- W empik go
Królowa Margot - ebook
Królowa Margot - ebook
Rok 1572 - trwają wojny religijne pomiędzy katolikami a protestantami. Król Karol IX, młody władca Francji, dąży do pokoju z hugenotami. Ma go uwieńczyć ślub jego siostry - Małgorzaty de Valois (zwanej Margot) z królem Nawarry, Henrykiem Burbonem, jednym z przywódców protestantów. Oboje narzeczeni nie są z tego faktu szczęśliwi, lecz ślub ten ma na celu pogodzenie katolików i hugenotów – na wesele do stolicy przybywa wielu hugenockich poddanych Henryka. Sześć dni po ślubie z rozkazu króla i z woli Katarzyny Medycejskiej, królowej matki, zostają podstępnie zaatakowani i wymordowani.
W los obydwu królestw zostają wplątani dwaj przygodni rycerze: Lerac de La Mole i Annibal de Coconnas - najpierw śmiertelni wrogowie, później nierozłączni przyjaciele.
Jedna z najwspanialszych powieści Aleksandra Dumas, gdzie honor porusza szpadę, miłość otwiera książęce alkowy, a polityczne intrygi prowadzą na szafot.
Czyta się jednym tchem, przy okazji poznając tajemnice francuskiego dworu Walezjuszów, w tym także losy Henryka Walezego - króla Polski, który uciekł od nas, by objąć koronę po zmarłym bracie.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-817-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Małgorzata de Valois (Margot)_ – siostra króla Francji Karola IX, żona władcy Nawarry Henryka Burbona, znana z licznych romansów
_Henryk Burbon_ – król Nawarry, czołowy przywódca francuskich hugenotów, przyszły król Francji Henryk IV, amator pięknych kobiet
_Karol IX_ – niezrównoważony psychicznie król Francji, starszy brat Margot, amator łowów
_Katarzyna Medycejska_ – matka Margot oraz Karola IX, Henryka III oraz Franciszka Herkulesa, wdowa po królu Henryku II, trucicielka i intrygantka
_Józef Bonifacy Lerac de La Mole_ – młody hrabia, hugenot, kochanek Margot
_Marc-Annibal de Coconnas_ – młody hrabia, katolik, początkowo wróg, później przyjaciel La Mole’a, kochanek księżny Henrietty Nevers
_Henrieta Nevers_ – księżna, kochanka Coconnasa, przyjaciółka Margot
_Henryk Gwizjusz_ – przywódca rodu Gwizjuszów, wróg zarówno Walezjuszów, jak i protestantów, obecnie w sojuszu z rodziną królewską przeciwko hugenotom, dawny kochanek Margot
_Franciszek de Louviers Maurevel_ – katolicki fanatyk, bandyta i morderca, pozostający na usługach króla i królowej matki
_Pan de Mouy de Saint-Phale_ – młody arystokrata, hugenot, protestancki konspirator, osobisty przyjaciel Henryka Burbona; ma porachunki z Maurevelem, który zabił mu ojca
_Franciszek Herkules, książę d’Alençon_ – młodszy brat Margot, pałający do niej kazirodczym uczuciem, intrygant
_Karolina de Sauve_ – żona barona de Sauve, młoda i piękna kobieta, kochanka Henryka Burbona
_Henryk Andegaweński_ – starszy brat Margot, młodszy brat Karola IX, ulubieniec matki, promowany przez rodzinę na króla Polski; później król Francji Henryk III
_Rene_ – osobisty perfumiarz, truciciel i wróżbita Katarzyny Medycejskiej, a prócz tego jej kochanek
_Admirał Gaspard de Coligny_ – jeden z przywódców protestantów we Francji, cieszący się zaufaniem Karola IX
_Caboche_ – kat Paryża, zajmujący się prywatnie leczeniem ludzi
_Ambroży Paré_ – osobisty lekarz rodziny królewskiej
_La Huriere_ – właściciel oberży, katolicki fanatyk
_Magdalena_ – protestantka, piastunka Karola IX, jedyna osoba, której król naprawdę ufa
_Maria Touchet_ – młoda dziewczyna mieszkająca na przedmieściach Paryża, kochanka Karola IX i matka jego syna, skromna i dobra
_Orthon_ – młody sługa Henryka BurbonaROZDZIAŁ I
ŁACINA KSIĘCIA GWIZJUSZA
W poniedziałek 18 sierpnia 1572 roku w Luwrze obchodzono wielką uroczystość.
Okna dawnego zamku królewskiego, zawsze ciemne, zajaśniały dzisiaj rzęsistym światłem, a place sąsiednie i ulice, zwykle puste, skoro tylko uderzyła godzina dziewiąta na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dnia tego jeszcze o północy były zapchane pospólstwem.
Tłum ten, groźny, zwarty, niespokojny, można było wziąć w ciemnościach nocnych za ponure i kołyszące morze, które wynurzając się z ulic des Fosses-Saint-Germain i de Lastruce, rozlewało się po bulwarach; fale jego podczas przypływu roztrącały się o ściany Luwru, w czasie odpływu zaś odbijały się o stojący naprzeciwko pałac Burbonów.
Pomimo uroczystości na dworze, a może właśnie z powodu tejże, spostrzegać się dawały jakieś groźne oznaki wśród ludu, który nie spodziewał się, że uroczystość ta jest tylko wstępem do nowej, w osiem dni nastąpić mającej, w której miał wziąć czynny udział.
Dwór obchodził zaślubiny Małgorzaty de Valois, córki Henryka II i siostry Karola IX, z Henrykiem de Bourbon, królem Nawarry¹.
Rzeczywiście, tego poranka, na wzniesieniu urządzonym przy wejściu do katedry Notre-Dame, kardynał de Bourbon pobłogosławił temu związkowi według obrzędu stosowanego zwykle przy zaślubinach francuskich księżniczek.
Małżeństwo to zadziwiło wszystkich i dało dużo do myślenia tym, którzy głębiej rzeczy pojmowali; w istocie trudno było pojąć zbliżenie się dwóch nieprzyjaznych stronnictw, jakimi byli protestanci i katolicy.
Pytano, czy młody książę Konde² będzie mógł przebaczyć księciu Andegaweńskiemu, bratu króla, śmierć ojca swego, zabitego przez Montesquiou pod Jarnac; czy młody książę Gwizjusz daruje admirałowi de Coligny śmierć ojca, zamordowanego w Orleanie przez Poltrot de Méré.
Nie dosyć na tym: zmarła przed dwoma miesiącami Joanna de Navarre, odważna małżonka słabego Antoniego de Bourbon, która doprowadziła do skutku zaręczyny syna swego Henryka z księżniczką królewskiego domu.
Z powodu jej nagłej śmierci zaczęły się rozchodzić dziwne pogłoski. Wszędzie szeptano, że Katarzyna de Medici, obawiając się, ażeby się nie wydała straszna tajemnica wiadoma Joannie, otruła ją pachnącymi rękawiczkami, przyrządzonymi przez florentczyka nazwiskiem René, bardzo zdolnego do robót tego rodzaju.
