Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król wygnaniec. Tom 1: obrazek historyczny z lat 1714-1725 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król wygnaniec. Tom 1: obrazek historyczny z lat 1714-1725 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

PIERW­SZE SCHRO­NIE­NIE.

U pól go­dzi­ny dro­gi od mia­sta Dwu­mo­stów w nad­renś­kiej Ba­wa­ryi, jest miej­sce no­szą­ce po dziś dzień na­zwi­sko Czy­flik (Tschi­flik); pro­wa­dzi do nie­go pięk­ny go­ście­niec to­po­la­mi wy­sa­dza­ny, opie­ra­ją­cy się z pra­wej stro­ny o wzgó­rza win­ni­ca­mi po­kry­te, z le­wej o we­so­łe łąki któ­re prze­rzy­na w kie­run­ku wę­ży­ko­wa­tym tak zwa­ny Po­tok czar­ny (Schwart­zbach). Przy pierw­szym za­ło­mie wzgó­rza po­strze­ga się dłu­gi mur jak­by od par­ku i w nim bra­mę wca­le nie­po­zor­ne­go kształ­tu, wiecz­nie dla prze­chod­nia za­mknię­tą, któ­rą otwo­rzyw­szy z mo­zo­łem, wcho­dzi się w oko­li­cę zu­peł­nie od­mien­nej niż po­przed­nia po­sta­ci. Tam płasz­czy­zna ruch i ży­cie, tu góry sa­mot­ność i dzi­kość. Od sa­mej bra­my spusz­cza się na dół, wąz­ka i na­dob­na do­li­na, uję­ta we dwa pa­sma gór uma­jo­nych gę­stem za­ro­ślem z po­srzód któ­re­go, ster­czą tu i owdzie stu­let­nie jo­dły, gra­by, ja­wo­ry i buki. Przez jej śro­dek pły­nie stru­myk mru­czą­cej wody, nie­gdyś to­wa­rzysz prze­pysz­nej alei z sta­rych kasz­ta­nów, dziś sa­mot­ny, zie­lem za­ro­sły. Po­wia­da­ją miej­sco­wi lu­dzie, że ta alea ist­nia­ła jesz­cze przed piet­na­stu laty, do­pó­ki ad­mi­ni­stra­cya stad­nin rzą­do­wych w Dwu­mo­stach, wła­ści­ciel­ka tego miej­sca, ma­jąc na celu więk­szy po­ży­tek, nie­ka­za­ła ją znieść, roz­ko­pać i ob­ró­cić na łąkę. Nie­by­ła dłuż­szą nad kil­ka­set staj, przy koń­cu któ­rych zba­cza­ła w górę w bru­ko­wa­ną uli­cę. Po­kład ten ka­mien­ny, acz moc­no za­nie­dba­ny, do­tąd ist­nie­je i nosi na so­bie śla­dy głę­bo­kich ko­lei, po któ­rych nie­gdyś mu­sia­ły czę­sto prze­cią­gać mno­gie pa­nów moż­nych te­le­gi i ko­la­sy.

Uli­ca bru­ko­wa­na, ocie­nio­na skle­pie­niem drzew roz­ło­ży­stych usta­wio­nych rzę­dem z obo­jej stro­ny, koń­czy­ła się na po­wierzch­ni wzgó­rza, do­ty­ka­jąc, prze­stwo­ru w któ­rym była za­pew­ne wjezd­na bra­ma, pro­wa­dzą­ca na kwa­dra­to­wy dzie­dzi­niec, na któ­re­go środ­ku są jesz­cze do dziś dnia śla­dy wo­do­try­sku. Tu szu­ka oko za­bu­do­wań wil­li lub zam­ku, bo tu ocze­wi­ście był punkt środ­ko­wy tej ro­skosz­nej oko­li­cy. Lecz nie­ste­ty! nie­po­strze­ga nic wię­cej jak kil­ka bie­le­ją­cych się ruin, wśród dzi­kich krze­wów, ota­cza­ją­cych dzie­dzi­niec do koła. A prze­cież nie­ma lat stu czter­dzie­stu jak się tu wzno­si­ły gma­chy peł­ne sy­me­tryi i sma­ku; oj­co­wie lu­dzi dzi­siej­szych pa­mię­ta­ją jesz­cze całą ich świet­ność; tak szyb­ko roz­rzu­cił tu wszyst­ko wan­da­lizm re­wo­lu­cyi Fran­cuz­kiej (1). Na­prze­ciw bra­my wjezd­nej był pa­łac któ­re­go nie­ma ani zna­ku; po czte­rech ro­gach dzie­dziń­ca czwo­ro­kąt­ne nie­wiel­kie­go roz­mia­ru pa­wi­lo­ny z któ­rych po­zo­sta­ło tyl­ko dwa od stro­ny do­li­ny po­nad głę­bo­ką prze­pa­ścią. Dwa te ostat­nie za­byt­ki tak są jed­nak znisz­czo­ne, że już za­le­d­wie wy­star­cza ścian na gmin­ne na­pi­sy zbłą­ka­nych wę­drow­ców. Ze środ­ka ich piw­nic ster­czą wy­smu­kłe jo­dły i ol­sze, ro­snąc przy­spie­szo­nym bie­giem by się jak­naj­prę­dzej do­stać do pro­mie­ni słoń­ca. Wy­raź­niej­szą za­cho­wa­ło po­stać wy­so­kie pod­mu­ro­wa­nie te­ras­sy, łą­czą­cej dwa na­roż­ni­ki; ist­nie­ją w niem do­tąd czte­ry śle­pe ar­ka­dy, w głę­bi któ­rych, jak nie­sie miej­sco­wa tra­dy­cya, mia­ły się nie­gdyś znaj­do­wać sztucz­ne wo­do­try­ski. U jej szczy­tu są śla­dy dłu­giej ba­lu­stra­dy. Był za­pew­ne czas, kie­dy nie je­den miesz­ka­niec tego miej­sca wspar­ty na jej kra­wę­dzi, kar­mił nie­raz swe oko ro­skosz­nym do­li­ny wi­do­kiem, da­wał swo­bod­ny po­lot smęt­nym swej wy­obraź­ni ma­rze­niom, nie­zwa­ża­jąc ani na po­wiew li­ści, ani na brzęk la­ta­ją­cych owa­dów, ani na szmer ka­ska­dy któ­ra prze­rzy­na­ła śro­dek te­ras­sy i spa­da­ła po sztucz­nych stop­niach aż na samo dno prze­pa­ści. Może się na­wet prze­no­sił na ko­niec cie­ni­stej uli­cy pro­wa­dzą­cej w bok od jed­ne­go po­wi­lo­nu do otwar­tej al­ta­ny, po któ­rej do­tąd po­zo­sta­ły gru­zy, a z któ­rej roz­twie­ra się prze­pysz­ny wi­dok na da­le­kie góry za­my­ka­ją­ce uj­ście do­li­ny. Ob­fi­tość wód do­da­wa­ła nie­ma­łe­go wdzię­ku ca­łej tej sie­dzi­bie. Na naj­wyż­szym miej­scu par­ku daje się wi­dzieć głów­ne źró­dło uję­te w sztucz­nie ob­ro­bio­ny ka­mień, któ­ry wy­trzy­mał po dziś dzień pró­by cza­su. Z nie­go to wy­le­wał się zdrój we dwa czwo­ro­bocz­ne i dzie­dziń­co­wi rów­no­le­głe sta­wy, a z nich na wąz­ki ka­nał za­si­la­ją­cy ka­ska­dę te­ras­sy. Kształt sta­wów prze­ko­ny­wa że ich bu­do­wą kie­ro­wa­ła tak­że mi­strzow­ska ręka. Na brze­gach wy­ło­żo­nych cio­sem spo­ty­kasz jesz­cze drob­ne okru­chy urn lub po­są­gów, któ­re je ota­cza­ły do koła, a w jed­nem miej­scu ka­mien­na po­sadz­ka wpusz­czo­na w wodę w pół­ko­le, dźwi­ga­ła za­pew­ne gru­py try­to­nów lub najad, na wzór tych ja­kie się do­tąd znaj­du­ją w Wer­sa­lu lub St. Clo­ud.

