Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Królowa Margot - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Królowa Margot - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 760 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I Ła­ci­na Księ­cia Gwi­zju­sza

W po­nie­dzia­łek 18 sierp­nia 1572 roku w Luw­rze ob­cho­dzo­no wiel­ką uro­czy­stość.

Okna daw­ne­go zam­ku kró­lew­skie­go, za­wsze ciem­ne, za­ja­śnia­ły dzi­siaj rzę­si­stym świa­tłem, a pla­ce są­sied­nie i uli­ce, zwy­kle pu­ste, sko­ro tyl­ko ude­rzy­ła go­dzi­na dzie­wią­ta na wie­ży Sa­int-Ger­ma­in-l'Au­xer­ro­is, dnia tego jesz­cze o pół­no­cy były za­pcha­ne po­spól­stwem.

Tłum ten, groź­ny, zwar­ty, nie­spo­koj­ny, moż­na było wziąć w ciem­no­ściach noc­nych za po­nu­re i ko­ły­szą­ce mo­rze, któ­re wy­nu­rza­jąc się z ulic des Fos­ses-Sa­int-Ger­ma­in i de La­stru­ce, roz­le­wa­ło się po bul­wa­rach; fale jego pod­czas przy­pły­wu roz­trą­ca­ły się o ścia­ny Luw­ru, w cza­sie zaś od­pły­wu od­bi­ja­ły się o sto­ją­cy na­prze­ciw­ko pa­łac Bur­bo­nów.

Po­mi­mo uro­czy­sto­ści na dwo­rze, a może wła­śnie z po­wo­du tej­że, spo­strze­gać się da­wa­ły ja­kieś groź­ne ozna­ki wśród ludu, któ­ry nie spo­dzie­wał się, że uro­czy­stość ta jest tyl­ko wstę­pem do no­wej, w osiem dni na­stą­pić ma­ją­cej, w któ­rej miał wziąć czyn­ny udział.

Dwór ob­cho­dził za­ślu­bi­ny Mał­go­rza­ty de Va­lo­is, cór­ki Hen­ry­ka II i sio­stry Ka­ro­la IX, z Hen­ry­kiem de Bo­ur­bon, kró­lem Na­war­ry.

Rze­czy­wi­ście, tego po­ran­ku, na Wznie­sie­niu urzą­dzo­nym przy wej­ściu do ka­te­dry No­tre-Dame, kar­dy­nał de Bo­ur­bon po­bło­go­sła­wił temu związ­ko­wi we­dług ob­rzę­du sto­so­wa­ne­go zwy­kle przy za­ślu­bi­nach fran­cu­skich księż­ni­czek.

Mał­żeń­stwo to za­dzi­wi­ło wszyst­kich i dało dużo do my­śle­nia tym, któ­rzy głę­biej rze­czy poj­mo­wa­li; w isto­cie, trud­no było po­jąć zbli­że­nie się dwóch nie­przy­ja­znych stron­nictw, ja­ki­mi byli pro­te­stan­ci i ka­to­li­cy.

Py­ta­no się, czy mło­dy ksią­żę Kon­de­usz bę­dzie mógł prze­ba­czyć księ­ciu An­de­ga­weń­skie­mu, bra­tu kró­la, śmierć ojca swe­go, za­bi­te­go przez Mon­te­są­u­iou pod Jar­nac; czy mło­dy ksią­żę Gwi­zjusz da­ru­je ad­mi­ra­ło­wi de Co­li­gny śmierć ojca, za­mor­do­wa­ne­go w, Or­le­anie przez Po­ltro­ta de Merę.

Nie do­syć na tym: umar­ła przed dwo­ma mie­sią­ca­mi Jo­an­na de Na­var­re, od­waż­na mał­żon­ka sła­be­go An­to­nie­go de. Bo­ur­bon, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła do skut­ku za­rę­czy­ny syna swe­go Hen­ry­ka z księż­nicz­ką kró­lew­skie­go domu.

Z po­wo­du jej na­głej śmier­ci za­czę­ły się roz­cho­dzić dziw­ne po­gło­ski. Wszę­dzie szep­ta­no, że Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci, oba­wia­jąc się, aże­by się nie wy­da­ła strasz­na ta­jem­ni­ca wia­do­ma Jo­an­nie, otru­ła ją pach­ną­cy­mi rę­ka­wicz­ka­mi, przy­rzą­dzo­ny­mi przez flo­rent­czy­ka na­zwi­skiem Renę, bar­dzo zdol­ne­go do ro­bót tego ro­dza­ju.

Wieść owa jesz­cze bar­dziej ro­ze­szła się i usta­li­ła, sko­ro po śmier­ci tej wiel­kiej kró­lo­wej dwaj le­ka­rze, z któ­rych jed­nym był słyn­ny Am­bro­ży Pare, zo­sta­li na żą­da­nie jej syna upo­waż­nie­ni do sek­cji ca­łe­go cia­ła prócz gło­wy.

Po­nie­waż zaś Jo­an­na de Na­var­re zo­sta­ła otru­ta ja­do­wi­tym za­pa­chem, w mó­zgu więc je­dy­nie na­le­ża­ło szu­kać śla­dów strasz­nej zbrod­ni. Mó­wię – zbrod­ni, gdyż nikt nie wąt­pił, że po­peł­nio­no tu zbrod­nię.

To jesz­cze nie wszyst­ko.

Król Ka­rol ob­sta­wał przy tym związ­ku z upo­rczy­wą sta­ło­ścią; ta­kie mał­żeń­stwo bo­wiem nie tyl­ko przy­wra­ca­ło w jego kró­le­stwie po­kój, lecz na­wet spro­wa­dza­ło do Pa­ry­ża znacz­niej­szych hu­go­no­tow fran­cu­skich.

Po­nie­waż na­rze­czo­ny był wy­zna­nia pro­te­stanc­kie­go, na­rze­czo­na zaś rzym­skp­ka­to­lic­kie­go, na­le­ża­ło pro­sić o dys­pen­sę za­sia­da­ją­ce­go wów­czas w Sto­li­cy Apo­stol­skiej Grze­go­rza XIII.

Z wy­da­niem żą­da­nej dys­pen­sy ocią­ga­no się, co bar­dzo nie­po­ko­iło zmar­łą ' kró­lo­wą Na­war­ry.

Pew­ne­go dnia po­wie­rzy­ła ona Ka­ro­lo­wi IX swą oba­wę w tym wzglę­dzie, na co król od­po­wie­dział:

– Nie martw się o to, moja ciot­ko. Nie je­stem hu­go­no­tem, lecz też nie dam się oszu­kać; w naj­gor­szym ra­zie sam we­zmę Mar­got za rękę i pod­czas ka­za­nia z sy­nem two­im do oł­ta­rza po­pro­wa­dzę.

Sło­wa te roz­nio­sły się po mie­ście i nad­zwy­czaj ura­do­wa­ły hu­go­no­tow, dały zaś dużo do my­śle­nia ka­to­li­kom, któ­rzy sami nie wie­dzie­li, czy król ich… zdra­dza, czy też od­gry­wa ko­me­dię, któ­rej roz­wią­za­nia lada dzień na­le­ża­ło ocze­ki­wać.

Nade wszyst­ko nie­po­ję­tym było po­stę­po­wa­nie Ka­ro­la IX wzglę­dem ad­mi­ra­ła de Co­li­gny, już od pię­ciu czy sze­ściu lat pro­wa­dzą­ce­go z nim bez­u­stan­ne kłót­nie. Król wy­zna­czył za jego gło­wę sto pięć­dzie­siąt ty­się­cy ta­la­rów zło­tem; po­mi­mo to na nie­go się tyl­ko za­kli­nał, na­zy­wał go swo­im oj­cem i oświad­czył, że od­tąd jemu po­wie­rzać bę­dzie kie­ru­nek woj­ny.

Ta prze­mia­na w po­stę­po­wa­niu kró­la za­czę­ła wresz­cie nie­po­ko­ić samą Ka­ta­rzy­nę de Me­di­ci, do­tych­czas kie­ru­ją­cą jego wolą, a na­wet ży­cze­nia­mi; i rze­czy­wi­ście mia­ła słusz­ny po­wód do obaw, pew­ne­go bo­wiem razu Ka­rol IX w chwi­li szcze­ro­ści po­wie­dział do ad­mi­ra­ła, roz­ma­wia­ją­ce­go z nim o woj­nie flan­dryj­skiej:

– Mój oj­cze, jest tu jesz­cze pew­na oko­licz­ność, na któ­rą nie­po­dob­na nie zwró­cić uwa­gi. Idzie o to, aby kró­lo­wa-mat­ka, któ­ra jak wiesz, wszę­dzie lubi wści­bić swój nos, nic nie wie­dzia­ła o na­szych pla­nach wzglę­dem woj­ny flan­dryj­skiej; trze­ba więc, aże­by­śmy je trzy­ma­li w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy, gdyż w wy­pad­ku po­róż­nie­nia się z nami, wszyst­ko by nam po­psu­ła.