Wieść owa jeszcze bardziej rozeszła się i ustaliła, skoro po śmierci tej wielkiej królowej dwaj lekarze, z których jednym był słynny Ambroży Paré, zostali na żądanie jej syna upoważnieni do sekcji całego ciała prócz głowy.
Ponieważ zaś Joanna de Navarre została otruta jadowitym zapachem, w mózgu więc jedynie należało szukać śladów strasznej zbrodni. Mówię – zbrodni, gdyż nikt nie wątpił, że popełniono tu zbrodnię.
To jeszcze nie wszystko.
Król Karol obstawał przy tym związku z uporczywą stałością; takie małżeństwo bowiem nie tylko przywracało w jego królestwie pokój, lecz nawet sprowadzało do Paryża znaczniejszych hugenotów francuskich.
Ponieważ narzeczony był wyznania protestanckiego, narzeczona zaś rzymskokatolickiego, należało prosić o dyspensę zasiadającego wówczas w Stolicy Apostolskiej Grzegorza XIII.
Z wydaniem żądanej dyspensy ociągano się, co bardzo niepokoiło zmarłą królową Nawarry.
Pewnego dnia powierzyła ona Karolowi IX swą obawę w tym względzie, na co król odpowiedział:
– Nie martw się o to, moja ciotko. Nie jestem hugenotem, lecz też nie dam się oszukać; w najgorszym razie sam wezmę Margot za rękę i podczas kazania z synem twoim do ołtarza poprowadzę.
Słowa te rozniosły się po mieście i nadzwyczaj uradowały hugenotów, dały zaś dużo do myślenia katolikom, którzy sami nie wiedzieli, czy król ich zdradza, czy też odgrywa komedię, której rozwiązania lada dzień należało oczekiwać.
Nade wszystko niepojętym było postępowanie Karola IX względem admirała de Coligny, już od pięciu czy sześciu lat prowadzącego z nim bezustanne kłótnie. Król wyznaczył za jego głowę sto pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem; pomimo to na niego się tylko zaklinał, nazywał go swoim ojcem i oświadczył, że odtąd jemu powierzać będzie kierunek wojny.
Ta przemiana w postępowaniu króla zaczęła wreszcie niepokoić samą Katarzynę de Medici, dotychczas kierującą jego wolą, a nawet życzeniami; i rzeczywiście miała słuszny powód do obaw, pewnego razu bowiem Karol IX w chwili szczerości powiedział do admirała, rozmawiającego z nim o wojnie flandryjskiej:
– Mój ojcze, jest tu jeszcze pewna okoliczność, na którą niepodobna nie zwrócić uwagi. Idzie o to, aby królowa matka, która jak wiesz, wszędzie lubi wściubić swój nos, nic nie wiedziała o naszych planach względem wojny flandryjskiej; trzeba więc, abyśmy je trzymali w największej tajemnicy, gdyż w wypadku poróżnienia się z nami, wszystko by nam popsuła.
Chociaż Coligny był bardzo rozsądnym i doświadczonym człowiekiem, nie zdołał jednak zadośćuczynić zaufaniu, jakie w nim król pokładał, i mimo że przybył do Paryża pełen podejrzeń, mimo że przy odjeździe z Chatillon jakaś wieśniaczka rzuciła mu się do nóg, wołając: „O! nasz dobry ojcze, nie jedź do Paryża, gdyż ty i wszyscy, co z tobą będą, zginiecie niechybnie” – mimo to wszystko podejrzenia te z biegiem czasu wygasły w sercu admirała i jego zięcia de Teligny, z którym król pozostawał w bardzo przyjaznych stosunkach, nazywając go swoim bratem, tak jak admirała nazywał swoim ojcem, a mówiąc mu po imieniu, co miało miejsce tylko w rozmowach z najbliższymi przyjaciółmi.
Hugenoci, z wyjątkiem kilku nieufnych, zupełnie byli o swój los spokojni, a śmierć królowej Nawarry przypisywali pleurze³. Obszerne sale Luwru napełniły się mężnymi protestantami, którym małżeństwo młodego ich wodza Henryka obiecywało niczym niezakłóconą przyszłość. Admirał Coligny, La Rochefoucault, młody książę Kondeusz i Teligny, jednym słowem – wszyscy naczelnicy protestanckiego stronnictwa z triumfem patrzyli, jak potężni i dobrze przyjmowani w Luwrze są ci, których przed trzema miesiącami król Karol i królowa Katarzyna chcieli kazać wywieszać na szubienicach wyższych od tych, które przeznaczono dla morderców.
Na próżno tylko wszyscy hugenoci szukali marszałka de Montmorency; jego bowiem żadna obietnica nie była zdolna ująć, żaden pozór oszukać; pozostał w swoim zamku de l’Isle-Adam, wymawiając się bólem doznanym po śmierci ojca, wielkiego konstabla Anna de Montmorency, zabitego strzałem z pistoletu przez Roberta Stuarta w bitwie pod Saint-Denis. Lecz skoro od tego wypadku upłynęło już przeszło dwa lata, a czułość była cnotą prawie zupełnie w tej epoce niemodną, przeto różni różnie sądzili o tej długiej żałobie. Wszystko zresztą wskazywało na to, że marszałek de Montmorency nie miał racji, gdyż król, królowa, książęta Andegaweński i d’Alençon przewybornie przyjmowali swych gości.
Sami nawet hugenoci winszowali księciu Andegaweńskiemu zwycięstw odniesionych pod Jarnac i Moncontour w osiemnastym zaledwie roku życia; w tak młodym wieku bowiem nie odnosili zwycięstw ani Cezar, ani Aleksander Wielki, z którymi go porównywano, stawiając, rozumie się, zwycięzców spod Issus i Farsalos niżej od niego.
Książę d’Alençon spoglądał na to wszystko swoimi przymilnymi i chytrymi oczyma, królowa Katarzyna, promieniejąca i pełna uprzejmości, winszowała księciu Henrykowi Kondeuszowi małżeństwa, zawartego niedawno z Marią de Clèves, książęta Gwizjusze⁴ uśmiechali się do strasznych nieprzyjaciół swego domu, a książę de Mayenne prowadził z panem de Tavannes i admirałem rozmowę o wojnie, którą bardziej teraz aniżeli kiedykolwiek król gotował się wypowiedzieć Filipowi II.
Pośród tych grup przechadzał się z pochyloną głową, chwytając każde słówko, młodzieniec lat dziewiętnaście mieć mogący, bystrego spojrzenia, czarnych, krótko ostrzyżonych włosów, gęstych brwi, orlego nosa, porastających wąsów i brody i cierpkiego uśmiechu. Młodzieniec ten, który zwrócił na siebie uwagę dopiero po bitwie pod Amay-le-Duc, gdzie wyróżnił się męstwem, był ulubionym wychowańcem admirała de Coligny, bohaterem tego dnia i przedmiotem powszechnych pochwał. Przed trzema miesiącami, to jest jeszcze za życia jego matki, nazywano go księciem de Bearn; teraz zaś królem Nawarry, a później Henrykiem IV. Od czasu do czasu chmura przebiegała po jego czole; zapewne przypominał sobie, że zaledwie przed dwoma miesiącami utracił matkę; on bowiem, bardziej niż kto inny, nie wątpił o jej otruciu. Chmura to jednak była przelotna i znikała jak błyskawica, gdyż ci właśnie, co z nim rozmawiali i składali mu powinszowania, byli zabójcami odważnej Joanny d’Albret.
