Królewski kaprys - ebook
Królewski kaprys - ebook
Tego dnia król Henryk VIII był w wyjątkowo kiepskim humorze. Postanawia wyładować złość na dworzaninie, który nie szczędzi mu krytyki i nigdy nie był skory do pochlebstw. Teraz Stephen de Lacey ma na rozkaz króla poślubić przyłapaną na kradzieży Julianę. Jeśli odmówi, dziewczyna zostanie skazana na śmierć. Stephen ratuje jej życie, chociaż z własnej woli nie poślubiłby nawet arystokratki, a co dopiero złodziejki z gminu. Żona to tylko kłopot, zwłaszcza taka jak Juliana. I rzeczywiście, przez ten związek Stephen wkroczy na niebezpieczną ścieżkę i uwikła się w intrygę, która wywróci jego życie do góry nogami.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6737-3 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODZIĘKOWANIA
Chciałabym w tym miejscu podziękować Joyce Bell, Betty Gyenes i Barbarze Dawson Smith za ich cierpliwość i udział w powstawaniu tej książki
_Chwała podobna jest kołu na wodzie,_
_Co coraz większym fałdzi się promieniem_
_I ginie zbytkiem własnego przestworu._
Wiliam Shakespeare, _Henryk VI,_ część I,
akt 1, scena 2 (przekład Leon Ulrich)PROLOG
_Grudzień 1533 r._
Cyganka coś przed nią kryła. Juliana była tego pewna. Nawet w mroku stajni było widać, jak nerwowo rozgląda się dokoła, próbując schować dłonie w fałdach podartych spódnic.
– Zara – powiedziała Juliana – obiecałaś przepowiedzieć mi przyszłość.
– Zrobiło się już późno. Powinnaś wracać do domu. Gdyby twoja matka wiedziała, że wymknęłaś się do Cyganów, toby cię stłukła na kwaśne jabłko, a nas wyrzuciła na śnieg i mróz.
– Mama się nigdy nie dowie. Nigdy w nocy nie wchodzi do dziecinnego pokoju. – Juliana zmarszczyła nos. – A poza tym ja już nie powinnam tam sypiać. Jestem za duża na to, żeby znosić głupie kawały Miszy i nocne strachy Borysa.
Zara dotknęła policzka Juliany z czułością, której dziewczynka nigdy nie zaznała od matki.
– Czternaście lat to nie tak dużo – szepnęła.
Juliana wpatrywała się w nią w mroku przesyconym wilgocią oddechów stojących w stajni koni. Dokoła unosił się słodki zapach siana i zwierząt.
– Na tyle dużo, by wkrótce świętować zaręczyny. – Juliana złożyła dłonie na kolanach. Czuła miękkość sobolego futra pod palcami. – Czy dlatego nie chcesz przepowiedzieć mi przyszłości? Aleksiej Szujski… Czy to jego pokocham?
Myślała o Aleksieju, który wczoraj przyjechał omówić warunki zaręczyn z jej ojcem. Widziała go tylko raz.
– A jak się pobierzemy, czy on będzie mnie bił? – spytała Juliana. – Czy potem weźmie sobie nową żonę, a mnie wyśle do klasztoru? Dokładnie tak zrobił wielki książę Wasyl. Może teraz jest taka moda?
Zara uśmiechnęła się powściągliwie, ale w jej czarnych oczach widać było troskę. Jej potomstwo, obecnie w liczbie siedmiorga, spało spokojnie na słomie i derkach w pustym sąsieku. Jej mąż i wuj poszli sprawdzić pułapki na króliki.
Julianę ogarnęło miłe poczucie wspólnoty. Zwykle tabory cygańskie nie docierały tak daleko na północ, a jednak oni co zimę ściągali do Nowogrodu, położonego na północny zachód od Moskwy. Ojciec Juliany, Gregor Romanow, pozwalał temu niewielkiemu plemieniu rozbijać obóz na terenie swoich wielkich dóbr. Ten przywilej nie był przypadkowy. W wieku trzech lat Juliana zaginęła w gęstym lesie nad rzeką. Ojciec rozpoczął gorączkowe poszukiwania, a kiedy zapadła ciemność, pojawił się pewien nieznajomy. Miał na sobie jaskrawe spodnie i bluzę ozdobioną kolorowymi wstążkami. Wyprowadził trzy charty ze sfory Romanowa i poszukiwania z psami zostały uwieńczone sukcesem. Udało mu się znaleźć skuloną, zapłakaną Julianę nad skutym lodem strumieniem.
Niewiele zapamiętała z tej przygody. Pozostało jej jedynie w pamięci uporczywe szczekanie psów i silne ramiona, które uniosły ją z ziemi.
Od tej chwili czuła dziwną bliskość z tą tajemniczą gromadką nomadów. Książęca krew w żyłach Juliany skazywała ją na małżeństwo z jednym z potężnych bojarów. Cyganów miała po prostu nie zauważać, nie mówiąc już o brataniu się z nimi. Potajemne spotkania z niektórymi z nich miały więc cudowny smak zakazanego owocu.
– No więc jak? – zwróciła się do Zary. – Co z Aleksiejem?
– Wiesz przecież, że moje wizje nie są takie oczywiste.
– Więc co? – Zniecierpliwiona Juliana urwała srebrny guzik od kaptura. – Weź to, on jest wart co najmniej sto kopiejek.
Zara złapała guzik, a Juliana uśmiechnęła się chytrze.
– Mam nadzieję, że dzięki temu twoja wizja będzie bardziej klarowna.
Zara wrzuciła srebrny guz za stanik.
– Łatwo cię nabrać – powiedziała dobrodusznie.
Juliana roześmiała się. Guzik był dla niej wart nie więcej niż kawałek patyka. Bogactwo rodziny było dla niej tak oczywiste, jak długie nieobecności ojca wynikające ze służby u wielkiego księcia sąsiedniego miasta-państwa Moskwy. Ta myśl ją otrzeźwiła. Kilka tygodni wcześniej Wasyl III zmarł, pozostawiając trzyletniego zaledwie syna Iwana jako następcę tronu i skłóconych ze sobą bojarów. Ostatnio ojciec zamykał się w swojej komnacie, gorączkowo pisząc listy do sojuszników w innych miastach. Był zaniepokojony zachowaniem bojarów, którzy po śmierci księcia rozpoczęli walkę o władzę.
Juliana otrząsnęła się z zamyślenia i wyciągnęła do Zary otwartą dłoń.
– Tym razem nie ukrywaj niczego. Chcę poznać prawdę.
Zara niechętnie zbliżyła dłoń Juliany do chwiejnego płomyka lampy.
– Są prawdy, których lepiej nie znać.
– Ja się nie boję.
– Odwaga to wielka zaleta, Juliano.
Cyganka zaczęła wodzić brudnym paznokciem po dłoni dziewczyny. Następnie spojrzała na wielką broszkę na jej ramieniu. W nikłym świetle płomyka lampy rubin ożył. W otoczeniu pereł i złota nabrał szczególnej głębi. Oczy Zary zaszły mgłą, a jej policzek naznaczony gwiazdką jak gdyby lekko opadł. Nie ruszając się z miejsca, przeniosła się w tajemną krainę intuicji i wyobraźni.
– Widzę trzy silne kobiety – powiedziała. – Trzy splątane ze sobą życia.