Z po­wyż­sze­go opi­su wy­obra­ża so­bie choć ogó­ło­wo czy­tel­nik, ja­kiej było po­sta­ci za­ci­sze zwa­ne Czy­flik, jak szczę­śli­wie łą­czy­ły się tu po­wa­by na­tu­ry z po­wa­ba­mi sztu­ki. Kto­by się spo­dzie­wał, że w tem ustro­niu prze­miesz­ki­wał Król fi­lo­zof, któ­re­go Pol­ska po dwa­kroć ode­pchnę­ła od tro­nu, nie­prze­wi­du­jąc, iż on może je­den był zdol­ny wy­le­czyć ją z po­li­tycz­nych błę­dów i od upad­ku za­cho­wać!

Księz­two Dwu­mo­stów z sto­li­cą te­goż na­zwi­ska było nie­gdyś wła­sno­ścią Wo­je­wo­dów Renu, pia­stu­ją­cych god­ność Elek­to­rów Rze­szy Nie­miec­kiej. W XVI. wie­ku spa­dło na li­nią Wo­je­wo­dów Se­me­ryń­ską, a w r. 1654 Ka­rol Gu­staw, ów­cze­sny Ksią­że Dwu­mo­stów, ob­ra­ny po ab­dy­ka­cyi Kry­sty­ny kró­lem szwedz­kim, prze­niósł je pod pa­no­wa­nie szwedz­kie. Kró­lo­wie szwedz­cy rzą­dzi­li od­tąd księz­twem przez na­miest­ni­ków, utrzy­mu­jąc w niem wła­sny gar­ni­zon, i nie­ma­jąc z nie­go za naj­lep­szych cza­sów wię­cej do­cho­du, jak 70,000 Tal. Samo mia­sto Dwu­mo­stów leży w na­der przy­jem­nej oko­li­cy, wśród zie­lo­nej do­li­ny któ­rą ota­cza­ją ze­wsząd sta­ran­nie upraw­ne wzgó­rza; wszak­że li­czyć je moż­na do rzę­du tych, któ­re wię­cej mają sła­wy, niż na nią za­słu­gu­ją. Gło­śniej­sze swe imie w hi­sto­ryi otrzy­ma­ło z ła­ski dwóch pro­fes­so­rów Gym­na­zyi Exte­ra i Emb­se­ra, któ­rzy w dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku za­czę­li wy­da­wać klas­sy­ków sta­ro­żyt­nych, zna­nych uczo­ne­mu świa­tu pod na­zwi­skiem wy­dań Bi­pon­tyń­skich. Wy­cho­dzi­ła tu tak­że we fran­cuz­kim ję­zy­ku Ga­ze­ta des Deux ponts, uży­wa­ją­ca nie­gdyś tej sa­mej wzię­to­ści jak Ley­dej­ska lub dzi­siaj Au­gs­bur­ska. Nig­dy nie­za­my­ka­ło wię­cej jak 7000 miesz­kań­ców; daw­ne­mi jed­nak cza­sy mia­ło oka­zal­szą po­stać niż dzi­siaj. Ucier­pia­ło bo­wiem dużo za cza­sów woj­ny 30 let­niej, a przy koń­cu XVII. wie­ku za­mie­ni­ło się pra­wie w stós gru­zów. W roku 1677, fran­cuz­kie woj­sko pod ko­men­dą Hr. Bis­sy nie­tyl­ko zrów­na­ło t zie­mią for­ty­fi­ka­cye i wie­le oka­zal­szych do­mów, ale na­wet wy­sa­dzi­ło w po­wie­trze dwie wie­że ksią­żę­ce­go zam­ku i pięk­ny ko­ściół go­tyc­ki ś. Ale­xan­dra, sta­no­wią­cy naj­cel­niej­szą mia­sta ozdo­bę. Do­pie­ro za Ka­ro­la XII. dźwi­gnę­ło się nie­co z swych ruin.

Kie­dy Ka­rol XII. po pię­cio­let­nim po­by­cie w Tur­cyi, stra­ciw­szy na­dzie­je po­we­to­wa­nia klę­ski Puł­taw­skiej, go­to­wał się do po­wro­tu do Szwe­cji; su­mie­nie uczci­we­go czło­wie­ka, nie­po­zwa­la­ło mu, za­spo­mi­nać o lo­sie naj­wier­niej­sze­go przy­ja­cie­la i sprzy­mie­rzeń­ca, po­ku­tu­ją­ce­go nie­win­nie, za jego zbyt śmia­łe za­my­sły a czę­sto­kroć lek­ko­myśl­ność i upór. Sta­ni­sław Lesz­czyń­ski, nio­od­stęp­ny to­wa­rzysz jego try­um­fów i klęsk, opusz­czo­ny przez wła­sny na­ród wy­zu­ty z ma­jąt­ku przez szczę­śliw­sze­go spół-za­wod­ni­ka, tu­łacz w ob­cych kra­jach, był­by już może po­go­dził się z Au­gu­stem, i po­świę­cił czczy ty­tuł, w za­mian za wol­ność, spo­koj­ność i od­zy­ska­ną for­tu­nę, ale nie­po­zwo­li­ła na to że­la­zna wola Ka­ro­la. Dum­ny ten mo­nar­cha ani mógł przy­pu­ścić do my­śli, że po­wró­ciw­szy do kra­ju, w nowe się siły nie­wzmo­że i Sta­ni­sła­wa na­po­wrót na tron Pol­ski nie­po­sa­dzi. Żeby go więc w cha­rak­te­rze pre­ten­den­ta utrzy­mać, i stó­sow­ny mu spo­sób ży­cia za­pew­nić, ofia­ro­wał mu za przy­tu­łek księz­two Dwu­mo­stów. Nada­rem­nie bła­gał go Sta­ni­sław, aby dla jego oso­by nie­po­świę­cał in­te­re­sów wła­snej oj­czy­zny; aby, sam zu­bo­żo­ny, nie­ob­cią­żał sko­ła­ta­nych fi­nan­sów nie­po­trzeb­nym wy­dat­kiem; nic nie­po­mo­gło; veto Ka­ro­la XII. prze­ciw­ko wszel­kim ukła­dom z Au­gu­stem, tak było sta­now­cze, iż dłu­żej mu się opie­rać by­ło­by nie­wdzięcz­no­ścią. Przy­jął więc Lesz­czyń­ski księz­two Dwu­mo­stów, ale z wa­run­kiem, że je­że­li go Po­la­cy do­bro­wol­nie nie­po­wo­ła­ją na tron, do­bi­jać się o nie­go z orę­żem w ręku, nig­dy nie­bę­dzie. Ka­rol nie­for­ma­li­zo­wał się zby­tecz­nie tem ostat­niem za­strze­że­niem, i owszem, od­pi­sał mu na­stę­pu­ją­ce sło­wa; «je­że­li WKMość nie­chcesz do­by­wać orę­ża na od­zy­ska­nie ko­ro­ny, mniej­sza o to, ja go do­bę­dę. Za nim jed­nak wró­ci­my oba­dwa do War­sza­wy, daję WKMo­ści księz­two Dwu­mo­stów. Weź je so­bie, uży­waj jego do­cho­dów; nie­bę­dziesz w niem w praw­dzie bo­ga­ty, ale przy­najm­niej bę­dziesz bez­piecz­ny, a moi pod­da­ni nie­prze­sta­ną na­zy­wać cię kró­lem (2).»