O kilka kroków od króla Nawarry rozmawiał z Telignym młody książę Gwizjusz, o tyle zamyślony i stroskany, o ile król starał się być wesołym i otwartym. Młody ten książę szczęśliwszy był od Bearneńczyka, w dwudziestym roku bowiem w sławie dorównał swemu ojcu, wielkiemu Franciszkowi Gwizjuszowi. Jego wysoki wzrost, piękna powierzchowność, dumne spojrzenie nadawały mu okazałą i prawdziwie książęcą postać. Chociaż był jeszcze bardzo młody, katolicy uważali go już za swego jedynego obrońcę, podobnie jak hugenoci Henryka króla Nawarry, którego obraz tylko co nakreśliliśmy. Z początku nosił on tytuł księcia Joinville; na polu bitwy pierwszy raz ukazał się przy oblężeniu Orleanu, pod dowództwem swego ojca, który oddawszy ducha na jego ręku, wskazał mu admirała Coligny jako swego zabójcę.
Wtedy młody książę, podobnie jak Hannibal, uczynił uroczystą przysięgę: zemścić się za śmierć ojca na admirale i jego rodzinie, ścigać ciągle i bez litości nieprzyjaciół religii, obiecując Bogu dopóty być na ziemi aniołem niszczycielem, dopóki ostatni z hugenotów nie zginie.
Ze zdziwieniem patrzono przeto, jak książę, znany z dotrzymywania swych obietnic, podawał rękę ludziom, którym poprzysiągł wieczną nienawiść, i rozmawiał z zięciem tego, którego na rozkaz umierającego ojca przyrzekł zamordować.
Lecz powiedzieliśmy już, że wieczora tego działy się w Luwrze zadziwiające wypadki.
Rzeczywiście, gdyby na uroczystość tę patrzył widz obdarzony siłą przewidywania przyszłości, siłą ludziom odjętą i obdarzony łatwością czytania w sercach ludzkich, czyli władzą, którą tylko sam Bóg posiada, ujrzałby tu najciekawszy i zarazem najstraszniejszy widok, jakiego mogą dostarczyć dziwne przeciwieństwa tego świata.
Lecz widz taki nie znajdował się w salach Luwru; z ulicy tylko patrzył wściekłym wzrokiem i groźnym huczał głosem.
Był nim lud, obdarzony instynktem, który zaostrzyła nienawiść; widział on tańczące cienie swoich nieubłaganych nieprzyjaciół i tłumaczył ich uczucia z zupełną trafnością.
Rzecz dziwna; lud ten był w stanie czynić spostrzeżenia nad tym, co się działo wewnątrz Luwru, stojąc tylko przed salą balową, dobrze strzeżoną.
Muzyka unosi tańczących, gdy tymczasem gapie stojący na zewnątrz widzą tylko same poruszenia i śmieją się z nich, albowiem nie znają przyczyn, które je spowodowały; nie słyszą muzyki.
Muzyką upajającą hugenotów był głos ich dumy.
Blaskiem, migającym przed oczyma paryżan pośród tej nocy, były błyskawice nienawiści, oświecające przyszłość.
Pomimo to wszystko uśmiechało się wewnątrz pałacu; w tej nawet chwili przebiegł po całym Luwrze jakiś cichy i miły szept: właśnie młoda narzeczona, pozbywszy się uroczystego stroju – długiego płaszcza i welonu, weszła na salę balową. Towarzyszyła jej piękna księżna de Nevers, najlepsza jej przyjaciółka, król Karol IX zaś, jej brat, wiódł ją za rękę, przedstawiając znakomitszym gościom.
Narzeczoną tą była Małgorzata de Valois, córka Henryka II, perła francuskiej korony, którą Karol IX z braterską czułością nazywał zwykle siostrą Margot.
Nową królową Nawarry przyjęto oznakami wielkiego zachwytu, na co istotnie zasługiwała.
Małgorzata miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat, a była już przedmiotem pochwał wszystkich poetów, z których jedni porównywali ją z Jutrzenką, drudzy z Cyterą.
W samej rzeczy na dworze, gdzie Katarzyna de Medici zebrała najpiękniejsze wówczas kobiety, ażeby się otoczyć pocztem syren, żadna z nich nie mogła wytrzymać porównania z Małgorzatą. Czarne lśniące włosy, świeża cera, tchnące rozkoszą oczy, długimi rzęsami ocienione, wąskie malinowe usteczka, cudownie piękna szyja, kibić pełna, gibka i dziecinna nóżka w jedwabne pantofelki uwięziona – oto obraz Małgorzaty. Francuzi pysznili się, że na ich ziemi rozkwitł tak wspaniały kwiat, a cudzoziemcy, przez Francję przejeżdżający, powracali do swej ojczyzny olśnieni jej pięknością, jeśli mieli sposobność widzieć ją, a zdumieni jej wiedzą, jeśli z nią rozmawiali. Że Małgorzata była nie tylko najpiękniejszą, lecz i najbardziej oświeconą kobietą owego czasu, dowodzą słowa pewnego uczonego Włocha, który rozmawiając z nią całą godzinę po włosku, po hiszpańsku i po łacinie, wyrzekł w uniesieniu: „Widzieć dwór, nie widząc Małgorzaty de Valois, to to samo, co nie widzieć ani Francji, ani dworu”.
Nie brakowało także rozmaitych mów, pozdrawiających Karola IX i królową Nawarry; wszak wiadomo, że hugenoci byli doskonałymi mówcami. W mowach tych zręcznie wspominali o przeszłości i przyszłości, lecz na te wszystkie przymówki Karol IX odpowiadał z chytrym uśmiechem:
– Oddając mą siostrę Margot królowi Nawarry, oddaję ją wszystkim protestantom królestwa.
Słowa te, które jednych uspokajały, a drugich zniewalały do uśmiechu, miały rzeczywiście dwa znaczenia: jedno ojcowskie, którym Karol IX nie chciał obciążać swojej głowy, drugie – krzywdzące młodą narzeczoną, jej męża i jego samego, gdyż zaczęły się już rozchodzić jakieś głuche i gorszące wieści, wynalezione przez plotkarzy dworskich, a mające na celu splamić małżeńską suknię Małgorzaty.
Książę Gwizjusz rozmawiał, jak to już wyżej powiedzieliśmy, z Telignym, lecz podczas tej rozmowy bardzo był nieuważny; czasami oglądał się i rzucał spojrzenie na grupę dam, wśród których jaśniała królowa Nawarry. Gdy wzrok jej napotykał wzrok księcia, zdawało się, że po jej czole przebiegała chmurka, oświecona drżącym blaskiem diamentów zdobiących głowę królowej, w ruchach zaś, niecierpliwych i niespokojnych, widać było jakiś niepewny zamiar.