Cho­ciaż Co­li­gny był bar­dzo roz­sąd­nym i do­świad­czo­nym czło­wie­kiem, nie zdo­łał jed­nak za­dość uczy­nić za­ufa­niu, ja­kie w nim król po­kła­dał;, i mimo że przy­był do Pa­ry­ża pe­łen po­dej­rzeń, mimo że przy od­jeź­dzie z Cha­til­lon ja­kaś wie­śniacz­ka rzu­ci­ła mu się do nóg, wo­ła­jąc: „O! nasz do­bry oj­cze, nie jedź do Pa­ry­ża, gdyż ty i wszy­scy, co z tobą będą, zgi­nie­cie nie­chyb­nie” – mimo to wszyst­ko po­dej­rze­nia te z bie­giem cza­su wy­ga­sły w ser­cu ad­mi­ra­ła i jego zię­cia de Te­li­gny, z któ­rym król po­zo­sta­wał w bar­dzo przy­ja­znych sto­sun­kach, na­zy­wa­jąc go swo­im bra­tem, tak jak ad­mi­ra­ła na­zy­wał swo­im oj­cem, i mó­wiąc mu po imie­niu, co mia­ło miej­sce tyl­ko w roz­mo­wach z naj­bliż­szy­mi przy­ja­ciół­mi.

Hu­go­no­ci, z wy­jąt­kiem kil­ku nie­uf­nych, zu­peł­nie byli o swój los spo­koj­ni, a śmierć kró­lo­wej Na­war­ry przy­pi­sy­wa­li pleu­rze. Ob­szer­ne sale Luw­ru na­peł­ni­ły się moż­ny­mi pro­te­stan­ta­mi, któ­rym mał­żeń­stwo mło­de­go ich wo­dza Hen­ry­ka obie­cy­wa­ło ni­czym nie za­kłó­co­ną przy­szłość. Ad­mi­rał Co­li­gny, La Ro­che­fo­ucault, mło­dy ksią­żę Kon­de­usz i Te­li­gny, jed­nym sło­wem – Wszy­scy na­czel­ni­cy pro­te­stanc­kie­go stron­nic­twa z trium­fem pa­trzy­li, jak po­tęż­ni i do­brze przyj­mo­wa­ni w Luw­rze są ci, któ­rych przed trze­ma mie­sią­ca­mi król Ka­rol i kró­lo­wa Ka­ta­rzy­na chcie­li ka­zać wy­wie­szać na szu­bie­ni­cach wyż­szych od tych, któ­re prze­zna­czo­no dla mor­der­ców.

Na próż­no tyl­ko wszy­scy hu­go­no­ci szu­ka­li mar­szał­ka de Mont­mo­ren­cy; jego bo­wiem żad­na obiet­ni­ca nie była zdol­na ująć, ża­den po­zór oszu­kać; po­zo­stał w swo­im zam­ku de I'Isle-Adam, wy­ma­wia­jąc się bó­lem do­zna­nym po śmier­ci ojca, wiel­kie­go kon­sta­bla Anna de Mont­mo­ren­cy, za­bi­te­go strza­łem z pi­sto­le­tu przez Ro­ber­ta Stu­ar­ta w bi­twie pod Sa­int-De­nis. Lecz sko­ro od tego wy­pad­ku upły­nę­ło już prze­szło dwa lata, a czu­łość była cno­tą pra­wie zu­peł­nie w tej epo­ce nie­mod­ną, prze­to róż­ni róż­nie są­dzi­li o tej dłu­giej ża­ło­bie. Wszyst­ko zresz­tą wska­zy­wa­ło na to, że mar­sza­łek de Mont­mo­ren­cy nie miał ra­cji, gdyż król, kró­lo­wa, ksią­żę­ta An­de­ga­weń­ski i d'Alen­con prze­wy­bor­nie przyj­mo­wa­li swych go­ści.

Sami na­wet hu­go­no­ci win­szo­wa­li księ­ciu An­de­ga­weń­skie­mu zwy­cięstw od­nie­sio­nych przy Jar­nac i Mon­con­to­ur w osiem­na­stym za­le­d­wie roku ży­cia; w tak mło­dym bo­wiem wie­ku nie od­no­si­li – zwy­cięstw ani Ce­zar, ani Alek­san­der Wiel­ki, z któ­ry­mi go po­rów­ny­wa­no, sta­wia­jąc, ro­zu­mie się, zwy­cięz­ców spod Is­sus i Far­sa­los ni­żej od nie­go.

Ksią­żę d'Alen­con spo­glą­dał na to wszyst­ko swo­imi przy­mil­ny­mi i chy­try­mi oczy­ma, kró­lo­wa Ka­ta­rzy­na, pro­mie­nie­ją­ca i peł­na uprzej­mo­ści, win­szo­wa­ła księ­ciu Hen­ry­ko­wi Kon­de­uszo­wi mał­żeń­stwa, za­war­te­go nie­daw­no z Ma­rią de Cle­ves, ksią­żę­ta Gwi­zju­szo­wie uśmie­cha­li się do strasz­nych nie­przy­ja­ciół swe­go domu, a ksią­żę de May­en­ne pro­wa­dził z pa­nem de Ta­van­nes i ad­mi­ra­łem roz­mo­wę o woj­nie, któ­rą bar­dziej te­raz ani­że­li kie­dy­kol­wiek król go­to­wał się wy­po­wie­dzieć Fi­li­po­wi II.

Po­śród tych grup prze­cha­dzał się z po­chy­lo­ną gło­wą, chwy­ta­jąc każ­de słów­ko, mło­dzie­niec lat dzie­więt­na­ście mieć mo­gą­cy, by­stre­go spoj­rze­nia, czar­nych, krót­ko ostrzy­żo­nych wło­sów, gę­stych brwi, or­le­go nosa, po­ra­sta­ją­cych wą­sów i bro­dy i cierp­kie­go uśmie­chu. Mło­dzie­niec ten, któ­ry zwró­cił na sie­bie uwa­gę do­pie­ro po bi­twie pod Ar­nay-le-Duc, gdzie wy­róż­nił się mę­stwem, był ulu­bio­nym wy­cho­wań­cem ad­mi­ra­ła de Co­li­gny, bo­ha­te­rem tego dnia i przed­mio­tem po­wszech­nych po­chwał. Przed trze­ma mie­sią­ca­mi, to jest jesz­cze za ży­cia jego mat­ki, na­zy­wa­no go księ­ciem de Be­arn; te­raz zaś kró­lem Na­war­ry, a póź­niej Hen­ry­kiem IV. Od cza­su do cza­su chmu­ra prze­bie­ga­ła po jego czo­le; za­pew­ne przy­po­mi­nał so­bie, że za­le­d­wie przed dwo­ma mie­sią­ca­mi utra­cił mat­kę; on bo­wiem, bar­dziej niż kto inny, nie wąt­pił o jej otru­ciu. Chmu­ra to jed­nak była prze­lot­na i zni­ka­ła jak bły­ska­wi­ca, gdyż ci wła­śnie co z nim roz­ma­wia­li i skła­da­li mu po­win­szo­wa­nia, byli za­bój­ca­mi od­waż­nej Jo­an­ny d'Al­bret.

O kil­ka kro­ków od kró­la Na­war­ry roz­ma­wiał z Te­li­gny'm mło­dy ksią­żę Gwi­zjusz, o tyle za­my­ślo­ny i stro­ska­ny, o ile król sta­rał się być we­so­łym i otwar­tym,'Mło­dy ten ksią­żę szczę­śliw­szym był od Be­ameń­czy­ka, w dwu­dzie­stym bo­wiem roku w sła­wie do­rów­nał swe­mu ojcu, wiel­kie­mu Fran­cisz­ko­wi Gwi­zju­szo­wi. Jego wy­so­ki wzrost; pięk­na po­wierz­chow­ność, dum­ne spoj­rze­nie nada­wa­ły mu oka­za­łą i praw­dzi­wie ksią­żę­cą po­stać. Cho­ciaż był jesz­cze bar­dzo mło­dy, ka­to­li­cy uwa­ża­li go już za swe­go je­dy­ne­go obroń­cę, po­dob­nie jak hu­go­no­ci Hen­ry­ka kró­la Na­war­ry, któ­re­go ob­raz tyl­ko co na­kre­śli­li­śmy. Z po­cząt­ku no­sił on ty­tuł księ­cia Jo­invil­le; na polu bi­twy pierw­szy raz uka­zał się przy ob­lę­że­niu Or­le­anu, pod do­wódz­twem swe­go ojca, któ­ry od­daw­szy du­cha na jego ręku, wska­zał mu ad­mi­ra­ła Co­li­gny jako swe­go za­bój­cę.

Wte­dy mło­dy ksią­żę, po­dob­nie jak Han­ni­bal, uczy­nił uro­czy­stą przy­się­gę: ze­mścić się za śmierć ojca na ad­mi­ra­le i jego ro­dzi­nie, ści­gać cią­gle i bez li­to­ści nie­przy­ja­ciół re­li­gii, obie­cu­jąc Bogu do­pó­ty być na zie­mi anio­łem nisz­czy­cie­lem, do­pó­ki, ostat­ni z hu­go­no­tów nie zgi­nie.

Ze zdzi­wie­niem pa­trza­no prze­to, jak ksią­żę, zna­ny z do­trzy­my­wa­nia swych obiet­nic, po­da­wał rękę lu­dziom, któ­rym po­przy­siągł wiecz­ną nie­na­wiść, i roz­ma­wiał z zię­ciem tego, któ­re­go na roz­kaz umie­ra­ją­ce­go ojca przy­rzekł za­mor­do­wać. Lecz po­wie­dzie­li­śmy już, że wie­czo­ra tego dzia­ły się w Luw­rze za­dzi­wia­ją­ce wy­pad­ki.