Sta­ni­sław Lesz­czyń­ski opu­ścił Ben­der przy koń­cu mie­sią­ca Czerw­ca 1713 pod przy­bra­nem na­zwi­skiem Hra­bie­go Kron­ste­in, ru­szył ku Dwu­mo­stom na Jas­sy, Sied­mio­gród, Wę­gry, Au­stryą i Ba­wa­ryą. Przez kra­je nie­miec­kie prze­jeż­dżał w to­wa­rzy­stwie ko­mi­sa­rza Ce­sar­skie­go: po­dróż jego od­by­wa­ła się w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy, bo chcia­no wprzó­dy Ka­ro­lo­wi uła­twić bez­piecz­ny po­wrót do Po­me­ra­nii. Za Sta­ni­sła­wem, od­dziel­ne­mi eta­pa­mi, po­je­cha­ło kil­ku Po­la­ków z przy­wią­za­nia do jego oso­by, lub spra­wy. Zna­la­zło się bo­wiem jesz­cze, choć kil­ku ta­kich, któ­rzy, nie­stra­ciw­szy wia­ry w szczę­śli­wą gwiaz­dę Ka­ro­la, uwa­ża­li za rzecz za­wcze­sną przyj­mo­wać amne­styą Au­gu­sta. Do ich licz­by na­le­że­li: Sta­ni­sław Po­nia­tow­ski, Mi­chał Tar­ło, Krzysz­tof Urba­no­wicz, Je­rzy Krysz­pin. Po­nia­tow­ski Ge­ne­rał Swedz­ki, Puł­kow­nik gwar­dyi przy­bocz­nej Sta­ni­sła­wa (3), był oso­bi­stym przy­ja­cie­lem Kró­la Ka­ro­la; wal­czył przy jego boku jako ochot­nik w bi­twie pod Puł­ta­wą; ura­to­wał mu ży­cie, i prze­pro­wa­dził go do Ben­de­ru. W Tur­cyi był jego głów­nym peł­no­moc­ni­kiem przy Por­cie; a zdol­ność i wy­trwa­łość jaką oka­zał w pię­cio­le­tu­iem pro­wa­dze­niu tak trud­nej spra­wy, dały go po­znać za­szczyt­nie wszyst­kim ga­bi­ne­tom Eu­ro­py i zjed­na­ły mu wy­so­kie w dy­plo­ma­cyi zna­cze­nie. Po­nia­tow­ski naj­sil­niej wpły­nął na zła­ma­nie upo­ru Ka­ro­la; on go prze­ko­nał o bez­owo­co­wo­ści dłuż­szych z Por­tą trak­to­wa­li i skło­nił do po­wro­tu do kra­ju (4). Dla­te­go jed­nak spra­wy jego, a ztąd i spra­wy Sta­ni­sła­wa nie­opusz­czał. Mia­no­wa­ny Na­miest­ni­kiem księz­twa Dwu­mo­stów, po­je­chał przo­dem, żeby ode­brać rzą­dy tego kra­iku z rąk daw­ne­go gu­ber­na­to­ra Ba­ro­na Strah­len­he­ima i przy­go­to­wać wszyst­ko na przy­ję­cie Sta­ni­sła­wa. Tar­ło nie­gdyś Kuch­mistrz Ko­ron­ny i Wo­je­wo­dzic Smo­leń­ski, mąż orę­ża i na­uki.

li­czvł się od­daw­na do rzę­du zna­mie­nit­szych oby­wa­te­li Rze­czy­po­spo­li­tej. Sły­nął z wy­mo­wy. On to w r. 1702. z Wo­je­wo­dą Ka­li­skim Lip­skim, jeź­dził na cze­le de­pu­ta­cyi Se­na­tu, do kró­la Szwedz­kie­go do obo­zu pod Grod­nem, ce­lem ukła­da­nia się o po­kój (5). Prócz tego był bar­dzo bliz­kim po­wi­no­wa­tym Lesz­czyń­skie­go, bo cio­tecz­nym bra­tem jego żony Ka­ta­rzy­ny z Opa­liń­skich. Ka­ta­rzy­na szła od Jana Opa­liń­skie­go Kasz­te­la­na Po­znań­skie­go, a Tar­ło od jego sio­stry z Opa­liń­skich Tar­ło­wej. Trzy­mał się spra­wy Sta­ni­sła­wa, nie­tyl­ko z po­wo­du wę­złów bliz­kie­go po­kre­wień­stwa, ale i z prze­ko­na­nia że tyl­ko Król Po­lak może uszczę­śli­wić jego oj­czy­znę. Na­le­żał bo­wiem do tych rzad­kich oby­wa­te­li, któ­rzy bądź co bądź, hoł­du­ją raz po­ślu­bio­nej wie­rze. Gdy­by był Sta­ni­sław wy­rzekł się ko­ro­ny, Tar­ło skoń­czył­by za­wsze na tu­łac­twie. Król Au­gust nie­lu­bił fa­mil­ji Tar­łów; ma­jąc ich za­wsze w po­dej­rze­niu Mar­szał­ka Ko­ron­ne­go Tar­łę, po­mi­mo udzie­lo­nej mu amne­styi, trzy­mał pod do­zo­rem po­li­cyj­nym w War­sza­wie, nie­da­jąc mu nig­dy od­da­lić się na wieś. Urba­no­wicz (6), Krysz­pin (7) byli Puł­kow­ni – kar­ni w woj­sku Szwedz­kiem, i schro­ni­li się z Ka­ro­lem XII. do Tur­cyi. Pierw­szy od­zna­czył się sza­lo­nem męz­twem, przy at­ta­ku Tur­ków na Ka­ro­la w obo­zie pod War­ni­cą, gdzie zrą­ba­ny i skłu­ty przez Jan­cza­rów, cu­dem pra­wie oca­lał. Krysz­pi­na uży­wał Ka­rol do po­selstw. Nie­wspo­mi­nam o kil­ku ziom­kach niż­szej ran­gi, któ­rych za­brał z sobą Sta­ni­sław, bądź dla za­cho­wa­nia ich na swo­im dwo­rze, bądź dla po­miesz­cze­nia ich w Szwedz­kim gar­ni­zo­nie Dwu­mo­stów.

Lesz­czyń­ski zje­chał na miej­sce swe­go prze­zna­cze­nia dnia 4 Lip­ca 1714 mię­dzy go­dzi­ną 5 a 6 przed wie­czo­rem. Daw­ny na­miest­nik Ba­ron Strah­len­he­im, uprze­dzo­ny przez Po­nia­tow­skie­go, o jego zbli­ża­niu się, wy­je­chał prze­ciw­ko nie­mu do Ro­thal­ben, o milę od mia­sta, sze­ścio­kon­ną ka­re­tą, i przy­wiózł go z ho­no­ra­mi, ja­kie się gło­wie uko­ro­no­wa­nej na­le­żą. Sta­ni­sław wy­siadł wśród tłu­mów lu­dzi, cie­ka­wych po­zna­nia męża, o któ­rym tyle mó­wio­no w Eu­ro­pie, a dla któ­re­go, ich pan, naj­pierw­szy władz­ca pół­no­cy, tyle pro­wa­dził wo­jen, tyle od­by­wał mar­szów i wy­praw. tyle do­świad­czył nie­szczę­śli­wych przy­gód. Sta­ni­sław wi­tał miesz­kań­ców z wro­dzo­ną so­bie uprzej­mo­ścią i po­wa­gą; chcąc zaś każ­de­mu zo­sta­wić spo­sob­ność przy­pa­trze­nia się jego oso­bie, wie­cze­rzał pu­blicz­nie. Wra­że­nie ja­kie uczy­nił, było naj­szczę­śliw­sze. Gmin od­szedł z prze­ko­na­niem, że ów pan Po­lak, z po­sta­wy, ru­chu i mowy wca­le wy­glą­da na kró­la, i że bo­ha­ter Szwedz­ki nie­po­my­lił się w wy­bo­rze, kła­dąc na taką gło­wę, Pol­ską ko­ro­nę.

Lesz­czyń­ski, mąż naj­de­li­kat­niej­szych uczuć, chciał być jak naj­mniej na­tręt­nym go­ściem Ka­ro­la. Nie­zda­wa­ło mu się rze­czą przy­zwo­itą za­bie­rać domy rzą­do­we na inny uży­tek prze­zna­czo­ne, lub roz­po­ście­rać się zbyt oka­za­le w miej­scu, któ­re mu ła­ska wspa­nia­ło­myśl­ne­go sprzy­mie­rzeń­ca, na cza­so­wy tyl­ko wska­za­ła przy­tu­łek. Dla­te­go też lubo wy­siadł w zam­ku ksią­żę­cym, nie­my­ślał by­najm­niej obie­rać w nim sta­łej sie­dzi­by. Po­nia­tow­ski świa­do­my jego ży­czeń, zdał mu spra­wę z wol­nych gma­chów od­po­wied­nich jego po­trze­bom. Wy­bór nie był trud­ny, bo szczu­pła mie­ści­na, zruj­no­wa­na dłu­gie­mi woj­ny, ubo­gą była w ob­szer­niej­sze miesz­ka­nia, i po krót­kim na­my­śle, ob­ra­li so­bie za­bu­do­wa­nie rzą­do­we tuż przy zam­ku sto­ją­ce, prze­zna­czo­ne przez Kró­la Ka­ro­la na Aka­de­mią, do któ­rej za­ło­że­nia już były pro­jek­ta upa­dły.

Kto­by dziś zwie­dzał Dwu­mo­sty, nada­rem­nie­by szu­kał i owe­go ksią­żę­ce­go zam­ku i owych za­bu­do­wań aka­de­micz­nych. Za­mek któ­ry dziś stoi, w no­wym fran­cuz­kim sty­lu, jest już dzie­łem póź­niej­szych po Sta­ni­sła­wie cza­sów. Zbu­do­wał go na daw­nych gru­zach, Gu­staw Sa­mu­el pierw­szy z fa­izgra­fów po od­pad­nie­niu księz­twa od Szwe­cyi. Pod pa­no­wa­niem Kro­lów Ba­war­skich wy­próż­nio­no go z ozdób, i te­raz jed­na część jego za­mie­nio­ną zo­sta­ła na ko­ściół ka­to­lic­ki, dru­ga na ar­chi­wa ma­gi­stra­lur są­do­wych. Mięsz­ka­nie pry­wat­ne Lesz­czyń­skich, za­tar­ła tak­że siła cza­su; star­si miesz­kań­cy wska­zu­ją nik­czem­ną ka­mie­ni­cę, któ­rą skle­jo­no ze szcząt­ków daw­niej­sze­go gma­chu.

Lecz je­że­li miesz­ka­nie w mie­ście nie mia­ło w oczach Sta­ni­sła­wa wie­le po­wa­bu, po­dwój­ną uczuł ra­dość, zo­ba­czyw­szy Czy­flik, let­nią nie­gdyś re­zy­den­cyą miej­sco­wych ksią­żąt. To ci­che, sa­mot­ne, tak hoj­nie od na­tu­ry upo­sa­żo­ne usl­ro – nie, od­po­wia­da­ło nie­tyl­ko jego gu­stom ale i po­ło­że­niu. Jak ów że­glarz co po do­zna­nych bu­rzach uno­si swe ży­cie do przy­ja­zne­go por­tu, Sta­ni­sław prze­czuł od razu, jak swo­bod­nie bę­dzie od­dy­chał w tem za­ci­szu od­da­lo­nem od zgieł­ku świa­ta, i na ło­nie lu­bej ro­dzi­ny z któ­rą go los za­wist­ny od lat kil­ku roz­łą­czył. Nie­odwle­ka­jąc ni chwi­li, zle­cił Po­nia­tow­skie­mu za­jąć się co prę­dzej urzą­dze­niem miej­sca w sto­sun­ku do po­trzeb swo­je­go domu. Zna­ko­mi­ty znaw­ca sztuk pięk­nych, tro­skli­wy zwie­dzacz ob­cych kra­jów, świa­do­my po­mni­ków sma­ku naj­cel­niej­szych sto­lic Eu­ro­py, ja­ko­to: Wied­nia, We­ne­cyi, Rzy­mu, Flo­ren­cji i Pa­ry­ża któ­re za­mło­du oglą­dał (8), sam skre­ślił pla­ny nie­do­sta­ją­cych bu­dow­li, upięk­szeń, prze­zna­cza­jąc na ich wy­ko­na­nie fun­du­sze, ja­kich mu do­star­cza­ła hoj­ność Kró­la Szwedz­kie­go. Ro­bo­ty pro­wa­dzo­no z ta­kim po­śpie­chem, że nie­upły­nę­ło kil­ka mie­się­cy, gdy re­zy­den­cya Dwu­mo­stów, była już na przy­ję­cie swych do­stoj­nych go­ści go­to­wą.

Szyb­kie to urzą­dze­nie tem było po­trzeb­niej­sze, że z każ­dym dniem zwięk­szał się sze­reg zna­ko­mit­szych osób, zjeż­dża­ją­cych dla od­da­wa­nia hoł­du Sta­ni­sła­wo­wi. Ze stro­ny Szwe­cyi, prócz daw­ne­go gu­ber­na­to­ra Strah­len­he­ima przy­by­li na re­zy­den­tów przy jego boku Szam­be­lan dwo­ru Hra­bia Wel­ling, Puł­kow­nik Ba­ron von Spar­re. Ze stro­ny Fran­cyi otrzy­mał po­dob­ną mis­syą, acz nie­sta­łą, Mar­gra­bia St. Val­lier, Ko­men­dant Fran­cuz­kie­go gar­ni­zo­nu w po­bliz­kiej for­te­cy Bitsch. Dy­gni­ta­rze Szwedz­cy ode­bra­li roz­kaz, wy­naj­dy­wa­nia Sta­ni­sła­wo­wi wszel­kich, ja­kich tyl­ko mogą, roz­ry­wek, dla uprzy­jem­nie­nia mu sa­mot­ne­go po­by­tu. Pierw­sze mię­dzy roz­ryw­ka­mi miej­sce trzy­ma­ły na­tu­ral­nie łowy, któ­rych ten Król na­mięt­nym był lu­bow­ni­kiem. Mia­stecz­ko Berg­za­bern, le­żą­ce o kil­ka mil od Dwu­mo­stów mię­dzy Fran­cuz­kie­mi twier­dza­mi We­is­sen­burg i Lan­dau, ob­fi­tu­ją­ce w roz­le­głe lasy i knie­je, przed­sta­wia­ło im do nich do­sko­na­łe pole. W tem to miej­scu wy­pra­wił mu Exgu­ber­na­tor Strah­len­he­im dnia 2 Paź­dzier­ni­ka sut­sze niż zwy­czaj­nie po­lo­wa­nie, chcąc za­ra­zem uła­twić wła­dzom Fran­cuz­kim spo­sob­ność, od­da­nia mu są­siedz­kiej czo­ło­bit­no­ści. Na wspa­nia­ły ban­kiet w zam­ku Berg­za­ber­skim, zje­cha­li za­pro­sze­ni przed­niej­si Ofi­ce­ro­wie Fran­cuz­cy gar­ni­zo­nu z Lan­dau, kom­ple­men­tu­jąc Sta­ni­sła­wa w imie­niu swe­go rzą­du i przy tem­to po­wi­ta­niu Sta­ni­sław miał spo­sob­ność po­znać Mar­gra­bie­go de Sa­vi­nes, Gu­ber­na­to­ra twier­dzy, Pana de Cha­te­net Na­miest­ni­ka Kró­lew­skie­go, Mar­gra­bie­go de St. Paul Puł­kow­ni­ka i na­osta­tek Hra­bie­go d'Es­tre­es Ka­pi­ta­na puł­ku Dra­go­nów, sto­ją­ce­go gar­ni­zo­nem w We­isen­bur­gu, mło­dzień­ca wiel­kie­go imie­nia i wiel­kiej for­tu­ny, któ­ry zdję­ty cie­ka­wo­ścią po­zna­nia Kró­la wy­gnań­ca, sam się był wpro­sił na łowy. Ofi­ce­ro­wie Fran­cuz­cy, wy­wię­zu­jąc się grzecz­no­ścią, za­pro­si­li na­wza­jem Sta­ni­sła­wa, by zwie­dził cie­ka­wą ich cy­ta­del­lę, ar­cy­dzie­ło Vau­ba­na, któ­re w ostat­nich woj­nach tyle wy­trzy­ma­ło sztur­mów. Lesz­czyń­ski chęt­nie od­po­wie­dział ich proś­bie: przy­ję­to go ze czcią, na jaką się tyl­ko zdo­być mo­gła dwor­skość Fran­cuz­ka. Cały gar­ni­zon sta­nął pod bro­nią; dzia­ła wa­ło­we grzmia­ły nie­ustan­nym ogniem, a Ko­men­dant i Ofi­ce­ro­wie szta­bo­wi po­ka­zy­wa­li Kró­lo­wi w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, pla­ny szań­ców, pod­ziem­ne ko­sza­ry, zwo­dzo­ne mo­sty, ar­se­na­ły, blok­hau­zy i inne cie­ka­wo­ści wa­row­ni, Za­koń­czo­no tę in­te­re­su­ją­cą piel­grzym­kę ucztą, urzą­dzo­ną z ca­łym wy­kwin­tem ów­cze­snej kuch­ni Fran­cuz­kiej. Była to ocze­wi­ście nie grzecz­ność, ale de­mon­stra­cya po­li­tycz­na, po­trzeb­na może w owej chwi­li Lu­dwi­ko­wi XIV-mu, dla oka­za­nia ga­bi­ne­tom, jak ści­śle trzy­ma się przy­mie­rza Szwedz­kie­go, po­mi­mo klęsk, ja­kie spo­tka­ły Ka­ro­la, i Sta­ni­sław mógł so­bie po­wie­dzieć: sic vos non vo­bis. Ileż to razy wy­gnań­cy sta­ją się na­rzę­dziem po­li­ty­ki, ma­ją­cej co in­ne­go niż ich do­bro na celu!

Lesz­czyń­ski, po­dzię­ko­waw­szy ser­decz­nie za to przy­ję­cie, wró­cił spiesz­nie do Dwu­mo­stów, bo się zbli­ża­ła chwi­la przy­jaz­du ro­dzi­ny, któ­rej po­dróż ze Szwe­cyi była mu już za­po­wie­dzia­ną. Ro­dzi­nę Lesz­czyń­skie­go skła­da­ły już tyl­ko czte­ry oso­by: żona Ka­ta­rzy­na z Opa­liń­skich, mat­ka Anna z Ja­bło­now­skich; dwie cór­ki: szes­na­sto­let­nia Anna i je­de­na­sto­let­nia Ma­rya, syn bo­wiem je­dy­nak, któ­re­go mu uro­dzi­ła żona po przy­jeź­dzie do Szwe­cyi, umarł jak się zda­je w po­wi­ciu. Oso­by te ba­wi­ły do­tąd w Chry­sty­an­stadt, wio­dąc dnie peł­ne nie­spo­koj­no­ści i trwo­gi, o los od­da­lo­ne­go opie­ku­na i ojca. Po ode­bra­niu wia­do­mo­ści o przy­by­ciu Sta­ni­sła­wa do Dwu­mo­stów, po­że­gna­ły jak naj­spiesz­niej go­ścin­ność Szwedz­ką, i przy­by­ły do lego mia­sta w środ­ku mie­sią­ca Paź­dzier­ni­ka 1714 roku, w to­wa­rzy­stwie księ­dza Ra­do­miń­skie­go Je­zu­ity i garst­ki słu­żą­cych. Kto zna cięż­kie pró­by przez ja­kie prze­cho­dzi­ła ro­dzi­na Lesz­czyń­skich, ła­two so­bie wy­sta­wi jej ra­dość z po­łą­cze­nia się zno­wu w jed­no gro­no, po tak dłu­giem roz­dzie­le­niu. Sta­ni­sław, mąż wy­ćwi­czo­ny w szko­le nie­szczęść, skrom­ny za­wsze w po­wo­dze­niach, wy­ro­zu­mia­ły w prze­ciw­no­ściach, urzą­dził so­bie dwór, we­dle mia­ry od­po­wied­niej po­ło­że­niu Mo­nar­chy, ży­ją­ce­go z cu­dzej ła­ski. Dom jego, zło­żo­ny z osób wy­bra­nych, nie­świe­cił pom­pą, ale przy­kła­dem cnot i oby­cza­jów pa­try­ar­chal­nych. Po­dob­niej­szym też był, jak pi­szą spół­cze­sni, do klasz­to­ru, niż do sie­dzi­by kró­lew­skiej. Głę­bo­ka po­boż­ność, zna­mio­nu­ją­ca wszyst­kich człon­ków ro­dzi­ny, go­dzi­ła ją z obec­nym lo­sem, uzbra­ja­ła w cier­pli­wość, za nim ła­ska­wa opatrz­ność nie­ze­śle szczę­śliw­szych wy­pad­ków. Do­cho­dy urzą­dzo­ne mą­drze, sto­sow­nie do skrom­nych po­trzeb, po­zwa­la­ły im jesz­cze od­kła­dać grosz oszczę­dzo­ny na mi­ło­sier­ne uczyn­ki. Tym spo­so­bem zjed­na­li so­bie wkrót­ce sza­cu­nek i uwiel­bie­nie po­wszech­ne. Sam też Lesz­czyń­ski, miał wła­ści­wy spo­sób uj­mo­wa­nia so­bie umy­słów. Jego ży­cie pro­ste, przy­stęp­ne, uży­tecz­ne, prze­cho­dzi­ło z ust do ust jako oso­bli­wość po­dzi­wie­nia god­na w czło­wie­ku, któ­ry no­sił ko­ro­nę. Za­har­to­wa­ny w mło­do­ści ćwi­cze­niem ry­cer­skiem, do zno­sze­nia naj­więk­szych nie­wy­gód, wo­len od na­ło­gów, któ­re się już za­kra­da­ły po­mię­dzy pa­ni­cza­mi zna­mie­nit­szych ro­dzin Pol­skich, sy­piał na twar­dej po­ście­li. Przy­ja­ciel pra­cy wsta­wał ze świ­tem, i sam bu­dził słu­żą­cych. Po­tem prze­glą­dał re­ge­stra do­mo­we, słu­chał mszy świę­tej w do­mo­wej ka­pli­cy, i wy­cho­dził z dłu­gą tu­rec­ką faj­ką na prze­chadz­kę. Ludz­ki i uprzej­my dla każ­de­go, wkrót­ce za­brał zna­jo­mość ze wszyst­kie­mi nie­mal miesz­kań­ca­mi mia­sta. Ża­den koło nie­go nie­prze­szedł, żeby mu się niz­ko nie­skło­nił, a czę­sto­kroć nie­za­trzy­mał, nie­po­ra­dził w kło­po­tach i nie­od­szedł uszczę­śli­wio­ny. Wró­ciw­szy z prze­chadz­ki pra­co­wał z Po­nia­tow­skim i Tar­łem nad spra­wa­mi pu­blicz­ne­mi, albo się od­da­wał in­nym lżej­szym za­trud­nie­niom. Do­świad­czo­ny czło­wiek sta­nu, Po­seł nie­gdyś na sejm w 18-tym roku ży­cia, mów­ca, fi­lo­zof, po­eta, ma­larz i mu­zyk, miał czem za­peł­nić, zby­wa­ją­ce mu od prac urzę­do­wych, go­dzi­ny. Resz­tę cza­su po­świę­cał ro­dzi­nie, i wy­cho­wa­niu có­rek, mia­no­wi­cie star­szej na­zwi­skiem Anna, bo je­de­na­sto­let­nią Ma­ryę od­da­li byli na pen­syą do sióstr Zgro­ma­dze­nia Najśw. Pan­ny (Da­mes de la Con­frérie de no­tre Dame) w Stras­bur­gu, gdzie znaj­do­wa­ły się i inne do­mów ksią­żę­cych wy­cho­wan­ki. Żona i mat­ka, dwie po­waż­ne, su­ro­wej cno­ty ma­tro­ny, do­peł­nia­ły sta­ra­niem ma­cie­rzyń­skiem, cze­mu po­do­łać nie­mo­gła tro­skli­wość oj­cow­ska.