Księżna Klaudia, starsza siostra Małgorzaty, zaślubiona od kilku lat księciu Lotaryńskiemu, spostrzegła niepokój siostry i chciała zbliżyć się do niej, aby się dowiedzieć, co jest tego przyczyną; lecz właśnie w tej chwili wszyscy ustępowali z drogi, aby zrobić przejście królowej matce, która kroczyła wsparta na ramieniu młodego księcia Kondeusza; księżniczka więc znalazła się bardzo daleko od siostry.
Książę Gwizjusz, korzystając z ogólnego poruszenia, zaczął się zbliżać do pani de Nevers, swojej bratowej, a tym samym i do Małgorzaty.
Księżna Klaudia, nie spuszczająca z oczu młodej królowej, spostrzegła wówczas, zamiast chmury na jej czole, ogniem płonące lica.
Książę, coraz bardziej się zbliżając, wkrótce znalazł się od niej o kilka zaledwie kroków.
Małgorzata, która więcej przeczuwała, aniżeli spostrzegała zbliżanie się księcia, obróciła się, z trudnością nadając spokojny wyraz swej twarzy.
Książę złożył jej głęboki ukłon i powiedział półgłosem:
– _Ipse attuli._
To jest:
– Sam przyniosłem.
Małgorzata, oddawszy ukłon księciu, cicho odrzekła:
– _Noctu pro more._
Co znaczyło:
– Tej nocy, jak zwykle.
Wyrazy te, tak miłe dla ucha księcia, odbiły się o wielki karbowany kołnierz ówczesnej mody i mogły być słyszane tylko przez osobę, do której zostały zwrócone. Chociaż rozmowa była bardzo krótka, jednakże Małgorzata i książę Gwizjusz zupełnie się porozumieli i natychmiast po owej wymianie słów rozeszli się – ona bardziej zamyślona, on zaś promieniejący szczęściem.
Człowiek, którego ta scena najbardziej powinna była obchodzić, nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Król Nawarry zajmował się bowiem osobą otoczoną nie mniejszym niż Małgorzata gronem obecnych; osobą tą była piękna pani de Sauve.
Karolina de Beaune Semblançay, wnuczka nieszczęśliwego Semblançaya i żona Szymona de Fizes barona de Sauve, była jedną z dam dworu Katarzyny de Medici i zarazem jej najstraszniejszą pomocniczką, podającą jej nieprzyjaciołom napój miłości, jeśli nie śmiała podać jadu trucizny florenckiej.
Ta mała blondynka, już to tryskająca życiem, to znowu omdlewająca w melancholii, była zawsze gotowa do miłości lub intryg – dwóch spraw nade wszystko ważnych na dworze trzech królów panujących kolejno po sobie od pięćdziesięciu lat; tak więc była to kobieta w całym znaczeniu tego słowa, słynąca zarazem z niepospolitych wdzięków, począwszy od niebieskich, marzących lub też ogniem pałających oczu aż do figlarnych nóżek, obutych w aksamitne pantofelki. Od kilku miesięcy tak dalece zawładnęła ona królem Nawarry, wstępującym zaledwie na pole miłości i politycznego życia, że nawet wspaniała i prawdziwie królewska piękność Małgorzaty nie wzbudziła w jego sercu żadnego podziwu. Jeszcze bardziej dziwne było dla wszystkich to, że Katarzyna de Medici, pełna skrytości i tajemnic, a tak silnie obstająca za projektem połączenia córki z królem Nawarry, nie przestawała popierać prawie jawnie miłostek Henryka z panią de Sauve. Pomimo jednak tej możnej pośredniczki i wbrew zbyt pobłażliwym obyczajom owego czasu piękna Karolina dotąd się opierała, a niesłychany i nie do uwierzenia opór ten, więcej niż jej wdzięki, obudził w Henryku namiętność, która nie mogąc znaleźć swego celu, rzuciła w serce młodego króla nasiona bojaźni, dumy, a nawet tej półfilozoficznej i półleniwej niedbałości, będącej główną cechą jego charakteru.
Pani de Sauve dopiero przed chwilą weszła na salę, bo czy to wskutek niechęci, czy przez zazdrość, postanowiła nie być obecna przy triumfie swojej rywalki i pod pozorem słabości wysłała do Luwru swego męża, będącego od pięciu lat sekretarzem stanu. Lecz Katarzyna de Medici, spostrzegłszy barona de Sauve bez żony, zapytała go o przyczynę nieobecności swojej kochanej Karoliny, a dowiedziawszy się, że powodem tego jest lekkie niedomaganie, napisała do niej liścik z zaproszeniem, któremu młoda kobieta nie omieszkała zadośćuczynić.
Henryk, z początku zasmucony jej nieobecnością, odetchnął jednak, spostrzegłszy wchodzącego samego pana de Sauve; lecz w chwili kiedy najmniej spodziewał się ujrzeć przedmiot swych ciągłych marzeń i wzdychając, chciał się zbliżyć do miłej Małgorzaty, którą nie będąc zmuszony kochać, przynajmniej winien był uważać za swą żonę – spostrzegł na końcu galerii panią de Sauve.
Zatrzymał się na miejscu, jak przykuty, z oczyma utkwionymi w tę Cyrce, przyciągającą go do siebie niby magicznym łańcuchem i zamiast – jak zamierzał – zbliżyć się do żony, po chwili wahania udał się do pani de Sauve.
Dworzanie, spostrzegłszy, że król Nawarry zbliża się do pięknej Karoliny, nie śmieli przeszkodzić ich spotkaniu; grzecznie się więc oddalili i właśnie wtedy, kiedy Małgorzata i książę Gwizjusz zamieniali z sobą kilka słów po łacinie, Henryk, znalazłszy się przy pani de Sauve, zaczął z nią rozmowę po francusku, wprawdzie narzeczem gaskońskim, lecz daleko mniej tajemniczą.
– A!… kochana przyjaciółko – rzekł Henryk – nareszcie zjawiłaś się, i to właśnie w chwili, kiedy mi powiedziano, że niedomagasz, i kiedy nadzieję oglądania cię już zupełnie straciłem.
– Czy nie raczy Wasza Królewska Mość przekonywać mnie – odpowiedziała pani de Sauve – że go wiele kosztowało rozstanie się z tą nadzieją?
– Och!… na Boga, spodziewam się, że to widoczne – odparł Bearneńczyk. – Czyż jeszcze pani nie wiesz, że jesteś moim słońcem we dnie, a gwiazdą w nocy? Teraz nawet zdawało mi się, że jestem pogrążony w głębokiej ciemności; nagle – gdyś się zjawiła – wszystko zajaśniało światłem.
– W takim razie niewielką oddałam Waszej Królewskiej Mości usługę.
– Co chcesz przez to powiedzieć, kochana przyjaciółko? – zapytał Henryk.
– Chcę powiedzieć, że jeżeli kto jest panem najpiękniejszej kobiety we Francji, powinien sobie tylko życzyć, iżby światło ustąpiło miejsca ciemnościom, w których nas oczekuje szczęście.
– Szczęście to, figlarko, wiesz dobrze, jest w rękach pewnej osoby, która się śmieje i naigrawa z biednego Henryka.