Rze­czy­wi­ście, gdy­by na uro­czy­stość tę pa­trzył widz ob­da­rzo­ny siłą prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści, siłą lu­dziom od­ję­tą, i ob­da­rzo­ny ła­two­ścią czy­ta­nia w ser­cach ludz­kich, czy­li wła­dzą, któ­rą tyl­ko sam Bóg po­sia­da, uj­rzał­by tu naj­cie­kaw­szy i za­ra­zem naj­strasz­niej­szy wi­dok, ja­kie­go mogą do­star­czyć dziw­ne prze­ci­wień­stwa tego świa­ta.

Lecz widz taki nie znaj­do­wał się w sa­lach Luw­ru; z uli­cy tyl­ko pa­trzał wście­kłym wzro­kiem i groź­nym hu­czał gło­sem.

Był nim lud, ob­da­rzo­ny in­stynk­tem, któ­ry za­ostrzy­ła nie­na­wiść; wi­dział on tań­czą­ce cie­nie swo­ich nie­ubła­ga­nych nie­przy­ja­ciół i tłu­ma­czył ich uczu­cia z zu­peł­ną traf­no­ścią.

Rzecz dziw­na; lud ten był w sta­nie czy­nić spo­strze­że­nia nad tym, co się dzia­ło we­wnątrz Luw­ru, sto­jąc tyl­ko przed salą ba­lo­wą, do­brze strze­żo­ną.

Mu­zy­ka uno­si tań­czą­cych, gdy tym­cza­sem ga­pie sto­ją­cy na ze­wnątrz wi­dzą tyl­ko same po­ru­sze­nia i śmie­ją się z nich, al­bo­wiem nie zna­ją przy­czyn, któ­re je spo­wo­do­wa­ły; nie sły­szą mu­zy­ki.

Mu­zy­ką upa­ja­ją­cą hu­go­no­tów był głos ich dumy.

Bla­skiem, mi­ga­ją­cym przed oczy­ma pa­ry­żan po­śród tej nocy, były bły­ska­wi­ce nie­na­wi­ści, oświe­ca­ją­ce przy­szłość.

Po­mi­mo to, wszyst­ko uśmie­cha­ło się we­wnątrz pa­ła­cu; w tej na­wet chwi­li prze­biegł po ca­łym Luw­rze ja­kiś ci­chy i miły szept:

wła­śnie mło­da na­rze­czo­na, po­zbyw­szy się uro­czy­ste­go stro­ju – dłu­gie­go płasz­cza i we­lo­nu, we­szła na salę ba­lo­wą. To­wa­rzy­szy­ła jej pięk­na księż­na de Ne­vers, naj­lep­sza jej przy­ja­ciół­ka, król zaś Ka­rol IX, jej brat, wiódł ją za rękę, przed­sta­wia­jąc zna­ko­mit­szym go­ściom.,

Na­rze­czo­ną tą była Mał­go­rza­ta de Va­lo­is, cór­ka Hen­ry­ka. II, per­ła fran­cu­skiej ko­ro­ny, któ­rą Ka­rol IX z bra­ter­ską czu­ło­ścią na­zy­wał zwy­kle sio­strą Mar­got.

Nową kró­lo­wą Na­war­ry przy­ję­to ozna­ka­mi wiel­kie­go za­chwy­tu, na co istot­nie za­słu­gi­wa­ła. Mał­go­rza­ta mia­ła wte­dy za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, a była już przed­mio­tem po­chwał wszyst­kich po­etów, z któ­rych jed­ni po­rów­ny­wa­li ją z Ju­trzen­ką, dru­dzy z Cy­te­rą.

W sa­mej rze­czy na dwo­rze, gdzie Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci ze­bra­ła naj­pięk­niej­sze wów­czas ko­bie­ty, aże­by się oto­czyć pocz­tem sy­ren, żad­na z nich nie mo­gła wy­trzy­mać po­rów­na­nia z Mał­go­rza­tą: Czar­ne lśnią­ce wło­sy, świe­ża cera, tchną­ce roz­ko­szą oczy, dłu­gi­mi rzę­sa­mi ocie­nio­ne, wą­skie ma­li­no­we ustecz­ka, cu­dow­nie pięk­na szy­ja, ki­bić peł­na, gib­ka, i dzie­cin­na nóż­ka w je­dwab­ne pan­to­fel­ki uwię­zio­na – oto ob­raz Mał­go­rza­ty. Fran­cu­zi pysz­ni­li się, że na ich zie­mi roz­kwitł tak wspa­nia­ły kwiat, a cu­dzo­ziem­cy, przez Fran­cję prze­jeż­dża­ją­cy, po­wra­ca­li do swej oj­czy­zny olśnie­ni jej pięk­no­ścią, je­śli mie­li spo­sob­ność wi­dzieć ją, a zdu­mie­ni jej wie­dzą, je­śli z nią roz­ma­wia­li. Że Mał­go­rza­ta była nie tyl­ko naj­pięk­niej­szą, lecz i naj­bar­dziej oświe­co­ną ko­bie­tą owe­go cza­su, do­wo­dzą sło­wa pew­ne­go uczo­ne­go Wło­cha, któ­ry roz­ma­wia­jąc z nią całą go­dzi­nę po wło­sku, po hisz­pań­sku i po ła­ci­nie, wy­rzekł w unie­sie­niu: „Wi­dzieć dwór nie wi­dząc Mał­go­rza­ty de Va­lo­is to to samo, co nie wi­dzieć ani Fran­cji, ani dwo­ru”.

Nie bra­ko­wa­ło tak­że roz­ma­itych mów, po­zdra­wia­ją­cych Ka­ro­la IX i kró­lo­wą Na­war­ry; wszak wia­do­mo, że hu­go­no­ci byli do­sko­na­ły­mi mów­ca­mi. W mo­wach tych zręcz­nie wspo­mi­na­li o prze­szło­ści i przy­szło­ści, lecz na te wszyst­kie przy­mów­ki Ka­rol IX od­po­wia­dał z chy­trym uśmie­chem:

– Od­da­jąc mą sio­strę Mar­got kró­lo­wi Na­war­ry, od­da­ję ją wszyst­kim pro­te­stan­tom kró­le­stwa.

Sło­wa te, któ­re jed­nych uspo­ka­ja­ły, a dru­gich znie­wa­la­ły do uśmie­chu, mia­ły rze­czy­wi­ście dwa zna­cze­nia: jed­no oj­cow­skie, któ­rym Ka­rol IX nie chciał ob­cią­żać swo­jej gło­wy, dru­gie – krzyw­dzą­ce mło­dą na­rze­czo­ną, jej męża i jego sa­me­go, gdyż za­czę­ły się już roz­cho­dzić ja­kieś głu­che i gor­szą­ce wie­ści, wy­na­le­zio­ne przez plot­ka­rzy dwor­skich, a ma­ją­ce na celu spla­mić mał­żeń­ską suk­nię Mał­go­rza­ty.

Ksią­żę Gwi­zjusz roz­ma­wiał, jak to już wy­żej po­wie­dzie­li­śmy, z Te­li­gny'm, lecz pod­czas tej roz­mo­wy bar­dzo był nie­uważ­ny; cza­sa­mi oglą­dał się i rzu­cał spoj­rze­nie na gru­pę dam, wśród któ­rych ja­śnia­ła kró­lo­wa Na­war­ry. Gdy wzrok jej na­po­ty­kał wzrok księ­cia, zda­wa­ło się, że po jej czo­le prze­bie­ga­ła chmur­ka, oświe­co­na drżą­cym bla­skiem dia­men­tów zdo­bią­cych gło­wę kró­lo­wej, w ru­chach zaś, nie­cier­pli­wych i nie­spo­koj­nych, wi­dać było ja­kiś nie­pew­ny za­miar. Księż­na Klau­dia, star­sza sio­stra Mał­go­rza­ty, za­ślu­bio­na od kil­ku lat księ­ciu Lo­ta­ryń­skie­mu, spo­strze­gła nie­po­kój sio­stry i chcia­ła zbli­żyć się do niej, aby się do­wie­dzieć, co jest tego przy­czy­ną; lecz wła­śnie w tej chwi­li wszy­scy ustę­po­wa­li z dro­gi, aby zro­bić przej­ście kró­lo­wej-mat­ce, któ­ra kro­czy­ła wspar­ta na ra­mie­niu mło­de­go księ­cia Kon­de­usza; księż­nicz­ka więc zna­la­zła się bar­dzo da­le­ko od sio­stry.

Ksią­żę Gwi­zjusz, ko­rzy­sta­jąc z ogól­ne­go po­ru­sze­nia, za­czął się zbli­żać do pani de Ne­vers, swo­jej bra­to­wej, a tym sa­mym i do Mał­go­rza­ty.

Księż­na Klau­dia, nie spusz­cza­ją­ca z oczu mło­dej kró­lo­wej, spo­strze­gła, wów­czas, za­miast chmu­ry na jej czo­le, ogniem pło­ną­ce lica.

Ksią­żę, co­raz bar­dziej się zbli­ża­jąc, wkrót­ce zna­lazł się od niej o kil­ka za­le­d­wie kro­ków.

Mał­go­rza­ta, któ­ra wię­cej prze­czu­wa­ła, ani­że­li spo­strze­ga­ła zbli­ża­nie się księ­cia, ob­ró­ci­ła się, z trud­no­ścią na­da­jąc spo­koj­ny wy­raz swej twa­rzy.

Ksią­żę zło­żył jej głę­bo­ki ukłon i po­wie­dział pół­gło­sem:

– Ipse at­tu­li.

To jest:

– Sam przy­nio­słem.