Juliana wzdrygnęła się. Trzy kobiety? Była jedynaczką, ale miała w Moskwie mnóstwo kuzynek noszących nazwisko Romanow.
– Ich losy, jak nasiona, rozwiewają się na cztery strony – ciągnęła dalej Zara. Wpatrując się w klejnot, wodziła palcami po dłoni Juliany. Nagle zatrzymała się na lekko zakrzywionej linii.
– Jedna z nich pojedzie daleko. Ta druga ugasi płomień nienawiści. – Zara zatrzymała palec w miejscu, w którym przecinały się trzy linie. – Trzecia uleczy stare rany.
Julianę przeszył dreszcz.
– Nie rozumiem – szepnęła. – Jak to jest, że z mojej dłoni czytasz losy tamtych dwóch?
– Ciii… – Zara schwyciła mocniej rękę Juliany, zamknęła oczy i zaczęła się kołysać. – Przeznaczenie to kamień, który wpada w spokojną wodę, kręgi rozchodzą się, dotykając życia innych, przekraczając niewidzialne granice. Widzę krew i ogień, wielką stratę i spotkanie, a także miłość tak ogromną, że nie zniszczy jej czas ani śmierć.
Juliana siedziała bez ruchu. Wiedziała, że Cyganka zna różne sztuczki i nie wie nic o przyszłości. a jednak w jej sercu coś się poruszyło, jakby nagły podmuch wiatru rozniecił w nim żar. W słowach Zary czuła jakąś magię. Były to tylko mgliste przepowiednie, ale głęboko zapadły jej w duszę.
Miłość. Czy znajdzie ją u Aleksieja? Widziała go tylko raz. Jest przystojny i młody, uśmiechnięty i ambitny. Ale miłość? Pytania cisnęły jej się na usta, lecz zanim się odezwała, gdzieś w stajni zahukała sowa.
_– Bengui! –_ Zara puściła rękę Juliany, a w jej oczach pojawił się lęk.
– Co się stało? Co ukrywasz?
Cyganka splotła palce, by odpędzić zło.
– Sowa śpiewa diabłu. – Głos Cyganki zadrżał. – To wyraźna zapowiedź…
– Czego? – Juliana usłyszała daleki tętent kopyt. – To przecież tylko zwykła sowa, co złego miałaby wieszczyć?
– Śmierć – odparła Zara i pobiegła do sąsieka, w którym spały jej dzieci.
– To śmieszne…
Nagle wrota stajni stanęły otworem. Na tle śnieżnej zawieruchy w świetle księżyca ukazał się wuj, a za nim mąż Zary. Na smagłych twarzach mężczyzn malował się strach.
Mąż Zary powiedział coś szybko po cygańsku. Nagle dostrzegł Julianę i zbladł.
– Boże! – krzyknął po rosyjsku. – Ona nie może tego zobaczyć!
Julianę ogarnęło złe przeczucie.
– Co się dzieje?
Juliana ruszyła do wyjścia, ale zastąpił jej drogę.
– Nie wychodź na dwór.
– Nie masz prawa mi rozkazywać. Z drogi!
Juliana prześliznęła się obok niego i wyszła na śnieg. Wiatr szarpał jej płaszcz, płatki śniegu padały na twarz. Mrużąc oczy, ruszyła w stronę domu. Nad dworem widać było czerwoną łunę. Krzyknęła przerażona. Dom stał w płomieniach. Jej bliscy znaleźli się w niebezpieczeństwie, a ukochane charty i psy myśliwskie były zamknięte w psiarni przylegającej do kuchni.
Juliana uniosła spódnice i ruszyła w stronę domu. Nie zważając na zaspy, gnała przez śnieg jak na skrzydłach. W oknach widziała płomienie, usłyszała skowyt psa i rżenie konia. Przedostając się przez szeroki trawnik, usłyszała za sobą czyjś ciężki oddech.
– Juliano, stój, błagam cię.
– Nie, Laszlo – zawołała przez ramię do wuja Zary. – To moja rodzina…
Papa, mama, chłopcy i niania. I Aleksiej. Pod wpływem nagłego impulsu przyspieszyła, ale Laszlo złapał ją za kaptur i mocno pociągnął. Upadła pod przykrytą śniegiem morwą. Posypała się na nią lawina białego puchu. Otworzyła usta, by krzyknąć, ale ręka Laszla nakryła jej twarz. Przygniatając ją własnym ciałem, Cygan wyszeptał jej do ucha:
– Przepraszam, ale musiałem cię zatrzymać. Nie wiesz, co tu się dzieje.
– Muszę tam iść i zobaczyć…
Nagle rozległy się strzały.
– Strzelają! – Laszlo wciągnął ją głębiej pod zaśnieżoną morwę. Drżącą ręką odsunął dolne gałęzie, by odsłonić front budynku. Widok, jaki się przed nimi roztoczył, odebrał Julianie mowę. Nie była w stanie się ruszyć. Podsycane wiatrem płomienie buchnęły wyżej, rzucając na śnieg krwawy blask. Przed domem kręciła się gromada jeźdźców. Konie były niespokojne, para buchała im z pysków, śnieg leciał spod kopyt. Dostrzegli ciemny kształt u podnóża kamiennych schodów.
– Gregor! – rozległ się krzyk jej matki.
Takiej rozpaczy w jej głosie Juliana nigdy dotychczas nie słyszała. Natalia Romanowa rzuciła się na leżące ciało. W tym momencie podszedł do niej barczysty mężczyzna w futrzanej czapce i wysokich butach. Jego krzywa szabla błysnęła w świetle płomieni. Natalia Romanowa ucichła.
– Mamo! – Juliana usiłowała wydostać się spod krzaków, lecz Laszlo ją zatrzymał.
– Siedź cicho – szepnął. – Nic na to nie poradzisz.
Nic. Nic nie poradzę, mam tylko patrzeć, jak mordują moją rodzinę. Nagle dostrzegła Aleksieja nerwowo chodzącego tam i z powrotem i na chwilę wstąpiła w nią nadzieja. Może Aleksiej uratuje jej braci. Lecz tak szybko, jak się ukazał, znikł jej z oczu, otoczony groźnymi napastnikami. Mordercy uderzyli jak burza. Nie była to banda wyrzutków, lecz żołnierze, niewątpliwie pod dowództwem jednego z licznych przeciwników jej ojca. Nie dalej jak tydzień temu Fiodor Gliński nazwał go zdrajcą.
– Zasłoń oczy, malutka – błagał Laszlo.
Juliana szlochała, zasłaniając twarz zmarzniętymi dłońmi. Było już za późno na jakąkolwiek pomoc. Żołnierze na tle zabarwionego łuną śniegu przypominali demony. W jednej chwili zobaczyła Michaiła z poderżniętym gardłem i małego Borysa, gdy padał od strzału jednego z żołnierzy. Służbę, stłoczoną jak bydło na podwórzu, żołnierze zakłuli na śmierć. Wypuszczone z psiarni psy zostały zaszlachtowane, bo rzucały się na napastników.
Cały świat Juliany runął nagle jak domek z kart. Otworzyła usta w bezgłośnym krzyku. Zacisnęła rękę na broszce z rubinem i perłami. Bezcenny klejnot był podarunkiem od ojca. Broszka w kształcie krzyża kryła w sobie maleńki sztylet, lecz cóż on znaczył wobec szabel, mieczy i broni palnej. Trzask i syk płomieni zakłócał spokój śnieżnej nocy. Uwagę Juliany zwróciło szczekanie psa. Zobaczyła dwóch walczących mężczyzn. Jednym z nich był z pewnością Aleksiej, Zamknęła oczy i zaczęła się za niego modlić.