– O!… – odparła baronowa – ja sądzę przeciwnie; mnie się zdaje, że właśnie ta osoba jest igraszką i pośmiewiskiem króla Nawarry.
Henryk przeląkł się tych słów, nieprzyjaznym tonem wymówionych, lecz po chwili zastanowienia osądził, że ów ton zdradza tylko ukryty gniew Karoliny, a gniew jest zawsze maską miłości.
– Doprawdy, kochana Karolino – rzekł – czynisz mi niesłuszne wyrzuty; nie pojmuję, jak takie piękne usta mogą być tak okrutne. Może jeszcze myślisz, że się żenię? O nie!… to nie ja się żenię!…
– To może ja – odpowiedziała uszczypliwie baronowa, jeżeli tylko można nazwać uszczypliwością słowa kobiety kochającej i wyrzucającej nam obojętność.
– I twoje piękne oczy, baronowo, są tak krótkowzroczne?… Nie! nie!… to nie Henryk król Nawarry żeni się z Małgorzatą.
– A któż więc?
– Kto? Religia reformowana zaślubia katolicką.
– O nie, nie, te zagadki nie zdołają mnie oszukać. Wasza Królewska Mość kochasz królową Małgorzatę, czego mu wcale nie mam za złe; uchowaj mnie, Boże! Taką piękność można przecież kochać.
Henryk zamyślił się na chwilę; lekki uśmiech igrał na jego ustach.
– Baronowo – rzekł – zdaje mi się, że zamierzasz pokłócić się ze mną, a jednak do tego nie masz najmniejszego prawa; zobaczmy, coś zrobiła, aby przeszkodzić mojemu małżeństwu z Małgorzatą. Nic, przeciwnie, zawsze mnie doprowadzałaś do rozpaczy.
– To dla dobra Waszej Królewskiej Mości – odpowiedziała pani de Sauve.
– Jak to?
– Bez wątpienia, gdyż Wasza Królewska Mość zaślubiasz teraz inną.
– O!… zaślubię ją dlatego, że mnie nie kochasz.
– Gdybym cię kochała, Najjaśniejszy Panie, tobym musiała już umrzeć najdalej za godzinę.
– Za godzinę! Co to ma znaczyć? Cóż byłoby przyczyną twej śmierci?
– Zazdrość… Za godzinę bowiem królowa Nawarry rozkaże oddalić się swoim damom, a Wasza Królewska Mość dworzanom.
– I czy w samej rzeczy tak bardzo cię to trapi, moja przyjaciółko?
– Tego nie mówię, powiadam tylko, że gdybym Waszą Królewską Mość kochała, myśl ta nie dawałaby mi spokoju.
– A zatem!… – zawołał Henryk, uniesiony radością, słysząc to pierwsze wyznanie z ust baronowej – jeżeli król Nawarry nie odeśle dzisiaj wieczorem swoich dworzan?…
– Najjaśniejszy Panie – odpowiedziała pani de Sauve, patrząc na króla ze zdziwieniem, tym razem nieudanym – mówisz rzeczy niepodobne do prawdy.
– Cóż więc wypada mi uczynić, ażebyś w nie uwierzyła?
– Należy mi tego dowieść, a tego Wasza Królewska Mość nie możesz uczynić.
– Dlaczego nie, baronowo? Na Świętego Henryka, dowiodę ci tego! – wykrzyknął król, pożerając młodą kobietę oczyma płonącymi miłością.
– O!… Najjaśniejszy Panie – szepnęła piękna Karolina, zniżając głos i spuszczając oczy – nie pojmuję… Nie, nie!… to niepodobna, ażebyś Wasza Królewska Mość wypuścił z rąk szczęście, które go oczekuje.
– W tej sali znajduje się czterech Henryków – odpowiedział król – Henryk Francuski, Henryk Kondeusz, Henryk Gwizjusz; lecz jest tylko jeden Henryk Nawarski.
– Cóż więc?…
– Co?… A gdyby ten Henryk Nawarski całą noc spędził przy tobie?…
– Jak to całą noc?
– Tak; czy byś uwierzyła wówczas, że jej nie spędził z inną?
– A!… gdybyś to uczynił, Najjaśniejszy Panie… – powiedziała pani de Sauve.
– Na honor, uczynię!…
Pani de Sauve, podniósłszy oczy zwilgotniałe od namiętnych obietnic, uśmiechnęła się do króla upojonego radością.
– Cóż więc powiesz wtedy? – zapytał Henryk.
– Wtedy – odparła Karolina – powiem, że Wasza Królewska Mość prawdziwie mnie kochasz…
– E!… powinnaś była powiedzieć to już dawno, gdyż tak jest rzeczywiście, baronowo.
– Lecz jak to urządzić? – szepnęła pani de Sauve.
– O! na Boga, musisz przecie mieć, baronowo, jaką zaufaną pokojówkę lub służącą.
– A jakże, mam Dariolę, duszą i ciałem mi oddaną, gotową nawet śmierć dla mnie ponieść, słowem, prawdziwy skarb.
– A więc powiedz jej, baronowo, że ją uszczęśliwię, gdy zostanę królem Francji, jak mi to astrologowie przepowiadają.
Karolina uśmiechnęła się.
– Cóż więc – rzekła – żądasz od Darioli?
– Bagateli, która jednak dla mnie jest wszystkim.
– Lecz czegóż wreszcie?
– Pokój twój jest nad moim.
– Tak.
– Żądam więc od niej, ażeby czekała za drzwiami. Skoro zapukam po cichu trzy razy, wpuści mnie, a wtedy, baronowo, będziesz miała dowód, któregoś żądała.
Pani de Sauve milczała chwilę, potem niby to oglądając się, czy kto jej nie podsłuchuje, zatrzymała swój wzrok na grupie otaczającej królową matkę. Chociaż spojrzenie to było przelotne, jednak Katarzyna i jej dama dworska porozumiały się.
– A gdybym też chciała – rzekła pani de Sauve głosem syreny – zniewolić Waszą Królewską Mość do kłamstwa?
– Spróbuj, moja przyjaciółko, spróbuj…
– Dalibóg, przyznaję, że mam wielką ochotę to uczynić.
– Poddaj się jej więc; kobiety są zwykle najsilniejsze po przegranej.
– A więc gdy Wasza Królewska Mość zostaniesz królem Francji, przypomnę mu obietnicę uczynioną dla Darioli.
Henryk wydał okrzyk radości.
Stało się to właśnie w tej samej chwili, kiedy królowa Nawarry odpowiedziała księciu Gwizjuszowi:
– _Noctu pro more._
Henryk rozłączył się z panią de Sauve, szczęśliwy, tak jak książę Gwizjusz po rozstaniu z Małgorzatą.
Godzinę później król Karol i królowa matka powrócili do swoich pokojów.
Wkrótce też salony zaczęły się opróżniać i można było już widzieć podstawy marmurowych kolumn w galerii. Admirała i księcia Kondeusza przeprowadzało pomiędzy huczącym narodem czterystu dworzan protestanckich.