Mał­go­rza­ta, od­daw­szy ukłon księ­ciu, ci­cho od­rze­kła:

– Noc­tu pro more.

Co zna­czy­ło:

.

– Tej nocy, jak zwy­kle.

Wy­ra­zy te, tak miłe dla ucha księ­cia, od­bi­ły się o wiel­ki kar­bo­wa­ny koł­nierz ów­cze­snej mody i mo­gły być sły­sza­ne tyl­ko przez oso­bę, do któ­rej zo­sta­ły zwró­co­ne. Cho­ciaż roz­mo­wa była bar­dzo krót­ka, jed­nak­że Mał­go­rza­ta i ksią­żę Gwi­zjusz zu­peł­nie się po­ro­zu­mie­li i na­tych­miast po owej wy­mia­nie słów ro­ze­szli się – ona bar­dziej za­my­ślo­na, on zaś pro­mie­nie­ją­cy szczę­ściem.

Czło­wiek, któ­re­go ta sce­na naj­bar­dziej po­win­na była ob­cho­dzić, nie zwró­cił na nią naj­mniej­szej uwa­gi. Król Na­war­ry zaj­mo­wał się bo­wiem oso­bą oto­czo­ną nie mniej­szym niż Mał­go­rza­ta gro­nem obec­nych; oso­bą tą była pięk­na pani de Sau­ve.

Ka­ro­li­na de Be­au­ne Sem­blan­cay, wnucz­ka nie­szczę­śli­we­go Sem­blan­caya i żona Szy­mo­na de Fi­zes ba­ro­na de Sau­ve, była jed­ną z dam dwo­ru Ka­ta­rzy­ny de Me­di­ci i za­ra­zem jej naj­strasz­niej­szą po­moc­nicz­ką, po­da­ją­cą jej nie­przy­ja­cio­łom na­pój mi­ło­ści, je­śli nie śmia­ła po­dać jadu tru­ci­zny flo­renc­kiej.

Ta mała blon­dyn­ka, już to try­ska­ją­ca ży­ciem, to zno­wu omdle­wa­ją­ca w me­lan­cho­lii, była za­wsze go­to­wa do mi­ło­ści lub in­tryg – dwóch spraw nade wszyst­ko waż­nych na dwo­rze trzech kró­lów pa­nu­ją­cych ko­lej­no po so­bie od pięć­dzie­się­ciu lat; tak więc była to ko­bie­ta w ca­łym zna­cze­niu tego sło­wa, sły­ną­ca za­ra­zem z nie­po­spo­li­tych wdzię­ków, po­cząw­szy od nie­bie­skich, rha­rzą­cych lub też ogniem pa­ła­ją­cych oczu aż do fi­glar­nych nó­żek, obu­tych w ak­sa­mit­ne pan­to­fel­ki. Od kil­ku mie­się­cy tak da­le­ce za­wład­nę­ła ona kró­lem Na­war­ry, wstę­pu­ją­cym za­le­d­wie na pole mi­ło­ści i po­li­tycz­ne­go ży­cia, że na­wet wspa­nia­ła i praw­dzi­wie kró­lew­ska pięk­ność Mał­go­rza­ty nie wzbu­dzi­ła w jego ser­cu żad­ne­go po­dzi­wu. Jesz­cze bar­dziej dziw­ne było dla wszyst­kich to, że Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci, peł­na skry­to­ści i ta­jem­nic, a tak sil­nie ob­sta­ją­ca za pro­jek­tem po­łą­cze­nia cór­ki z kró­lem Na­war­ry, nie prze­sta­wa­ła po­pie­rać pra­wie jaw­nie mi­ło­stek Hen­ry­ka z pa­nią de Sau­ve. Po­mi­mo jed­nak tej moż­nej po­śred­nicz­ki i wbrew zbyt po­błaż­li­wym oby­cza­jom owe­go cza­su pięk­na Ka­ro­li­na do­tąd się opie­ra­ła, a nie­sły­cha­ny i nie do uwie­rze­nia opór ten, wię­cej niż jej wdzię­ki, obu­dził w Hen­ry­ku na­mięt­ność, któ­ra nie mo­gąc zna­leźć swe­go celu, rzu­ci­ła w ser­ce mło­de­go kró­la na­sio­na bo­jaź­ni, dumy, a na­wet tej pół­fi­lo­zo­ficz­nej, a pół­le­ni­wej nie­dba­ło­ści, bę­dą­cej głów­ną ce­chą jego cha­rak­te­ru.

Pani de Sau­ve do­pie­ro przed chwi­lą we­szła na salę, bo czy to wsku­tek nie­chę­ci, czy przez za­zdrość, po­sta­no­wi­ła nie być obec­ną przy trium­fie swo­jej ry­wal­ki i pod po­zo­rem sła­bo­ści wy­sła­ła do Luw­ru swe­go męża, bę­dą­ce­go od pię­ciu lat se­kre­ta­rzem sta­nu. Lecz Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci, spo­strze­gł­szy ba­ro­na de Sau­ve bez żony, za­py­ta­ła go o przy­czy­nę nie­obec­no­ści swo­jej ko­cha­nej Ka­ro­li­ny, a do­wie­dziaw­szy się, że po­wo­dem tego jest lek­kie nie­do­ma­ga­nie, na­pi­sa­ła do niej li­ścik z za­pro­sze­niem, któ­re­mu mło­da ko­bie­ta nie omiesz­ka­ła za­dość­uczy­nić.

Hen­ryk, z po­cząt­ku za­smu­co­ny jej nie­obec­no­ścią, ode­tchnął jed­nak, spo­strze­gł­szy wcho­dzą­ce­go sa­me­go pana de Sau­ve; lecz w chwi­li kie­dy naj­mniej spo­dzie­wał się uj­rzeć przed­miot swych cią­głych ma­rzeń i wzdy­cha­jąc chciał się zbli­żyć do mi­łej Mał­go­rza­ty, któ­rą nie bę­dąc zmu­szo­ny ko­chać, przy­najm­niej wi­nien był uwa­żać za swą żonę – spo­strzegł na koń­cu ga­le­rii pa­nią de Sau­ve.

Za­trzy­mał się na miej­scu, jak przy­ku­ty, z oczy­ma utkwio­ny­mi w tę Cyr­ce, przy­cią­ga­ją­cą go do sie­bie niby ma­gicz­nym łań­cu­chem, i za­miast – jak za­mie­rzał – zbli­żyć się do żony, po Chwi­li wa­ha­nia udał się do pani de Sau­ve.Dwo­rza­nie, spo­strze­gł­szy, że król Na­war­ry zbli­ża się do pięk­nej Ka­ro­li­ny, nie śmie­li prze­szko­dzić ich spo­tka­niu; grzecz­nie się więc od­da­li­li i Wła­śnie wte­dy, kie­dy Mał­go­rza­ta i ksią­żę Gwi­zjusz za­mie­nia­li z sobą kil­ka słów po ła­ci­nie, Hen­ryk, zna­la­zł­szy się przy pani de Sau­ve, za­czął z nią roz­mo­wę po fran­cu­sku, wpraw­dzie na­rze­czem ga­skoń­skim, lecz da­le­ko mniej ta­jem­ni­czą.

– A!… ko­cha­na przy­ja­ciół­ko – rzekł Hen­ryk – na­resz­cie zja­wi­łaś się, i to wła­śnie w chwi­li, kie­dy mi po­wie­dzia­no, że nie­do­ma­gasz, i kie­dy na­dzie­ję oglą­da­nia cię już zu­peł­nie stra­ci­łem.

– Czy nie ra­czy Wa­sza Kró­lew­ska Mość prze­ko­ny­wać mnie – od­po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve – że go wie­le kosz­to­wa­ło roz­sta­nie się z tą na­dzie­ją?

– Och!….; na Boga, spo­dzie­wam się, że to wi­docz­ne – od­parł Be­ar­neń­czyk. – Czyż jesz­cze pani nie wiesz, że je­steś moim słoń­cem we dnie, a gwiaz­dą w nocy? Te­raz na­wet zda­wa­ło mi się, że je­stem po­grą­żo­ny w głę­bo­kiej ciem­no­ści; na­gle – gdyś się zja­wi­ła – wszyst­ko za­ja­śnia­ło świa­tłem.

– W ta­kim ra­zie nie­wiel­ką od­da­łam Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści usłu­gę. • – Co chcesz przez to po­wie­dzieć, ko­cha­na przy­ja­ciół­ko? – za­py­tał Hen­ryk..

– Cbcę po­wie­dzieć, że je­że­li kto jest pa­nem naj­pięk­niej­szej ko­bie­ty we Fran­cji, po­wi­nien so­bie tyl­ko ży­czyć, iżby świa­tło ustą­pi­ło miej­sca ciem­no­ściom, w któ­rych nas ocze­ku­je szczę­ście.

– Szczę­ście to, fi­glar­ko, wiesz do­brze, jest w rę­kach pew­nej oso­by, któ­ra się śmie­je i na­igra­wa z bied­ne­go Hen­ry­ka.

– O!… – od­par­ła ba­ro­no­wa – ja są­dzę prze­ciw­nie; mnie się zda­je, że wła­śnie ta oso­ba jest igrasz­ką i po­śmie­wi­skiem kró­la Na­war­ry.

Hen­ryk prze­ląkł się tych słów, nie­przy­ja­znym to­nem wy­mó­wio­nych, lecz po chwi­li za­sta­no­wie­nia osą­dził, że ów ton zdra­dza tyl­ko ukry­ty gniew Ka­ro­li­ny, a gniew jest za­wsze ma­ską mi­ło­ści.