Nagłe ujadanie psa skłoniło ją do otwarcia oczu. Jeden z psów wyskoczył z ciemności i złapał żołnierza za nogę. Usłyszała stłumione przekleństwo. Jeden z walczących upadł i wtedy zobaczyła jego policzek. Groza lejącej się krwi i buchających płomieni przyćmiła jej świadomość. Błysnęło jakieś ostrze, trafiając zwierzę. Pies uciekł w ciemność. Juliana w szoku usłyszała męskie głosy w pobliżu trawnika.
– Znaleźliście dziewczynę?
– Jeszcze nie.
– Do diabła z wami. Szukajcie dalej. Żadne dziecko Romanowa nie może ujść z życiem.
– Jestem tutaj!– zawołała Juliana, ale jej głos zabrzmiał jak szept. – Tak, tu jestem, możecie po mnie przyjść!
– Głupia! – Laszlo ponownie zatkał jej usta. – Co ci z tego przyjdzie, że się poświęcisz?
Do Juliany zaczęło docierać, co się dzieje. Bojarowie. Zawistni, żądni władzy bojarowie. Zamordowali jej ojca, rodzinę, narzeczonego. Przypomniała sobie spory między rodzicami. Mimo obiekcji przerażonej matki ojciec pomógł wielkiemu księciu napisać nową wersję testamentu, która ograniczała władzę bojarów. Teraz zrozumiała, czego obawiała się matka. Bojarowie gotowi byli mordować nawet kobiety i dzieci, by przejąć władzę.
– Przeszukać zabudowania! – krzyknął jeden z żołnierzy.
Juliana zwróciła na Laszla pełne udręki spojrzenie.
– Pomóż mi – szepnęła.
– Musimy się pospieszyć. – Laszlo wyciągnął ją z krzaków. – Schyl się – powiedział, biorąc ją za rękę. Obeszli trawnik. Juliana poczuła dziwne mrowienie w karku, jakby czekała na cios. Dotarli do stajni i wśliznęli się do środka. Przez szpary w ścianach przenikało światło księżyca. Zara, jej mąż i dzieci zniknęli. Czuć było tylko zapach lampy oliwnej. Pozostały jedynie dwa najszybsze konie. Osiodłane, stały z nisko spuszczonymi łbami.
– Wsiadaj szybko – powiedział Laszlo, podstawiając Julianie splecione dłonie. W pewnej chwili rozległ się stłumiony odgłos wybuchu. Przez uchylone wrota stajni Juliana zobaczyła, że część pałacowego dachu zapadła się. Na tle płomieni widać było trzy biegnące w stronę stajni postaci.
– Wyjedziemy przez bramę od strony pastwiska – powiedział Laszlo.
Pochłonęła ich zimowa ciemność. Kierowali się w stronę rzeki Wołkow, by po chwili znaleźć się w pobliżu wałów i murów nowogrodzkiego kremla, którego oświetlone pochodniami wieże rzucały smugi światła. Na drewnianym moście stłumiony stukot końskich kopyt obudził śpiącego dróżnika. Zanim się pozbierał, by zażądać myta, Juliana i Laszlo byli już daleko. Galopowali przez dzielnicę handlową. Usłyszeli szczekanie psów, jakiś krzyk, ale nie zwracali na to uwagi, dopóki droga nie zmieniła się w pokryty śniegiem szlak.
– Ktoś nas goni – powiedział Laszlo.
Juliana obejrzała się przez ramię. Za sobą zobaczyli smugę cienia. Laszlo wyjął nóż z rękawa.
– Nie! – krzyknęła Juliana, zeskakując z konia. – To tylko Pawlo.
Wielki chart w jednej chwili znalazł się w jej ramionach. Był to Pawlo, jej ulubieniec, którego sama układała.
Juliana zatopiła twarz w gęstym futrze pupila. Poczuła zapach krwi.
– Pawlo jest ranny, Laszlo.
Przed oczami stanął jej obraz nocnego koszmaru: skok psa, błysk ostrza, przekleństwo, a po nim skowyt zranionego zwierzęcia. Laszlo przykucnął na ziemi, przyglądając się czemuś.
– Zostawia krwawe ślady. Nie możemy go wziąć ze sobą.
Juliana wytrąciła nóż z ręki Laszla.
– Ani mi się waż. Na miłość boską, to jedyne, co mi zostało.
Cygan wymamrotał coś pod nosem w swoim języku. Wyszukał strzęp płótna, którym obwiązał ranę psa i chwilę później byli znów w drodze. Laszlo mknął przed siebie, nie zważając na nic. Dopiero kiedy świt posrebrzył śnieżny krajobraz, Juliana zadała oczywiste pytanie:
– Dokąd jedziemy?
Po chwili wahania Laszlo zwrócił wzrok w kierunku przeciwnym do wschodzącego słońca.
– Do kraju, o którym mój lud śpiewa pieśni, do Anglii.
Anglia była czymś bardzo mglistym w pojęciu Juliany, krótką wzmianką w książce, którą kiedyś czytała. Mroczną krainą barbarzyńców. Jej nauczyciel, człowiek bardzo utalentowany, nauczył ją tego języka.
– Ale czemu tak daleko? – spytała. – Powinnam się udać do rodziny Aleksieja i zawiadomić ich o tym, co spotkało ich syna.
– Nie – warknął Laszlo. – To zbyt niebezpieczne. Ci, którym kiedyś ufałaś, dziś mogą być mordercami.
Julianę przeszedł dreszcz na myśl o Fiodorze Glińskim i innych przeciwnikach ojca.
– Ale…
– Jeśli tu zostaniemy, z pewnością cię dopadną i zabiją. Nigdy nie zaryzykuję podróży do Moskwy.
Zrozpaczona i wyczerpana zamknęła oczy i westchnęła głęboko. Pod powiekami raz jeszcze zobaczyła koszmar: śmierć, krew, ogień. Zmusiła się do otwarcia oczu. Wschodzące słońce rzuciło słabe światło na pokryty śniegiem liść na drodze. Wtedy przypomniała sobie przepowiednię wyszeptaną przez Zarę ubiegłej nocy. Od tamtej pory minęła wieczność.
Jedna z nich pojedzie gdzieś daleko.ROZDZIAŁ PIERWSZY
_Pałac Richmond, Anglia_
_1538 r._
Stephen de Lacey, baron Wimberleigh, wszedł do sypialni królewskiej i zastał swą narzeczoną w łóżku z królem.
Na widok ciemnookiej piękności rodem z Walii, prawie całkowicie ukrytej pod jedwabną kołdrą, poczuł oburzenie, zachował jednak twarz chłodną, a nawet kamienną. Zacisnął pięści, ale kiedy spojrzał na króla, jego twarz była już obojętna.
– Wasza Królewska Mość – zwrócił się do króla. W dusznym powietrzu komnaty pachniało lawendą i pomarańczą z saszetek umieszczonych nad łożem. Kiedy przybyli szambelanowie, by ubrać swego pana, Stephen wstał z klęczek.
– O, Wimberleigh.
Król obdarzył gościa uśmiechem. W uśmiechu tym pozostał dawny urok szlachetnego księcia, którego Stephen w młodości ubóstwiał jako nowego króla Artura. Legendarny król Artur umarł młodo w blasku chwały, podczas gdy Henryk dożył wieku średniego jako miernota i człowiek zepsuty.
– Chodź, chodź – przywołał go Henryk. Wysunął z łóżka spuchnięte nogi i włożył pantofle z brokatu. – Podejdź do królewskiego łoża. Zobacz, co mam dla ciebie.
Przemierzając przestronną komnatę. Stephen wyczuwał rosnące zaciekawienie dworzan. Sypialnię zapełniali utytułowani panowie mający wpływ na politykę w kraju. Sir Lamberth Wilmeth, stolnik, traktował wypróżnienie Jego Królewskiej Mości równie poważnie, jak spór o granice Szkocji. Lord Harold Blodsmoor, odpowiedzialny za garderobę królewską, traktował zbiór królewskiego obuwia jak klejnoty korony. Jednak w pewnym momencie uwaga tych wielkich panów przeniosła się na Stephena.
Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało, a nawet zdołała przywołać wystudiowany rumieniec. Przeciągnęła się, odsłaniając przy okazji nagie ramię. Po tym wszystkim Stephen nie powinien był wierzyć królowi. Musiał przecież wiedzieć, że król wezwał go tylko po to, by go w okrutny sposób upokorzyć.
– Dziś obudziłem się wyjątkowo wesoło usposobiony. – W uśmiechu Henryka było coś filuternego, jednak nie bez ukrytej nienawiści. Lekko kulejąc, król podszedł do nocnika i ulżył sobie, nie przerywając monologu. – Postanowiłem sięgnąć do przysługującego mi prawa pierwszej nocy. Może to i przestarzały zwyczaj, ale ma swoje zalety. A teraz ładnie się przywitaj ze swoją panią Gwenyth, po czym przystąpimy do…
– Miłościwy Panie – wtrącił Stephen nie zwracając uwagi na konsternację obecnych. Królowi się nie przerywa. W ciągu trzydziestu lat panowania Henryk VIII karał śmiercią za mniejsze przewinienia.
– Słucham? – Wyglądało na to, że król się specjalnie nie przejął. Dworzanie tymczasem pomagali mu włożyć kubrak i spodnie. – O co chodzi?
Stephen nie wytrzymał. Owładnęła nim niepohamowana wściekłość.
– Do diabła z prawem pierwszej nocy!
Obrócił się na pięcie i opuścił królewską sypialnię. W pełni świadom tego, że się naraził, postanowił nie brać udziału w podłych igraszkach, które tak bawiły Henryka.
Łuczników królewskich w walijskich czerwono-białych liberiach Stephen minął jak burza, wybiegając na bruk centralnego dziedzińca. Rozglądając się za miejscem, gdzie mógłby ochłonąć, wpadł do otoczonego murem ogrodu. Wysadzana kamieniami ścieżka prowadziła wśród rabat głogu i polnych róż. Zaaranżowane geometrycznie klomby tworzyły rodzaj mozaiki. Stephen po raz setny pożałował, że nie zlekceważył dorocznego wezwania króla i nie pozostał w Wiltshire Jednak nie słuchając rozkazu, mógłby stracić to, na czym mu najbardziej zależało. Jeśli ceną dochowania tajemnicy miało być zranione serce i publiczne upokorzenie, to trudno.
Jego przekonanie, że król jeszcze z nim nie skończył, okazało się słuszne. Godzinę później majordomus wezwał go do sali audiencyjnej o łukowatym sklepieniu. Przez dwa rzędy okien padało blade słoneczne światło wczesnej wiosny. Kolorowe witraże rysowały na posadzce i ścianach migotliwe wzory. Poprzez gwar głosów słychać było dźwięki lutni. Pośrodku sali zebrali się członkowie Rady Królewskiej.
Stephen przeszedł do podium zdobnego w draperie. Tu zatrzymał się, zsunął na jedno ramię podbity atłasem płaszcz i ukląkł. Nawet nie patrząc na króla, wiedział, że Henryk napawa się jego poddańczą postawą. Henryk czerpał satysfakcję ze wszystkiego, co umniejszało pozycję Stephena. Gdy De Lacey podnosił się z klęczek, w jego oczach widać było nienawiść i wyzwanie. W wyciągniętych rękach trzymał dar.
Król siedział na wielkim rzeźbionym tronie. Odziany w srebro i złoto przypominał Bachusa.
– Co to jest? – spytał i skinął na pazia. Chłopak wziął od Stephena małą drewnianą szkatułkę i podał królowi. Henryk otworzył ją z dziecięcą skwapliwością i wyjął niewielki zegarek na złotym łańcuszku. – O Boże, zawsze mnie zadziwiasz.
– To tylko błyskotka – powiedział Stephen bezbarwnym głosem. Henryk był nienasycony w swojej zachłanności. Król przełożył łańcuszek zegarka przez pas na wydatnym brzuchu.
– Mam nadzieję, że to oryginał.
Stephen skinął głową.
– Masz wyjątkowy talent do wynajdywania wszelkiego rodzaju ciekawostek, tylko szkoda, że tak bardzo brak ci ogłady. Opuściłeś sypialnię królewską, nie prosząc o pozwolenie.
– Istotnie tak było.
– Niech cię wszyscy diabli, Wimberleigh. Czy zawsze musisz przekraczać granice przyzwoitości i dobrego wychowania?
– Tylko wtedy, gdy jestem prowokowany.
– Czy nigdy nie pomyślałeś, że lepiej igrać z własną lubą niż z moją cierpliwością? Pani Gwenyth jest piękna, wysokiego rodu i dosyć bogata.
– Ale straciła dobre imię.
– Wyświadczyłem jej łaskę – warknął Henryk. – Anglia ma tylko jednego króla, tak jak jest tylko jedno słońce.
W ostatniej chwili Stephen ugryzł się w język. Nie było sensu kłócić się z kimś, kto porównuje się ze słońcem.
– Na miłość boską, Stephen – zagrzmiał król – twoje grymasy doprowadzają mnie do szału. W zeszłym roku przedstawiłem ci cztery odpowiednie damy, ale ty nie chciałeś żadnej z nich. Co sprawia, że czujesz się lepszy od innych lordów?
– Nie zamierzam powtórnie się ożenić – oświadczył Stephen i dodał: – Nie myślę o żadnej kobiecie, a zwłaszcza o tej słodkiej wisience, którą ujrzałem w łożu Waszej Królewskiej Mości.
– Wisienki są miłe dla podniebienia – zwrócił uwagę król.
– Tak jest, lecz dotykane przez zbyt wiele palców, tracą smak, a pozostawione samym sobie, psują się z czasem.
– Ach, ciągle jeszcze opłakujesz swoją Margaret, która od siedmiu lat spoczywa w grobie.
Z najwyższym trudem Stephen opanował chęć uderzenia króla w twarz. Jakże lekko wyrażał się o Meg, tak jakby jej w ogóle nie znał.
– Czy rzeczywiście była ci tak droga – król dalej drążył temat – że nie możesz pokochać innej?
Stephen zamarł. Ogarnęło go wspomnienie Meg, jak spod welonu zerkała ku niemu w dniu ich ślubu, Meg płaczącej ze strachu w ich małżeńskim łożu, skrywającej swe tajemnice przed pełnym uwielbienia mężem, konającej we krwi wśród gorzkich przekleństw.