Wkrótce też po nich opuścił Luwr Henryk Gwizjusz wraz z katolickimi panami Lotaryngii, a towarzyszyły im okrzyki radości i oklaski ludu.
Małgorzata, król Nawarry i pani de Sauve, jak wiadomo, mieszkali w samym Luwrze.
------------------------------------------------------------------------
1 28 października 1533 w Marsylii Henryk II, Król Francji poślubił Katarzynę Medycejską (13 kwietnia 1519 – 5 stycznia 1589), córkę Wawrzyńca II Medyceusza, księcia Urbino, i Madeleine de la Tour d’Auvergne, córki Jana III, hrabiego Owernii. Henryk i Katarzyna mieli razem pięciu synów i pięć córek, z których w powieści występują:
– Franciszek II (19 stycznia 1544 – 5 grudnia 1560), król Francji
– Karol IX (27 czerwca 1550 – 30 maja 1574), król Francji
– Henryk III Walezy (19 września 1551 – 2 sierpnia 1589), król Polski i król Francji, książę Andegawenii od 1566
– Małgorzata (14 maja 1553 – 27 marca 1615), żona Henryka Burbona,
późniejszego króla Francji
– Franciszek Herkules (18 marca 1555 – 19 czerwca 1584), zwany Franciszek książę d’Alençon. Od 1576 książę Andegawenii.
2 Kondeusze (fr. _de Condé_) – francuski ród arystokratyczny, będący boczną linią dynastii Burbonów. Przedstawiciele tego rodu odgrywali znaczącą rolę we Francji zwłaszcza w XVI i XVII w.; główni przedstawiciele: LUDWIK I (1530-69), pierwszy książę Kondeusz, przywódca hugenotów w początkowym okresie wojen religijnych; wzięty do niewoli, zamordowany; HENRYK I (1552–88), przywódca partii protestanckiej, zamordowany.
3 zapalenie opłucnej
4 Gwizjusze (franc. De Guise) – francuski ród książęcy pochodzący z Lotaryngii. Boczna linia dynastii z Vaudémont. W okresie wojen religijnych we Francji w XVI wieku Gwizjusze stanęli na czele stronnictwa katolików walczących przeciw hugenotom i Burbonom. Henryk I de Guise był jednym z inicjatorów nocy św. Bartłomieja, przywódcą Ligi Katolickiej. W 1588 roku obwołany został królem przez lud Paryża. Maria de Guise została królową Szkocji.ROZDZIAŁ IV
WIECZÓR 24 SIERPNIA 1572 ROKU
Bez wątpienia czytelnik przypomina sobie szlachcica de La Mole, o którym mowa była w poprzedzającym rozdziale i którego z niecierpliwością oczekiwał król Nawarry.
Młodzieniec ten, jak to zapowiedział admirał, przybył do Paryża bramą Saint-Marcel pod wieczór dnia 24 sierpnia 1572 roku.
Z pogardą rzucając okiem na liczne domy zajezdne, które wskazywały znaki rozmaitych kształtów i kolorów, po prawej i po lewej stronie wiszące, dojechał na zmordowanym koniu do środka miasta, minął plac Maubert, Petit Pont, most Notre-Dame, bulwary i zatrzymał się dopiero na ulicy de Bresec, nazwanej potem ulicą de l’Arbre-Sec.
Jego uwagę zwróciła wspaniała blacha żelazna, której skrzypieniu towarzyszył brzęk dzwonków.
Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał napis „Pod Piękną Gwiazdą”, umieszczony pod malunkiem nad wyraz nęcącym dla zgłodniałego przechodnia: na ciemnym tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy ręce i pieniądze.
„To musi być dobra oberża – pomyślał sobie szlachcic – a gospodarz bez wątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de l’Arbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od szyldu, spodziewam się, że będzie mi tu bardzo dobrze”.
Podczas kiedy przybysz rozważał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała w ulicę de l’Arbre-Sec od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint-Honoré, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się szyldowi oberży „Pod Piękną Gwiazdą”.
Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemnofioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelowaną stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek około dwudziestu pięciu lat, o twarzy ściągłej, oczach niebieskich, pięknych wąsach, białych, połyskujących zębach, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił zupełne przeciwieństwo pierwszego.
Spod zawiniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Jego szare oczy przy najmniejszym wzruszeniu błyskały takim ogniem, że wydawały się wtedy czarne.
Cerę miał różową, usta zdobił wąs płowy i dziwnej piękności zęby. Jednym słowem, był to przystojny, wysoki i barczysty młodzieniec.
Od godziny zaglądając do wszystkich okien, pod pozorem szukania sobie znajomego szyldu, zwracał na siebie uwagę kobiet.
Co się tyczy mężczyzn, ci gotowi byli śmiać się z jego wąskiego płaszcza i butów jakiegoś staromodnego kształtu, lecz śmiech ten kończył się wkrótce łagodnym „Niech was Bóg strzeże!”, skoro spostrzegali jego twarz, przybierającą w jednej chwili kilka odmiennych wyrazów, z wyjątkiem zakłopotania, które zwykle cechuje oblicze znajdującego się w stolicy prowincjusza.
On pierwszy zwrócił się do drugiego szlachcica, patrzącego podobnie jak i on na oberżę „Pod Piękną Gwiazdą”.
– Czy daleko stąd do Luwru? – zapytał z akcentem góralskim, który dał w nim poznać Piemontczyka. – W każdym razie, zdaje mi się, że pan ma ze mną gust jednakowy, co mi bardzo pochlebia.
– Tak jest, panie – odpowiedział drugi akcentem prowansalskim, niemniej uderzającym niż akcent piemoncki jego towarzysza – ta oberża jest w istocie blisko Luwru. Zresztą nie wiem, czy będę miał szczęście być jednego z panem zdania. Co do mnie, jeszcze się waham.
– Jak to? Więc się pan jeszcze nie namyśliłeś? Jednakże dom ten ma dosyć ponętną postać. Musisz pan przynajmniej przyznać, że szyld jest wcale niezły.
– Bez wątpienia, lecz to właśnie każe mi powątpiewać o wnętrzu. Paryż, jak słyszałem, pełen jest filutów i szyld tak może oszukiwać, jak i co innego.
– O!… – odpowiedział Piemontczyk – oszukaństwa wcale się nie obawiam, bo jeżeli gospodarz poda mi kapłona gorzej upieczonego niż na szyldzie, sam wetknę go na rożen i dopiekę. Wejdźmy, panie.
– Zmuszasz pan i mnie, abym się zdecydował – rzekł, śmiejąc się, Prowansalczyk – bądź pan łaskaw wejść pierwszy.
– O!… na honor, nie uczynię tego, jestem tylko pański najuniżeńszy sługa, hrabia Annibal de Coconnas.
– Ja zaś jestem hrabia Józef Bonifacy de Lerac de La Mole, do usług pańskich.
– W takim razie weźmy się pod ręce i wejdźmy razem.
Skutkiem tej ceremonii było to, że młodzi ludzie zsiedli z koni, podali cugle masztalerzowi, wzięli się pod ręce i udali do oberży, na której progu stał gospodarz.
Lecz wbrew zwyczajowi tego rodzaju ludzi szanowny właściciel nie zwrócił na nich żadnej uwagi i nie przestawał rozmawiać z wysokim, chudym człowiekiem, owiniętym w szary płaszcz jak sowa w pióra.
Obydwaj podróżni zbliżyli się do rozmawiających; hrabiemu de Coconnas nie podobało się, że gospodarz tak małą zwraca uwagę na niego i jego towarzysza, szarpnął go więc za rękaw.
Oberżysta podskoczył i pożegnał tego, z którym rozmawiał, słowami:
– Do widzenia. Za godzinę cię oczekuję.
– I cóż, hultaju – zapytał Coconnas – czyż nie widzisz, że mamy do ciebie interes?
– A! wybaczcie, panowie – odpowiedział gospodarz – nie spostrzegłem.
– Ech! do kroćset diabłów! Trzeba było nas spostrzec, teraz zaś, kiedy już nas widzisz, zechciej mówić „panie hrabio” zamiast po prostu „panie”.
La Mole stał w tyle, pozwalając wygadać się swemu towarzyszowi, który przyjął ten obowiązek na siebie.
Jednak z jego brwi nachmurzonych łatwo można było poznać, że gotów jest pośpieszyć na pomoc, skoro nadejdzie pora działania.
– Czegóż pan hrabia żąda? – zapytał gospodarz zupełnie spokojnym głosem.
– Ot, tak to lepiej, nieprawdaż? – powiedział Coconnas, zwracając się do La Mole’a, który skinął głową na znak potwierdzenia. – Ja i pan hrabia, zwabieni twoim szyldem, żądamy od ciebie kolacji i pokoju do przenocowania.
– Panowie – odpowiedział gospodarz – jestem w rozpaczy; mam tylko jeden pokój, który nie wiem, czy się panom spodoba.
– Tym lepiej – rzekł La Mole – pójdziemy gdzie indziej.
– Nie, nie – powiedział Coconnas. – Ja pozostaję; koń mój bardzo zmordowany. Biorę więc pokój, kiedy pan nie chce.
– A, to co innego – odpowiedział gospodarz flegmatycznie. – Jeśli pan zostaniesz sam, nigdzie nie będę go mógł pomieścić.
– Do kroćset diabłów! – zawołał Coconnas – a to, na honor, zabawna kreatura. Dopiero co dwóch mu było za dużo, a teraz jednego znowu mu za mało! No, jakże, hultaju, nie przyjmiesz nas?
– Skoro panowie w ten sposób zaczynacie postępować, odpowiem szczerze.
– No!… odpowiadaj, tylko prędko.
– A więc wolałbym nie mieć honoru zatrzymania u siebie panów.
– Dlaczego? – zapytał Coconnas, zbladłszy z gniewu.
– Dlatego, że panowie nie macie lokajów i jeśli oddam wam pokój gościnny, zostaną mi próżne dwie stancyjki przeznaczone dla służących, i nie wiem, kto będzie chciał je w takim razie zająć.
– Wiesz pan co – rzekł Coconnas, obracając się do La Mole’a – mam wielką ochotę dać dobrą nauczkę temu zuchwalcowi. Co pan na to?
– Dlaczegóż nie? – odpowiedział La Mole, również jak Coconnas gotując się do wygrzmocenia oberżysty.
Pomimo tych pogróżek, które wcale na żarty nie zakrawały, nie widać było przestrachu na twarzy gospodarza. Cofnąwszy się o krok, ażeby być na własnym gruncie, odezwał się z przekąsem:
– Zaraz widać, że panowie przybywają z prowincji. W Paryżu minęła już moda bicia oberżystów, jeśli nie chcą wynająć swoich stancji. Teraz biją tylko znakomitych panów, a nie mieszczan i jeżeli panowie będziecie za głośno krzyczeli, zawołam sąsiadów, a wtenczas wy sami zostaniecie pobici. Spodziewam się, że nie bardzo będzie to pochlebne dla was, panowie szlachta.
– Ależ on sobie drwinki z nas stroi! – zawołał Coconnas rozjątrzony.
– Grzegorzu, daj mi moją rusznicę – rzekł oberżysta do swego służącego tonem, jakim by powiedział: „podaj krzesła panom”.
– Niech żyje papież! – wrzasnął Coconnas, obnażając swą szpadę – rozgrzej się, panie de La Mole.
– Nie, bądź pan łaskaw uwolnić mnie od tego. Kolacja nam ostygnie, gdy się będziemy rozgrzewali.
– Jak więc pan sądzisz? – zawołał Coconnas.
– Ja sądzę, że oberżysta ma słuszność, tylko nie umie przyjmować podróżnych, a nade wszystko szlachty. Zamiast nam po grubiańsku gadać: „Nie przyjmę panów”, należało powiedzieć grzecznie: „Raczcie panowie wejść”, a na rachunku umieścić: „Za pokój dla panów tyle, za pokój dla lokajów tyle”, gdyż powinien był spodziewać się, że jeśli nie mamy lokajów, możemy ich sobie wynająć.
To powiedziawszy, La Mole lekko odepchnął gospodarza wyciągającego rękę po rusznicę i wpuścił swego towarzysza do oberży, sam zaś wszedł za nim.
– Ja jednak – rzekł Coconnas – nie mam chęci włożyć szpady do pochwy, nie spróbowawszy, czy lepiej kole niż rożen tego hultaja.
– Cierpliwości, kochany towarzyszu – powiedział La Mole – cierpliwości! Wszystkie oberże napełnione są szlachtą przybywającą do Paryża na wesele lub też z powodu bliskiej wojny z Flandrią; nie znajdziemy więc innego mieszkania. Wreszcie może to już taki zwyczaj w Paryżu, że w ten sposób przyjmuje się podróżnych.
– A! Jakże jesteś cierpliwy, panie de La Mole – odrzekł Coconnas, podkręcając ze złości rude wąsy i piorunując gospodarza wzrokiem. – Jednakże słuchaj, łajdaku: strzeż się, bo jeśli jedzenie będzie złe, pościel twarda, wino mniej niż trzy lata mające, a usługa niezręczna…
– Dobrze, dobrze, mój panie – przerwał gospodarz, ostrząc nóż na rzemieniu – bądź pan spokojny; przecież pan jest w Paryżu.
Potem, pochyliwszy głowę, mruknął:
– Musi to być hugenot, gdyż zdrajcy ci stali się bardzo zuchwali od czasu małżeństwa ich Bearneńczyka z panną Margot.
Po chwili, z uśmiechem, na którego widok zadrżeliby jego goście, dodał:
– E! e! ucieszne by to było, gdyby mi tu wpadli teraz w ręce hugenoci… i gdyby…
– Jakżeż! będzie tam kolacja? – kwaśno zapytał Coconnas, przerywając monolog gospodarza.
– Jak pan rozkażesz – odpowiedział tenże, uradowany bez wątpienia swą ostatnią myślą.
– Niech więc wszystko będzie jak najprędzej – rozkazał Coconnas.
Następnie, zwracając się do La Mole’a, rzekł:
– Dopóki nam nie przygotują pokoju, powiedz mi, panie hrabio, jak uważasz, czy Paryż to wesołe miasto?
– Na honor, nie – odpowiedział La Mole – zdaje mi się, że dotąd widziałem tu tylko twarze przestraszone i odrażające. Lecz może paryżanie boją się burzy. Patrz pan, jak niebo jest czarne, a przy tym, jak powietrze ciężkie.
– Czy to prawda, hrabio, że szukasz Luwru?
– I pan także, panie de Coconnas.
– A zatem, jeżeli pan chcesz, pójdziemy szukać go razem.
– Hm! czy to czasem nie będzie już za późno? – zapytał La Mole.
– Późno czy nie, muszę wyjść. Rozkazano mi przyjechać jak najprędzej do Paryża i bezzwłocznie po przybyciu przedstawić się księciu Gwizjuszowi.
Gospodarz, usłyszawszy nazwisko księcia Gwizjusza, zbliżył się i zaczął bacznie uważać.
– A!… patrz pan, ten łajdak nas podsłuchuje – rzekł Coconnas, który jako Piemontczyk był bardzo zawzięty i nie mógł przebaczyć właścicielowi oberży jego niegrzecznego obejścia.
– Tak, przysłuchuję się – powiedział tenże, przykładając rękę do czapki – lecz po to, aby panom dopomóc. Słysząc bowiem wymówione nazwisko wielkiego księcia Gwizjusza, zaraz przybiegłem. Powiedzcie, panowie, czym wam mogę służyć?
– Aha! a to jakieś czarodziejskie nazwisko, gdyż z grubianina stałeś się uniżonym sługą. Jakże się nazywasz?
– La Hurière – odpowiedział, kłaniając się, gospodarz.
– Cóż to, panie La Hurière, sądzisz, że moja ręka lżejsza od ręki księcia Gwizjusza, która ma wyłączne prawo robienia cię tak grzecznym?
– Nie, panie hrabio – odpowiedział La Hurière – lecz jest ona nieco krótsza. Wreszcie, muszę panu oświadczyć – dodał – że ten wielki Henryk jest bożyszczem dla nas, paryżan.
– Który Henryk? – zapytał La Mole.
– Zdaje mi się, że jest tylko jeden – odpowiedział oberżysta.
– Który więc?
– Henryk Gwizjusz.
– Wybacz, mój przyjacielu, lecz jest jeszcze i drugi, o którym nie radzę ci mówić nic złego. Jest to Henryk król Nawarry, nie licząc Henryka Kondeusza, również pełnego zalet.
– Tych nie znam – odpowiedział gospodarz.
– Lecz ja ich znam – rzekł La Mole – i ponieważ przyjechałem do Henryka króla Nawarry, proszę cię, ażebyś go w mojej obecności nie obrażał.
Gospodarz, nie odpowiedziawszy nic La Mole’owi, dotknął z lekka swojej czapki i uniżenie spoglądając na hrabiego de Coconnas, powiedział:
– Więc będzie pan mówił z wielkim księciem Gwizjuszem? Jesteś pan bardzo szczęśliwy. I pan przyjechał jedynie na…
– Na co? – zapytał Coconnas.
– Na uroczystość – odpowiedział gospodarz z dziwnym uśmiechem.
– Powiedz: na uroczystości, gdyż Paryż, jak słyszałem, opływa w nie. Przynajmniej o niczym nie mówią tylko o balach, biesiadach, karuzelach. Hę! hucznie się bawią w Paryżu?
– Dotąd jeszcze nie bardzo, lecz sądzę, że będą się bawili.
– Jednak zaślubiny Jego Królewskiej Mości króla Nawarry ściągają mnóstwo osób do Paryża – odpowiedział La Mole.
– Mnóstwo hugenotów – odburknął La Hurière, lecz nagle poprawiając się, dodał: – Ah! przebaczcie, panowie, jesteście może protestantami.
– Ja protestantem?! – zawołał Coconnas – jestem katolikiem, równie dobrym jak nasz Ojciec Święty.
La Hurière zwrócił się z kolei do hrabiego de La Mole jakby z zapytaniem. Lecz La Mole czy nie zrozumiał jego spojrzenia, czy też osądził, że lepiej będzie nie odpowiadać na nie – dość, że milczał.
– Jeżeli, panie La Hurière, nie znasz Jego Królewskiej Mości króla Nawarry, może znasz pana admirała. Słyszałem, że on w łaskach jest u dworu, i ponieważ wspomniano mu już o mnie, chciałbym dowiedzieć się, gdzie też mieszka.
– Mieszkał przy ulicy de Bethisy, ot, tutaj, na prawo – odpowiedział gospodarz z wewnętrzną radością, która jednak odbiła się na jego twarzy.
– Jak to, mieszkał! – zapytał La Mole – czy się przeprowadził?
– Tak, na tamten świat.
– Co to znaczy? – wrzasnęli razem La Mole i Coconnas – admirał wyprowadził się na tamten świat?!
– Jak to, panie de Coconnas – mówił gospodarz ze złośliwym uśmiechem – pan należysz do stronnictwa księcia Gwizjusza i nic o tym nie wiesz?
– Czego nie wiem?
– Że onegdaj, gdy admirał przechodził ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, koło domu kanonika Piotra Pille, postrzelono go z rusznicy.
– I zabito! – krzyknął La Mole.
– Nie, wystrzał strzaskał mu tylko ramię i urwał dwa palce, lecz spodziewają się, że kule były zatrute.
– Jak to, nędzniku! – zawołał La Mole – spodziewają się?!
– Chciałem powiedzieć, zdaje się, że były zatrute – odparł gospodarz – nie kłóćmy się o jeden wyraz; omyliłem się.
I La Hurière, obróciwszy się tyłem do La Mole’a, z szyderczym grymasem pokazał język hrabiemu de Coconnas, znacząco na niego spojrzawszy.
– Czy być może? – zapytał Coconnas, promieniejąc z radości.
– Czy być może! – szepnął La Mole z bolesnym osłupieniem.
– Tak, jak już miałem honor panom powiedzieć – odrzekł gospodarz.
– W takim razie – rzekł La Mole – idę do Luwru, nie tracąc ani chwili. Nie wiem tylko, czy znajdę tam króla Henryka.
– Bez wątpienia, wszakże tam mieszka.
– I ja idę do Luwru – powiedział Coconnas. – Czy zastanę tam księcia Gwizjusza?
– Zapewne, gdyż przed chwilą widziałem go przechodzącego tędy ze swoją szlachtą.
– A więc pójdźmy, panie de Coconnas – rzekł La Mole.
– Służę panu – powiedział Coconnas.
– A kolacja, panowie? – zapytał La Hurière.
– A!… ja może będę wieczerzał u króla Nawarry – powiedział La Mole.
– A ja u księcia Gwizjusza – dodał Coconnas.
– Ja zaś – rzekł gospodarz, odprowadzając wzrokiem swych gości, którzy udali się w stronę Luwru – pójdę wyczyścić szyszak, przygotować rusznicę i wyostrzyć halabardę. Nie wiadomo bowiem, co się może wydarzyć.