– Do­praw­dy, ko­cha­na Ka­ro­li­no – rzekł – czy­nisz mi nie­słusz­ne wy­rzu­ty; nie poj­mu­ję, jak ta­kie pięk­ne usta mogą być tak okrut­ne. Może jesz­cze my­ślisz, że się że­nię? O nie!… to nie ja się że­nię!…

– To może ja – od­po­wie­dzia­ła uszczy­pli­wie ba­ro­no­wa, je­że­li tyl­ko moż­na na­zwać uszczy­pli­wo­ścią sło­wa ko­bie­ty ko­cha­ją­cej i wy­rzu­ca­ją­cej nam obo­jęt­ność.

– I two­je pięk­ne oczy, ba­ro­no­wo, są tak krót­ko­wzrocz­ne?… Nie! nie!… to nie Hen­ryk król Na­war­ry żeni się z Mał­go­rza­tą.

– A któż więc?

– Kto? Re­li­gia re­for­mo­wa­na za­ślu­bia ka­to­lic­ką.

– O nie, nie, te za­gad­ki nie zdo­ła­ją mnie oszu­kać. Wa­sza Kró­lew­ska Mość ko­chasz kró­lo­wą Mał­go­rza­tę, cze­go mu wca­le nie mam za złe; ucho­waj mnie Boże! Taką pięk­ność moż­na prze­cież ko­chać.

Hen­ryk za­my­ślił się, na chwi­lę; lek­ki uśmiech igrał na jego ustach.

– Ba­ro­no­wo – rzekł – zda­je mi się, że za­mie­rzasz po­kłó­cić się ze mną, a jed­nak do tego nie masz naj­mniej­sze­go pra­wa; zo­bacz­my, coś zro­bi­ła, aby prze­szko­dzić mo­je­mu mał­żeń­stwu z Mał­go­rza­tą. Nic, prze­ciw­nie, za­wsze mnie do­pro­wa­dza­łaś do roz­pa­czy

– To dla do­bra Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści – od­po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve.

– Jak to?

– Bez wąt­pie­nia, gdyż Wa­sza Kró­lew­ska Mość za­ślu­biasz te­raz inną.

– O!… za­ślu­bię ją dla­te­go, że mnie nie ko­chasz.

– Gdy­bym cię ko­cha­ła, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, to bym mu­sia­ła już umrzeć naj­da­lej za go­dzi­nę.

– Za go­dzi­nę! Co to ma zna­czyć? Cóż by­ło­by przy­czy­ną twej śmier­ci?

– Za­zdrość… Za go­dzi­nę bo­wiem kró­lo­wa Na­war­ry roz­ka­że od­da­lić się swo­im da­mom, a Wa­sza Kró­lew­ska Mość dwo­rza­nom.

– I czy w sa­mej rze­czy tak bar­dzo cię to tra­pi, moja przy­ja­ciół­ko?

– Tego nie mó­wię, po­wia­dam tyl­ko, że gdy­bym Wa­szą Kró­lew­ską Mość ko­cha­ła, myśl ta nie da­wa­ła­by mi spo­ko­ju.

– A za­tem!… – za­wo­łał Hen­ryk, unie­sio­ny ra­do­ścią, sły­sząc to pierw­sze wy­zna­nie z ust ba­ro­no­wej – je­że­li król Na­war­ry nie ode­śle dzi­siaj wie­czo­rem swo­ich dwo­rzan?…

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve, pa­trząc na kró­la ze zdzi­wie­niem, tym ra­zem nie uda­nym.– mó­wisz rze­czy nie­po­dob­ne do praw­dy.

– Cóż więc wy­pa­da mi uczy­nić, aże­byś w nie uwie­rzy­ła?

– Na­le­ży mi tego do­wieść, a tego Wa­sza Kró­lew­ska Mość nie mo­żesz uczy­nić.

– Dla­cze­go nie, ba­ro­no­wo? Na świę­te­go Hen­ry­ka, do­wio­dę ci tego! – wy­krzyk­nął król, po­że­ra­jąc mło­dą ko­bie­tę oczy­ma pło­ną­cy­mi mi­ło­ścią.

– O!…. Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – szep­nę­ła pięk­na Ka­ro­li­na zni­ża­jąc głos i spusz­cza­jąc oczy – nie poj­mu­ję… Nie, nie!… to nie­po­dob­na, aże­byś Wa­sza Kró­lew­ska Mość wy­pu­ścił z rąk szczę­ście, któ­re go ocze­ku­je.

– W tej sali znaj­du­je się czte­rech Hen­ry­ków – od­po­wie­dział król –

Hen­ryk Fran­cu­ski, Hen­ryk Kon­de­usz, Hen­ryk Gwi­zjusz; lecz jest tyl­ko je­den Hen­ryk Na­war­ski.

– Cóż więc?…

– Co?… A gdy­by ten Hen­ryk Na­war­ski całą noc prze­pę­dził przy to­bie?…

– Jak to całą noc?

– Tak; czy­byś uwie­rzy­ła wów­czas, że jej nie prze­pę­dził z inną?

– A!… gdy­byś to uczy­nił, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie… – po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve.

– Na ho­nor, uczy­nię!…

Pani de Sau­ve, pod­nió­sł­szy oczy zwil­got­nia­łe od na­mięt­nych obiet­nic, uśmiech­nę­ła się do kró­la upo­jo­ne­go ra­do­ścią.

– Cóż więc po­wiesz wte­dy? – za­py­tał Hen­ryk.

– Wte­dy – od­par­ła Ka­ro­li­na – po­wiem, że Wa­sza Kró­lew­ska Mość praw­dzi­wie mnie ko­chasz…

– EL. po­win­naś była po­wie­dzieć to już daw­no, gdyż tak jest rze­czy­wi­ście, ba­ro­no­wo.

– Lecz jak to urzą­dzić? – szep­nę­ła pani Sau­ve.

– O! na Boga, mu­sisz prze­cie mieć, ba­ro­no­wo, jaką za­ufa­ną po­ko­jów­kę lub słu­żą­cą.

– A jak­że, mam Da­rio­lę, du­szą i cia­łem mi od­da­ną, go­to­wą na­wet śmierć dla mnie po­nieść, sło­wem, praw­dzi­wy skarb.

– A więc po­wiedz jej, ba­ro­no­wo, że ją uszczę­śli­wię, gdy zo­sta­nę kró­lem Fran­cji, jak mi to astro­lo­go­wie prze­po­wia­da­ją.

Ka­ro­li­na uśmiech­nę­ła się.

– Cóż więc – rze­kła – żą­dasz od Da­rio­li?

– Ba­ga­te­li, któ­ra jed­nak dla mnie jest wszyst­kim.

– Lecz cze­góż wresz­cie?

– Po­kój twój jest nad moim.

– Tak.

– Żą­dam więc od niej, aże­by cze­ka­ła za drzwia­mi. Sko­ro za­pu­kam po ci­chu trzy razy, wpu­ści mnie, a wte­dy, ba­ro­no­wo, bę­dziesz mia­ła do­wód, któ­re­goś żą­da­ła.

Pani de Sau­ve mil­cza­ła chwi­lę, po­tem niby to oglą­da­jąc się, czy kto jej nie pod­słu­chu­je, za­trzy­ma­ła swój wzrok na gru­pie ota­cza­ją­cej kró­lo­wą-mat­kę. Cho­ciaż spoj­rze­nie to było prze­lot­ne, jed­nak Ka­ta­rzy­na i jej dama dwor­ska po­ro­zu­mia­ły się.

– A gdy­bym też chcia­ła – rze­kła pani de Sau­ve gło­sem sy­re­ny – znie­wo­lić Wa­szą Kró­lew­ską Mość do kłam­stwa?

– Spró­buj, moja przy­ja­ciół­ko, spró­buj…

– Da­li­bóg, przy­zna­ję, że mam wiel­ką ocho­tę to uczy­nić.

– Pod­daj się jej więc; ko­bie­ty są zwy­kle naj­sil­niej­sze po prze­gra­nej.

– A więc gdy Wa­sza Kró­lew­ska Mość zo­sta­niesz kró­lem Fran­cji, przy­po­mnę mu obiet­ni­cę uczy­nio­ną dla Da­rio­li.

Hen­ryk wy­dał okrzyk ra­do­ści.

Sta­ło się to wła­śnie w tej sa­mej chwi­li, kie­dy kró­lo­wa Na­war­ry od­po­wie­dzia­ła księ­ciu Gwi­zju­szo­wi;

– Noc­tu pro more.

Hen­ryk roz­łą­czył się z pa­nią de Sau­ve, szczę­śli­wy, tak jak ksią­żę Gwi­zjusz po roz­sta­niu z Mał­go­rza­tą.

W go­dzi­nę póź­niej król Ka­rol i kró­lo­wa-mat­ka po­wró­ci­li do swo­ich po­ko­jów.

Wkrót­ce też sa­lo­ny za­czę­ły się opróż­niać i moż­na było już wi­dzieć pod­sta­wy mar­mu­ro­wych-ko­lumn w ga­le­rii. Ad­mi­ra­ła i księ­cia Kon­de­usza prze­pro­wa­dza­ło po­mię­dzy hu­czą­cym na­ro­dem czte­ry­stu dwo­rzan pro­te­stanc­kich.