– Margaret była – Stephen odchrząknął – zaledwie dzieckiem. Łatwowiernym.
Z poczuciem winy, bolesnym jak pchnięcie nożem, uświadomił sobie, że siłą wymusił na niej przedwczesne dojrzewanie, a potem macierzyństwo, przyczyniając się do jej śmierci.
– Dobrze wiem, co znaczy opłakiwać żonę – powiedział król. W jego głosie zabrzmiała nieoczekiwanie nuta współczucia. Stephen zdawał sobie sprawę, że król ma na myśli skromną Jane Seymour, która umarła, obdarzając go tym, czego pragnął najbardziej - męskim potomkiem.
– Jednakże – ciągnął król dalej – żona stanowi niezbędną ozdobę męża. Dawne wspomnienia nie powinny powstrzymywać cię przed wypełnieniem obowiązku. A teraz co do tej damy z Walii…
– Wasza Królewska Mość, pokornie proszę o wybaczenie. – Stephen ściszył głos. – Ja nie chcę resztek, nawet po królu Anglii. Nie będę ratował sumienia Waszej Królewskiej Mości.
– Mojego sumienia? – Król wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu. – Mój drogi, kto ci powiedział, że ja w ogóle mam coś takiego jak sumienie?
Stephen poczuł mrowienie karku. Przypomniał sobie, że Henryk VIII porzucił pierwszą żonę i skazał na śmierć drugą. Przywłaszczył sobie władzę nad Kościołem, przejął własność klasztorów i pozbawił biedotę ziemi. Pozbawienie czci młodej dziewicy na pewno nie spędzało mu snu z powiek.
– Przepraszam, pomyliłem się – odpowiedział Stephen. – Ale i tak lady Gwenyth nie będzie mnie chciała.
– Ach, ta twoja zbrukana reputacja. Dzikie hulanki, hazard, gwałty. Do dworu dochodzą wszelkie plotki. Żeń się, lordzie, każde dziewczę w tym kraju aż drży ze strachu na samą myśl o tobie.
Stephen starał się ukryć dobre cechy charakteru pod płaszczykiem złej reputacji.
– Jestem człowiekiem niemoralnym, to skaza charakteru. A teraz, za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, opuszczam dwór.
Mimo wieku i tuszy król sprawnie podniósł się z tronu.
– Na Boga, bez mojego pozwolenia. Ożeń się, Wimberleigh, a potem pomyśl o prawowitym dziedzicu, bo inaczej cała Anglia dowie się, co ukrywasz w swojej posiadłości w Wiltshire.
Stephen po latach ćwiczenia woli stłumił chęć targnięcia się na króla. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Henryk posiadł jego straszną tajemnicę, ale nie ulegało wątpliwości, że zamierza ten fakt wykorzystać. Stephen odetchnął z trudem i cofnął się.
– Na kolana, Wimberleigh.
Czerwony z wściekłości Stephen osunął się na kolana.
– A teraz przysięgnij, niech usłyszę od ciebie obietnicę posłuszeństwa. Chcę usłyszeć, że się ożenisz… jeśli nie z lady Gwenyth, to z kimś innym.
Żądanie królewskie zawisło w głuchej ciszy. Do klęczącego Stephena wszystkie szczegóły docierały z niezwykłą jasnością: stary kurz u rąbka królewskiej szaty, mdlący odór rany na nodze króla, zamierające echo dźwięków lutni.
Dwór czekał z zapartym tchem. Król rzucił rękawicę jednemu z nich – temu, który ważył mu się przeciwstawić. Stephen de Lacey nie był głupi. Cenił sobie życie. Nauczył się unikać jednoznacznych odpowiedzi.
– Stanie się wola Waszej Królewskiej Mości – powiedział głośno.
Członkowie Rady Królewskiej odetchnęli z ulgą. Z wielką przyjemnością patrzyli na upokorzenie jednego ze swoich. Król opadł na tron.
– Wierzę, że tym razem będziesz posłuszny.
Stephen wstał. Król odprawił go krótkim skinieniem głowy i niemal natychmiast krzyknął do służby:
– Osiodłać mi konia!
Stephen opuścił salę audiencyjną. Jeszcze w przedsionku, mimo płonącego na ruszcie drzewa sandałowego, w zatęchłych matach trzcinowych czuł zapach zepsucia. Przed audiencją zażądał, żeby jego koń czekał osiodłany, zamierzał bowiem opuścić pałac najszybciej, jak to możliwe. Stajenni królewscy obiecali mu, że jego klacz będzie czekać przy bramie zachodniej. Stephen przemierzył dziedziniec, przeszedł między bliźniaczymi wieżami i zatrzymał się pod ozdobną kratą.
Osiodłana klacz stała w cieniu rozłożystego dębu w pobliżu wartowni. Skrzywił się na niedbalstwo stajennych. Jak mogli zostawić tak cenne zwierzę bez nadzoru? A gdzie do diabła podział się Kit, jego giermek? Zadzierając głowę, zobaczył niespodziewany ruch przy koniu i jakiś cień.
Jakaś brudna Cyganka kradła mu konia.
Juliana nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Tak bardzo potrzebny był jej koń na jutrzejszy jarmark w Runnymede, że nie zawahała się wtargnąć na teren pałacu, by go bezczelnie ukraść.
Przykucnęła i popatrzyła na mury i pozłacane wieże pałacu Richmond. Nagle pojawił się stajenny z najpiękniejszym koniem, jakiego kiedykolwiek widziała. Jego lśniący srebrem rząd z marokańskiej skóry wart był tyle, ile cała cygańska grupa potrzebowała na życie przez dziesięć lat.
Pawlo, chart Juliany, musiał wystraszyć chłopaka. Teraz już sprawa była prosta. Żaden Anglik w życiu nie widział takiego charta, a większość uważała, że taki wielki biały pies jest jakąś zjawą. Rozejrzała się, żeby ocenić swoje szanse. Jakieś dwieście kroków od niej, stało dwóch wartowników. Swe puste spojrzenia skierowali na rysujące się na horyzoncie wzgórza nad Tamizą. Na konia nie zwracali uwagi.
Juliana dotknęła swego talizmanu, broszki z miniaturowym sztyletem, którą nosiła przypiętą po wewnętrznej stronie paska spódnicy, i wychynęła z cienia drzew. Trawa pod jej bosymi stopami była wilgotna i szorstka, a tanie cynowe łańcuszki, które dla ozdoby nosiła w kostkach, pobrzękiwały przy każdym kroku. Spódnice, pozszywane z kolorowych szmatek, muskały trawę.
Po pięciu latach obcowania z tutejszymi Cyganami przyzwyczaiła się do tego, że wygląda jak żebraczka. Akceptowała swój los z rezygnacją, która stała w sprzeczności z zamiarami, jakie w głębi duszy nosiła. Nigdy nie zapomniała, kim jest - Julianą Romanową, córką arystokraty, przyrzeczoną bojarowi. Przyjdzie taki dzień, że wróci do ojczyzny i odnajdzie tych, którzy wymordowali jej rodzinę. Dopilnuje, by zabójców spotkała zasłużona kara.
Pierwsze miesiące w Anglii były beznadziejnie trudne. Ona i Laszlo, który udawał jej ojca, podczas długiej podróży płacili za wszystko jej strojami i biżuterią. Nie pozostało jej nic poza broszką, na której spodzie widniało motto Romanowów: Krew, przysięga, honor.
Była to ostatnia rzecz łącząca ją z tamtą uprzywilejowaną dziewczyną, którą kiedyś była. Nigdy tej broszki nie sprzeda. W ciągu minionych pięciu lat szok wywołany utratą rodziny przybrał formę nieustannego tępego bólu. Juliana rzuciła się w wir nowego życia z zadziwiającą determinacją. Umiała tanio kupić marnego konia, podleczyć go i ukrywając jego wady, sprzedać z zyskiem. Obdarta, zawszona i brudna, wzbudzała na targowisku współczucie. Umiała też pokazywać najróżniejsze zapierające dech w piersiach sztuczki na koniu, by po występie z uwodzicielskim uśmiechem zbierać datki.
Takie życie mogło trwać bez końca, gdyby nie Rodion. Juliana wzdrygnęła się na samą myśl o nim. Młody, na swój prymitywny sposób przystojny mężczyzna łypał na nią okiem przy ognisku z zachłanną zaborczością. Ostatniej nocy padła nieuchronna propozycja małżeństwa. Laszlo radził jej przyjąć oświadczyny Rodiona. W przeciwieństwie do niej dawno porzucił marzenia o powrocie do starego kraju.
Propozycja Rodiona przyśpieszyła realizację jej planów. Nadszedł czas, by porzucić tabor cygański, stanąć przed królem Henrykiem i zażądać zbrojnej eskorty do Nowogrodu. Po pierwsze, musiała się postarać o stosowną garderobę. Wprawdzie była specjalistką od podkradania suszącej się bielizny i żywności ze straganów, ale ukraść piękny strój to było coś znacznie trudniejszego.
Dawniej mężczyźni z taboru zabierali jej wszystko, co zarobiła, ale ten piękny koń miał być tylko dla niej. Na jej ustach pojawił się uśmiech. W miasteczku Runnymede rozpoczynał się o świcie targ koński. Szybko sprzeda konia i przystąpi do realizacji swego planu.
– Siedź tu – szepnęła do psa. Ogromny kudłaty chart posłał jej spojrzenie pełne niepokoju, mimo to usłuchał.
Nisko schylona Juliana podeszła do konia.
– Cicho, cicho, ślicznotko – szepnęła ostrzegawczo. – Jesteś naprawdę piękna.
Klacz przestała skubać koniczynę pod drzewem i rozdęła nozdrza. Juliana poczuła ciepły powiew jej oddechu. Klacz położyła uszy. Juliana cmoknęła. Uszy wróciły na miejsce. Juliana wyciągnęła dłoń, podając zwierzęciu kawałek brukwi. Klacz zjadła brukiew i szturchając nosem dłoń dziewczyny, domagała się więcej. Juliana uśmiechnęła się. Pomimo swej siły, szybkości i wytrzymałości koń to tylko zwierzę, które łatwo przekupić smakołykiem.
Mimo nerwowego napięcia dała klaczy jeszcze jeden kawałek brukwi i podeszła do niej, głaszcząc ją po szyi. Już po chwili wiedziała, że koń jest spokojny i łagodny.
Spojrzała w stronę bramy. Wartownicy stali bez ruchu, najwyraźniej jej nie zauważyli. Nagle pod kratą bramy pojawił się jakiś człowiek. Z tej odległości zauważyła tylko, że był wysoki, barczysty i jasnowłosy. Pewna bliskiego sukcesu odwiązała pleciony postronek, włożyła bosą stopę w strzemię i wsiadła, chwytając za łęk siodła.
– Stój, złodzieju!
Juliana na moment zamarła, ale już po chwili znalazła się w siodle. Jednocześnie uderzyła klacz piętami i głośno cmoknęła. Koń ruszył z kopyta. Juliana poczuła, że dosiada najlepszego wierzchowca od czasu, kiedy pięć lat temu opuściła rodzinny Nowogród.
– Widzę, że Cyganka kradnie ci konia, Wimberleigh.
Stephen, zszokowany widokiem kobiety, która galopowała na jego Caprii, nie zauważył wyjeżdżającego przez bramę króla.
– Daleko nie zajedzie – oświadczył głośno Stephen. Odwrócił się w stronę stajni, z której giermek wyprowadzał na dziedziniec osiodłanego konia. – Dawaj mi go tu natychmiast! – wrzasnął.
– Proponuję zakład. – Król osłonił oczy, wypatrując uciekającej kobiety, której podarte spódnice i zmierzwione włosy powiewały na wietrze. – Stawiam sto koron, że więcej już tej klaczy nie ujrzysz.
– Przyjmuję zakład – warknął Stephen, dosiadając konia. Wbił ostrogi w jego boki i pocwałował przez most na drogę. Koń galopował nierówno i był twardy w pysku. Pościg okazał się trudny, ponieważ Capria była wybitnym wierzchowcem, a Cyganka niepoślednim jeźdźcem. Przemknęła przez kępę czerwonych buków, a na drodze dołączył do niej duży biały pies. Stephen oniemiał. Smukły, kudłaty zwierzak był prawie tak szybki jak koń.
Stephen pochylił się nad karkiem wierzchowca. Cyganka obejrzała się i wbiła gołe pięty w boki Caprii. Stephenowi udało się skrócić odległość między nimi. Poczuł się pewniej. Włożył palce do ust i zagwizdał donośnie. Klacz szarpnęła łbem, wyrywając Cygance z rąk wodze, po czym stanęła, zawróciła i pogalopowała z powrotem.
– Nie! – Wśród nadrzecznych wzgórz rozległ się słaby krzyk złodziejki. Zaczęła macać ręką, poszukując wodzy, ale długie rzemienie stale jej umykały.
Widok ten sprawił Stephenowi wyraźną przyjemność. Gorszy jeździec z pewnością by już spadł, być może nawet tracąc życie, ale dziewczyna nadal siedziała w siodle.
Juliana usiłowała zawrócić Caprię albo przynajmniej ją zatrzymać. Jednak uparte zwierzę stanęło dopiero przy wysokim jeźdźcu. Łapiąc zwisające wodze, Stephen wyciągnął w stronę klaczy nagrodę.
Juliana miała świadomość klęski, ale zamiast użalać się nad sobą, zeskoczyła z konia i zaczęła uciekać. Nagle poczuła szarpnięcie i ostry ból. Ten łajdak złapał ją za włosy. Zaczęła kopać w wysokie buciory mężczyzny, co sprawiło jej wielki ból. Drapała go, wbijając mu paznokcie w szyję, w uszy i praktycznie każde dostępne miejsce. Walka trwała zaledwie parę sekund. Z zadziwiającą szybkością związał jej ręce wodzami.
– No i co dalej? – W jego głosie słychać było gniew.
– Pawlo! – krzyknęła Juliana.
Sprawne, dobrze umięśnione zwierzę skoczyło na mężczyznę. Za chwilę powietrze przeszył skowyt psa. Juliana spojrzała zdumiona. Mężczyźnie udało się złapać Pawla za obrożę i przydusić.
– Szkoda byłoby tak wspaniałego psa – powiedział irytująco spokojnym tonem. – Ale nie cofnę się przed niczym, jeśli go nie odwołasz.
– Zostaw, Pawlo – powiedziała po rosyjsku. – Spokojnie.
Pies posłuchał, puścił mężczyznę, który w odpowiedzi zwolnił obrożę.
– Zastanawiam się – powiedział – czy oddać cię w ręce szeryfa, czy zawiadomić straż pałacową.
– Nie! – Juliana nauczyła się bać i nienawidzić angielskich szeryfów. Padła na kolana, wznosząc ręce w błagalnym geście.
– O panie, błagam! Tylko nie szeryf!
– Na miłość boską, kobieto… – Stephen zaczerwienił się z zażenowania i szarpnął ją za rękaw. – Wstawaj.
Juliana wstała z westchnieniem rezygnacji. W oddali między wieżami bramy wjazdowej pojawił się jakiś ruch, lecz ona nie przestawała wpatrywać się w swego prześladowcę. Spod krótkiego kubraka wystawały bufiaste rękawy białej koszuli z rozcięciami, a kolorowe nogawki ciasno otulały jego długie nogi i wąskie biodra. Szczególną uwagę Juliany zwróciło okazałe suspensorium udekorowane srebrnym łańcuszkiem.
Mężczyzna zaskakująco delikatnym ruchem uniósł jej podbródek.
– Tylko kłopot z tobą – powiedział z cynicznym uśmieszkiem.
Juliana nadal wpatrywała się w twarz nieznajomego. Był starannie ogolony, co zawsze wprawiało ją w zdumienie, bowiem i Rosjanie, i Cyganie zawsze nosili brody. Twarz tego mężczyzny była gładka i surowa. Rzeźbione rysy znamionowały siłę i władczość. Ogarnął ją lęk. To jego oczy tak bardzo ją onieśmielały. Były niezwykłe, w kolorze jasnego błękitu. Spojrzała w nie i to, co zobaczyła, wprawiło ją w zdumienie. Była to radość. Jakby ten pościg sprawił mu wielką przyjemność.
Nagle myśl o tym, że mogłaby zostać oddana w ręce szeryfa, przestała się wydawać Julianie tak przerażająca, jak dalsze przebywanie we władzy tego wielmoży. Jednak instynkt podpowiedział jej, by nie okazywała strachu.
– Odzyskał pan swojego konia. Tak czy owak, to nieposłuszna szkapa, dlaczego więc nie miałby pan mnie puścić?
– Nieposłuszna? Nie, po prostu jest łakomczuchem. Wie, że jeśli przyjdzie na mój gwizd, dostanie w nagrodę kawałek marcepana.
Juliana w pierwszym odruchu powtórzyła bezgłośnie nieznane słowo.
– To tylko cukier migdałowy – wyjaśnił uprzejmie nieznajomy, wyciągając białą bryłkę. – Może chcesz spróbować?
Juliana z niesmakiem zadarła nos. Klacz porwała przysmak.
– Gdzie się tak nauczyłaś jeździć? – zapytał mężczyzna.
Juliana zastanawiała się przez chwilę, jak go okłamać. Gdyby przyznała, że w taborze cygańskim, naraziłaby Cyganów. Nieoczekiwanie dla samej siebie wypaliła:
– Konnej jazdy uczył mnie mistrz jeździectwa mojego ojca. W Nowogrodzie, mieście położonym na północ od Moskwy, na Rusi.
Mężczyzna uniósł brew.
– Nie tylko kradniesz konie, ale jeszcze jesteś wariatką. Jak dawno uciekłaś z domu wariatów?
– Nie tylko cham, ale i dureń – odpaliła.
Nagle pojawił się obok nich mężczyzna w pałacowej liberii, sir Bodely, i zawołał:
– Lordzie Wimberleigh, a więc złapał pan złodziejkę!
– Wszystko na to wskazuje, sir.
– Brawo, milordzie, zapewnił pan Jego Królewskiej Mości chwilę rozrywki. Ale król nie będzie zadowolony z tego, że przegrał zakład.
– Złodziejka należy do pana – powiedział Wimberleigh z szyderczym uśmiechem, kłaniając się przed Julianą.
Sir Bodely zmarszczył brwi.
– Co to za dziewczyna? Wygląda mi na Cygankę.
Szybkim zręcznym ruchem związał jej ręce postronkiem, porzucone wodze oddając lordowi Wimberleighowi. U pasa, na wydatnym brzuchu piwosza, wisiały narzędzia niezbędne do łapania złodziei: czarny pejcz, kajdanki i pęta. Spojrzenie Wimberleigha zatrzymało się na chwilę na tych atrybutach. Opuścił ramiona i odwrócił się.
– Na mnie czas.
W przystępie furii i strachu Juliana zawołała:
– Czy wszyscy wielcy panowie są takimi tchórzami jak pan?
Lord Wimberleigh zesztywniał i spojrzał na nią jak na padalca.
– Czy to było do mnie?
– Jest pan tutaj jedynym tchórzliwym lordem, o jakim wiem.
– A więc uważasz mnie z tchórza, tak?
– Szybko oskarżył mnie pan o kradzież konia, ale nie ma pan odwagi patrzeć, jak zostanę ukarana. Jaka kara mnie czeka za tę zbrodnię? Szubienica? A może, skoro ta próba kradzieży była nieudana, wystarczy uciąć mi pół nosa albo dłoń lub ucho? Prawdziwy mężczyzna miałby odwagę być świadkiem egzekucji.
Stephen zacisnął zęby, po czym zwrócił się do Bodely’ego:
– Czy ta dziewka stanie przed sądem?
Juliana wstrzymała oddech. Laszlo wbił jej do głowy, że prawo jest zawsze przeciwko Cyganom. Mimo ostatnich pięciu lat nie stała się Cyganką. Była szlachetnie urodzona. Jej ród to książęta i władcy. Przekona sąd o swoim prawdziwym pochodzeniu i bezczelny Wimberleigh będzie się czołgał u jej stóp.
Metaliczny dźwięk rogu przerwał jej rozmyślania. Od strony bramy nadjechała konno grupa wielmożów. Szlachetnym panom towarzyszyła świta, u strzemion biegli pachołkowie.
Sir Bodely zgiął się w głębokim ukłonie. Skłonił się też Wimberleigh. W zbliżającej się grupie jeźdźców Juliana bezbłędnie wypatrzyła króla. Dosiadał wspaniałego wierzchowca, a ogromne siodło było bez wątpienia specjalnie dostosowane do jego obfitych kształtów. Henryk VIII miał brodę jak prawdziwy bojar. Jego szaty lśniły od srebra i złota, a płaszcz obszyty był czarnym futrem.
– Wimberleigh – głos króla był chłodny, przesycony nienawiścią. – Wygląda na to, że wygrałeś zakład. Byłem pewien, że twoja klacz przepadła bezpowrotnie.
Zakład?
W Julianie wezbrał gniew. Jej życie wisiało na włosku, a król i Wimberleigh mówią o jakimś zakładzie.
– Powiedz, co to za sztuczka?
– Wasza Królewska Mość, to żadna sztuczka. Nauczyłem klacz, by przychodziła na mój gwizd, bez względu na to, kto jej dosiada. Jest równie posłuszna, jak szybka.
– Ten koń to cudo – wykrzyknął ktoś ze świty.
– To prawda, Francis – odrzekł król. – Nic nie przesadziłeś.
Henryk VIII spojrzał na Julianę. Jego oczy były czarne i nieprzeniknione, cienkie usta obrzeżone siwiejącą rudawą brodą mocno zaciśnięte.
– To Egipcjanka. Brawo, Wimberleigh.
Julianę ponownie ogarnął strach. „Egipcjanie”, jak lud nazywał Cyganów, byli uważani za wyrzutków. W niektórych okolicach dosłownie na nich polowano.
– Wasza Królewska Mość – Juliana zwróciła się do króla. – Nie jestem Cyganką.
Jej dźwięczny głos i starannie dobierane słowa zwróciły ogólną uwagę. Chciała uzyskać posłuchanie u króla Anglii. Co prawda nie przewidziała akurat takich okoliczności, ale teraz należało to wykorzystać.
Król Henryk roześmiał się.
– To stworzenie mówi! Muszę przyznać, że całkiem składnie. Podejdź no do mnie, dziewczę.
– Nie, Wasza Królewska Mość! – krzyknęła przerażona czarnowłosa dama jadąca obok króla. – Na pewno jest zawszona.
– Nie będę przecież tego dotykał, droga lady Gwenyth. Po prostu chcę się temu przyjrzeć.
Juliana, z wysoko uniesioną głową, wystąpiła do przodu. Istotnie cierpiała z powodu wszy i nawet w tej chwili odczuwała lekkie swędzenie. Mimo wlokącego się za nią w kurzu postronka wykonała nienaganny ukłon. Wśród zebranych rozległ się pomruk zaciekawienia. Juliana nabrała tchu. Przy cygańskich ogniskach nauczyła się snuć opowieści.
– Nazywam się Juliana Romanowa – zaczęła. – Urodziłam się w carstwie moskiewskim w książęcej rodzinie bojara Gregora Romanowa z Nowogrodu.
Kątem oka zauważyła, że dwie damy szepczą coś między sobą. Jedna z nich wskazała na jej bose nogi. Zignorowała to jednak.
– Rzeczywiście, próbowałam… pożyczyć konia lorda Wilberforda. – Miała nadzieję, że nie przekręciła jego nazwiska. – Nie wiedziałam, co robić. Padłam ofiarą okrutnej niesprawiedliwości, Najjaśniejszy Panie. Chcę prosić o opiekę i pomoc Waszej Królewskiej Mości jako ta, w której żyłach płynie książęca krew.
Od strony dworaków dobiegły ją stłumione chichoty. Zrozumiała, że nie widzą nic poza jej podartą spódnicą, rozczochranymi włosami i umazaną twarzą.
– Pięć lat temu zmarł wielki książę Wasyl i bojarowie zaczęli walczyć między sobą. Banda najemników spaliła dom mojego ojca i wymordowała rodzinę.
Ściszyła głos, zdziwiona, że jeszcze po pięciu latach koszmar tamtej nocy nadal jest żywy w jej pamięci. Przez chwilę znów była w Nowogrodzie, patrzyła na krwawy odblask płomieni na śniegu, buciory morderców na podjeździe. Znów usłyszała skowyt psa i stłumione przekleństwa.
– Ja jedna przeżyłam ten koszmar i dzięki Bogu zdołałam uciec do Anglii.
– Cromwell! – wrzasnął król.
Mężczyzna w ciemnym odzieniu, o bladej twarzy, zsiadł z konia i wystąpił do przodu.
– Jestem, Najjaśniejszy Panie!
– Co pan o tym sądzi? Czy to bose dziewczę może rzeczywiście pochodzić z moskiewskiej książęcej rodziny, czy po prostu, jak twierdzi Wimberleigh, jest niespełna rozumu?
Sir Thomas splótł długie palce.
– Prawdą jest, że Wasyl III zmarł przed pięciu laty i że między bojarami wybuchły walki. Wiem o tym od ambasadora Prus.
Zachęcona tym Juliana energicznie skinęła głową.
– Rozumie więc Wasza Królewska Mość moją sytuację. Bez wątpienia władca tak wybitny jak Najjaśniejszy Pan nie odmówi mi wsparcia.
Król zaśmiał się wesoło.
– Jakiego wsparcia oczekuje pani ode mnie, milady?
– Eskorty morskiej, oczywiście dobrze uzbrojonej, bo będzie mi potrzebna pomoc do postawienia zabójców przed sądem.
Ktoś w gromadzie jeźdźców roześmiał się głośno. Wesoły nastrój udzielił się innym. Wimberleigh uniósł brwi. Rozwścieczona Juliana wyciągnęła klejnot Romanowów, broszkę z rubinem.
– Oto dowód mojej tożsamości – oznajmiła. – Tę broszkę dostałam od ojca na trzynaste imieniny.
– To fałszywy kamień – parsknęła znudzona lady Gwenyth.
– Albo broszka została skradziona – powiedział ktoś inny.
Cromwell zwrócił się do Sir Bodely’ego:
– Zabrać tę oszustkę i powiesić!
Juliana zachowała przytomność umysłu i zdrętwiałymi ze strachu palcami schowała broszkę tam, skąd ją wyjęła. Sir Bodely, pobrzękując kajdankami i łańcuchami, podszedł do niej. Wimberleigh zastąpił mu drogę.
– Puść ją – powiedział.
– Ależ milordzie…
– Puść ją, powiedziałem – powtórzył Wimberleigh. – Popełniła występek na moją szkodę, a ja jej darowuję winę.
Król złapał się za brodę.
– Czy zawsze masz słabość do uciśnionych kobiet, milordzie?
– Jeszcze nam ściągnie na głowę katastrofę – powiedział zirytowany Cromwell. – Na pewno baron Wimberleigh ma ważniejsze powody niż…
– Spokój, Thomas.
Król skinął na Bodely’ego i strażnik rozwiązał Julianie ręce.
– O co ci chodzi, Wimberleigh? – spytał król, uśmiechając się złośliwie. – Mamy puścić dziewczynę czy chcesz ją zatrzymać dla siebie?
Juliana nie spuszczała wzroku z Wimberleigha. Nie drgnął mu żaden mięsień, ale czuła, że jest w rozterce. Z zapartym tchem czekała na jego odpowiedź.
Stephen odetchnął głęboko, zastanawiając się, co robić. Wiedział, że każda decyzja będzie zła. Rozległy się chichoty. Z punktu widzenia dworaków była to farsa, która miała służyć rozrywce. Wbrew sobie podziwiał, z jaką godnością Juliana znosiła zachowanie króla i jego dworu. Zupełnie jakby się uważała za równą królowi.
Stephen instynktownie czuł, że powinien się pozbyć dziewczyny jak najszybciej. Niech wraca do Cyganów. Zamiast tego popełnił fatalny błąd. Spojrzał jej w oczy, a w ich zielonej głębi dostrzegł bezmiar cierpienia i tęsknoty. Wspomniał jej zmysłowy cudzoziemski akcent. Tłumaczył sobie, że to nie ma żadnego znaczenia.
A jednak głos płynący z głębi serca kazał mu powiedzieć:
– Panie, wybór należy do niej.
– Nie! – krzyknął król. – Nie do niej, tylko do mnie! Jeśli puścimy dziewkę wolno, to z pewnością powróci do swych złodziejskich praktyk. Dzika czy nie dzika, należy wydać ją za mąż.
Stephena przeszły ciarki.
Henryk VIII pozbawił cnoty wiele dziewcząt. Był wściekły z powodu przegranego zakładu i jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Stephen wiedział ponad wszelką wątpliwość, że król znalazł nowe ujście dla swej złośliwości.
– To pan, milordzie, poślubi tę dziewczynę – oznajmił Henryk VIII.