Na ta­kiem ży­ciu, ze­szło im w Dwu­mo­stach trzy lata. Przez ten czas dużo rze­czy po­zmie­nia­ło się w Pol­sce, nie bez wpły­wu na ich po­ło­że­nie. Sejm pa­cy­fi­ka­cyj­ny, po­go­dził Kró­la Au­gu­sta z na­ro­dem. Z od­da­le­niem się wojsk Sa­skich, Pol­ska za­czę­ła od­dy­chać po ty­lo­let­nich bu­rzach, któ­re zni­we­czy­ły nie­mal do resz­ty byt jej ma­te­ry­al­ny. Wszyst­ko wzdy­cha­ło do po­ko­ju. Umil­kły zmę­czo­ne stron­nic­twa, pod­da­jąc się ber­łu, któ­re­go już od­rzu­cić nie­by­ło spo­so­bu. Naj­wy­tr­wal­si na­wet obroń­cy spra­wy Sta­ni­sła­wa, ja­ko­to: Ja­bło­now­ski, Szmi­giel­ski, Gru­dziń­ski i inni, wy­ko­na­li przy­się­gę wier­no­ści zwy­cięz­kie­mu Au­gu­sto­wi. Sta­ni­sław stra­cił ostat­nią na­dzie­ję od­zy­ska­nia ko­ro­ny, któ­rej ocze­ki­wał z rąk na­ro­du. Od­su­nę­ła się na­wet od nie­go, na dłu­gie lata skon­fi­sko­wa­na for­tu­na, bo sejm kra­jo­wy po­ło­żył mu za wa­ru­nek, aby wró­cił do Pol­ski i uczy­nił sub­mis­syą szczę­śliw­sze­mu współ­za­wod­ni­ko­wi. Na ta­kie upo­ko­rze­nie nie­po­zwa­la­ły już ni ho­nor, ni za­cią­gnię­te wzglę­dem Ka­ro­la obo­wiąz­ki.

W prze­śla­do­wa­niach po­li­tycz­nych, są wy­jąt­ko­we po­zy­cye, któ­re nie­do­pusz­cza­ją ukła­dów z su­mie­niem, choć­by zda­nie po­spo­li­te zna­czy­ło tę wy­trwa­łość pięt­nem nie­roz­sąd­ku i bez­owoc­nych ma­rzeń. Sta­ni­sła­wo­wi nic już nie­po­zo­sta­ło… jak mi­ło­sier­dzie opatrz­no­ści i szczo­dro­bli­wość Kró­la Ka­ro­la, któ­re­go dal­szym po­li­tycz­nym pla­nom wie­rzył, nie tyle z prze­ko­na­nia, ile zpo­win­no­ści.

Po­dob­ny ob­rót rze­czy, do­tknął ser­ca ro­dzi­ny Lesz­czyń­skich głę­bo­kim smut­kiem; oso­bli­wie ser­ca nie­wiast, czul­sze po­spo­li­cie na szczę­ście do­mo­we, niż na nie­pew­ne ko­rzy­ści da­le­kich ra­chub po­li­tycz­nych. Nie­wie­dzia­ła nie­ste­ty! że to jest do­pie­ro po­czą­tek cięż­szych jesz­cze umar­twień, ja­kie jej go­to­wa­ła opatrz­ność.II.

KOŁO DO­MO­WE.

Wzdłuż domu Lesz­czyń­skich w Czy­flik od stro­ny ogro­du, roz­cią­ga­ła się dość sze­ro­ka z mar­mu­ro­wych ta­fli te­ra­sa, oto­czo­na ba­lu­stra­dą na któ­rej słup­kach sta­ły w pew­nych od­le­gło­ściach ala­ba­stro­we wa­zo­ny, za­peł­nio­ne bu­kie­ta­mi alo­esów, kak­tu­sów i ge­ran­ji. Przez jej otwór w środ­ku po dwóch lub trzech pła­skich stop­niach, wy­su­nię­tych ze­wnątrz w pół­ko­le, scho­dzi­ło się na pła­sczy­znę, wy­sy­pa­ną cien­kim zwi­rem i po­dzie­lo­ną na czte­ry kwa­dra­ty, na któ­rych umie­jęt­ny ogrod­nik na­ry­so­wał roz­ma­ite esy i flo­re­sy za­my­ka­ją­ce w swych ra­mach mnó­stwo wo­nie­ją­cych kwia­tów, jako to: róż, re­zed, gwoź­dzi­ków i lew­kon­ji. W środ­ku tych kwa­dra­tów było wol­ne koło, na któ­rem stał mar­mu­ro­wy kom­pas, oto­czo­ny wień­cem niz­kich róż­no­barw­nych ro­ślin.