Wkrót­ce też po nich opu­ścił Luwr Hen­ryk Gwi­zjusz wraz z ka­to­lic­ki­mi pa­na­mi Lo­ta­ryn­gii, a to­wa­rzy­szy­ły im okrzy­ki ra­do­ści i okla­ski ludu.

Mał­go­rza­ta, król Na­war­ry i pani de Sau­ve, jak wia­do­mo, miesz­ka­li w sa­mym Luw­rze.Roz­dział IV Wie­czór 24 sierp­nia 1572 roku

Bez wąt­pie­nia czy­tel­nik przy­po­mi­na so­bie szlach­ci­ca de La Mole'a, o któ­rym mowa była w po­prze­dza­ją­cym roz­dzia­le i któ­re­go z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał król Na­war­ry.

Mło­dzie­niec ten, jak to za­po­wie­dział ad­mi­rał, przy­był do Pa­ry­ża bra­mą Sa­int-Mar­cel pod wie­czór dnia 24 sierp­nia 1572 roku.

Z po­gar­dą rzu­ca­jąc okiem na licz­ne domy za­jezd­ne, któ­re wska­zy­wa­ły zna­ki roz­ma­itych kształ­tów i ko­lo­rów, po pra­wej i po le­wej stro­nie wi­szą­ce, do­je­chał na zmor­do­wa­nym ko­niu do środ­ka mia­sta, mi­nął plac Mau­bert, Pe­tit-Pont, most No­tre-Dame, bul­wa­ry i za­trzy­mał się do­pie­ro na uli­cy de Bre­sec, na­zwa­nej po­tem uli­cą de l'Ar­bre-Sec.

Jego uwa­gę zwró­ci­ła wspa­nia­ła bla­cha że­la­zna, któ­rej skrzy­pie­niu to­wa­rzy­szył brzęk dzwon­ków..

Spoj­rzał więc na lewo, za­trzy­mał się i prze­czy­tał na­pis „Pod Pięk­ną Gwiaz­dą”, umiesz­czo­ny pod ma­lun­kiem nad wy­raz nę­cą­cym dla zgłod­nia­łe­go prze­chod­nia: na ciem­nym tle bla­chy piekł się ptak, po­ni­żej zaś stał czło­wiek w czer­wo­nym płasz­czu, wy­cią­ga­jąc do tego no­we­go ro­dza­ju gwiaz­dy ręce i pie­nią­dze.

– To musi być do­bra obe­rża – po­my­ślał so­bie szlach­cic – a go­spo­darz bez wąt­pie­nia jest mi­łym czło­wie­kiem. Sły­sza­łem, że uli­ca de PAr­bre-Sec znaj­du­je się w dziel­ni­cy Luw­ru, je­że­li więc za­kład nie jest gor­szy od szyl­du, spo­dzie­wam się, że bę­dzie mi tu bar­dzo do­brze.

Pod­czas kie­dy przy­bysz Roz­wa­żał, co ma uczy­nić, nowa oso­ba, któ­ra wje­cha­ła w uli­cę de PAr­bre-Sec od stro­ny prze­ciw­nej, to jest przez uli­cę Sa­int-Ho­no­re, za­trzy­ma­ła się, z za­dzi­wie­niem przy­glą­da­jąc się szyl­do­wi obe­rży „Pod Pięk­ną Gwiaz­dą. Ten, któ­re­go już zna­my przy­najm­niej z na­zwi­ska, sie­dział na bia­łym ko­niu hisz­pań­skim, w czar­nym ka­fta­nie ozdo­bio­nym aga­ta­mi. Miał na so­bie płaszcz z ak­sa­mi­tu ciem­no­fio­le­to­we­go, buty czar­ne, szpa­dę z cy­ze­lo­wą sta­lo­wą rę­ko­je­ścią i ta­kiż szty­let.

Był to czło­wiek oko­ło dwu­dzie­stu pię­ciu lat mieć mo­gą­cy, o twa­rzy ścią­głej, oczach nie­bie­skich, pięk­nych wą­sach, bia­łych, po­ły­sku­ją­cych zę­bach, któ­re jak­by oświe­ca­ły jego twarz, sko­ro uśmie­chał się uśmie­chem ła­god­nym i smut­nym.

Dru­gi po­dróż­ny sta­no­wił zu­peł­ne prze­ci­wień­stwo pierw­sze­go.

Spod za­mknię­tych skrzy­deł ka­pe­lu­sza da­wa­ły się wi­dzieć gę­ste, kę­dzie­rza­we, ru­da­we wło­sy. Jego sza­re oczy przy naj­mniej­szym wzru­sze­niu bły­ska­ły ta­kim ogniem, że wy­da­wa­ły się wte­dy czar­ny­mi.

Cerę miał ró­żo­wą, usta zdo­bił wąs pło­wy i dziw­nej pięk­no­ści zęby. Jed­nym sło­wem, był to przy­stoj­ny, wy­so­ki i bar­czy­sty mło­dzie­niec.

Od go­dzi­ny za­glą­da­jąc do wszyst­kich okien, pod po­zo­rem szu­ka­nia so­bie zna­jo­me­go szyl­du, zwra­cał na sie­bie uwa­gę ko­biet.

Co się ty­czy męż­czyzn, ci go­to­wi byli śmiać się z jego wą­skie­go płasz­cza i bu­tów ja­kie­goś sta­ro­mod­ne­go kształ­tu, lecz śmiech ten koń­czył się wkrót­ce ła­god­nym „Niech was Bóg strze­że!”, sko­ro spo­strze­ga­li jego twarz, przy­bie­ra­ją­cą w jed­nej chwi­li kil­ka od­mien­nych wy­ra­zów, z wy­jąt­kiem za­kło­po­ta­nia, któ­re zwy­kle ce­chu­je ob­li­cze znaj­du­ją­ce­go się w sto­li­cy pro­win­cju­sza.

On pierw­szy zwró­cił się do dru­gie­go szlach­ci­ca, pa­trzą­ce­go po­dob­nie jak i on na obe­rżę „Pod Pięk­ną Gwiaz­dą”.

– Czy da­le­ko stąd do Luw­ru? – za­py­tał z ak­cen­tem gó­ral­skim, któ­ry dał w nim po­znać Pie­mont­czy­ka. – W każ­dym ra­zie, zda­je mi się, że pan masz ze mną gust jed­na­ko­wy, co mi bar­dzo po­chle­bia.

– Tak jest, pa­nie – od­po­wie­dział dru­gi ak­cen­tem pro­wan­sal­skim, nie mniej ude­rza­ją­cym niż ak­cent pie­monc­ki jego to­wa­rzy­sza – ta obe­rża jest w isto­cie bli­sko Luw­ru. Zresz­tą nie wiem, czy będę miał szczę­ście być jed­ne­go z pa­nem zda­nia. Co do mnie, jesz­cze się wa­ham.

– Jak to? więc się pan jesz­cze nie na­my­śli­łeś? Jed­nak­że dom ten ma do­syć po­nęt­ną po­stać. Mu­sisz pan przy­najm­niej przy­znać, że szyld jest wca­le nie­zły.

– Bez wąt­pie­nia, lecz to wła­śnie każe mi po­wąt­pie­wać o wnę­trzu. Pa­ryż, jak sły­sza­łem, pe­łen jest fi­lu­tów i szyld tak może oszu­ki­wać, jak i co in­ne­go.

– O!… – od­po­wie­dział Pie­mont­czyk – oszu­kań­stwa wca­le się nie oba­wiam, bo je­że­li go­spo­darz poda mi ka­pło­na go­rzej upie­czo­ne­go niż na szyl­dzie, sam we­tknę go na ro­żen i do­pie­kę. Wejdź­my, pa­nie.

– Zmu­szasz pan i mnie, abym się zde­cy­do­wał – rzekł śmie­jąc się Pre­wan­sal­czyk – bądź pan ła­skaw wejść pierw­szy.

– O!… na ho­nor, nie uczy­nię tego, je­stem tyl­ko pań­ski naj­uni­żeń­szy słu­ga, hra­bia An­ni­bal de Co­con­nas.

– Ja zaś je­stem hra­bia Jó­zef Bo­ni­fa­cy de Le­rac de La Mole, do usług pań­skich.

– W ta­kim ra­zie weź­my się pod ręce i wejdź­my ra­zem.

Skut­kiem tej ce­re­mo­nii było to, że mło­dzi lu­dzie zsie­dli z koni, po­da­li cu­gle masz­ta­le­rzo­wi, wsję­li się pod ręce i uda­li do obe­rży, na któ­rej pro­gu stał go­spo­darz.

Lecz wbrew zwy­cza­jo­wi tego ro­dza­ju lu­dzi sza­now­ny wła­ści­ciel nie zwró­cił na nich żad­nej uwa­gi i nie prze­sta­wał roz­ma­wiać z wy­so­kim, chu­dym czło­wie­kiem, owi­nię­tym w sza­ry płaszcz jak sowa w pió­ra.

Oby­dwaj po­dróż­ni zbli­ży­li się do roz­ma­wia­ją­cych; hra­bie­mu de Co­con­na­so­wi nie po­do­ba­ło się, że go­spo­darz tak małą zwra­ca uwa­gę na nie­go i jego to­wa­rzy­sza, szarp­nął go więc za rę­kaw.

Obe­rży­sta pod­sko­czył i po­że­gnał tego, z któ­rym roz­ma­wiał, sło­wa­mi:

– Do wi­dze­nia. Za go­dzi­nę cię ocze­ku­ję.

– I cóż, hul­ta­ju – za­py­tał Co­con­nas – czyż nie wi­dzisz, że mamy do cie­bie in­te­res?

– A! wy­bacz­cie, pa­no­wie – od­po­wie­dział go­spo­darz – nie spo­strze­głem.

– Eh! do kroć­set dia­błów! trze­ba było nas spo­strzec, te­raz zaś, kie­dy już nas wi­dzisz, ze­chciej mó­wić „pa­nie hra­bio za­miast po pro­stu: „pa­nie

La Mole stał w tyle, po­zwa­la­jąc wy­ga­dać się swe­mu to­wa­rzy­szo­wi, któ­ry przy­jął ten obo­wią­zek na sie­bie.

Jed­nak z jego brwi na­chmu­rzo­nych ła­two moż­na było po­znać, że go­tów jest po­śpie­szyć na po­moc, sko­ro na­dej­dzie pora dzia­ła­nia.

– Cze­góż pan hra­bia żą­dasz? – za­py­tał go­spo­darz zu­peł­nie spo­koj­nym gło­sem;

– Ot, tak to le­piej, nie­praw­daż?– po­wie­dział Co­con­nas zwra­ca­jąc się do La Mole'a, któ­ry ski­nął gło­wą na znak po­twier­dze­nia. – Ja i pan hra­bia, zwa­bia­ni two­im szyl­dem, żą­da­my od cie­bie ko­la­cji i po­ko­ju do prze­no­co­wa­nia.

– Pa­no­wie – od­po­wie­dział go­spo­darz – je­stem w roz­pa­czy; mam tyl­ko je­den po­kój, któ­ry nie wiem, czy się pa­nom spodo­ba.

– Tym le­piej – rzekł La Mole – pój­dzie­my gdzie in­dziej.

– Nie, nie – po­wie­dział Co­con­nas. – Ja po­zo­sta­ję; koń mój bar­dzo zmor­do­wa­ny. Bio­rę więc po­kój, kie­dy pan nie chcesz.

– A, to co in­ne­go – od­po­wie­dział go­spo­darz fleg­ma­tycz­nie. – Je­śli pan zo­sta­niesz sam, nig­dzie nie będę go mógł po­mie­ścić.

– Do kroć­set dia­błów! – za­wo­łał Co­con­nas – a to, na ho­nor, za­baw­na kre­atu­ra. Do­pie­ro co dwóch mu było za dużo, a te­raz jed­ne­go zno­wu mu za mało! No, jak­że, hul­ta­ju, nie przyj­miesz nas?

– Sko­ro pa­no­wie w ten spo­sób za­czy­na­cie po­stę­po­wać, od­po­wiem szcze­rze.

– No!… od­po­wia­daj, tyl­ko pręd­ko.

– A więc wo­lał­bym nie mieć ho­no­ru za­trzy­ma­nia u sie­bie pa­nów.

– Dla­cze­go? – za­py­tał Co­con­nas zbladł­szy z gnie­wu.

– Dla­te­go, że pa­no­wie nie ma­cie lo­ka­jów i je­śli od­dam wam po­kój go­ścin­ny, zo­sta­ną mi próż­ne dwie stan­cyj­ki prze­zna­czo­ne dla słu­żą­cych, i nie wiem, kto bę­dzie chciał je w ta­kim ra­zie za­jąć.

– Wiesz pan co – rzekł Co­con­nas ob­ra­ca­jąc się do La Móle'a – mam wiel­ką ocho­tę dać do­brą na­ucz­kę temu zu­chwal­co­wi. Co pan na to?

– Dla­cze­góż nie? – od­po­wie­dział La Mole, rów­nież jak Co­con­nas go­tu­jąc się do wy­grzmo­ce­nia obe­rży­sty.

Po­mi­mo tych po­gró­żek, któ­re-wca­le na żar­ty nie za­kra­wa­ły, nie wi­dać było prze­stra­chu na twa­rzy go­spo­da­rza. Cof­nąw­szy się o krok, aże­by być na wła­snym grun­cie, ode­zwał się z prze­ką­sem:

– Za­raz wi­dać, że pa­no­wie przy­by­wa­ją z pro­win­cji. W Pa­ry­żu mi­nę­ła już moda bi­cia obe­rży­stów, je­śli nie chcą wy­na­jąć swo­ich stan­cji. Te­raz biją tyl­ko zna­ko­mi­tych pa­nów, a nie miesz­czan, i je­że­li pa­no­wie bę­dzie­cie za gło­śno krzy­cze­li, za­wo­łam są­sia­dów, a wten­czas wy sami zo­sta­nie­cie po­bi­ci. Spo­dzie­wam się, że nie bar­dzo bę­dzie to po­chleb­ne dla was, pa­no­wie szlach­ta.

– Ależ on so­bie drwin­ki z nas stroi! – za­wo­łał Co­con­nas roz­ją­trzo­ny.

– Grze­go­rzu, daj mi moją rusz­ni­cę – rzekł obe­rży­sta do swe­go słu­żą­ce­go to­nem, ja­kim by po­wie­dział: „po­daj krze­sła pa­nom”.

– Niech żyje pa­pież! – wrza­snął Co­con­nas ob­na­ża­jąc swą szpa­dę – roz­grzej się, pa­nie de La Mole.

– Nie, bądź pan ła­skaw uwol­nić mnie od tego. Ko­la­cja nam osty­gnie, gdy się bę­dzie­my roz­grze­wa­li.

– Jak więc pan są­dzisz? – za­wo­łał Co­con­nas.

– Ja są­dzę, że obe­rży­sta ma słusz­ność, tyl­ko nie umie przyj­mo­wać po­dróż­nych, a nade wszyst­ko szlach­ty. Za­miast nam po gru­biań­sku ga­dać:.Nie przyj­mę pa­nów", na­le­ża­ło po­wie­dzieć grzecz­nie: „Racz­cie pa­no­wie wejść”, a na ra­chun­ku umie­ścić: „Za po­kój dla pa­nów tyle, za po­kój dla lo­ka­jów tyle”, gdyż po­wi­nien był spo­dzie­wać się, że je­śli nie mamy lo­ka­jów, mo­że­my ich so­bie wy­na­jąć.

To po­wie­dziaw­szy, La Mole lek­ko ode­pchnął go­spo­da­rza wy­cią­ga­ją­ce­go rękę po rusz­ni­cę i wpu­ścił swe­go to­wa­rzy­sza do obe­rży, sam zaś wszedł za nim.

– Ja jed­nak – rzekł Co­con­nas – nie mam chę­ci wło­żyć szpa­dy do Po­chwy, nie spró­bo­waw­szy, czy le­piej kole niż ro­żen tego hul­ta­ja.

– Cier­pli­wo­ści, ko­cha­ny to­wa­rzy­szu – po­wie­dział La Mole – cier­pli­wo­ści! Wszyst­kie obe­rże na­peł­nio­ne są szlach­tą przy­by­wa­ją­cą do Pa­ry­ża na we­se­le lub też z po­wo­du bli­skiej woj­ny z Flan­drią; nie znaj­dzie­my więc in­ne­go miesz­ka­nia. Wresz­cie może to już taki zwy­czaj w Pa­ry­żu, że w ten spo­sób przyj­mu­je się po­dróż­nych.

– A! jak­żeś cier­pli­wy, pa­nie de La Mole – od­rzekł Co­con­nas, pod­krę­ca­jąc ze zło­ści rude wąsy i pio­ru­nu­jąc go­spo­da­rza wzro­kiem. – Jed­nak­że słu­chaj, łaj­da­ku: strzeż się, bo je­śli je­dze­nie bę­dzie złe, po­ściel twar­da, wino mniej niż trzy lata ma­ją­ce, a usłu­ga nie­zręcz­na…

– Do­brze, do­brze, mój pa­nie – prze­rwał go­spo­darz ostrząc nóż na rze­mie­niu – bądź pan spo­koj­ny; prze­cież pan jest w

Pa­ry­żu.

Po­tem, po­chy­liw­szy gło­wę, mruk­nął:

– Musi to być hu­go­not, gdyż zdraj­cy ci sta­li się bar­dzo zu­chwa­ły­mi od cza­su mał­żeń­stwa ich Be­ar­neń­czy­ka z pan­ną Mar­got.

Po chwi­li, z uśmie­chem, na któ­re­go wi­dok za­drże­li­by jego go­ście, do­dał:

– E! e! uciesz­ne by to było, gdy­by mi tu wpa­dli te­raz w ręce hu­go­no­ci… i gdy­by…

– Jak­żeż! bę­dzie tam ko­la­cja? – kwa­śno za­py­tał Co­con­nas, prze­ry­wa­jąc mo­no­log swe­go go­spo­da­rza.

– Jak pan roz­ka­żesz – od­po­wie­dział ten­że, ura­do­wa­ny bez… wąt­pie­nia swą ostat­nią my­ślą.

– Niech więc wszyst­ko bę­dzie jak naj­prę­dzej – roz­ka­zał Co­con­nas. Na­stęp­nie, zwra­ca­jąc się do La Mole'a, rzekł:

– Do­pó­ki nam nie przy­go­tu­ją po­ko­ju, po­wiedz mi, pa­nie hra­bio, jak uwa­żasz, czy Pa­ryż to we­so­łe mia­sto?

– Na ho­nor, nie – od­po­wie­dział La Mole – zda­je mi się, że do­tąd wi­dzia­łem tu tyl­ko twa­rze prze­stra­szo­ne i od­ra­ża­ją­ce. Lecz może pa­ry­ża­nie boją się bu­rzy. Patrz pan, jak nie­bo jest czar­ne, a przy tym, jak po­wie­trze cięż­kie.

– Czy to praw­da, hra­bio, że szu­kasz Luw­ru?

– I pan tak­że, pa­nie de Co­con­nas.

– A za­tem, je­że­li pan chcesz, pój­dzie­my szu­kać go ra­zem.

– Hm! czy to cza­sem nie bę­dzie już za póź­no? – za­py­tał La Mole.

– Póź­no czy nie, mu­szę wyjść. Roz­ka­za­no mi przy­je­chać jak naj­prę­dzej do Pa­ry­ża i bez­zwłocz­nie po przy­by­ciu przed­sta­wić się księ­ciu Gwi­zju­szo­wi.

Go­spo­darz, usły­szaw­szy na­zwi­sko księ­cia Gwi­zju­sza, zbli­żył się i za­czął bacz­nie uwa­żać.

– A!… patrz pan, ten łaj­dak nas pod­słu­chu­je – rzekł Co­con­nas, któ­ry jako Pie­mont­czyk, był bar­dzo za­wzię­ty i nie mógł prze­ba­czyć wła­ści­cie­lo­wi obe­rży jego nie­grzecz­ne­go obej­ścia.

– Tak, przy­słu­chu­ję się – po­wie­dział ten­że, przy­kła­da­jąc rękę do czap­ki – lecz po to, aby pa­nom do­po­móc. Sły­sząc bo­wiem wy­mó­wio­ne na­zwi­sko wiel­kie­go księ­cia Gwi­zju­sza, za­raz przy­bie­głem. Po­wiedz­cie, pa­no­wie, czym wam mogę słu­żyć?

– Aha! a to ja­kieś cza­ro­dziej­skie na­zwi­sko, gdyż z gru­bia­ni­na sta­łeś się uni­żo­nym słu­gą. Jak­że się na­zy­wasz?

– La Hu­rie­re – od­po­wie­dział kła­nia­jąc się go­spo­darz.

– Cóż to, pa­nie La Hu­rie­re, są­dzisz, że moja ręka lżej­sza od ręki księ­cia Gwi­zju­sza, któ­ra ma wy­łącz­ne pra­wo ro­bie­nia cię tak grzecz­nym?

– Nie, pa­nie hra­bio – od­po­wie­dział La Hu­rie­re – lecz jest ona nie­co krót­sza. Wresz­cie, mu­szę panu oświad­czyć – do­dał – że ten wiel­ki Hen­ryk jest bo­żysz­czem dla nas, pa­ry­żan.

– Któ­ry Hen­ryk? – za­py­tał La Mole.

– Zda­je mi się, że jest tyl­ko je­den – od­po­wie­dział obe­rży­sta.

– Któ­ry więc?

– Hen­ryk Gwi­zjusz.

– Wy­bacz, mój przy­ja­cie­lu, lecz jest jesz­cze i dru­gi, o któ­rym nie ra­dzę ci mó­wić nic złe­go. Jest to Hen­ryk król Na­war­ry, nie li­cząc Hen­ry­ka Kon­de­usza, rów­nież peł­ne­go za­let.

– Tych nie znam – od­po­wie­dział go­spo­darz.

– Lecz ja ich znam – rzekł La Mole – i po­nie­waż przy­je­cha­łem do Hen­ry­ka kró­la Na­war­ry, pro­szę cię, aże­byś go w mo­jej obec­no­ści nie ob­ra­żał.

Go­spo­darz, nie od­po­wie­dziaw­szy nic La Mole'owi, do­tknął z lek­ka swo­jej czap­ki i uni­że­nie spo­glą­da­jąc na hra­bie­go de Co­con­na­sa, po­wie­dział:

– Więc bę­dziesz pan mó­wił z wiel­kim księ­ciem Gwi­zjus­żem? Je­steś pan bar­dzo szczę­śli­wy. I pan przy­je­cha­łeś je­dy­nie na…

– Na co? – za­py­tał Co­con­nas.

– Na uro­czy­stość – od­po­wie­dział go­spo­darz z dziw­nym uśmie­chem.

– Po­wiedz: na uro­czy­sto­ści, gdyż Pa­ryż, jak sły­sza­łem, opły­wa w nie. Przy­najm­niej o ni­czym nie mó­wią tyl­ko o ba­lach, bie­sia­dach, ka­ru­ze­lach. Hę! hucz­nie się ba­wią w Pa­ry­żu?

– Do­tąd jesz­cze nie bar­dzo, lecz są­dzę, że będą się ba­wi­li.

– Jed­nak za­ślu­bi­ny Jego Kró­lew­skiej Mo­ści kró­la Na­war­ry ścią­ga­ją mnó­stwo osób do Pa­ry­ża – od­po­wie­dział La Mole.

– Mnó­stwo hu­go­no­tów – od­burk­nął La Hu­rie­re, lecz na­gle po­pra­wia­jąc się, do­dał: – Ah! prze­bacz­cie, pa­no­wie, je­ste­ście może pro­te­stan­ta­mi.

– Ja pro­te­stan­tem? – za­wo­łał Co­con­nas – je­stem ka­to­li­kiem, rów­nie do­brym jak nasz Oj­ciec Świę­ty. La Hu­rie­re zwró­cił się z ko­lei do hra­bie­go de La Mole jak­by z za­py­ta­niem. Lecz La Mole czy nie zro­zu­miał jego spoj­rze­nia, czy też osą­dził, że le­piej bę­dzie nie od­po­wia­dać na nie – dość, że mil­czał.

– Je­że­li, pa­nie La Hu­rie­re, nie znasz Jego Kró­lew­skiej Mo­ści kró­la Na­war­ry, może znasz pana ad­mi­ra­ła. Sły­sza­łem, że on w ła­skach jest u dwo­ru, i po­nie­waż wspo­mnia­no mu już o mnie, chciał­bym do­wie­dzieć się, gdzie też miesz­ka.

– Miesz­kał przy uli­cy de­Be­thi­sy, ot, tu­taj, na pra­wo – od­po­wie­dział go­spo­darz z we­wnętrz­ną ra­do­ścią, któ­ra jed­nak od­bi­ła się na jego twa­rzy.

– Jak to, miesz­kał! – za­py­tał La Mole – czy się prze­pro­wa­dził?

– Tak, na tam­ten świat.

– Co to zna­czy? – wrza­snę­li ra­zem La Mole i Co­con­nas – ad­mi­rał wy­pro­wa­dził się na tam­ten świat? – Jak to, pa­nie de Co­con­nas – mó­wił go­spo­darz ze zło­śli­wym uśmie­chem – pań na­le­żysz do stron­nic­twa księ­cia Gwi­zju­sza i nic o tym nie Wiesz?

– Cze­go nie wiem?

– Że oneg­daj, gdy ad­mi­rał prze­cho­dził uli­cą Sa­int-Ger­ma­in-l'Au­xer­ro­is, koło domu ka­no­ni­ka Pio­tra Pil­le'a po­strze­lo­no go z rusz­ni­cy.

– I za­bi­to! – krzyk­nął La Mole.

– Nie, wy­strzał strza­skał mu tyl­ko ra­mię i urwał dwa pal­ce, lecz spo­dzie­wa­ją się, że kule były za­tru­te.

– Jak to, nędz­ni­ku! – za­wo­łał La Mole – spo­dzie­wa­ją się?!…

– Chcia­łem po­wie­dzieć, zda­je się, że były za­tru­te – od­parł go­spo­darz – nie kłóć­my się o je­den wy­raz; omy­li­łem się.

I La Hu­rie­re, ob­ró­ciw­szy się ty­łem do La Mole'a, z szy­der­czym gry­ma­sem po­ka­zał ję­zyk hra­bie­mu de Co­con­nas, zna­czą­co na nie­go spoj­rzaw­szy.

– Czy być może? – za­py­tał Co­con­nas pro­mie­nie­jąc z ra­do­ści.

– Czy być może! – szep­nął La Mole z bo­le­snym osłu­pie­niem.

– Tak, jak już mią­łem ho­nor pa­nom po­wie­dzieć – od­rzekł go­spo­darz.

– W ta­kim ra­zie – rzekł La Mole – idę do Luw­ru nie tra­cąc ani chwi­li. Nie wiem tyl­ko, czy znaj­dę tam kró­la Hen­ry­ka.

– Bez wąt­pie­nia, wszak­że tam miesz­ka.

– I ja idę do Luw­ru – po­wie­dział Co­con­nas. – Czy za­sta­nę tam księ­cia Gwi­zju­sza?

– Za­pew­ne, gdyż przed chwi­lą wi­dzia­łem go prze­cho­dzą­ce­go tędy ze swo­ją szlach­tą.

– A więc pójdź­my, pa­nie Co­con­nas – rzekł La Mole.

– Słu­żę panu – po­wie­dział Co­con­nas.

– A ko­la­cja, pa­no­wie? – za­py­tał La Hu­ri­śre.

– A!… ja może będę wie­cze­rzał u kró­la Na­war­ry – po­wie­dział La Mole. – A ja u księ­cia Gwi­zju­sza – do­dał Co­con­nas.

– Ja zaś – rzekł go­spo­darz od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem swych go­ści, któ­rzy uda­li się w stro­nę Luw­ru – pój­dę wy­czy­ścić szy­szak, przy­go­to­wać rusz­ni­cę i wy­ostrzyć ha­la­bar­dę. Nie wia­do­mo bo­wiem, co się może wy­da­rzyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: