Królestwo za mgłą - ebook
Królestwo za mgłą - ebook
Rozmowa z autorką Pasażerki , legendarną pisarką, która przetrwała obozy w Auschwitz, Ravensbrück i Neustadt-Glewe
Reguły obozowej gry:
– nie daj się uderzyć, bo siniak prowokuje oprawców do dalszego bicia,
– na apelu stawaj w środku – skrajne szeregi atakują psy,
– najważniejsze: naucz się rozmawiać z oprawcami.
Bo nawet kat ma słabości. A ofiara nie zawsze jest bezbronna.
Trafiła do Auschwitz, mając niespełna dziewiętnaście lat. Ponad siedemdziesiąt lat po wojnie po raz pierwszy opowiada całą swoją historię. Zofia Posmysz, więźniarka o numerze 7566, mówi o nieludzkich warunkach pracy w kompanii karnej, a także opisuje swoją skomplikowaną relację z esesmanką Anneliese Franz, relację, która wykraczała poza schemat ofiary i kata.
Zofia Posmysz zdradza, skąd czerpała siłę, choć była świadkiem niewyobrażalnego. I jak to się stało, że ponownie zaufała życiu.
Tekst na I skrzydełko pod zdjęciem:
Zofia Posmysz, ur. 1923 r., więźniarka Auschwitz, Ravensbrück i Neustadt-Glewe. Przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci. Po wojnie była dziennikarką Polskiego Radia, autorką słuchowiska „W Jezioranach”. Swoje obozowe doświadczenie zamieniła w literaturę najwyższej próby. Jej szokującą Pasażerkę sfilmował Andrzej Munk. Nakładem wydawnictwa Znak Literanova ukazało się wznowienie jej powieści Wakacje nad Adriatykiem.
Michał Wójcik, ur. 1969 r., dziennikarz i historyk, laureat Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za książkę Treblinka ’43. Bunt w fabryce śmierci, współautor wywiadów ze Stanisławem Likiernikiem (Made in Poland), Lucjanem „Sępem” Wiśniewskim (Ptaki drapieżne) iStanisławem Aronsonem (Wojna nadejdzie jutro).
Tekst na drugie skrzydełko:
Chociaż znamy dziesiątki świadectw z obozów koncentracyjnych, to wspomnienia Zofii Posmysz czyta się inaczej. Głównie za sprawą wyrazistych portretów kobiecych: od przerażonych dziewcząt poczynając, przez silne kobiety, upadłe donosicielki, zwyrodniałe niemieckie prostytutki sprawujące funkcyjne stanowiska, na chłodnych niemieckich esesmankach kończąc.
„Rzeczpospolita”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8390-9 |
Rozmiar pliku: | 7,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś otworzyła mi drzwi z telefonem przy uchu, nie przerywając monologu do słuchawki, zaprosiła do środka, a tu, w pokoju, gdzie jednak w końcu rozmawialiśmy, wielka walizka i ułożona z boku w kostkę garderoba. Właśnie wróciła z Wiednia, ale zaraz jedzie do Oświęcimia. Kolejne spotkanie z młodzieżą. Kierowca za chwilę zadzwoni z dołu. Po powrocie z Domu Spotkań Młodzieży dosłownie chwila przerwy, potem wywiad i znowu wyjazd.
W kalendarzyku zaznaczona jest nawet data premiery opery _Pasażerka_ w Chinach. Nie, na pewno nie poleci. Do Drezna? „Tak, do Drezna jak najbardziej”. Ale to w przyszłym roku.
„Nie mam czasu…”, tłumaczyła wtedy cierpliwie. Ale w końcu znalazła niezapisaną przestrzeń w kajecie.
Ostatecznie udało się wygospodarować piętnaście przedpołudni.
Zawsze rozmawialiśmy w jej domu. Nieduże mieszkanie obok Starego Miasta w Warszawie. Dużo książek, obrazy, bibeloty.
Rytuał. Od progu silny, bardzo silny uścisk dłoni, potem pani Zofia szła do kredensu wyciągnąć serwetki i talerzyki, ja w kuchni nastawiałem kawę i po chwili siedzieliśmy naprzeciwko siebie.
Podczas spotkania, tego, którego nie liczę, powiedziałem, że moim zdaniem kluczem do jej twórczości są _Wakacje nad Adriatykiem_, niekoniecznie _Pasażerka_.
Słynną powieść, a wcześniej dziwny, bo nieukończony, zmontowany przez przyjaciół film Andrzeja Munka znają wszyscy. Na marginesie: pani Zofia ma do tego filmu zastrzeżenia. Bo to nie jest ich wspólny film. To zmontowana zaledwie połowa scenariusza. Reszty nie ma. I ten komentarz Woroszylskiego… „Tu są poważne błędy merytoryczne w stosunku do rzeczywistości obozowej”.
Tymczasem _Wakacje…_ Moim zdaniem są powieścią absolutnie prekursorską. Dziś niesłusznie zapomnianą. Nikt wcześniej tak o obozie nie pisał. Ani Borowski, ani Primo Levi czy Kertész. Na tylu poziomach, kondygnacjach narracji. No i w tej konwencji. Może właśnie od tego zaczniemy…
Pani Zofia się uśmiecha. „Właśnie zgłosił się do mnie niemiecki reżyser i mówił dokładnie to samo. Chce to sfilmować…”
Zanim doszło do pierwszego spotkania, pani Zofia chciała dokładnie wiedzieć, o czym będziemy rozmawiać. Zostawiłem jej moje notatki. Wyrwane z kontekstu zdania, coś boldem, coś kursywą, cytaty. Zanim zamknąłem za sobą drzwi, rzuciła na to okiem.
„Aufzejerka¹. Nie mylić z anwajzerką²”.
Cofamy się do pokoju. Pokazuje mi opowiadanie _Chrystus oświęcimski_ w kwartalniku literackim „Wyspa” z 2008 roku. Na pierwszych dwóch stronach dostrzegam pięć interwencji długopisem. Poprawione literówki. Nie będzie łatwo – myślę.
Najkrótsze było spotkanie pierwsze. Ładny dzień, słońce za oknem, więc nie dokończyliśmy. W Muzeum Literatury trwała właśnie wystawa o Zuzannie Ginczance, przedwojennej poetce, muzie Tuwima. Haberbusch i Schiele – tak mówił o jej oczach, bo każde było innego koloru, choć jedno na pewno piwne. Poszliśmy. Pani Zofia długo czytała wiersz-testament (_Non omnis moriar…_). A także opis pobytu w więziennej celi. „Dokładnie tak było…” Obie siedziały na Montelupich. Pani Zofia w 1942 roku. Zuzanna dwa lata później.
Z tego popołudnia, potem spaceru wywiązało się przeziębienie, następnie zapalenie krtani. Długa przerwa.
Skończyliśmy książkę z nadejściem lata. W maju kalendarzyk pani Zofii wypełnił się do tego stopnia, że na ostatnie, godzinne spotkanie długo musiałem czekać. W końcu się udało, ale i tak telefon dzwonił wtedy bez przerwy.
Trzecie spotkanie to ja odchorowałem. Pani Zofia opowiedziała o Budach. Budy to podobóz Auschwitz. Tam trafiła jej karna kompania. Opowieść dotyczyła bicia. Katowania ofiar, kobiet, więźniarek. Bo maltretowanie w obozie wtedy miało sens, kiedy zachowany został rytuał. Zwykłe lanie nie wystarczało…
Gdy tego słucham, patrzę na jej drobną postać w rogu kanapy. W delikatnych dłoniach drży porcelanowa filiżanka. Jest tak przeźroczysta, że pod światło widzę linię kawy. Przecież… Tymczasem pani Zofia mówi jak w transie: „Bicie. Bicie do końca. Do skutku. Bicie, aż przestanie się ruszać. Wtedy dopiero kat ma satysfakcję. Nie przestanie tłuc, aż ofiara »zrozumie«. Anwajzerki tłukły bez opamiętania. Aż się zmęczyły. Wtedy biły na zmianę. Do furii doprowadzała je próba obrony. Ofiara przecież próbowała się bronić. Albo zrozumieć. Za co? Za co?
Ta góralka nie mogła tego zrozumieć. Trzymała w wyciągniętej ręce sczerniałą bulwę ziemniaka.
_Was gefällt dir nicht?_ Coś ci się nie podoba? – Lora nie mówiła. Ona szczekała. Góralka nie znała niemieckiego. Zaledwie kilka słów. Powiedziała, że jest głodna, a ten ziemniak…
Lora znowu się na nią rzuciła. Okładała ją pięściami, a ta już skulona wysapała: _Warum, warum schlagen?_ Dlaczego, dlaczego bić?
Och, jak Lora czekała na to pytanie. Ta nasza złotowłosa Lora. Dokładnie na to pytanie.
_Waaa-ruuum?_ Dlaczego? – wycharczała. To pytanie było ostatecznym dowodem zbrodni. Było wyznaniem własnej winy. Samooskarżeniem. Góralka była pierwszą ofiarą spośród nas”³.
Warszawa, 30 maja 2016 roku
------------------------------------------------------------------------
¹ Aufzejerka, SS-Aufseherin – nadzorczyni z ramienia obozowego SS. Aufzejerka różni się od anwajzerki tym, że jest pracownikiem obozowej administracji, chodzi w mundurze SS.
² Anwajzerka, Anweiserin – więźniarka funkcyjna kierująca pracą.
³ _Warum?_ Dlaczego? Na pytanie ofiar „cywilizacji Auschwitz” o przyczynę zła nie ma odpowiedzi. Dlatego właśnie ono stało się symbolicznym wyrazem bezsilności wobec zbrodni XX wieku. Bezsilności filozofów i teologów. Specjalistów od metafizyki i logiki. To pytanie postawił również Primo Levi w wydanej w 1947 roku książce _Czy to jest człowiek_: „Dręczony pragnieniem, zobaczyłem za oknem piękny sopel lodu, który łatwo można było dosięgnąć ręką; otworzyłem okno i oderwałem sopel, lecz w tej chwili zbliżył się jakiś wielki i gruby Niemiec krążący właśnie pod oknem i wyrwał mi go brutalnie. – _Warum?_ – spytałem go moją nędzną niemczyzną. – _Hier ist kein warum_ (tu nie ma żadnych dlaczego) – odpowiedział i popchnął mnie silnie do wewnątrz” __ (_Czy to jest człowiek_, przeł. H. Wiśniowska, Kraków 2008, s. 34). __MICHAŁ WÓJCIK: DAWNO, DAWNO TEMU…
ZOFIA POSMYSZ: …za siedmioma rzekami, za siedmioma górami było sobie Imperium Rycerzy Trupiej Czaszki. Mnie najbardziej podoba się inna nazwa: Kolonia. Ale nie używajmy jej teraz. Mówmy: Królestwo. Tak widziała ten świat moja przyjaciółka Zosia Jachimczak.
Było to potężne Królestwo, w którym panował przepotężny król. Przepotężny – tak się pisze w bajkach. Ja widziałam go tylko raz, a w zasadzie tylko jego plecy. Siedział zamyślony i słuchał tkliwego brzmienia skrzypiec. Słuchał w taki sposób, że widać było umiłowanie muzyki. Pewnie gdyby mógł, słuchałby skrzypiec godzinami, ba, całymi dniami, ale… niestety. Był królem i musiał planować nowe podboje. Bo pod tym względem on i jego Królestwo byli nienasyceni. Jakby wciąż głodni. Król ciągle powiększał swoje imperium. Co jakiś czas granice Królestwa przesuwały się i nigdy nie było wiadomo, czy pewnego razu nie będziemy musieli znowu się gdzieś przeprowadzić. Widocznie król toczył gdzieś daleko zwycięskie boje, bo łupy, jakie zjeżdżały z najdalszych nawet stron, były przebogate.
Do Królestwa nie można się było dostać na piechotę. Nic z tych rzeczy! Jedynie pociągiem. Pociągi były jak z baśni. Ciągnęły je piękne, wielkie i czarne lokomotywy. Jak spienione rumaki buchały parą, wydawały dźwięki sapiącej bestii. Pociągi te pojawiały się o najdziwniejszych porach. Wjeżdżały majestatycznie w sam środek Królestwa. Wtedy imperium ogarniało nerwowe podniecenie. Ruch i rwetes, krzyki i szczekanie psów.
Dopiero na peronie można było zauważyć, że wagony nie miały okien. A mimo to pasażerów zawsze było w bród. Wypływali z ich wnętrz niekończącymi się strumieniami. Następnie strumienie te łączyły się w żywe rzeki, te stapiały się w jeden rwący nurt i taka wezbrana fala tłumu przelewała się w stronę horyzontu. Po kilku godzinach znowu było cicho. Znowu brała górę rutyna królewskiego porządku.
A PASAŻEROWIE? CO Z NIMI?
Ten, kto trafiał do Królestwa, już w nim zostawał. Podobno byli tacy, co z Królestwa byli odsyłani, ale ja ich nie znam. Za to ci, którzy tu trafili, dość szybko się zmieniali. Zaczynały działać czary.
CO SIĘ DZIAŁO?
Większość pasażerów z peronu szła dalej. Królestwo ich wchłaniało, rzeczywiście, pod tym względem było nienasycone. Ci, którzy zostawali z nami, zmieniali się. Ulegali metamorfozie. Twarze. Najpierw znikały im twarze. To znaczy podróżni nadal je mieli, ale te z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zamieniały się w szarą, a potem coraz bardziej niewyraźną plamę. Aby zupełnie nie stracić twarzy, pasażerki używały pewnego fortelu.
PASAŻERKI? A ONI, PASAŻEROWIE?
No właśnie, to też było dziwne. Pasażerowie znikali. Zostawały tylko kobiety. I to widocznie któraś z nich, modnisia, wpadła na pomysł, aby przywracać twarzy kolor.
Fortel może się wydać dziwaczny i nieprzystający do bajki, ale aby twarzom wrócił kolor, aby nie pochłonęła ich czerń, należało je przemyć… no trudno, powiem to… sikami.
NO NIE, TU BAJKA SIĘ URYWA. SIUŚKI SĄ NIEBAJKOWE.
W takim razie powiem o innym sposobie. Bo raz, że twarze czerniały, ale dwa, że niektórym bledły. Aż do idealnej białości. Wtedy należało je posmarować burakiem. Buraki w Królestwie służyły właśnie do tego.
NIE DO BARSZCZU?
Szkoda ich było na zupę. Burak do malowania twarzy był niezawodny. Do przywracania twarzy. No, ale skąd wziąć w Królestwie buraka? – zapyta pan.
NIE, NIE ZAPYTAM. PRZECIEŻ KRÓL ZWOZIŁ ŁUPY WOJENNE, WSZYSTKIEGO BYŁO W BRÓD.
W Królestwie rzeczywiście było wszystko. Ale poddanym nie wolno było nic posiadać. Rycerki bardzo tego pilnowały. Mieszkaniec Królestwa złapany z burakiem w ręku słono za to płacił. Rycerki były pod tym względem bezlitosne. Teraz o nich. Były dumne i wyniosłe.
RYCERKI? NIE RYCERZE?
Owszem, rycerze podjeżdżali czasami na koniach, ale częściej widywałyśmy rycerki. Były niesamowite. Ubierały się na czarno. Szczekały, nie mówiły.
TRUDNO COKOLWIEK ROZUMIEĆ.
O nie, rozumieliśmy się doskonale. W baśni nie ma pomieszania języków. Istniał sposób, aby zrozumieć nawet przemawiającego rycerza-psa.
PSY TEŻ BYŁY RYCERZAMI?
Jak najbardziej. Potrafiły w pojedynkę wygrać niejedną bitwę. Rycerze-psy słuchały tylko rycerek.
JAKIE ONE BYŁY?
Impregnowane. Gdy padał deszcz, zakładały gumowe peleryny. A padało bardzo często.
CZYLI KRÓLESTWO BYŁO W STREFIE MONSUNOWEJ?
W strefie mgieł i opadów. Nad ranem zawsze była mgła. Własną mgłę produkowało też Królestwo. Daleko, już w lesie, stało kilka kominów. To z nich buchała wielka jasność i równocześnie mgła. Mgła snuła się po Królestwie i była tak gęsta, że rano ci, którzy wychodzili z bloków, idąc, wycinali w niej prawdziwe korytarze. Czasami wręcz trudno było kogoś ujrzeć, miało się wrażenie, że w Królestwie jesteśmy sami. Każdy z osobna. Takie wrażenie można było odnieść rano, a w zasadzie w nocy, bo dzień w Królestwie zaczynał się w nocy. Nie było wtedy słońca, światło dawały rozżarzone kominy i reflektory.
Mgła unosiła się także z ziemi. Jakby to ziemia ją rodziła. Grunt był wilgotny i mokry. Do tego stopnia, że do walki z nim ruszały zastępy rycerek. Same oczywiście nie walczyły z ziemią, robiłyśmy to my.
WALKA Z ZIEMIĄ?
Z błotem. Błoto było największym wrogiem Królestwa. Potrafiło wchłonąć pasażerów, tak jak horyzont.
A KRÓL? CO BYŁO Z KRÓLEM?
Już mówiłam: był. Ale widywano go rzadko. Podobnie rycerzy. Rycerze nigdy się nie nudzili. Strzegli Królestwa wysoko na wieżach. Królestwo nie miało murów. Za sprawą czarów strzegły Królestwa mgła i druty. W zimie druty zaczynały śpiewać. Melodia doskonale zgrywała się ze świstem jadącego w oddali pociągu. Jednak żeby usłyszeć tę muzykę, musiała być absolutna cisza. Druty śpiewały cichutko. Jakby żałośnie. Metalicznie.
JAK WYGLĄDAŁO ŻYCIE W KRÓLESTWIE?
Życie? W tej bajce życia nie ma. W Królestwie też go nie było. Tam się spędzało czas. Czas ten nie miał ani przeszłości, ani przyszłości. Było tylko teraz. To „teraz” było monotonne. Ale nie nudne. Powiedzieć tak byłoby kłamstwem. Bycie jest bardzo wyczerpujące. Polega na pracy i snuciu się. Praca nas wykańczała. Słaniałyśmy się z głodu. Snułyśmy się zatem, żeby zdobyć coś do jedzenia. Albo żeby się umyć. Nawet by zdobyć miejsce w latrynie. Jeśli nie dało się czegoś zorganizować, znikały nam twarze. Ostatecznie. Wszystkie upodabniałyśmy się do siebie. Wyglądałyśmy tak samo.
JEŚLI NIE BYŁO CZASU, TO CO Z JUTREM?
Nie było jutra ani pojutrza. Czasu strzegła zaczarowana muzyka. Piękna. Nigdy i nigdzie indziej piękniejszej nie słyszałam.
CZYLI PANI WYSZŁA Z TEGO KRÓLESTWA?
Mnie się udało. Tak, mnie to się udało.Pamięć. Gdy byłam mała, to przez tę pamięć dzieci mnie nie lubiły. Nauczycielki wybierały mnie do deklamowania wierszy. Moim rówieśnikom takie fawory się nie podobały. Ludzie, wydarzenia… Pamiętałam wszystko. A piosenki, teksty piosenek pamiętam nawet do dziś. Wystarczyło, że ktoś coś raz czy dwa razy zaśpiewał, a już słowa się czepiały. Zna pan to?
_Hej, dziewczęta, formuj czwórki,_
_maszerować przez pagórki._
_Na rękawie krzyż czerwony_
_plecak, maska do obrony,_
_mundur szary, w sercach złoto._
_Naprzód z wiarą i ochotą,_
_A gdy będzie trza…_
„Trza”… Słyszy pan to? Nie „trzeba”, tylko „trza”, tak po robociarsku…
_A gdy będzie trza,_
_ładuj cel raz dwa,_
_niechaj żyje Zet Es Ka!_
ZWIĄZEK? STRZELECKI?
Związek Strzelecki Kobiet. Dokładnie. A kończyło się tak:
_A gdy przyjdzie dzień ponury_
_i nadciągną gazu chmury,_
_granat pęknie, ziemia jęknie,_
_jak to wtedy będzie pięknie._
Przed wojną należałam do tej organizacji. To był 1938 rok. Byłam aktywna, uczestniczyłam w uroczystościach, recytowałam na akademiach. Dziś się mówi: akademie, wtedy nie. No i w domu śpiewałam to sobie. Wtedy też. „Granat pęknie, ziemia jęknie, jak to wtedy będzie pięknie”. Nie zastanawiałam się nad słowami, po prostu trajkotałam, jak to panienka. Ojciec to usłyszał. Wrócił wtedy z pracy, zmęczony, zamyślony. I jak się nie poderwie. Jak nie krzyknie: Zamilcz! Zdenerwował się okropnie. Dziś, gdy o tym myślę, to go absolutnie rozumiem. To przecież piosenka gloryfikująca wojnę! Wiedział, co to wojna. Był na froncie austriacko-rosyjskim. Zrozumiałam jego oburzenie 1 września 1939 roku, gdy spadły pierwsze bomby.
_Ale dla nas nie nowina_
_maska, gaz, chloropikryna…_
…dalej nie pamiętam. Ale pamiętam też piosenki straszniejsze. Niestety. Takie również się mnie czepiały.
MOŻE ZACZNIJMY OD POCZĄTKU. COFNIJMY SIĘ W TE NAJWCZEŚNIEJSZE LATA. GDYBY MIAŁA PANI SIĘGNĄĆ DO NAJGŁĘBSZYCH WARSTW PAMIĘCI…
…to słyszę: plum… plum… takie miarowe pluskanie wody. Bardzo delikatny dźwięk. Nie uwierzy pan, ale miałam wówczas dwa lata. Pamiętam tylko coś w rodzaju mgły, ciemność i to: plum, chwila ciszy, znowu: plum… Plusk. To mi się odtworzyło dzięki mamie. Przypomniała mi to wiele lat potem.
Mama była bardzo religijna. Gdy miałam dwa lata, zawiozła mnie do opactwa cystersów w Mogile. W tamtejszym sanktuarium Krzyża Świętego jest wizerunek Chrystusa Ukrzyżowanego. Słynie łaskami. Ten cierpiący Chrystus musiał na mnie zrobić kolosalne wrażenie. Wisi ukrzyżowany, ma taką omdlałą twarz, gęste czarne włosy i brodę, a dookoła niego setki wotów, złote i srebrne serca, tabliczki dziękczynne.
Mieszkaliśmy wówczas w Prokocimiu, od naszego domu do Wisły jest może kilometr. Wtedy do Mogiły można się było dostać łódką, kursowały takie małe promy, zdaje się, że wtedy mieli je płaszowianie, przewozili chętnych na drugi brzeg. I ja ten dźwięk chlupoczącej wody zapamiętałam. Samego Jezusa nie, choć wiem, że to jednak ta atmosfera wyprawy do sanktuarium musiała zaważyć na mojej pamięci. Niewykluczone zresztą, że to wspomnienie jest tylko odbiciem relacji mojej mamy. Przyjęłam je jako własne i gdy to teraz opowiadam, czuję tę wodę, słyszę ten plusk fal… To są moje doznania. Jakby moja pierwsza pielgrzymka.
Wie pan, że ja tego chyba nigdy publicznie nie opowiadałam. Nie chcę być posądzona o egzaltację… czy oszołomstwo.
WYDARZYŁO SIĘ COŚ WTEDY?
Nie… nie wtedy. Potem. W Kalwarii Zebrzydowskiej. Miałam chyba ze cztery lata. 15 sierpnia brałyśmy z mamą udział w uroczystościach Wniebowzięcia Matki Boskiej. Dróżki Matki Boskiej… tak to się nazywało. Po południu, gdy główne nabożeństwa się skończyły, mama zaprowadziła mnie do kaplicy III Upadku Jezusa. Na górze, wysoko. W ołtarzu jest figura Jezusa pod krzyżem. W kaplicy było bardzo cicho. Ludzie żarliwie się modlili, godzina takiego skupienia. Rodzaj adoracji. Cała kaplica zapełniona.
Patrzę na tego Jezusa, ma głowę zwróconą ku wnętrzu, w pewnym momencie widzę, że głowa się porusza. Coś się wtedy ze mną stało. Pamiętam swój krzyk: Mamusiu, Bozia wstaje!!! Nie umiałam wtedy tego inaczej wyrazić. Dla mnie Jezus czy Matka Boska to była po prostu Bozia. Krzyknęłam. Nawet głośniej. To był taki dziecięcy wrzask. Żal mi było tego człowieka pod krzyżem. Przykro, że on leży, nie może się podnieść, nie ma siły. I nagle wydało mi się, że on sam się podnosi z tego upadku. Krzyknęłam bardzo głośno, ludzie się poderwali z kolan, zrobiło się zamieszanie. Czy ja się przestraszyłam? Chyba nie, to dla mnie był chyba wielki pozytywny szok. Umiałam się przecież już modlić, coś z tej wiary rozumiałam, krzyknęłam: Bozia wstaje!
Mama zaczęła mnie uciszać, bo przecież do głowy jej nie przyszło, że mogłam coś zobaczyć. A może sama była przestraszona? Wtedy krzyknęłam drugi raz. Jakbym chciała potwierdzić. Ludzie już powstali z kolan, patrzą na figurę Jezusa…
CUD!
Nie wiem, jak to wszystko się skończyło. Nie pamiętam. Mama mnie chyba szybko wyprowadziła. Jezus do dziś leży tam pod krzyżem.
TO CO TAM SIĘ WYDARZYŁO?
Do dziś nie wiem. Może wtedy paliły się świece, podgrzane powietrze powoduje, że to, co jest w drugim planie, wibruje, odrealnia się. Faluje. Nie wiem.
Mama była wstrząśnięta. To musiało być dla niej wielkie przeżycie. Przecież ona widziała Boga w każdym zjawisku. Gdy na niebie pojawiał się księżyc w pełni, brała mnie do okna i pokazywała. Przykładała usta do mojego ucha i szeptała: Widzisz? Bozia świeci.
CZY TEN CUD W KALWARII MIAŁ DLA PANI JAKIEŚ ZNACZENIE?
Dopiero potem. Gdy analizowałam pewne sprawy. Dziś myślę sobie, że rodzice robią dzieciom wielką krzywdę tym racjonalizmem, materializmem. Przecież nie wiadomo, jak się potoczy życie, może przyjdzie jakaś katastrofa. Jakiś kolejny Holokaust. W takich sytuacjach silne przeżycia religijne dają siłę. Bez tej busoli – jaką ja miałam – będzie im trudno. Busoli chrześcijańskiej, mistycznej. Naprawdę będzie trudno.
BO MOŻE SIĘ COŚ STAĆ?
Może. Niestety. Ale nie mówmy o tym.
WYCHOWAŁA SIĘ PANI W RODZINIE KOLEJARSKIEJ.
Dzieciństwo spędziłam w Prokocimiu, dziś to dzielnica Krakowa, kiedyś osobna osada. To nie była typowa wieś. Obok, w Płaszowie, była parowozownia, pracował tam mój ojciec, Prokocim miał charakter osady kolejarskiej. Tata, od kiedy pamiętam, związany był z koleją. Za Austrii był w wojsku, a potem, ale jeszcze przed rokiem 1918, skierowano go do policji. A gdy tylko Polska odzyskała niepodległość, przeszedł do pracy na kolei. Obsługiwał parowóz. Przez długie lata był pomocnikiem maszynisty. To w tej hierarchii – dość skomplikowanej – kolejarskiego zawodu lokowało go gdzieś pośrodku. Był, można tak powiedzieć, beneficjentem tego etosu. A etos kolejarski promieniował z naszej osady. Każda rodzina miała swój domek i idąc ulicą, patrząc na fasady, można się było zorientować, jaką funkcję na kolei pełni właściciel. Skromny domek – zwykły pracownik, troszkę bogatszy – pomocnik maszynisty, dom z gankiem – maszynista. Domy były z ogrodem, wszystkie kryte dachówką, te bogatsze miały poddasze, drugą kondygnację. Dom naczelnika stacji to już była prawie willa. Społeczeństwo, można by powiedzieć, klasowe. Te podziały były dramatyczne. Naprawdę. Ludzie byli świadomi tych klas i z nich dumni. Pamiętam, jak raz ojciec się żachnął: Ja się mu kłaniać nie będę! Chodziło o kogoś z niższej warstwy. Albo mówił troszkę podniesionym głosem: Nie będę się życał! Czyli nie będę się zapożyczał. Czasami przecież nie starczało, długo spłacaliśmy pożyczkę, wydatki były duże. Mama radziła tacie, aby pożyczył od mojego chrzestnego ojca, też kolejarza przecież. Z tej samej wsi co ojciec, Boroń się nazywał. Ale maszynista, a nie jak tata – pomocnik. Porządny człowiek, zawsze pamiętał o moich urodzinach, rocznicy chrztu. Nie będę się prosił! Oj, honorny – jak wówczas się mówiło – był tata, to na pewno.
TO SIĘ MUSIAŁO PRZENOSIĆ NA ŚWIAT DZIECI, TE STOSUNKI.
Naturalnie. My, dzieciaki, wychowywałyśmy się w tej atmosferze i same sobie dawałyśmy odczuć, kto jest z jakiej warstwy. Dzieci są okrutne, to pan pewnie wie. Córka maszynisty z pogardą patrzyła na córkę palacza kolejowego. Na nas zapewne z wyższością, jako na dzieci pomocnika, ale już nie z pogardą. Z kolei ja i moje rodzeństwo (miałam starszą siostrę oraz młodszą parę bliźniaków) też musieliśmy się jakoś wyróżniać. Być może – dla tych dzieci palaczy czy innych pracowników – zadzieraliśmy nosa. Bo byliśmy spokojniejsi. Zapewne oddziaływał na nas spokój atmosfery domowej. Bo kolejarze byli pewni zatrudnienia, ciągłości pracy. W II Rzeczpospolitej kolejarza nie można było zwolnić. Była gwarancja zatrudnienia, komuś, kto pracował na kolei, nie groziło bezrobocie. To było bardzo ważne. Ojciec był pewien, że te dwieście złotych (taka była pensja) do domu co miesiąc przyniesie. I dzięki temu jego świat trwał w posadach. No i nasz, kolejarskich dzieci, również.
CZYŚCIŁA PANI OJCU GUZIKI MUNDURU?
Pamiętam ten mundur, oczywiście. Galowy. W mundurze tym ojciec chodził na uroczystości państwowe. Był bardzo dumny. Że należał do tej kasty. Bo można to nazwać kastą. Kastą, może klasą, warstwą na pewno.
JAKI BYŁ?
Małomówny, nie ujawniał swoich uczuć. W stosunku do dzieci był powściągliwy. Nawet wobec Józka, mojego najmłodszego braciszka, jego jedynego syna. Muszę się przyznać, choć to mnie przez lata bardzo bolało, że gdy się urodziłam, to tata – podobno, tak mi mama mówiła – zobaczył, że jestem dziewczynką, odwrócił się i odszedł. Tak bardzo chciał syna! Niepotrzebnie mi to mama powiedziała, byłam rozżalona. Myślałam, że pewnie tata mnie nie kocha, bo nie jestem chłopcem. Bo go rozczarowałam.
Ale wzruszył mnie kiedyś, do dziś pamiętam. Na co dzień nigdy nas nie przytulał, nie głaskał, odczuwałam tę jego oschłość. Ale gdy się rozchorowałam na odrę i miałam wysoką gorączkę, tata, wracając z pracy, przyniósł mi kremówkę. Nigdy wcześniej tego nie robił. To mnie tak wzruszyło, że omal się nie rozpłakałam. Miałam może z dziesięć lat. Tata pochodził z Dąbrowy Szlacheckiej, naprzeciwko Tyńca, wsi, o której mówiono, że zamieszkują ją potomkowie szlachty zagrodowej. Ale przecież dziadkowie z jego strony byli rolnikami. Wiele lat później mój brat drążył ten temat, chcąc poznać nasze korzenie. Dowiedział się czegoś, czego nie szukał. Mianowicie, że w Lanckoronie stoi kapliczka ku czci konfederatów barskich. Oni stoczyli bój z oddziałem generała Suworowa. Tego od rzezi Pragi w czasie insurekcji kościuszkowskiej. Jakoś nigdy jej nie widziałam. Nie złożyło się. Na tej kapliczce wyryte są nazwiska polskich żołnierzy, którzy wtedy polegli. I wśród nich jest nazwisko: Świerczyński. To uniosło mojego brata w obłoki, zupełnie. Mówił, że mógł to być ktoś z rodziny mamy, kto wtedy zginął.
MAMA Z DOMU BYŁA ŚWIERCZYŃSKA?
Tak. Pamiętam, że mu wtedy złośliwie odpowiedziałam, aby się zdecydował, gdzie tej szlachty szuka. Po stronie mamy czy taty.
POSMYSZ TO CZESKIE NAZWISKO?
Z tym się wiąże anegdota. Otóż wiele lat temu w siedzibie Polskiego Radia natknęłam się na Henryka Ładosza. To był znany jeszcze przed wojną literat, wprowadzał operę do radia. On również miał wiejskie korzenie. Spotykam go, a on już z daleka grzmi: Co te ohydne tępe urzędasy zrobiły z naszymi pięknymi nazwiskami?! Zdębiałam. Jakie piękne nazwisko? Pytam: Moje nazwisko? Pewnie! I opowiada. Krzyczy wręcz, że to żaden Es-Zet. Jaki Es-Zet? O co chodzi? – myślę. A jemu chodziło o głoskę na końcu nazwisk Ładosz czy Posmysz. I krzyczy: Moje nazwisko też nie było Ładosz!
A JAK BRZMIAŁO?
Ładoś. Tak jak Posmyś. I wtedy sobie przypomniałam, że rzeczywiście: na niektórych pismach tata podpisywał się w ten archaiczny sposób, z „ś” na końcu. Czy to jest bohemizm? Zaangażowałam w rozwikłanie tej tajemnicy profesora Witolda Doroszewskiego, znanego językoznawcę, ale on również musiał się poddać. W końcu nie dowiedzieliśmy się tego. Nie wiemy na pewno. Niemcy podczas okupacji wmawiali mi z kolei niemieckie pochodzenie. Sugerowali, że kiedyś nazwisko pisało się: Posmisch.
Pamiętam, że Józef chciał to ostatecznie rozstrzygnąć. Pewnego razu zabrał mnie do Dąbrowy Szlacheckiej. Pojechaliśmy, napisałam nawet o tym opowiadanie.
OPOWIADANIE POD TYTUŁEM _POSZUKUJĄC ZAGINIONEGO »ES ZET«, CZYLI WYCIECZKA DO DĄBROWY SZLACHECKIEJ A.D. 1982._ OKAZUJE SIĘ, ŻE W DĄBROWIE LUDZIE NAJSTARSZĄ CHAŁUPĘ NAZYWALI „POSMYSIÓWKĄ”. I ŻE KOŃCÓWKA NAZWISKA POSMYŚ ZOSTAŁA ZMIENIONA NA „SZ” PRZEZ URZĘDNIKÓW. TAK JAK MÓWIŁ PAN ŁADOSZ. NAZWISKA ZMIENIANO, ŻEBY BRZMIAŁY BARDZIEJ ELEGANCKO – TAK ZE SZLACHECKA.
Znaleźliśmy w księdze parafialnej nazwisko taty. W akcie chrztu nazwisko zapisane było: Posmyś. Za to w zapisie z 1780 roku dotyczącym pradziadka Walentego – nazwisko zapisane było przez „es zet”. Jak to wszystko interpretować? Nie wiem. Rodzina taty – aczkolwiek chyba chłopska – pochodziła z tej warstwy zamożniejszej. Mieli więcej ziemi. Ale niewiele ponadto, bo ojciec – gdy miał czternaście lat, przed wojskiem – jeździł do zaboru pruskiego na saksy. Na Mazury. Z tych czasów mam krzyżyk…
Mama była młodsza od taty o siedemnaście lat. Czuła, skłonna do głaskania. Była bezcenna również z tego powodu, że opowiadała. Miała dar, no i pamięć, po niej chyba swoją odziedziczyłam. Urodziła się w Krzywaczce koło Lanckorony, gdzie mieszkali potem dziadkowie. Jeździłam tam później na wakacje. „Na święty Jacek będzie z nowej pszenicy placek”. Zna pan takie przysłowie?
NIE.
W Krzywaczce je poznałam, u dziadków. Z pierwszego omłóconego snopa pszenicy babcia piekła podpłomyki. Ale nie dlatego, że brakowało nam chleba. Chodziło o to, by spełnić utrwalony w tym przysłowiu obrzęd. Bo Jacka wypada w sierpniu. W drugiej połowie bodajże. Pod koniec żniw. Pamiętam smak tych placków, pamiętam, jak ciotki gotowały zacierkę zwaną sapką… Tak, pamięć mam po mamie. I chyba zamiłowanie do muzyki też. Ona znała Pogórze, Podhale. Potem, gdy jeździłam do Zakopanego, to gwarę góralską rozumiałam. Śpiewała nam piosenki ludowe. Zresztą pochodziła z bardzo muzykalnej rodziny. Dziadek ze strony mamy grał na skrzypcach. Nie był zawodowym muzykiem, ale grał w miejscowej orkiestrze. Jego synowie też pracowali na kolei, starszy, Antoni, grał na klarnecie, młodszy, Franciszek – grał na helikonie. To jest taka duża trąba basowa. Daje rytm. Latem spędzaliśmy w Krzywaczce całe wakacje. Wtedy się nasłuchałam tej muzyki. Przychodziła orkiestra do dziadków na próby. Te wieczory rozbrzmiewały muzyką… To się niosło, do tego śmiech. Cudowne to były lata. Nie umiałam ocenić jakości wykonania, ale to robiło na mnie duże wrażenie. Siedziałam sobie z boczku i słuchałam. Ciocie Hela i Ania były już w tym wieku, że miały kawalerów. Oni również przychodzili do chałupy, dołączali się ze śpiewem do tego muzykowania. Pamiętam również, że już u nas w Prokocimiu od czasu do czasu, gdy siedziałam w domu, podrywałam się, bo słyszałam z początku cichą, potem coraz głośniejszą muzykę. Pytałam: Mamo, kto gra? Kolejarza chowają – mówiła mama. Nie musiała nawet zbliżać się do okna. Wtedy zawsze szła orkiestra i grała.
W latach sześćdziesiątych napisałam scenariusz filmu o kolejarzach, chciałam ten świat utrwalić. Z filmu nic nie wyszło. Miał to robić…
…ZESPÓŁ FILMOWY „TOR”.
Nie, nie wiem. Nie kupili tego. To była taka wielka epopeja kolejarska, chciałam utrwalić świat ojca i mojego dzieciństwa.
TO ZACYTUJĘ COŚ Z TEGO TEKSTU: „1 MAJA. PRZED ŚWIETLICĄ ZZK TŁUM GRANATOWYCH MUNDURÓW, NAD NIM CZERWONE SZTURMÓWKI. WŚRÓD TŁUMU – ŚWIERCZYŃSKI, PAŁAC, WILKOSZ I MŁODY »AGITATOR« Z PAROWOZOWNI, TADEK LIS. KAŻDY MA W RĘCE 1-MAJOWY NUMER »KOLEJARZA ZWIĄZKOWCA«. NA PIERWSZEJ STRONIE WIERSZ EDWARDA SZYMAŃSKIEGO. »AGITATOR« CZYTA GO NAJPIERW PÓŁGŁOSEM, DLA SIEBIE, ALE JAK WOKÓŁ ZACZYNAJĄ SIĘ SKUPIAĆ SŁUCHAJĄCY, PODNOSI GŁOS, A POTEM JUŻ RECYTUJE PEŁNĄ PIERSIĄ, SŁUCHAJĄCYCH JEST CORAZ WIĘCEJ, KTOŚ INTONUJE »KREW NASZĄ DŁUGO LEJĄ KATY«, POCHÓD ZACZYNA ŚPIEWAĆ, I Z TYM ŚPIEWEM RUSZA NA PIERWSZOMAJOWĄ ROBOTNICZĄ MANIFESTACJĘ”.
ROZLICZENIOWE – MÓGŁBYM POWIEDZIEĆ.
Na kolei były dwa związki zawodowe. Związek zawodowy czerwony, socjalizujący, i taki państwowotwórczy. Tata należał do tego bardziej lewicowego. W domu nie było polityki, ale poglądy taty wkrótce się ujawniły. Stały się dla mnie jasne, gdy zaczęto mnie wybierać w klasie do recytacji wierszy patriotycznych. Uczyłam się ich w domu, na głos. Pamiętam taki wiersz:
_Ani kontusz na nim aksamitny,_
_Ani pas go zdobi lity słucki,_
_W szarej burce, lecz duchem błękitny_
_Wiedzie w pole brygadier Piłsudski._
I wtedy tata coś tam mruczał pod nosem, nie wiem co. Ale nie było to miłe mruczenie. A drugi raz zdenerwował się okropnie wtedy, gdy zaczęłam recytować ten wiersz o dziewczętach z ZSK. Omal nie oberwałam, kazał mi zamknąć buzię. Piosenka była propaństwowa. Dla niego… zanadto.
A ten świat kolei to całe moje dzieciństwo. Była taka organizacja, Rodzina Kolejowa. Jakaż to była wielka i mądra inicjatywa! Na przykład dzieci, które dojeżdżały do szkoły spoza miasta, miały przed dworcem świetlicę. Mogły tam czekać na swój pociąg, odrobić lekcje. Dostawały kakao, kanapkę. Uczestniczyły również w lekcjach śpiewu. Lubiłam je bardzo. To były piosenki patriotyczne.
No i śpiewałam. Byłam wtedy jak te piosenki. Zaangażowana. Prorządowa. Znałam też wszystkie piosenki legionowe. Do tego ojciec też miał dystans, pod nosem coś tam komentował, gdy wyśpiewywałam w domu te hymny na cześć Marszałka. Pamiętam też inną sytuację.
Moja najstarsza siostra, Janina, po szóstej klasie szkoły powszechnej świetnie zdała w Krakowie do gimnazjum, ale jej nie przyjęli. Tata poszedł do dyrektora z interwencją. W pewnych momentach potrafił być stanowczy. Wrócił do domu wściekły. Opowiedział nam, że dyrektor rozłożył ręce i stwierdził, że nic nie może na to poradzić. W Krakowie są tylko dwa państwowe gimnazja żeńskie. Nie ma miejsc! Pierwszeństwo mają dzieci legionistów. Tata nam to opowiadał ze zgorszeniem, był oburzony.
PANI TEŻ POSZŁA DO GIMNAZJUM W KRAKOWIE?
W Krakowie uczyłam się już wcześniej. Skończyłam tam szkołę powszechną. Edukację zaczęłam w Prokocimiu, w szkole imienia Józefa Piłsudskiego, ale po czwartej klasie tata przeniósł mnie do Krakowa. Chodziło o to, że młodzież w Prokocimiu była nieco rozpasana.
Mówiłam już o tych podziałach klasowych. Dzieci sobie dokuczały. Mnie chłopcy szczególnie dokuczali. Krzyczeli za mną: maszkara… Bardzo bolało. Po powrocie ze szkoły płakałam. Widocznie tata uznał, że za bardzo cierpię.
WŁAŚNIE NA TAKIE SZKOLNE PONIŻENIA NARAŻONA JEST BOHATERKA PANI KSIĄŻKI _WDOWA I KOCHANKOWIE_. TO JAKOŚ DETERMINUJE JEJ DALSZE LOSY. DAŁA JEJ PANI NA IMIĘ APOLONIA. DZIECIAKI JE PRZEKRĘCAŁY, WYKOŚLAWIAŁY. MÓWI: „DLA CHŁOPAKÓW Z ZARZECZA BYŁAM POLUSIA-SRALUSIA, POLINKA-BŹDZINKA, POLCIA-PIER…, A W PÓŹNIEJSZYCH LATACH POLKA-MONOPOLKA, POLACZKA-KRĘTACZKA”. PANI TEŻ DOKUCZALI ZA IMIĘ ZOFIA?
Nie, skąd! Krzyczeli dlatego, że się wyróżniałam. Stałam się ofiarą własnej pamięci. Pamięci do tekstów, do muzyki. Pani od polskiego, gdy zbliżały się rocznice uchwalenia Konstytucji 3 maja czy odzyskania niepodległości, brała mnie na środek sali i oznajmiała: Zosiu, będziesz deklamować! Byłam dyżurnym klasowym oratorem rocznicowych rymowanek. Deklamowałam na tych akademiach i apelach, ludzie bili mi brawo. A koledzy za to prześladowali. Tata miał tego dosyć i przeniósł mnie do Krakowa. Do szkoły powszechnej imienia Zbigniewa Oleśnickiego, koło kościoła Świętego Floriana, przy placu Matejki.
BYŁA JAKAŚ RÓŻNICA?
Oczywiście, tu była zupełnie inna atmosfera. Byli inni nauczyciele.
UCZNIOWIE DALEJ DOKUCZALI?
Nie, to była szkoła żeńska. Koleżanki pochodziły z rodzin o innym statusie. I tu dopiero spotkałam się z koleżankami Żydówkami.
WCZEŚNIEJ ICH NIE BYŁO?
Bo w Prokocimiu Żydów nie było wielu. Na naszej ulicy miał swój warsztat krawiec. Nazywał się Glazer. Miał troje dzieci: córkę i dwóch synów, piękni chłopcy. Wszyscy zawsze elegancko ubrani. Ale obaj byli niemowami. Nie miałam z nimi bliższego kontaktu, dopiero w Krakowie w klasie miałam koleżanki Żydówki. Siedziała za mną Emma, bardzo dowcipna, ciągle mnie rozśmieszała.
Pewnego razu jednak zrobiło mi się przykro. Nasz ksiądz katecheta zawsze ją ze swoich lekcji wypraszał.
Pytał: Emma wyszła? Bo ona nie chciała wychodzić z lekcji religii. Chciała zostać. Ksiądz kilka razy ją upominał: Proszę, żebyś wyszła. I to było tak ze trzy razy. I w końcu powiedział do niej tak: Słuchaj, nie myśl, że ja ci chcę dokuczyć, pomyśl, ale pomyśl, co by powiedział twój tata, gdyby wiedział, że zostajesz na lekcje religii. I to dopiero poskutkowało. Ksiądz pewnie miał rację, ale z drugiej strony jej ojciec posyłał swoje żydowskie dzieci do polskiej szkoły, wiedział, że jest tam religia. I Emma to zrozumiała. Więcej już na religii nie zostawała. Było mi jej żal. Mówię to dlatego, że oprócz klasowych podziałów były i rasowe. Pokazywane mimowolnie. Ale były. Ta akurat rodzina próbę asymilacji przegrała.
Pamiętam jeszcze swoją fascynację światem żydowskim w okresie gimnazjum. Też w Krakowie. Mojej siostry do państwowego gimnazjum nie przyjęli, więc i ja poszłam do gimnazjum prywatnego, na Senackiej. To była szkoła o kierunku administracyjno-handlowym. Blisko Wawelu. Stamtąd do domu w Prokocimiu było zaledwie siedem kilometrów. Dlatego często wracałam ze szkoły na piechotę. Cudowne spacery. Lubiłam je, bo wtedy musiałam przejść przez Kazimierz, żydowską dzielnicę. To był zupełnie inny świat: kolorowy, pachnący, rozświergotany. Ich dni świąteczne to była niezwykła egzotyka.
W 1935 roku zmarł marszałek Józef Piłsudski. Byłam wtedy w tej strzeleckiej organizacji. Zapamiętałam pogrzeb, bo brałam udział w uroczystości wraz z drużyną. Omal wtedy nie zemdlałam. Stałam parę godzin na Oleandrach, to stamtąd wyruszyła I Brygada. Widziałam trumnę na lawecie. Ależ ja płakałam. Zresztą moja mama też, powiedziała mi wtedy ze łzami w oczach: Teraz będzie już wojna! Puściłam to mimo uszu. Ale skąd to się u niej wzięło, takie przeczucie, że już odtąd będzie źle? Straciła ukochanego brata w czasie wojny, podczas operacji gorlickiej. Była na takie wydarzenia wrażliwa. Może uważała Marszałka za gwaranta pokoju.
W KRAKOWIE RECYTOWAŁA PANI NADAL?
Lepiej. Rodzice opłacali mi szkołę rytmiczną. To była druga szkoła, równoległa. Uczyłam się tam tańców ludowych. Właściciel nazywał się Alfred Walden Hankus, szkoła mieściła się przy ulicy św. Marka, niedaleko Rynku Głównego. Miałam czternaście−piętnaście lat. Śpiewałam, recytowałam, tańczyłam. Podobno byłam dobra. I chyba marzyłam o karierze artystki. Mama to akceptowała, ale sąsiadki były zgorszone: Pani Posmyszowa, gdzie pani posyła córkę? Na tancerkę?!
Mama nie wiedziała, jak ma odpowiadać, bo z jednej strony była dumna, a z drugiej rzeczywiście opinia o tancerkach wówczas nie była najlepsza. Wszystko przerwała wojna. Ale tak, wtedy to ja byłam rezolutna:
_Na Anioł Pański biją dzwony,_
_Niech będzie Maria pozdrowiona_
_Niech będzie Chrystus pozdrowiony,_
_W niebiosach kędyś głos ich kona._
KIEDY ZMIENIŁA PANI REPERTUAR NA BARDZIEJ ZAANGAŻOWANY POLITYCZNIE?
Ojciec prenumerował prasę lewicową, pamiętam tytuł: „Kolejarz Związkowiec”. Właśnie z tej gazetki recytuje wiersz Edwarda Szymańskiego mój powieściowy „agitator” w _Kolejarzach_. Prawdę mówiąc, niektóre te wiersze robiły na mnie duże wrażenie. Potem, w latach sześćdziesiątych, poznałam Szymańskiego juniora, jego syna.
A BRONIEWSKI? ZNAŁA PANI JEGO WIERSZE?
Nie… chociaż… nie, chwileczkę. Coś było. Ale to chyba Tuwim? Tytuł _Śląsk śpiewa_.
_Słyszycie, jak huczą młoty,_
_Turbiny turkotem trajkocą?_
_Pracują dniem i nocą._
_Wre głuchy rytm roboty._
_Dymią się bure kominy,_
_Piece hutnicze płoną,_
_Dudnią, dudnią maszyny,_
_Łuną palenisk czerwoną_
_Czarna zasnuwa się dal._
_Śląsk śpiewa: głos ma węgiel i stal._
_W trzewiach ziemi rytm twardy_
_Głucho walą kilofy, oskardy,_
_Stuk uparty, łomot w skały_
_Ziemi hardej wyrywa kawały…_
MOŻNA BYŁO POGODZIĆ TRADYCJĘ KATOLICKĄ PANI DOMU Z TAKIM LEWICOWYM REPERTUAREM?
Ale ja nigdy nie recytowałam nic antyreligijnego! Tata, mimo swoich lewicujących poglądów, do kościoła chodził. Przystępował do komunii, wszyscy kolejarze też; śluby, pogrzeby były z księdzem.
Komunistów nie dostrzegaliśmy wtedy wcale. Endeków tak – widziałam ich w Krakowie. Gdy wracałam ze szkoły Grodzką, przez Rynek na dworzec. Na ulicy Siennej była szara kamienica, siedziba endecji. Zbierali się tam narodowcy, stamtąd wyruszały manifestacje. Zapamiętałam, że w 1936 roku był pucz w Myślenicach.
W CZERWCU 1936 ROKU ADAM DOBOSZYŃSKI, DZIAŁACZ STRONNICTWA NARODOWEGO W KRAKOWIE, ZORGANIZOWAŁ „NAJAZD NA MYŚLENICE”. BOJÓWKI ONR-U SPLĄDROWAŁY ŻYDOWSKIE SKLEPY, PRÓBOWANO PODPALIĆ SYNAGOGĘ. ZDEMOLOWANO KOMISARIAT POLICJI. POTEM PROCES DOBOSZYŃSKIEGO ELEKTRYZOWAŁ OPINIĘ PUBLICZNĄ PRZEZ KILKA MIESIĘCY.
Nie byłam tam oczywiście, ale wiedziałam, co się stało. Naturalnie to było potępione przez prasę lewicową. Do mnie to dochodziło inną drogą. Usłyszałam pieśń, raczej wiersz. Zapamiętałam słowa.
_Jeszcze Polska nie zginęła,_
_Póki my żyjemy._
_Co nam Żydzi zagarnęli,_
_Nocą odbierzemy._
ZUPEŁNIE JAK HYMN. I PEWNIE DLA NICH TO BYŁ HYMN.
Nie, to była inna melodia:
_Przejdziem Kraków i Warszawę,_
_Dojdziem do Poznania._
_Dał nam przykład Doboszyński,_
_jak Żydów przeganiać._
To musiała śpiewać jakaś bojówka. Mówiłam, czepiało się mnie po prostu. Nie tylko piosenki, recytowana poezja też. Albo to:
_Wielki poeto, gdy twej poezji esencjalia_
_Są z grubych jelit złym ekstraktem,_
_Gdyś swej wielkości dowiódł faktem,_
_Że czy wiersz długi jest, czy jest krótki…_
…och, nie chcę dalej mówić… Ale wydaje mi się, że jest to odpowiedź na wiersz Tuwima _Do prostego człowieka_.
Tuwima również znałam na pamięć. To jakoś tak:
_Rżnij karabinem w bruk ulicy!_
_Twoja jest krew, a ich jest nafta!_
_I od stolicy do stolicy_
_Zawołaj broniąc swej krwawicy:_
_„Bujać – to my, panowie szlachta!”_
TUWIM OPUBLIKOWAŁ GO W PIŚMIE „ROBOTNIK” W 1929 ROKU. ZE STRONY PRAWICY POSYPAŁY SIĘ GROMY: ŻE SZKALUJE KOMBATANTÓW WALKI O NIEPODLEGŁOŚĆ, ŻE NAWOŁUJE DO NISZCZENIA POLSKIEGO PRZEMYSŁU WOJENNEGO.
I odpowiedź była równie mocna. Tyle tylko, że _ad personam_. To musiał napisać poeta. Przykro stwierdzić, ale niezły:
_Gdy o pokoju ciągle krzyczysz,_
_Rżnij podłym piórem w bruk ulicy_
_Pomiędzy prostytutek roje._
_One rozsławią imię twoje,_
_Rozgłoszą twoje wiersze wraże_
_Wieczorną porą w lupanarze._
POJEDYNEK NA WIERSZE! POJEDYNEK NA STROFY TO WRĘCZ ZJAWISKO KULTUROWE. PROCEDER KONTYNUOWANY PO WOJNIE. JUŻ W INNYM KONTEKŚCIE. LEWICOWI POECI W KOMUNISTYCZNEJ PRASIE KONTRA LONDYŃSKA EMIGRACJA. NA PRZYKŁAD SŁONIMSKI KONTRA HEMAR.
Marian Hemar jest autorem słynnego wiersza _Do poety reżymu_.
Pamiętam zwrotkę:
_Dziś w reżymowej radiostacji_
_Woła poetów emigracji_
_i melodeklamuje o tem,_
_Jak dźwiękać sierpem, walić młotem._
_Sierpem i młotem. Jaka szmata_
_Robi się czasem z literata._
I DALEJ: „WCZORAJ ZIEMIAŃSKO-CUKIERNICZY, / DZISIAJ WŁOŚCIAŃSKO-ROBOTNICZY. / PRZECHRZTA CO TYDZIEŃ NA WYŚCIGI, / CO Z WSZYSTKICH SOBIE WZIĄŁ RELIGII / JEDNĄ RELIGIĘ: OPORTUNIZM – / DZIŚ SIĘ OBRZEZAŁ NA KOMUNIZM”.
Hemar, który po wojnie już do Polski nie wrócił, miał za złe Słonimskiemu płaszczenie się przed władzą komunistyczną. To zaprzęgnięcie geniuszy słowa do wojny domowej było dla mnie niepojęte.
PAMIĘTA PANI TĘ GĘSTNIEJĄCĄ ATMOSFERĘ PÓŹNYCH LAT TRZYDZIESTYCH?
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.