Po nad te­ra­są, roz­pię­te było płót­no w bia­łe i czer­wo­ne pasy, two­rząc z niej jak­by sa­lon bez ścian, słu­żą­cy wi­docz­nie miesz­kań­com domu za miej­sce wy­tchnie­nia, w cie­plej­szych dnia go­dzi­nach.

Dnia 14 Sierp­nia 1717 r. w po­rze po­obied­niej, kie­dy już słoń­ce za­szło na dru­gą stro­nę domu, miej­sce to przed­sta­wia­ło na­stę­pu­ją­cą sce­nę.

Po le­wej ręce szklan­nych drzwi domu, otwar­tych na roz­cież, stał okrą­gły sto­lik, przy któ­rym sie­dzia­ło dwie osób gra­ją­cych w sza­chy. Jed­ną z nich był męz­czy­zna śred­nie­go wie­ku, słusz­ne­go wzro­stu i sil­nej bu­do­wy cia­ła. Rysy jego twa­rzy nie od­zna­cza­ły się re­gu­lar­no­ścią, ale wdzięcz­nym wy­ra­zem i ową po­go­dą czo­ła, któ­ra za­zwy­czaj ce­chu­je lu­dzi do­bre­go ser­ca. Nos miał co­kol­wiek pał­ko­wa­ty, war­gę niż­szą gru­bą, wyż­szą zaś cien­ką i sub­tel­nie wy­cię­tą. Przy­tem wąs krót­ki do góry za­krę­co­ny, na gło­wie ogrom­ną ja­sno­wło­są pe­ru­kę, któ­rej gę­ste kę­dzio­ry spa­da­ły mu aż na ra­mio­na, we­dług mody przy­ję­tej za cza­sów Lu­dwi­ka XIV. we wszyst­kich pra­wie kra­jach. Miał mun­dur zie­lo­ny żół­tem suk­nem pod­bi­ty, o sze­ro­kich po­łach z za­gię­te­mi ro­ga­mi; ka­mi­ze­lę dłu­gą skó­rza­ną, spodnie ta­kież, buty czar­ne wy­so­kie, za­cho­dzą­ce aż na uda. Szy­ję miał ob­na­żo­ną za­pew­ne z przy­czy­ny upa­łu, a na roz­pię­tych pier­siach i u rąk nie­dba­le wi­szą­ce ko­ron­ko­we ża­bo­ty i man­kie­ty. Sie­dział w po­sta­ci co­kol­wiek na­chy­lo­nej; lewą ręką opie­rał się o sto­lik, w pra­wej trzy­mał sąż­ni­sty tu­rec­ki cy­buch (9).

Dru­gą oso­bą gra­ją­cą w sza­chy, była dzie­wi­ca, li­czą­ca naj­wię­cej pięt­na­stą wio­snę. Kształt jej twa­rzy nie­da­wał jej pra­wa li­cze­nia się do rzę­du ko­biet kla­sycz­nej pięk­no­ści, za­cho­wu­ją­cych śla­dy wdzię­ków na­wet w póź­niej­szym wie­ku. Nos mia­ła co­kol­wiek wy­dat­ny, prze­dzie­lo­ny w koń­cu lek­ką li­nij­ką; ale oczy duże, nie­bie­skie, płeć snież­na i prze­źro­czy­sta, ki­bić sub­tel­na, lica świe­że ob­la­ne wy­ra­zem do­bro­ci, pro­sto­ty i me­lan­chol­ji, two­rzy­ły w niej ca­łość nie­wy­mow­ne­go wdzię­ku. Kto­by chciał do­kład­niej po­znać jej po­stać, niech się przej­dzie po sa­lach Wer­sal­skie­go Mu­zeum; znaj­dzie tam kil­ka jej wi­ze­run­ków z roz­ma­itych epok ży­cia, mię­dzy in­ne­mi je­den naj­praw­dziw­szy, przez sław­ne­go ma­la­rza Bo­ucher. Ja­sne jej wło­sy, uło­żo­ne w wy­so­ką fry­zu­rę, koń­czył z tyłu pła­ski, nie­sple­cio­ny war­kocz, pod­wi­nię­ty na kar­ku. Suk­nię mia­ła czar­ną z weł­nia­nej tkan­ki, skła­da­ją­cą się z wierzch­niej tu­ni­ki pod­pię­tej z bo­ków i spodniej z tej­że sa­mej ma­te­ryi. Rę­ka­wy ob­ci­słe, zo­koń­czo­ne sze­ro­kim otwo­rem u łok­ci, za­sła­nia­ły tyl­ko do po­ło­wy jej bia­łe i okrą­głe ra­mio­na, ubra­ne w bran­so­let­ki z czar­ne­go ak­sa­mi­tu. Je­dy­ną jej świe­cą­cą ozdo­bą był dy­amen­to­wy krzy­żyk, za­wie­szo­ny na szyi na czar­nej prze­pa­sce.

Tuż przy niej i co­kol­wiek z tyłu, sie­dział opar­ty nie­dba­le o kra­wędź jej krze­sła, dru­gi męz­czy­zna z dłu­gim wą­sem, hisz­pań­ską bród­ką i krót­ko ostrzy­żo­ną gło­wą. Miał na so­bie sza­racz­ko­wą Pol­ską cza­ma­rę, ści­śnię­tą u pasa na ha­ft­ki, i za­mknię­tą u szyi sznur­ka­mi w ku­ta­sy. Całą uwa­gę zwra­cał na sza­chow­ni­cę, a jego uło­że­nie bez przy­mu­su i strój nie­wy­twor­ny, ka­za­ły się do­my­ślać, iż to być mu­siał czę­sty gość domu, uży­wa­ją­cy praw nie­tyl­ko po­ufa­łej przy­jaź­ni, ale i bliz­kie­go po­kre­wień­stwa.

Trze­cim świad­kiem wal­ki sza­cho­wej, był męz­czy­zna w dłu­giej czar­nej sza­cie zdra­dza­ją­cej w nim cha­rak­ter du­chow­ny. Stał z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, ob­ró­co­ny ty­łem do ba­lu­stra­dy a przo­dem do sto­li­ka, przy­pa­tru­jąc się grze z owem za­ję­ciem, z ja­kiem zwy­kle asy­stu­ją ulu­bio­nym roz­ryw­kom oso­by, któ­rym po­waż­niej­sze po­wo­ła­nie, nie­po­zwa­la od­da­wać im się ze zbyt wiel­ką na­mięt­no­ścią.

W prze­ciw­nym koń­cu te­ra­sy po pra­wej stro­nie wej­ścia, na sze­ro­kiem krze­śle z czar­ne­go dę­bo­we­go drze­wa, zie­lo­nym ak­sa­mi­tem wy­bi­tem z wy­god­ne­mi po­rę­cza­mi i Wy­so­kiem tyl­nem opar­ciem, sie­dzia­ła doj­rzal­sze­go wie­ku nie­wia­sta, z gło­wą na­chy­lo­ną nad kro­sna­mi, za­trud­nio­na kan­wo­wą ro­bo­tą, prze­zna­czo­ną za­pew­ne na dar po­boż­ny do ja­kie­go ko­ścio­ła. Po srebr­nych i zło­tych kłęb­kach oraz stó­sach je­dwa­biu prze­cu­dow­nej bar­wy, le­żą­cych u jej nóg w ko­szy­ku, po­znać moż­na było, że chcia­ła wy­ko­nać swą pra­cę z wiel­ką ozdo­bą i sta­ra­niem. Strój jej był rów­nież czar­ny, ale nie bez ele­gan­cyi i ści­śle za­stó­so­wa­ny do ów­cze­snej mody; na gło­wie mia­ła wy­so­ką pu­dro­wa­ną fry­zu­rę, za­sło­nio­ną z tyłu czar­nym kre­po­wym we­lo­nem. Twarz jej smęt­na, przy­po­mi­na­ją­ca rysy dzie­wi­cy o któ­rej wspo­mnie­li­śmy wy­żej, no­si­ła jesz­cze śla­dy daw­nych wdzię­ków, ale ra­zem i głę­bo­ki wy­raz, czę­sto do­zna­wa­nych smut­ków. Cała za­ję­ta igieł­ką, to­czy­ła ci­chą roz­mo­wę z dru­gą jesz­cze po­waż­niej­szą nie­wia­stą, sie­dzą­cą obok niej przy ko­ło­wrot­ku mi­ster­nej to­kar­skiej ro­bo­ty. Ta ostat­nia wy­glą­da­ła z po­sta­ci ra­czej na za­kon­ni­cę niż na świa­to­wą oso­bę. Ubiór mia­ła czar­ny z gru­bej tkan­ki; na gło­wie bia­ły kor­net z sze­ro­kiem gar­ni­ro­wa­niem, oku­la­ry bez drąż­ków na no­sie i ró­ża­niec z pę­kiem me­da­li­ków u pasa. Bla­de jej lica zo­ra­ne siedm­dzie­siat­kiem lat, okry­wał wy­raz owej zim­nej obo­jęt­no­ści, z jaką oso­by sę­dzi­we zno­szą go­ry­cze ży­cia, nie tyle z bra­ku czu­ło­ści, jak ra­czej, że ich myśl, za­glą­da­jąc czę­ściej do lep­sze­go świa­ta, ła­twiej się go­dzi z wy­ro­ka­mi nie­bios.

Po ża­łob­nym stro­ju nie­wiast i po­sęp­nych twa­rzach ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, do­my­ślić się moż­na było, iż je świe­żo do­tknę­ła bo­le­sna ja­kaś stra­ta, z po­li­tycz­nem ich po­ło­że­niem związ­ku nie­ma­ją­ca. Ja­koż czy­tel­nik świa­do­my skła­du ro­dzi­ny Lesz­czyń­skich, nie­do­ra­cho­wał się już za­pew­ne jed­nej oso­by.

– Strzeż się Ma­rych­no – rzekł po­waż­ny męż­czy­zna gra­ją­cy w sza­chy, pusz­cza­jąc sze­ro­kie kłę­by dymu z tu­rec­kie­go cy­bu­cha – nie­wy­su­waj się z tą wie­żą, bo ci w dwóch cu­gach za­bio­rę kró­lo­wę.

– Ach da­ruj oj­cze – od­po­wie­dzia­ła Ma­rya, mile się uśmie­cha­jąc i wpa­tru­jąc w grę z po­mię­sza­niem zdra­dza­ją­cem jej brak wpra­wy – jesz­czem nie­od­ję­ła ręki od wie­ży.

– Coś mi pan­na w za­my­słach – po­no­wił Lesz­czyń­ski, bo czy­tel­nik od­gadł już za­pew­ne jego oso­bę.

– My­ślę o mo­ich ró­żach, któ­re wnet pod­lać po­trze­ba i o mo­jej wi­sien­ce któ­rą wła­sną za­sa­dzi­łam ręką.

– Za­pew­ne się ugi­na pod cię­ża­rem owo­ców! – rzekł iro­nicz­nie Lesz­czyń­ski.

– Żar­tuj so­bie oj­cze, zo­ba­czysz jak mi się hoj­nie za moje sta­ra­nia wy­wdzię­czy… Co­bym też ja za to dała, że­bym cię choć raz w ży­ciu za­ma­to­wać mo­gła. A wuj pa­trzy i nic mnie nie­ostrze­ga – do­da­ła z żar­to­bli­wym wy­rzu­tem, od­wra­ca­jąc gło­wę do sie­dzą­ce­go obok sie­bie, dru­gie­go męż­czy­zny.

– Trud­na to spra­wa Kró­lew­no, z ta­kim mi­strzem! – ode­zwał się wuj Tar­ło – Kró­lo­wi Sta­ni­sła­wo­wi nie­ła­two dać mata!

– Czy i Wo­je­wo­dzie Mi­chał dwo­ru­je? – po­no­wił Sta­ni­sław, niby do­tknię­ty zbyt po­chleb­ną al­lu­zyą – kto­by się był tego spo­dzie­wał?

– Nie­zwy­kłem ma­wiać cze­go nie­my­ślę, – od­parł su­cho Tar­ło, jak­by ura­żo­ny przy­mów­ką – dwo­ra­cy w kra­ju, ja tu­taj…

Nie­dał mu skoń­czyć Sta­ni­sław i po­da­jąc rękę, za­wo­łał z uprzej­mym uśmie­chem:

– To żart Mo­ści Mi­cha­le! Wszak­żem już nie­raz po­wie­dział Wa­sze­ci, że nie­umiesz dwo­ro­wać jak tyl­ko nie­szczę­ściu. – Po­tem, zwra­ca­jąc mowę do in­ne­go przed­mio­tu, za­py­tał do­no­śniej­szym gło­sem: – A cóż moje dzie­ci, jak­że bę­dzie z ju­trem? ju­tro świę­to Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Pan­ny; wszak­że je­dziem na na­bo­żeń­stwo do Gräfin­thal?

– Oj nie! ko­cha­ny mężu! – ode­zwa­ła się… sie­dzą­ca przy kro­snach ma­tro­na – umy­śli­ły­śmy, tym ra­zem, po­mo­dlić się na gro­bie na­szej Anu­si, wszak­że to nie­ma jesz­cze trzech mie­się­cy (10)!… – Tu grad łez spu­ścił się z jej ja­gód i mó­wić dłu­żej nie mo­gła.

– To do­brze moje dzie­ci, – rzekł zno­wu Sta­ni­sław – ale wie­cie jaki uczy­ni­łem ślub. Nie­zwy­kłem po­mi­jać żad­ne­go świę­ta Bo­ga­ro­dzi­cy, że­bym nie­je­chał do ja­kie­go miej­sca, jej szcze­gól­nie po­świę­co­ne­go. Od cza­su jak tu je­stem, od­wie­dzam co rok jej cu­dow­ny ob­raz w Gräfin­thal; mu­szę więc je­chać i ju­tro, bo nie­wy­pa­da za­wo­dzić po­czci­wych Wil­hel­mi­tów (11). Prze­or ra­chu­je na moje przy­by­cie: pi­sał mi, że bę­dzie na mnie cze­kał z na­bo­żeń­stwem. A więc naj­le­piej tak zrób­my: wy zo­stań­cie, a ja po­ja­dę. Po­tra­fię i tam wes­tchnąć za moim anio­łem!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: