robocie. Westchnął ciężko.
– Co tak dyszysz, Krzysiu?
Gańko nie zauważył, kiedy babcia Jadzia wparowała do salonu. Ani trochę nie przypominała babci. Mimo swoich siedemdziesięciu lat i niewielkiego wzrostu zachowała szczupłą, sprężystą sylwetkę i burzę loków starannie ufarbowanych na blond. W oczy rzucały się żółte legginsy i dopasowana do nich czarna tunika w równie wyraziste żółte plamy, które po bliższym przyjrzeniu okazały się kurczakami. Jadzia emanowała energią i niespożytą siłą. Angażowała się we wszelkie inicjatywy w mieście razem z kołem emerytów. Jeśli ktoś jej nie znał, nie domyślał się, że ta energiczna kobieta dorabia do emerytury jako pracownica zakładu pogrzebowego, gdzie kilka razy dziennie odmawia wraz z pogrążonymi w żałobie rodzinami stosowne modlitwy. Oczywiście na tę okoliczność wdziewała służbowy uniform, jak nazywała czarny kostium ze spodniami na kant, ale na co dzień uwielbiała jaskrawe stroje.
– Babcia, babcia! – Marysia porzuciła dziadka i z piskiem ruszyła ku Jadzi, która sprytnie wyplątała się z jej objęć, szepnąwszy coś małej. Kiedy Jadzia witała się z komendantem, całując go zamaszyście w obydwa policzki, na jej nadgarstku zagrzechotały bransoletki.
– Każda okazja dobra, żeby prawdziwego chłopa wycałować – westchnęła.
– Babciu! – Mariusz udał oburzenie, choć doskonale znał jej poczucie humoru.
– Tyle razy ci gadam, żebyś przy ludziach nie mówił do mnie „babciu”. – Jadzia machnęła ręką i mrugnęła do Gańki. – Ech, ta młodzież.
– Siadajcie, bo rosół stygnie – wtrąciła Ola i zabrała się za nalewanie zupy.
Jadzia zajęła miejsce obok Gańki i zwróciła się do Marysi:
– Jak moja śliczna wnuczusia zje obiadek, coś ode mnie dostanie.
– Tylko żadnych słodyczy. – Mariusz ubiegł żonę. – Mała narzeka ostatnio na zęby.
– Oj tam, za chwilę i tak jej wypadną. – Jadzia machnęła ręką i chwyciła za łyżkę. – Prawda, kochaniutki? – Trąciła komendanta w łokieć, aż chlapnął rosołem na obrus.
Gańko kiwnął głową i zmienił temat, żeby nie denerwować Oli, która starała się dbać o to, by Marynia jadła zdrowo. Niestety, babcia Jadzia była niereformowalna i przy każdej wizycie przynosiła dziecku słodycze, ku uciesze dziewczynki.
– Nad czym teraz pracujesz, Mariusz? – zapytał Gańko.
– W zasadzie bieżące sprawy, ale zaraz się zacznie gorący okres.
– Racja, wybory – wtrąciła Jadzia, przewracając oczami. – Słyszałam, że nasz Alvaro ma sporą konkurencję. – Wszyscy wiedzieli, że nie miała najlepszego zdania o burmistrzu, ale uczciwie przyznawała, że niezłe z niego ciacho.
– Mało kto ma z nim szansę. – Ola poprawiła córce serwetkę pod brodą, żeby nie zalała eleganckiej bordowej sukienki.
– Dlaczego? – Mariusz spojrzał na żonę zdziwiony. – Żyjemy w demokratycznym kraju. Każdy ma szansę. Nawet ty czy ja.
Gańko przełknął zupę.
– Ola ma rację. Demokracja to pozory. Wygrywa ten, kto ma pieniądze na kampanię lub znajomości. A najlepiej jedno i drugie.
Jadzia potakiwała, pochłaniając zupę, ale Mariusz odłożył łyżkę.
– Niech tata nie przesadza. Wiadomo, że kandydaci nie biorą się z powietrza. Ktoś ich musi popierać, a to komitety wyborcze zbierają pieniądze i potem muszą się z nich rozliczyć.
– Teoretycznie tak.
– No właśnie. Więc tata sugeruje, że Walko może grać nieuczciwie?
Ola obserwowała męża i ojca. Tych dwóch, gdyby nie ona, w życiu by się nie dogadało. Zauważyła błysk w oczach Mariusza, który chwycił trop i najwidoczniej postanowił wyciągnąć od teścia to, co wie. Uważał się za cwańszego niż policjant z trzydziestopięcioletnim stażem. Ola wiedziała jednak, że ojciec nie da się podejść. Mimo to musiała interweniować, zanim wybuchnie awantura i goście zapomną skosztować głównego dania.
– Zobacz, jak wygląda nasz burmistrz – tłumaczyła Ola, wymachując łyżką. – Jak wyjęty z telenoweli. Te wyuczone uśmiechy, te pozy na oficjalnych zdjęciach. Dla wielu osób, zwłaszcza kobiet, Walko po prostu jest bardzo reprezentacyjny.
– Jak mówią: grunt to frunt – odezwała się Jadzia. – I ludzie się na to łapią. No, w każdym razie, gdybym nie znała człowieka, to bym poleciała do urny tylko po to, żeby na niego popatrzeć.
– Właśnie – poparła ją Ola.
– Nikt nie wybiera burmistrza za piękne oczy, kochanie. – Mariusz zmrużył oczy.
– I zgrabny tyłek – rozmarzyła się Jadzia, ale skarcona przez wnuczka spojrzeniem, zamilkła.
– Skoro tata twierdzi, że wybory to gra, w której chodzi o kasę, to pewnie coś o tym wie. Mam rację? – Mariusz popatrzył wyczekująco na teścia.
– Ja ci tylko powtarzam, że nikt bez powodu, bez poparcia i pieniędzy nie będzie się pchał do polityki. Żeby rządzić, trzeba mieć w tym interes. Niestety, większość rządzi, bo ich jedynym interesem jest ich własny interes.
– I po to są media, żeby obnażać te prywatne interesy. – Wereśnik klepnął ręką w stół, aż zagrzechotały sztućce.
– Mario, daj spokój. – Ola wstała i zaczęła zbierać talerze po rosole.
– Ty się trzymaj z daleka od Walki i jego interesów. Dobrze ci radzę. – Gańko wycelował palec w zięcia.
– A niby dlaczego? Wyborcy mają prawo wiedzieć, kto i dlaczego zajmuje stanowisko burmistrza. I czy się do tego nadaje! – Na blade policzki Mariusza wystąpił rumieniec.
Gańko sapnął i zaparł się rękami o stół.
– Chyba zapomniałeś już, jak zniszczyli wam auto, bo postanowiłeś na własną rękę zdemaskować szajkę wyłudzającą haracze od sklepikarzy.
– Ale rozbiliście ich dzięki mnie. – Serwetka wylądowała z impetem na talerzu Mariusza.
Ola przewróciła oczami.
– A wy znowu swoje… – rzuciła, ale nikt jej nie słuchał, więc wyszła do kuchni.
– Nie do końca tak to było. Gdyby nie ty, mielibyśmy w garści wszystkich, a niestety szef nam się wywinął, bo narobiłeś szumu.
– To było przemyślane działanie, żeby ich wykurzyć z nory.
– Nie, Mario, to było ryzykowne. I dobrze o tym wiesz. Nie życzę sobie, żebyś kiedykolwiek narażał Olę i Marysię. Zrozumiano? – Palec wycelowany w zięcia miał podkreślić groźbę. – Możesz się bawić w to swoje pisanie, ale kiedy na coś trafisz, mam o tym wiedzieć natychmiast! Następnym razem teść komendant nie uratuje ci dupy, tylko zadba, żeby tak ci ją zmoczyli na dołku, aż na niej usiądziesz spokojnie na jakimś biurowym stołku i zostaniesz tam do końca życia.
Dźwięk krzesła odsuwanego od stołu przerwał dalszą dyskusję. Jadzia wstała i wyciągnęła ręce nad blatem w stronę Oli, która wniosła półmisek z intensywnie pachnącym jedzeniem.
– W sam raz to drugie danie, bo jeszcze dojdzie do przemocy w rodzinie. – Jadzia starała się rozładować atmosferę. Mężczyźni wciąż patrzyli na siebie wrogo, ale żaden już się nie odezwał.
– Głodny facet to zły facet. Zaraz nałożę porządne porcje, to wam się humory poprawią. Prawda, Olu? Aż Marynię wystraszyliście. – Postawiła pełny talerz przed komendantem i sięgnęła po talerz wnuka. – Ja wam lepiej opowiem, co na mieście słychać. Wczoraj była u mnie Florczakowa, a to prawdziwa Wolna Europa. Wszystko wie. I utrzymać gęby na kłódkę nie może…
Jadzia, ku zadowoleniu Oli, na wszelki wypadek nie dała nikomu więcej dojść do głosu. Dzięki temu mogli zjeść obiad w spokoju, a kiedy nerwy opadły, wypić kawę i porozmawiać przy deserze.
Adam Nowosielski prowadził budowy od ponad dwudziestu lat. Do jego obowiązków jako kierownika należało, poza pilnowaniem dokumentacji, zapewnienie stosowania odpowiednich materiałów budowlanych, dbanie o przestrzeganie BHP, a także powiadomienie inwestora o wstrzymaniu robót budowlanych w przypadku stwierdzenia powstania zagrożenia i poinformowanie o tym inspektora budowlanego.
Tydzień temu podjął się prowadzenia budowy nowego osiedla o nazwie Delta tylko dlatego, że prosił go o to kolega. Marek nie czuł się zbyt dobrze i po pierwszych badaniach, w czasie których wykryto u niego nowotwór, zrezygnował ze współpracy z Walbudem, który na terenie miasta budował już czwarte osiedle. W dodatku firma miała opinię płacącej na czas, i to dobre pieniądze, każdemu z pracowników: od kierownika począwszy, na pomocnikach skończywszy. Markowi zaproponowali nawet finansową pomoc w leczeniu.
Na początku Adam nawet się cieszył, że kolega oddał mu tak dobre zlecenie, choć oczywiście zadowolenie przyćmiewał fakt, że kumpel zrezygnował z powodu choroby. Nowosielski, obszedłszy teren, jak to miał w zwyczaju, uznał, że kolega musiał być w naprawdę złej kondycji, skoro nie zauważył rzeczy, które rzucały się w oczy już przy pierwszej wizycie. Ku niezadowoleniu ekipy nowy kierownik wtykał nos w każdy wykop, a gotowe budynki obchodził i oglądał z każdej strony od piwnic po stropy. Szybko doszedł do wniosku, że albo ktoś kradł, albo kombinował w inny sposób. W każdym razie wykop pod ławy ostatniego z bloków zrobiono za głęboki. W dodatku wychodzący z ziemi sąsiedni budynek miał jego zdaniem zbyt płytko zalane fundamenty. Robotnicy wzruszali tylko ramionami, a że większość stanowili Ukraińcy, których w mieście było podobno już kilka tysięcy, to i nie za bardzo mógł się z nimi dogadać. Tym bardziej się zdziwił, kiedy następnego dnia okazało się, że ostatni wykop jest już częściowo zasypany. Bez jego wiedzy zaczęto lać ławy, o dziwo znów zbyt płytko, choć jeszcze dzień wcześniej dno niecki znajdowało się co najmniej o metr głębiej, niż powinno. Wściekły, pognał do domu, zmienił roboczy kombinezon na koszulę i dżinsy i pojechał do siedziby firmy Walbud znajdującej się na parterze jednego z bloków osiedla Gamma, oddanego ledwie miesiąc temu do użytku. Z dokumentacją, dziennikiem budowy i zdjęciami, których kilka zdążył zrobić, zanim zasypano wykopy, stał teraz w poczekalni, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Z głośników umieszczonych w suficie pobrzmiewała uspokajająca muzyka, a skórzana kanapa, stolik z kolorowymi gazetami i miękka wykładzina na podłodze zachęcały do relaksu. Jednak Nowosielski nie był w stanie się uspokoić. Czekał, aż wróci sekretarka, która przed chwilą zniknęła za drzwiami jednego z biur w korytarzu ciągnącym się za recepcją.
