- W empik go
Królewscy synowie - ebook
Królewscy synowie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 526 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce zachodziło za lasy złocąc niebiosa, które się gorzeć zdawały; tam nawet, gdzie bladły jego blaski, lazur się mienił w barwę ołowianą, jaką po skwarach przybiera. Wieczór był duszny, najmniejszego ruchu w powietrzu. Niebo bez chmurki nie zapowiadała zmiany.
Na starych drzewach, które cichy klasztor otaczały, liście wisiały jakby powiędłe od gorąca. Co żyło – szukało cienia a w nim spoczynku i orzeźwienia. W klasztorze i poza tynem, który opasywał jego podwórza, cisza panowała głucha; niekiedy szmer jakby powolnego, znużonego chodu ludzkiego przerywał ją na krótką chwilę i ginął gdzieś w dali. Ukośne promienie słońca, zabarwione gorąco, padały na czoło małego kościołka, na mury i ściany Klasztorne silnymi cieniami odznaczając każde wgłębienie, gzyms, kamień, zarysowaną powłokę.
Jak pustka wyglądały teraz te budowy ze drzwiami pozamykanymi, z pozasuwanymi oknami, około których ani człowiek, ani zwierz, ani nawet mała ptaszyna nigdzie się nie pokazywała. Wszystko, co żyło, chroniło się w mury, czekało, aż wieczór odżywi powietrze rosą, a noc świeżość z sobą przyniesie.
Klasztor, stojący wśród puszcz niedawno przetrzebionych, choć na owe czasy rozległy, wspaniałej nie miał powierzchowności. Znać na nim było i trudności budowania, i pośpiech może, i małą troskę o kształty jego zewnętrzne. Kościół się niewiele nad nim podnosił, a w skromnej wieżyczce jego zaledwie para z blachy kutych dzwonów wisiała. Mury, z których się składały budowy, były z kamieni polnych grubo i nie bardzo foremnie polepione. Część budowli do nich przytykająca, z drewnianych brusów zaledwie ociosanych złożona, ciemniejszą barwą odbijała od ścian kamiennych.
Obok tych gmachów dość rozległych a niepozornych znać jednak było w podwórcach i ogrodach przytykających troskliwą rękę, która około nich chodziła. Bujnie tu rosły pozasadzane krzewy, którym dostarczano wody ze studni, jak świadczyły leżące na ziemi korytka; nieznane pod północnym niebem rośliny kwitły tu, rozwijały się na podziw bujnie i pięknie. Na wbitych w ziemię kołach obwijały się latorośle winne między liśćmi, wśród których zafarbowały się już ciemne grona; na grzędach rozścielały się zioła, wonią aromatyczną napełniające powietrze.
Wpośród sadu założonego na pochyłości wzgórza ku południowi zwróconego ręka, co trzebiła las tam niegdyś rosnący pozostawiła kilka starszych drzew rozłożystych, ocieniających szerokie przestrzenie zieloną okryte murawą. Pod kilku z nich stały ule z pszczołami, pod innymi leżały kamienie dla spoczynku; lecz teraz ani pszczół około ulów, ni ludzi na siedzeniach widać nie było.
W rogu sadu, gdzie zostało kilka lip starych, a krzaki pod nimi promieni słońca nie dopuszczały, stał przyparty do parkanu daszek słomą okryty, a pod nim leżała ława z jednego kloca drzewa.
Dwóch ludzi ukrytych tu siedziało w milczeniu. Oba odziani byli w suknie czarne braciszków klasztornych odznaczające, nie mieli jednak ani kapturków, ni zwierzchnich sukni kapłańskich. Oba młodzi byli, a choć ubiorem nie różnili się od siebie, najmniej wprawne oko musiało w nich dojrzeć jeśli nie różnicę stanu, to charakterów i usposobienia.
Jeden z nich siedział w rogu ławy sparty na rękach, które na kolanach trzymał jak wbite; drugi, patrzący nań z rodzajem obawy i podziwienia, nieco opodal się umieścił i z oka go nie spuszczał. W rysach twarzy jego malowała się zarazem litość, podziwienie i trwoga.
Ten drugi miał twarz wyrazu łagodnego, bladą, oczy niebieskie, włos jasny, krótko postrzyżony, ciało wątłe i delikatne i ręce małe. Suknia czarna, zbyt dlań obszerna, w szerokich a grubych fałdach opadała z wychudzonych jego ramion, pas, którym był ściśnięty, osuwał się i zdawał rozpuszczać.
Ten, na którego patrzał, jak gdyby tylko co mówić poprzestał, a ostatnimi słowy trwogą napełnił towarzysza, mimo sukni zakonnej nie miał pozoru mnicha. Odzież, którą miał na sobie, zdawała się dlań za ciasną i wyszarzana była, jakby obchodzeniem się z nią niedbałym i dzikim; w kilku miejscach widać było na niej dziury jakby gałęźmi wyszarpane, plamy od tłuszczu i kurzawy, która przylgnęła do niej. Twarz i postać cała stan ten sukni tłumaczyły.
Chłopiec był zaledwie zmężniały, bujno się jeszcze rozrastający, na wojownika może bardziej stworzony niż na spokojnego mnicha. Ręce wystające z rękawów silne były i do dźwigania miecza lub siekiery jakby ulane; kark obnażony, ogorzały, ponad kołnierz wychodzący, nadawał głowie charakter zwierzęcej jakiejś siły.
Wyrazistszą jeszcze nad te kształty była głowa sama z twarzą bladą, długą i wielką, która miała w sobie coś dzikiego. Ponad nią jeżył się włos obcięty; twardy i poplątany.
Mimo wieku młodego oblicze było prawie stare, zbladłe, zżółkłe i patrzące srogo a szydersko. Rysy jego niepiękne, wyciosane grubo a twardo, odpychały dumą i jakby złością tłumioną, trawiącą wnętrze człowieka. Duże usta warg nie miały prawie, jednym wąskim pasem przecinając policzki. Nad oczami brwi zmarszczone, pofałdowane, ruchome wisiały, jakby ją myśl jakaś ściągnęła gniewna. Z bladych oczów patrzących bystro grozę tylko tłumionej złości można było wyczytać. Spod sukni wysunięte nogi w chodakach zaniedbanych i okurzonych tak silnie wryły się w ziemię, jakby je w nią gniew jakiś i miotanie się wkopało.
Na całym też młodzieńcu widać było wyraz buntowniczy bezsilnego oporu.
Milczeli tak dwaj pod daszkiem siedzący dosyć długo; ostatnie promienie słońca zapadały za lasy, a ogród okrywał się półmrokiem zwiastującym chłód wieczorny.
– Wracajmy do celi – rzekł w końcu cicho, bojaźliwie niemal młodszy brat siedzący na rogu ławy.
Zadumany smutnie młodzian odwrócił ku mówiącemu głowę i potrząsnął nią tylko na znak, że tego uczynić nie myśli. Po niejakim czasie towarzysz znowu cicho powtórzył toż samo żądanie. Usłyszawszy je, jakby gniewem zatrząsł się słuchający i nagle, zwracając się cały do mówiącego, zawołał:
– Nie chcę! Dosyć się w niej nasiedzę… Dusi mnie ta celka wasza, zdaje mi się w niej, żem w trumnie.
– Bracie Aleksy – ozwał się łagodnym głosem drugi – bracie Aleksy, już by wam czas było z tym się położeniem oswoić, a o dawnym zapomnieć. Co być nie może, tego się daremnie spodziewając człowiek dręczy się tylko… Trzeba się poddać…
– Tak! Tak! – dziwnym, bełkotliwym głosem wybuchnął brat Aleksy, w którym czuć było razem złość i szyderstwo. Chcecie, to wam powiem to, co wy mnie mieliście mówić? Rozum mieć trzeba, rezygnację mieć należy, głowę skłonić, całować rękę, co chłoszcze… milczeć, uśmiechaj się, jakby to było szczęściem, co jest karą i tyraństwem… Hę?
– A tak, tak! – potwierdził młody, który słuchał z trochą podziwienia. – Wyrwaliście mi to z ust. A czemuż nie czynicie tego, co tak dobrze znacie?
– Bo nie mogę! – zawołał brat Aleksy. – Bo nie jestem bratem Aleksym, tak jak wy jesteście bratem Łukaszem, ale księciem jestem i królewskim synem! Na mnicham się nie rodził, suknia ta cięży mi i ściska jak żelazna, pali jak ogień, parkany te mnie duszą, klasztor mi się wydaje więzieniem, wy katami i stróżami, a ojciec przełożony – oprawcą…
Z trwogą obejrzał się młodszy i załamując ręce zawołał:
– Na Boga! Coście to rzekli! Idźcie i spowiadajcie się ze słów waszych, bunt to grzeszny!
– Idź, idź, zdradź mnie, powiedz, że mi się te słowa wyrwały, jeśli chcesz! – krzyknął wstając z ławy i na powrót się na nią rzucając królewski syn z miną pogardliwą.
Braciszek Łukasz zarumieniony spuścił głowę i zamilkł.
– Nie potrzebuję was zdradzać – odezwał się po przestanku łagodnym głosem politowania – wy się co dzień zdradzacie sami mową, wzrokiem, milczeniem nawet. Żal mi was!
– A co mi po twojej litości! – rozśmiał się królewicz. Ona mi tej sukni nie ściągnie i nie da swobody!
Westchnął ciężko.
– Gdybym choć zapomnieć mógł dziecinnych lat i moich nadziei, i czyja to krew płynie we mnie, i co mi wydarto!
– Zapomnieć byście mogli, gdyby wola – odezwał się brat Łukasz. – Wy się daremnie tym trujecie i jątrzycie. Wszystko to sny są tylko i marzenia niezdrowe.
– Jakie sny! – wybuchnął królewicz, znowu zrywając się z ławy i opadając na nią.
– Matka moja była tak dobrze żoną królewską czy książęcą jak Judyta, dla której ją precz odegnano gdyby nałożnicę. Ojcem moim był król, czekało mnie panowanie!
Cóż z tego, że z książęcego nie szła rodu, kiedy łoże pańskie podzielała przez lat tyle! Gdybym nie był królewskim synem, gdyby się mnie nie bali, czyby mnie byli postrzygli i gwałtem zaparli w tych murach obrzydłych?
Brat Łukasz ruszał tylko ramionami.
– Ach! – rzekł cicho – czyż może być większe szczęście nad to, jakie my tu mamy?
Zaprawdę, ja bym go na żadną stolicę książęcą nie mieniał. Czegóż nam brak?
Jesteśmy sługami największego z panów, Pana panów, nie znamy trosk życia, w ciszy możemy chwalić Boga zarabiając na królestwo niebieskie. Na tronie, na wojnie, żadna chwila życia niepewna, brat morduje brata, wrogi cię otaczają, wojna sieje niebezpieczeństwy…
– Tak – odparł szydersko królewicz – a tu, co za rozkosze? W murach ciasnych jedne ścieżki o jednej co dzień wydeptywać godzinie, milczeć, śpiewać; pościć, słuchać i powoli uwierać. Tak, bracie Łukaszu… Dla ciebie to wszystko dobre, ale nie dla mnie, nie dla mnie! Mnie należało i należy panowanie, mnie wydarto ziemie moje, imię moje, godność moją, starszeństwo moje, cześć matki, prawo, własność… wszystko!
Brat Łukasz wstał, stanął przed mówiącym i przypatrywał mu się bacznie.
– A nie powinniście Bogu dziękować, że wam, jak drugim, życia albo oczów nie wydarto?
Podniósł głowę z groźnym wejrzeniem królewicz.
– Ty, mały człecze! – krzyknął. – Tyś się gdzieś rodził w ubogiej chacie; tobie przystało za wszystko dziękować, boś nie miał nic! A ja się burzę, bo mi wydarto wszystko! Rozumiesz?! Dość tego!
– Zaraz zadzwonią na chór wieczorny – rzekł Łukasz chodźmyż już.
– Idź, jam chory, zostanę w ogrodzie – rzekł na ręku się podpierając królewicz.
– Bez was mi się nie godzi.
– Boście do mnie łańcuszkiem przykuci, stróżu mój – zaśmiał się królewicz. – Weźże mnie siłą! Nie chcę i nie idę!
– Siły nie mam, a gdybym i miał – nie użyłbym jej – rzekł Łukasz.
– Widzisz, żeś stworzony do niewoli – zaśmiał się złośliwie drugi. – Ja gdybym mógł, gdyby się to na co zdało, choć cię lubię, zdusiłbym cię jak żabę, aby być wolnym. Ciebie, twoją bracię zakonną i samego przełożonego.
– Człowiecze! – krzyknął przerażony brat Łukasz.
Królewicz śmiał się złośliwie, wstał z siedzenia, wyciągnął się tak silnie, że ciasna suknia zakonna pękać na nim poczęła, ręce do góry podniósł z dłoniami zaciśniętymi, popatrzał z pogardą na towarzysza i zdawał się mimo to, co mówił, zabierać do pochodu; gdy nagle, jakby zmieniwszy postanowienie, by mieć przyjemność dręczyć dodanego mu towarzysza, znowu padł ciężko na kłodę i położył się na niej.
Odetchnął całą piersią; powietrze zaczynało ostygać nieco, otarł czoło, po którym krople potu spływały… Łukasz stał zdając się niecierpliwie oczekiwać na niego, spozierając niekiedy ku klasztorowi.
Mrok padał, ptastwo w gałęziach ruszyło się przed snem czyniąc przygotowania, około gniazd polatując z krzykiem. Jaskółki pokazały się górą szybując ponad ich głowami, leciuchny wietrzyk zaszemrał w gałęziach.
– Chodźmy już – prosił brat Łukasz.
– Iść i w dusznych marach się zamknąć teraz, gdy właśnie jest tu czym odetchnąć.
Bodaj was wszystkich z tym waszym klasztorem!
Zamilkł, wziął liść z drzewa i odwilżył nim usta, ale wnet zębami poszarpał go w kawałki i odrzucił.
– Co wam dziś jest? – zapytał stojący i oczekujący braciszek.
– Dziś? A, macie słuszność – odparł żywo królewicz – prawda! Dziś jestem gorszy, rwę się z powroza jak cielę, które do rzeźni prowadzą. Wiesz, czemu?
– Cóż się nowego stało?
– Miałem sen – odparł królewicz.
– Sen – Sny zsyłają złe duchy, aby kusiły ludzi. Snom nie potrzeba dawać wiary – rzekł Łukasz.
– Nieprawda, są sny prorocze – zawołał królewicz. – Nie czytałeśże w Biblii o snach wykładanych przez Józefa?
– Ale wy nie jesteście faraonem – szepnął braciszek.
– Jestem synem królewskim! – odparł z dumą zagadniony. – Sen był straszny, dziwny, wstałem po nim, jakbym wyszedł z łaźni, długo oprzytomnieć nie mogłem.
Śniła mi się dawno zmarła matka moja; widziałem ją przed sobą tak, jak oto was widzę; taką piękną, silną, zdrową, jak ją niegdyś pamiętam. Ale miała włos rozpuszczony, szaty podarte, wzrok z gniewu ciskający pioruny. Choć uśmiechała się do mnie, straszna była. Wyciągnęła rękę ku mnie i poczęła głosem, w którym gniew mieszał się z płaczem, choć po ustach jej śmiech się przesuwał. – Zbyń! – tak mnie nazywała. – Zbyń! Wstawaj! Zrzuć tę suknię plugawą, zbroje wdziej, drzwi wyłam, koń tam stoi i czeka na ciebie. Idź! Spiesz! Pamiętaj, że wolność ci dam na to, abyś się mścił na nich wszystkich, wszystkich do ostatniego, na ojcu nawet, tak, na własnym ojcu. Mścij, mścij!
– A, okropny sen! – zawołał kleryk drżący.
– Dopiero nad ranem okrutną tą męczarnią znękany zerwałem się z krzykiem! Dzwon na jutrznią wołał do chóru; obejrzałem się – matki nie było, ale głos jej, głos ten mam jeszcze w uszach, w pamięci…
– Sen mara, Pan Bóg wiara! – szepnął braciszek. – Było się przeżegnać i pomodlić, ustąpiłyby siły nieczyste.
Słów tych domawiał, gdy nagle królewicz się zerwał.
– Tst! – krzyknął głosem stłumionym. – Tst! Słyszysz? Milczeli oba.
Na drodze wiodącej do klasztoru, która przechodziła poza parkanem ogrodowym, słychać było coraz wyraźniej zbliżający się tętent koni. Ucho królewicza rozróżniało już brzęk rycerskich zbroi i mieczów, głosy jakieś obce. Lice mu się mieniło.
Gościńcem jechali niewidzialni, bo parkanem zakryci, jeźdźcy jacyś, których kilkunastu lub kilkudziesięciu być musiało. Długo tak słychać było wolne stąpanie koni, pobrzękiwanie oręża i zbroi.
Królewicz uczepił się ławy, aby spojrzeć na drogę, ale dach spuszczający się na ogrodzenie nie przepuścił wzroku. Ciche jakieś szepty dostawały się od tej gromady jeźdźców do sadu klasztornego. W dźwiękach ich zdawał się królewicz rozpoznawać mowę znaną, tę pierwszą, którą z ust matki słyszał w dzieciństwie.
Po czole jego przepływały światła i cienie.
Teraz już i on chciał co rychlej do klasztoru powracać, bo rzeczą było pewną, że ktokolwiek byli ci podróżni, pod noc znajdujący się na gościńcu, wśród lasu, musieli u mnichów szukać spoczynku i do gościnnej furty zapukać. Królewski syn rad był zobaczyć tych obcych ludzi rycerskich, coś od nich posłyszeć, zwłaszcza że z pochwyconych kilku wyrazów domyślał się Czechów lub Polaków.
– Chodźmy! – odezwał się krokiem szybkim wyprzedzając towarzysza. – Chodźmy, żywo!
Brat Łukasz z trudnością mógł za nim podążyć, tak szybko przesuwał się królewicz przez wąskie ścieżki między krzewami i zielem zostawiane, ciągle towarzysza swego i stróża wyprzedzając. Właśnie bramą drewnianą, przez całą szerokość klasztoru z sadu na dziedziniec wiodącą, dostawali się w pierwsze podwórze, gdy do zewnętrznych wrót stukać zaczęto.
Odźwierny, człek stary, wlókł się mrucząc powoli z pękiem kluczy; nie otworzył jednak zrazu bramy, wstąpił na wschodki przy furcie, z których gościniec widać było, i wyjrzał za wysokie ogrodzenie.
Rozmowy, która się między nim a podróżnymi rozpoczęła, dosłyszeć nie było można.
Stary zdawał się wahać z otwarciem i układać z podróżnymi o warunki, gdy przyszedł mu w pomoc zakonnik drugi.
Układano się jeszcze; na ostatek odźwierny zstąpił i otworzył nie wrota całe, ale furtę z boku, przez którą jednego z przybyłych wpuścił do wnętrza.
Cały wychylony, rozciekawiony, oczyma pożerał przybywającego brat Aleksy.
Ten, który wszedł, niemłodym był już mężczyzną, silnym, rycerskiego oblicza, w żelazne blachy odzianym, z hełmem kowanym na głowie, mieczem u pasa, ostrogą u nogi, cały kurzem okryty. Znać przybywał z daleka…
Barwy jego włosów dla pyłu rozpoznać nie było można, twarz też ogorzała pomalowała się dziwnie, bo pot, który po niej spływał, jakby zaschłym popstrzył ją błotem. Widać było tylko wąs ciemny i brodę na kaftan spływającą, siwizną już pomalowaną.
Odźwierny starzec został u furty na straży, a drugi zakonnik powiódł gościa do przełożonego. Nim jednak zaprowadzono go do klasztoru, rycerz ów zwrócił się ku swoim i głośno do nich zawołał:
– Stać i czekać na mnie, aż wrócę!
Słowa te zadźwięczały dziwnie w uszach słuchającego królewicza: mowa to była, której nie słyszał od lat kilku, a która mu dziecinne przypomniała lata. Ręce zacisnął silnie, twarz oblata się krwią, jasne oczy ogniem zapałały. Byłby się rzucił naprzeciw gościa, gdyby go kleryk stojący przy nim, strwożony coraz bardziej, oburącz objąwszy gwałtem nie powstrzymał całą siłą.
– Na miłość Bożą, do celi! Chodźmy do celi, bracie Aleksy – błagać począł obejmując go rękami. – Do celi. My tu nic do czynienia nie mamy, to do nas nie należy.
Zrazu wyrwał mu się królewicz i zdało się, jakby chciał przebojem iść, potem spuścił głowę, jakby go jakaś myśl złamała, i słowa nie mówiąc dał się prowadzić.
Ciemnymi wschodkami poczęli wstępować na piętro. Tu wąski korytarz, ciemny także, ciągnący się przez całą długość budowy, zaledwie kilku wąskimi otworami od podwórza oświecony, wyciągał się przed nimi cichy, pusty i smutny ze swym więziennym mrokiem i milczeniem pustki.
Tuż przy wschodach były dwie cele obok siebie. Do jednej z nich jakby z rozpaczą jakąś rozdrażniony wpadł królewicz, a brat Łukasz, widząc go w takim stanie, po krótkim namyśle wcisnął się za nim.
Cela była zakonna, nie lepsza od innych, po mniszemu urządzona. Jedno w niej okno na sad wychodzące, zasunięte okiennicą, natychmiast z trzaskiem gwałtownie otworzył przybyły. W półświetle, które izbę oblało, widać w niej było łoże twarde, prosty klęcznik z krzyżem nad nim, dzban u drzwi gliniany, drewnianą misę i skrzynię, której wieko na pół stało otworem.
Królewski syn nie był tu niczym więcej niż ubogim dziecięciem św. Benedykta.
Królewicz popatrzywszy przez okno odskoczył od niego, rzucił się na twarde łoże, siadł na nim i głowę zanurzył w dłonie. Poruszony był, niespokojny, rozgorączkowany. Przybycie tych rycerzy po śnie nocnym rodziło w nim przeczucie i nadzieje.
Milczał trochę, potem głowę podniósł i począł głosem niespokojnym.
– Słyszałeś? To są Krakowianie, to moi są! Po mowie ich poznałem. Skąd oni tu? Po co? Między Sasami? Jak? Dlaczego?
– To może Czesi od Pragi – odparł Łukasz. – Onić tak samo mówią i rozpoznać ich od Polan trudno… Czesi się tu często zapędzają.
– Och! Och! – począł królewicz. – Co ty mi mówisz? Czeska mowa pieszczona inaczej brzmi niż nasza. Słowa jedne a śpiew inny. Moje ucho nawet Ślązaka rozróżni od Krakowianina, co dopiero Czechów od Polan. To są moi Krakowianie – począł rozgorączkowując się coraz bardziej – moi są! Sen mój! Sen! – Konie stoją za wrotami. Siadaj, jedź, mścij! mścij!
Bełkotał coraz żywiej i pięściami bił po kolanach.
Cisza panowała w klasztorze, a że korytarz sąsiedni na podwórze wychodził, słyszeć stąd było można, co się na nim działo. Po chwili zaskrzypiały szerokie wrota: braciszkowie rozpoznali tętent koni wchodzących na dziedziniec tłumnie, wrzawę, brzęk żelaza, rozmowę gwarną, to cichszą, to głośniejszą. Królewiczowi twarz się paliła, nastawiał ucha, serce mu biło, zrywał się po kilkakroć z siedzenia, jakby chciał biec, a towarzysz łagodnie, chłodno, ale uparcie spychał go na łoże, w pół prośbą, pół musem zmuszając go do pozostania na miejscu.
– Cierpliwość miejcie! – dodał. – Jeżeli ich tu już wpuszczono, toć i do refektarza poproszą, nocleg tu pewnie mieć będą. Zobaczycie ich, posłyszycie, choćby jutro na mszy świętej w kościele, boć bez niej przecie odjechać nie mogą.
Zamilczał brat Aleksy, ale usta zagryzając rzucał się niecierpliwie.
Szmer, który słyszeli w dziedzińcu, zrazu cichy, wzmógł się, głosy jakieś gwałtowne podnosić się zaczęły, brzmieć groź no. Zdawało się, jakby spór jakiś powstał między wpuszczonymi gośćmi a zakonnikami.
Brat Łukasz rozpoznawał podniesiony głos ojca przełożonego, potem odpowiedź nań hałaśliwą, niecierpliwą i okrzyk. Rycerze wtórowali swojemu, znowu mówił przełożony, potem wszyscy razem rwali się wrzawliwie głusząc jedni drugich. Po krótkich ciszy przestankach następowały jakby wybuchy i milczenie, to znowu krzyki uparte i postukiwania oszczepami o ziemię. Można się było domyślić, że spór o coś zajść musiał.
Brat Łukasz drżał, Aleksy podchodził ku drzwiom, uśmiechał się, siadał na łóżko, zrywał się.
Po burzliwej owej rozmowie nastąpiło łagodniejsze mruczenie i umiarkowańsze głosy, ustał spór, wróciło znowu milczenie klasztorne, tak dziwnie i niespodzianie przerwane.
Wtem na korytarzu dały się słyszeć szmer i kroki, brat Łukasz niespokojny podbiegł ku drzwiom, gdy się one otwarły szeroko i ojciec Abdon, przełożony, wszedł z twarzą chmurną, krokiem powolnym. Widać było na nim, że tylko co do gniewu był pobudzony i teraz dopiero odzyskiwał spokój zwykły i powagę.
Niespodziane jego zjawienie się w celi jednego z braciszków było tak dziwnym wypadkiem, iż ujrzawszy go królewicz już nawykły do karności, na pół zachowując regułę klasztorną, która z przyklęknięciem i pocałowaniem ręki witać przełożonego nakazywała, na pół się z niej wyłamując, pochylił się tylko i nie zgiąwszy kolan zapytał:
– Ojcze przewielebny, ojcze! To moi, Krakowianie są!
Opat spojrzał nań surowo, zatrzymał wzrok na nim, usta mu się litościwie uśmiechnęły i rzekł z westchnieniem.
– Bogu jednemu wiadomo, azali wy się tym cieszyć macie czy smucić. Tak, Polanie to są i Czesi, którzy, nie mając prawa, gwałtem wymóc chcą na mnie, abym im was dał… Ja wojny z nimi prowadzić nie mogę. Wdarli się tu jako goście, a postąpili jako gwałtownicy.
Królewicz, zaledwie dosłuchawszy, krzyknął z radości. Radość ta była z początku tak wielką, iż padł na kolana i rękę opata niechętnie mu podaną ucałował, ale wnet zerwawszy się z ziemi począł wołać:
– Sen mój! Matka moja! Koń stoi! Ja jechać muszę z nimi! Muszę!…
Rzucił się nie patrząc na starszego ku drzwiom, wypadł nimi i słychać było, jak biegł po wschodach.
Opat zwolna, zamyślony, poszedł za nim.II
W wielkiej izbie na dole, w której zakonnicy zwykli byli przyjmować gości, z dawna tak tłumno i huczno nie było jak tego wieczora. Przy blasku kilku kaganków widać było kilkunastu zbrojnych ludzi, którzy stali oczekując, pozdejmowawszy hełmy z głów oblanych potem, z kurzawy twarz i odzieże swe ocierali.
Byli to tylko co przybyli goście, do których biegł królewicz. Za każdym od strony drzwi szelestem zwracali ku nim głowy, ale już po kilkakroć zawiodło ich oczekiwanie. Zwłoka zdawała się ich niepokoić.
Ten, który pierwszy zjawił się u furty klasztornej, stał na przedzie gotując się widocznie wyręczyć towarzyszów w rozmowie i przyjęciu tych, których oczekiwano, bo na drzwi ciągle miał zwrócone oczy.
Był to Bobek z Morawicy, daleki jakiś powinowaty matki królewicza; przy nim stali Śreniawa, Kaniowa i Mutyna Czech, dodany im w Pradze. Siedzący na ławach wszyscy byli Ślązacy lub Krakowianie.
Otwarły się nareszcie drzwi i opat wszedł wiodąc za rękę królewicza Zbigniewa w tej samej sukni poszarpanej i poplamionej, w której siedział przed chwilą w ogrodzie. Odmienić mu ją chciano, ale się oparł temu.
Nikt z przybyłych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mieniący się powinowatym Zbigniewa, nie znał go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali, królewskiego syna, owo dziecię pańskie, po które przybyli – pięknym, rysów twarzy szlachetnych, postawy rycerskiej. Jakież było zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sobą niezgrabnego kleryka w sukni ciasnej, rozrosłego wprawdzie i silnego, lecz do parobka stajennego podobniejszego niż do książęcia, z twarzą długą, bladą, odstraszającą, na której cię malowała zwierzęca niemal radość jakaś rozszalała.
Jakiś czas stali osłupieni nie mogąc przyjść do siebie, takim zawodem wydał się im ten wyrostek, którego widzieli przed sobą. Zmierzyli się oczyma, ledwie nie posądzając opata, że ich oszukać pragnął, podstawując im innego kleryka w miejsce królewskiego syna.
Wtem nie czekając na ich powitanie Zbigniew gwałtownym ruchem naprzód wystąpił, stanął i począł śmiejąc się głosem drżącym.
– Witam, miłości wasze!
Brzmienie mowy wywiodło ich dopiero z wątpliwości i osłupienia.
Ci, co znali króla i słyszeli go mówiącego, w głosie znaleźli jakieś z nim podobieństwo. Dobek z Morawicy podszedł ku niemu i hełmem, który trzymał w ręku, do kolan mu się pokłonił.
– Czołem a głową miłości waszej – odezwał się. – Myśmy po was tu przybyli. Dosyć tego zamknięcia w klasztorze, pojedziemy z wami, aby odzyskać, co wam odebrano.
Śmiejąc się głośno Zbigniew rzucił się go ściskać.
– Zbawcami mi jesteście! – zawołał. – Marłem zaszyty w tej sukni!
To mówiąc potrząsnął nią.
– Konałem w tej ciemnicy osiem lat, wiek! Nim dorosłem, zestarzałem.
Łatwość i śmiałość, z jaką mówił, poprawiły pierwsze niemiłe wrażenie. Przybyli, powstawszy z ław, kołem go otaczać zaczęli.
Opat tymczasem mowy tej nie rozumiejący, widząc siebie i godność swą nieco zaniedbaną – ponury stał i milczący. Dawny wychowaniec wcale się nie zdawał zważać na niego, poczynał już sobie jako człek swobodny, który przełożonego nad sobą znać nie chce.
Wyczekawszy chwilę opat skinął na Dobka z Morawicy, który starszym się zdawał między przybyłymi, i szepnął mu, gdy się zbliżył, iż chciałby z nim mówić na osobności.
Dobek, żwawy i poradny człek, swoim coś rzekł i zostawując na ich rękach królewicza sam z opatem udał się do jego celi.
Zwolna kroczył ojciec Abdon nic nie mówiąc, zamyślony. Mąż to był poważny, doświadczenia wielkiego i zdobytego wiekiem spokoju ducha, a przełożeństwo już po kilkakroć w różnych miejscach piastował i nawykł był do rozkazywania.
Nadawało mu to postać i obyczaj prawie pański.
Weszli do sporej izby, w której ojciec Abdon zwykł był gości dostojniejszych przyjmować. Nie było w niej innego zbytku nad ten, jaki przystał duchownemu: ksiąg wiele, obrazów złocistych kilka, krucyfiksy, ołtarzyk do modlitwy, ozdobnie przybrany. Otwartymi oknami wpadało światło, jeszcze żywe i jaskrawe, choć dołem w podwórzach mrok się już poczynał.
Opat zajął miejsce w krześle swym z poręczami, na poduszce, a drugie wskazawszy
Dobkowi odezwał się po krótkim namyśle.
– Przynieśliście mi list i pieczęć z Pragi, abym na ręce wasze wydał wychowańca mojego Zbigniewa. Ci, co go żądają, nie dali mi go, prawa doń nie mają, bierzecie mi go siłą! Z Krakowa mi był powierzony, z woli króla, jak mówiono; dziś może przeciw niej go bierzecie? Miły panie, gdym brał tego młodzieńca, niewielem o nim wiedział; gdy mi go zabieracie, godziłoby się, byście mnie nauczyli, dlaczego wprzódy odsunąć i zamknąć go chciano od oczów ludzkich w ciszy klasztornej, a dziś go chcą stąd siłą odebrać? Ciemnym to dla mnie. Obcym jestem zakonnikiem, o sprawach Polan tak jak nic nie wiem. Sasi to o nich tylko wiedzą, iż się napaści na siebie od królów waszych lękają.
– Byćże to może, ojcze przewielebny – spytał Dobek – ażeby was zostawiono w nieświadomości?
– Tak ono jest – odparł opat spokojnie. – Lat temu osiem przywieziono płaczącego chłopaka gwałtem znać do klasztoru, ze znacznym darem dla kościoła naszego. Nie pomnę, jak się zwał ten, co mi go oddawał; stoi zapisane na mszale imię jego.
Powiedziano mi, że dziecko jest nieprawym potomkiem księcia polskiego, że je chcą oddalić, aby król czy książę, żonę biorąc ślubną, dziecka się nie wstydził i aby prawym następcom jego uszczerbku nie było. Kazano go do zakonu sposobić przyrzekając wyposażenie. Imię mu było Zbigniew, myśmy w zakonu zwali go Aleksym.
Dobek słuchał zawstydzony i nieco zdziwiony.
– Ani królów waszych, ani królestwa waszego dziejów i spraw nie znam – kończył opat. – Tyle moich uszu doszło, iż mieliście zuchwałego pana, który się na ojca swojego duchownego porwał i zamordował go, że z Rzymu ojciec nasz rzucił interdykt na królestwo wasze, iż korony pozbawiono panującego, a ta się pono z woli ojca naszego, biskupa rzymskiego czy cesarza, dostała czeskiemu królowi.
Dobek ramionami ruszył.
– Niechże mnie przewielebność wasza posłucha – rzekł powolnie. – Ja wszystko, jak umiem, opowiem. Prawda to jest, żeśmy króla mieli, który jak rycerzem był wielkim tak niepohamowanym i zuchwałym, bo ani królów swych braci za równych, ani papieża, ani cesarza za wyższych nad siebie mieć nie chciał. Zabił on biskupa naszego, męża świątobliwego, który mu grzechy na oczy wyrzucał, ale potem sam z kraju uchodzić musiał. Ulitował się przecież papież rzymski nad nami i brat króla, choć nie koronowany, królestwo dzierży, dla nas królem jest. Synem jego pierworodnym jest ten oto Zbigniew, po którego my przybyliśmy.
– Ale dziecięciem nieprawym – wtrącił opat.
– Jako żywo – odparł Dobek – my tej różnicy nie znamy. Dawnym obyczajem naszym domowym wziął Władysław, pan nasz, krewnę moją Hannę, żył z nią jako z małżonką, choć kościół nie pobłogosławił związku, boć u nas to nie było w owe czasy koniecznością i duchowni się o to nie upominali jak teraz. Z tej Hanny, ciotecznej mojej, miał król oto tego syna, który tak jego prawym synem jest jako i ten drugi, co mu się później z czeskiej Judyty narodził, za przyczyną Idziego świętego. Gdy król Judytę brać miał za małżonkę z krwi królewskiej, zażądano, by nie tylko pierwszą żonę, ale i pierwsze dziecię odtrącił od siebie i zapomniał o nich. Zmarła z boleści wielkiej żona, sierota została; tę wtrącono do klasztoru jak w studnię. Opat się poruszył mocno.
– Miły bracie – rzekł – nie na zgubę, ale na zbawieni dano go nam, nie studnia to jest, ale wrota do wiecznej szczęśliwości.
– Pewnie, pewnie – poprawił się zmieszany Dobek głowę skłaniając – ale dałże on się nałamać i skłonić, by umiłować ten stan, ojcze przewielebny? Powiedzcie, abyście nasze uspokoili sumienie?
Opat pomilczał nieco, w twarzy jego znać było zakłopotanie pewne, smutek, walkę z samym sobą. Namyślał się, miałli rzec, co mu na sercu leżało.
– Miłościwy panie – odparł – nie zataję prawdy przed wami. Osiem lat trzymam go na oku, mogę rzec na pasku, zobowiązaliśmy się do tego. Dziecko przyszło tu zepsute i krnąbrne, a daj Boże, aby lepszym stąd odebranym zostało. Naturę ma do przezwyciężenia trudną i nieugiętą, umysł pojętny, krew, burzliwą. Nie wiem, co z nim czynić myślicie, lecz jeśli władzę jaką z rąk waszych ma otrzymać – bodajbyście danej mu nie pożałowali!
Ostatnie wyrazy ciszej domówił opat, spuścił głowę na piersi i umilkł. Zdziwił się mocno, gdy podniósłszy oczy na Dobka ujrzał go prawie uśmiechniętym i rozradowanym tym, co go powinno było nastraszyć.
– Ojcze przewielebny – odezwał się Dobek – takiego nam potrzeba właśnie, który by rękę silną i wolę miał, a strasznym był… Stary król niewiele może, rządzi palatyn i nas wszystkich zabierać chce w niewolę. Niech będzie zły, byle silnym był, a mógł się mu opierać…
Opat się poruszył.
– Nie żądajcie złego w złą godzinę! – rzekł cicho, – Nie odwołuję, com rzekł – począł Dobek. – Pan nasz pobożny, Władysław Herman, dobrym jest, ale słabym i bojaźliwym; nie panuje on, ale nad nim panują. Królowa niewiastą jest i nie wie, kędy idzie, król zawojowany, wojewoda Sieciech, faworyt obojga, bodaj na przywłaszczenie sobie wszystkich ziem godzi i zastawia sieci. Nie było rady innej, jak oto to królewskie dziecię wziąć, a nim się podeprzeć przeciw samowoli Sieciechowej. Garnie on wszystkie ziemie pod siebie, a każda chce swoje prawo i wojewodę mieć…
– Daj Boże, by wasze lekarstwo od choroby gorsze nie było! – odezwał się opat. – Świeckie spray obce mi… nie rad bym też obmawiać tego wychowańca mojego, ale o niego i o was trwoży się dusza moja. Dzikie zwierzę w klatce niestraszne, na wolności – bieda z nim!
Umilkł.
– A cóż w nim tak złego jest? – zapytał Dobek.
– To najgorsze, żem dobrego w nim znaleźć nie mógł. Jak na suchej płonce, com zaszczepił – zmarniało, a dzikie wilki bujają. Ugiąć się, słuchać, ukorzyć nie umiał nigdy. Rozumu nie brak, słowo ma łatwe, bystrość wielką, gdy zechce, ale przewrotność w nim większa jeszcze…
Jakby znużony opat zamilkł znowu i czoło ocierał.
– Nie posądzajcie mnie – dodał – abym niechęć jaką miał ku niemu. Bóg mi świadkiem, kochałem go i litowałem… się; troskę z serca mi zdejmujecie zabierając go. Nie miałbym sumienia jednak, gdybym was nie ostrzegł, nie oznajmił wam, iż pilno czuwać nad nim powinniście.
Dobek pochyliwszy się do ręki opata ucałował ją.
– Dziękujemy przewielebności waszej – odezwał się. Bynajmniej to nie zmienia naszych zamiarów. Jakikolwiek on jest, wziąć go musimy. Kto wie, czy swobodniej puszczony nie zmieni się, a nie stanie takim panem, jakiego nam trzeba.
– A któż jest ten Sieciech? – rzekł opat.
– Kto Sieciech, pytacie? – rozśmiał się przybyły ramionami ruszając, jakby go to pytanie nie pomału zdziwiło. – Jakże to rzec, kto on jest? Był gładki młodzieniec, Toporczyk rodem, niewielkiego imienia, ale pięknej postawy i żywego ducha, śmiałości wielkiej. Królowi się podobał, bo mu do wszystkiego służył, miłym się stał królowej, która młodzież lubi. Umiał się przymilić, wyręczyć i objął powoli wszystko. Króla obsadził swoimi ludźmi, w ręce wziął miecze i klucze Władysławowi dając spoczywać, modlić się i zażywać pokoju. Żołnierz i wódz szczęśliwy, rozumem i nauką choćby z biskupami o lepsze iść gotów. Dziś on pan na Sieciechowie, a jutro na ziemiach i karkach naszych panem być może.
– Cóż jeden taki chłopak przeciw niemu znaczy? – odparł przełożony – Bardzo wiele – zawołał Dobek. – Mamy dlań zapewniony Śląsk, gdzie go wrocławianie i wojewoda Magnus przyjmą za pana, aby postawić przeciw Sieciechowi. Ukrócim władz jego i uratujemy krew pańską. Pomilczał trochę opat.
– Lepiej to zapewne wiecie, co czynić macie – odparł krótko. – Róbcie, jak was Bóg natchnął, ja z sumienia mojego zrzuciłem brzemię. Teraz – dodał z lekka się podnosząc duchowny – idźcie, miłościwy panie, sam na sam weźmijcie przyszłego pana, a zajrzyjcie mu w duszę. Obaczym, co o nim powiecie.
– Pośpieszę, gdy dozwalacie – rzekł Dobek i raz jeszcze rękę opata ucałowawszy wyszedł z celi.
Tu stojący kleryk, który na rozkazy czekał, drogę mu do foresterium pokazał.
Zbliżając się do wnijścia już omylić się nie mógł Dobek, taką tam wrzawę wewnątrz słychać było i śmiechy, w których głosy towarzyszów swoich poznawał.
Nad wszystkimi huczniej rozlegało się rychotanie dzikie, w którym się domyślał Zbigniewa.
Uchyliwszy drzwi ujrzał widowisko osobliwe. Polanie przybyli z Dobkiem, którzy jadąc na tę wyprawę zawczasu obmyślili, czego potrzebować będą, zabrali z sobą suknie i uzbrojenie stosowne dla przyszłego księcia, aby się w nich mógł przystojnie wrocławianom okazać.
Dobek trafił właśnie na tę chwilę, gdy sakwy i węzły na ziemi rozwiązawszy towarzysze jego młodego syna królewskiego na nowo przyodziewali.
Zbigniew szczęściem swym był upojony i jako się niedawno rzucał rozpaczliwie w niewoli, tak teraz miotał się oszalawszy swobodą bez miary. Nie czyniło go to piękniejszym.
Rozebrany z ciasnych sukien silnym się okazał, ale równie niezgrabnie wyciosanym jak wprzódy. Twarz jego blada rumieniła się weselem, a oczy iskrzyły dziką jakąś zapalczywością, niemal rozpasaną, która już i tych, co go otaczali, raziła.
Gdy Dobek wszedł, ujrzał na ziemi podarty w szmaty drobne habit zakonny, Zbigniewa już na pół rycersko przyodzianego, samemu sobie dziwującego się jak dziecię. Wszyscy dokoła posługiwali mu chciwie; jeden kaftan podawał, drugi pas opinał, inny chciał hełm próbować. Zbigniew nogą obutą bił w ziemię, śmiał się urągając i wykrzykiwał głośno.
– Osiem lat mię więzili – wołał – raz wolny, wolę zginąć niż im się dać okuć na nowo! Ani panu ojcu, co się zaparł syna, ani królowej macosze, ani miłemu bratu, ni w świecie nikomu. – Wydali mi wojnę, gdym dzieckiem był; zaprawdę, nie poczynałem jej, będą mieli wojnę, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie znać nie chcieli. Prawo tylko swe znam i Boga nad sobą, więcej nic.
Dobek nie zbliżając się przysłuchiwał się zza drugich. Kleryk (bo mu już tu pierwszego dnia niektórzy nadali to przezwisko, mające przy nim zostać na zawsze), im mu bardziej śmiechami potakiwano, tym raźniej wykrzykiwał.
Nie wiedział Dobek, czy się miał tym radować, czy trwożyć; miarkował, że człek był jeszcze nie wytrzeźwiony z pierwszego szału a młody, lecz w zahukanym dziecku nieśmiałości się zbytniej raczej było można spodziewać niż takiego nagłego rozzuchwalenia.
– Oho! – wołał rychocząc wyzwolony, gdy mu miecz przypasywano – oho, teraz mi już nikt nie zabroni, gdy włosy odrosną, puścić ich na ramiona i brodzie też dać bujać a jeść, a pić i na niewiasty patrzeć, i pieśni słuchać, i śmiać się dowoli.
– Na niewiasty – wtrącił któryś – nie tylko patrzeć wam wolno, ale je i brać.
– O! – przerwał Zbigniew – a no, cicho! Tu o nich ani mówić, ani ich widzieć, ani myśleć o nich nie wolno pod kara wielką. Ojcowie mówią, że szatan siedzi w nich.
Śmiali się niektórzy, inni szeptali:
– Krew nie woda, teraz sobie nagrodzi!
Zbigniew dosłyszał to i ręce podnosząc począł wołać:
– Zaprawdę! Zaprawdę! Nagrodzić sobie muszę stracone lata! Gędźby, pieśni, śmiechu, swawoli zażyć, jak mężczyźnie przystało.
– Wszystko mieć będziecie – odezwał się poważniej Dobek – ale i miecz też nie będzie próżnował. Zbigniew spojrzał na wiszący u boku obojętnie jakoś. – Tym ja jeszcze nie władnę – rzekł – bo mi też ani go tknąć, ani próbować nie dano. Skądżebym miał wziąć go tam, gdzie i pałka zakazaną była? Nauczycie mnie z nim się obchodzić?
– Nauczymy! Nauczymy! – odezwali się chórem wszyscy. Dobek odwiódł Starżę na stronę.
– A co, pan nasz? – spytał po cichu.
– Widzicie go – rzekł Starża, człek chudy, zasępiony i frasobliwy z natury. – Musiało mu się od tej nagłej swobody w głowie zakręcić. Mówi jak po pijanemu, po mnie ciarki chodzą słuchając.
Pochylił mu się Dobek do ucha.
– Jeszcze by was gorsze wzięły dreszcze – rzekł – gdybyście posłyszeli, co do mnie o nim opat rozpowiadał. A no, wyboru nie mamy.
– Cóż mówił?
– Straszył mnie nim, azali my na nasze barki nie ostrzymy topora? – szeptał Dobek nieco zasępiony. – Któż wie?
Namyślił się Starża.
– Gorzej ci nie będzie – odparł po namyśle. – W naszych on rękach; jakeśmy go wzięli, tak go porzucić możemy…
– Łacniej pono wziąć niż się zbyć – dokończył Dobek. Znajdzie sobie zawsze takich, co go popierać będą.
Spozierali z ukosa na królewicza, a Starża rzekł w końcu:
– Po tym, coście wy od opata słyszeli, i ja się trwożyć będę. Bogiem a prawdą, ten syn królewski do serca mi nie przystał. Suknia zakonna nie uczyniła go lepszym, choć na rozumie i języku mu nie zbywa. Przysłuchajmy się im.
Właśnie zakonni braciszkowie stoły dla gości przygotowywali dla wieczerzy, gdy Dobek ze Starżą podeszli do królewicza, który odziany w szaty nowe pysznił się nimi.
Siedział na ławie dumnie spoglądając na braciszków, niedawno towarzyszów swych, z obawą jakąś rzucających nań przestraszone wejrzenia. Przeistoczenie to człowieka, którego wczoraj sądzili już na wieki obleczonym suknią i ślubem, budziło w nich myśli trwożne. Wedle nich zgubionym był i zaprzedanym nieczystej sile. Z poszanowaniem podnieśli z ziemi podartą suknię zakonną, którą Zbigniew zdeptał nogami, i jeden z nich wyniósł ją co prędzej z foresterium. Na twarzy pozostałych malowała się groza, oburzenie, postrach kary bożej, która świętokradcę dosięgnąć miała.
Zbigniew urągał się im rozparty na ławie.
– Bracie Łukaszu, bracie Agapicie, braciszku Odonie, patrzajcie no! Nie wyglądamli na rycerza? Nie dobrze mi tak? Chciałoby się i wam takiej sukni? Hę?
Braciszkowie nie spoglądali nań, nie odpowiadali nawet, ustawiali na stole miski, kładli chleby, krzątali się około kubków i dzbanów; spuszczali oczy.
Wesołość tylko co rozdzianego kleryka, choć się tłumaczyć dała, nawet świeckim jego towarzyszom wydawała się nieco dziwną, trochę rażącą, cóż dopiero skromnemu braciszkowi Łukaszowi! Szał ten trwożył go nad wyraz wszelki, gdyż i ów sen, i przygody uważał za dzieło złego ducha, wiodącego nieszczęśliwego do zguby.
Wejście opata i kilku milczących zakonników, którzy mu pokornie towarzyszyli postępując zna nim z oczyma w ziemię wlepionymi, niewiele uśmierzyło rozhukanego książęcia. Dobek musiał go cichą przestrogą skłonić, aby nieco skromniej i ciszej się znajdował, za co mu wejrzeniem złośliwym zapłacił.
Opat stojąc odmówił błogosławieństwo, gościom podano miednicę, nalewki i ręczniki, służba zastawiła skromny posiłek na stołach, na trzech jedną, wedle obyczaju, dając misę, z której społem jedli.
Rozmowa stała się cichszą i nieśmiałą, opat był poważny i milczący. Nie biesiadowano też nad miarę, gdyż choć przyjęcie dostatnie było, zbytku w klasztorze nie dopuszczano. Piwa po kubku postawiono przy każdym, jadła brał każdy, ile chciał i jak stało. Mięso dawano tylko dla obcych, a Zbigniew, długo pozbawiony go, niepomiernie i z widoczną żarłocznością go używał.
Nie okazując tego opat mierzył go oczyma; spoglądali i inni nie mogąc poznać w tym śmiałym aż do zuchwałości chłopcu, który się im urągać zdawał, chmurnego, milczącego braciszka, jakiego znali w sukni zakonnej.
Po dziękczynnej modlitwie mnisi, ucałowawszy z przyklęknięciem rękę opata, opuścili jadalnię, przełożony sam został z obcymi. Widać było, iż życzył sobie mówić ze Zbigniewem.
O. Abdon stał mierząc go oczyma. Sile tego wejrzenia, którego słuchać był nawykł, ulec musiał. Gniewny czekał, co mu opat powie.
– Powinszować wam chcę i pobłogosławić – odezwał się głosem surowym przełożony.
– Zmienił się pono los wasz tak, jakeście w duszy waszej pożądali; daj Boże, by na szczęście dla was i dla tych, co was na pana ku sobie powołują! Wielki ciężar zaprawdę spada na ramiona wasze, a ujrzycie kiedyś iż cięższym jest od sukni ubogiej, której nie umielibyście umiłować. Idźcie w świat z Bogiem; miłościwy panie, tak, z Bogiem! Nie zapominajcie o Bogu, którego wola spełnia się nad wami. Jutro do dnia, nim rozpoczniecie podróż, odprawię mszę świętą na intencję waszą i pobłogosławię…
Sądzili wszyscy słuchając, że się chłopak słowy pełnymi dobroci uczuje za serce ujęty, że się ugnie, jako należało, przed opatem i podziękuje za doznaną opiekę i względy – czekali. Zbigniewowe czoło się zachmurzyło tylko, zmarszczył brwi, oczy spuścił w dół, zamruczał coś niewyraźnie i nie pochylił się nawet do ręki opata.
Kapłan stał, popatrzał chwilę i nie rzekł już więcej nic, głowę skłonił ku otaczającym się zwracając i krokiem powolnym z klerykiem, który ze światłem czekał nań u drzwi, wyszedł.
Gdy się te za nim zamknęły, książę dopiero podniósł głowę z wyrazem niemal gniewnym.
– Ha! – mruknął. – Chciał, bym mu jeszcze dziękował może, że mnie ręką żelazną trzymał przykutego bez litości lat tyle. Niedoczekanie ich! Mnichy i życie mnisze mi dojadło. Jutro, jak świt, w drogę!
– Ale nie bez mszy i błogosławieństwa – odezwał się Dobek. – Niepewna jeszcze, co nas i was, miłościwy panie, czeka, jest o co Pana Boga prosić.
– O, dla mnie byle na swobodę i za te mury! – zawołał Zbigniew ręka machając przed siebie.
Wtem zbliżył się nieśmiało braciszek Łukasz, dawny towarzysz, pytając go, czy w dawnej swej celi nocować zechce.
– Ja, w tej dziurze – krzyknął szydersko Zbigniew. – Nie, wolę tu na gołej ziemi. Od moich towarzyszów nie odejdę krokiem.
Wnet młodsi wzięli go między siebie, a brat Łukasz zawstydzony, skłoniwszy głowę, spomiędzy nich się wyśliznął.