Nie znosił takich spotkań. Pocił się i sapał, wiedząc, że cała ta sytuacja może zaszkodzić sercu obciążonemu tuszą. Lekarz od lat straszył go zawałem, aż w końcu brak diety i nerwowość doprowadziły Adama do stanu przedzawałowego. To dlatego rzucił wielkie budowy i zajmował się tylko małymi inwestycjami i domkami jednorodzinnymi. Nie umiał zrezygnować z jedzenia niezdrowych kotletów, więc wolał ograniczyć pracę. Nie potrzebował pieniędzy. Razem z Marylą odchowali i ustawili dzieci, kupując im mieszkania w dużych miastach. Miał pięćdziesiąt sześć lat, więc do emerytury jeszcze trochę brakowało, ale mógł sobie pozwolić na zwolnienie tempa. Tym bardziej, że Maryla, prowadząca swój zakład fryzjerski, sama go do tego namawiała. Tak samo naciskała na niego w sprawie diety, ale na tym polu nic nie wskórała.
Wreszcie młodziutka sekretarka podeszła do kontuaru i znacząco chrząknęła.
– Proszę za mną. Pan Maśnik czeka.
Zamyślony Nowosielski drgnął i ruszył w głąb korytarza na tyle szybko, na ile pozwalały mu krótkie, grube nogi. Gabinet inwestora wyglądał podobnie do recepcji: miękka wykładzina, wygodne kanapy, szerokie biurko, szafy przy jednej ze ścian. Na pozostałych dwóch zainstalowano panoramiczne okna, z których rozciągał się widok na skrzyżowanie alei Piłsudskiego z ulicą Piotra Skargi. Przywitawszy się, Adam sapnął i zajął fotel naprzeciw biurka, który wskazał mu mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze. Mimo młodego wieku Łukasz Maśnik, który był oficjalnym przedstawicielem firmy Walbud, miał spore zakola. Nowosielski odruchowo poprawił swoje krótko przystrzyżone, gęste, siwe włosy.
– Co pana do mnie sprowadza, panie Adamie? – Maśnik złożył dłonie w piramidkę, opierając łokcie na blacie.
– Tak, no więc właśnie… Widzi pan, panie Maśnik, wyszły pewne nieprawidłowości.
– Nieprawidłowości? Pana poprzednik nie zgłaszał żadnych problemów – zdziwił się młody mężczyzna i Adamowi przez chwilę się wydawało, że jest w teatrze, a facet to niezbyt dobry aktor. Szybko otrząsnął się z tego wrażenia.
– Tak, no więc właśnie… Stan jego zdrowia nie pozwalał na dokładne zbadanie sprawy.
– No rzeczywiście. Przykra sprawa z panem Markiem…
Adam nie pozwolił rozmówcy na zmianę tematu.
– No więc właśnie. A ja obejrzałem teren budowy. I zauważyłem, że przy wykopach pod ławy i przy zalewaniu ław i samych fundamentów ktoś albo nie zna dokumentacji, albo robi celowe błędy – wyrecytował na jednym oddechu, żeby mieć to za sobą, i podsumował swoim ulubionym: – Tak. No więc właśnie.
– I co pan w związku z tym sugeruje, panie Adamie kochany? – Łukasz Maśnik wyglądał na szczerze przejętego informacją.
– Tak. Uważam, że ktoś oszczędza na betonie i udaje, że kopie głęboko, po czym zasypują wykop, a betonu idzie znacznie mniej, niż wynika z dokumentacji. Przy okazji być może zarabiają dodatkowo operatorzy koparek, którzy wyrabiają więcej godzin, a w rzeczywistości to niepotrzebne koszty i praca. No więc właśnie. Należałoby sprawę załatwić we własnym zakresie, i to jak najszybciej. Tak. Bo inaczej w razie kontroli inspektora nadzoru budowlanego trzeba będzie przerwać prace i naprawić fuszerkę. Nie mówiąc o tym, że w przypadku postawienia ścian na takich fundamentach grozi nam katastrofa. No więc właśnie. A koszty, jak wiadomo, wzrosną… – Miał zamiar mówić dalej, ale Maśnik drgnął i uciszył go gestem.
– Panie Adamie kochany, ma pan świętą rację. Lepiej załatwić sprawę we własnym zakresie. Znaleźć winnych i ukarać. Kategorycznie! – Mężczyzna za biurkiem uniósł palec i Adama znów ogarnęło niewytłumaczalne wrażenie, że to jakiś cyrk.
– Tak. No więc właśnie, też tak uważam. Przyjrzę się dokładnie całej sprawie i znajdę winowajcę. Ktoś na tym musiał zarabiać przecież. A fundamenty pozostałych budynków, które już zasypano, trzeba będzie odkopać i skontrolować, czy wcześniej przestrzegano norm. Tak.
Po twarzy Maśnika przebiegł grymas niezadowolenia.
– Sądzę, panie Adamie, że nie ma potrzeby. Mieszkania już rozprzedano. Po co teraz ludzi martwić, rozkopywać, straszyć? Nic się nie dzieje z osiedlem Alfa. A przecież to nasza pierwsza i zarazem najstarsza inwestycja. W dodatku pomyślnie przeszła odbiór. Tak samo jak osiedla Beta i Gamma, na którym się pan teraz znajduje. Inspektorat nadzoru kontrolował z tego, co wiem, każdy blok i nie było żadnych nieprawidłowości. Zresztą ma pan to w dokumentach. – Maśnik pokazał na teczkę, która spoczywała na kolanach Nowosielskiego. – Niech pan dopilnuje tylko tego, co akurat się buduje, czyli dwóch ostatnich budynków. Co pan na to?
Adam potarł pulchny policzek dłonią.
– No więc właśnie. Może ma pan rację. Znam Heńka z powiatowego nadzoru i wiem, że u niego musi być wszystko, jak należy. Tak, no więc właśnie. Ale te dwa ostatnie zbadam, żeby wszystko było zgodnie z projektem. I jeśli coś będzie nie tak, wzmocni się wylane ławy i dopiero zaleje fundamenty. No więc właśnie, zalecam zarezerwowanie dodatkowych środków na zbrojenie, gdyby była taka potrzeba. A co do tych głębokich wykopów, to pewnie chłopaki od koparek sobie nadgodziny wyrabiają, a to łatwo wykryć i zlikwidować.
– Spokojnie, panie Adamie. O pieniądze proszę się nie martwić. – Maśnik wstał, więc Adam również się podniósł. – Choć wierzę, że znajdzie pan sposób, żeby obyło się bez, jak pan to określił, wzmacniania.
Nowosielski uśmiechnął się z ulgą.
– No więc właśnie. Rzecz w tym, że nie powinno się dosztukowywać niczego na budowie, bo to osłabia strukturę budynku. Ale wzmocnić i zalać wyżej, żeby normy się zgadzały, nikt nam nie zabroni.
– Panie Adamie, wierzę, że poradzi pan sobie i z tym. Tacy fachowcy jak pan są na wagę złota. A nam zależy, żeby inwestycja wkrótce zaczęła się zwracać. Wie pan, ludzie czekają na te mieszkania, a my lubimy dotrzymywać terminów. – Ostatnie zdanie Maśnik powiedział szeptem, poklepując przy tym Adama po plecach.
– Solidna firma. No więc właśnie, będę się starał, żeby nie było dodatkowych kosztów – przytaknął budowlaniec, mocno potrząsając wyciągniętą w jego stronę dłonią Maśnika. – Ale gdyby jednak pojawiła się potrzeba, rozumiem, że wszystko zostanie zrobione zgodnie z planami i przepisami.
– Naturalnie, panie Adamie. Nam również zależy, żeby wszystko było zgodnie z prawem. – Maśnik uśmiechał się i poklepał Nowosielskiego po ramieniu.
Adam mógł spokojnie wrócić na plac budowy, żeby wydać stosowne dyspozycje, a przede wszystkim przywołać do porządku tych, którzy byli odpowiedzialni za roboty ziemne.
Dopiero wsiadając do auta, zorientował się, że nawet nie wyjął materiałów zgromadzonych w teczce. Swoich wyliczeń i analiz. Nie pokazał zdjęć, które miał w telefonie. No ale ostatecznie przecież sprawa została załatwiona. Poinformował inwestora o tym, co zaobserwował, uzyskał obietnicę załatwienia środków na ewentualne przeróbki, no i zobowiązał się dopilnować wszystkiego, żeby nikt więcej nie dorabiał sobie, kombinując na jego budowie. Maśnik nie wyglądał na takiego, który miałby jakiekolwiek pojęcie o prawie budowlanym, przepisach czy normach. A już na pewno w życiu nie trzymał szpadla w ręku. Ot, gryzipiórek z kasą. Wszystko zostało na głowie kierownika budowy. Jak zawsze. Trzeba się wziąć za robotę. Nowosielski westchnął zrezygnowany i przekręcił kluczyk w stacyjce.