- W empik go
Królowa myszek i inne baśnie - ebook
Królowa myszek i inne baśnie - ebook
Elwira Korotyńska (1864-1943) W okresie międzywojennym była autorką wielu książek dla dzieci i młodzieży (bajek, baśni, wierszyków, powiastek i opowiadań, skrótów popularnych powieści oraz utworów dramatycznych, głównie jednoaktowych komedyjek). Mniejsza ich część wydawana była dość starannie, jednak większość zwykle wychodziła w bardzo tandetnym wydaniu, ubogich seriach małych zeszytów publikowanych przez wydawnictwo „Księgarnia Popularna”. Były to przeważnie serie krótkich powiastek i przeróbek znanych bajek. Autorami większości tych utworów była właśnie Elwira Korotyńska. W związku z ich słabą jakością edytorską działalność tego wydawnictwa była ostro krytykowana przez ówczesnych publicystów. Należy jednak dodać, że były one tanie i popularne, zwłaszcza wśród ludzi niezamożnych, których nie stać było na droższe pozycje. W związku z czym upowszechniały czytelnictwo wśród mas i krzewiły kulturę i wiedzę w popularnej formie (za Wikipedią). Niniejszy zbiorek zawiera następujące utwory: Królowa myszek. Krawczyk królem. Joasia i król. Miłość matki. Mały zuch. Łakomy Stach. Mądry Miluś. Mała artystka. Rozbrykany koziołek. Ciekawy Władek. Ślicznotka. Trzej królewicze. W zaklętym lesie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-172-4 |
Rozmiar pliku: | 107 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baśń fantastyczna
Przed dawnemi laty był król bardzo potężny i sprawiedliwy. Miał pałace i ogrody wspaniałe i cudne oranżerje i parki.
Pałac miał złociste dachy, kryształowe okna, malachitem wykładane ściany. Posadzka była mozajkowa, a drzwi kute ze srebra z brylantowemi klamkami.
Pięknie było tutaj, tak pięknie, że ze wszystkich stron świata przyjeżdżali tu ludzie, aby ujrzeć te cuda.
A król mądry i dobry pokazywał wszystkim wielkie swe skarby, a ubogim udzielał z nich pomocy.
Miał żonę jak kwiat cudną i jak one tak niewinną i czystą.
Miała włosy złociste i oczy chabrowe i cudną białość lilji. Gdy przechodziła przez ogród, lilje i róże, jej siostrzyce, podnosiły główki i witały ją wonią swą i szmerem swych płatków.
A strumyczek niedaleko szemrzący szeptał cicho falami swojemi:
Jesteś z pośród kwiatów najpiękniejsza!...
Król kochał bardzo żonę, a gdy mu urodziła śliczną córeczkę, rozmiłował się w niej jeszcze bardziej.
Dziewczynka była jak matka piękną. Zachwycali się nią wszyscy, każdy przyznawał, że podobnie pięknej nie było w całym kraju.
Król, gdy ją zobaczył w złotej kołysce, przykrytej muślinem w srebrne haftowanym kwiaty, naprzód, patrzał z zachwytem, później począł tańczyć z radości, a z nim tańczył orszak cały sług, urzędników i służebnic.
Jedna tylko królowa, matka cudnego dziecięcia, nie podzielała tej ogólnej radości.
Przygnębiona i smutna nie spuszczała oczu z dzieciny, przykazując służebnym i damom dworskim, aby jej nie porzucały nawet na chwilę.
Dziwili się wszyscy, coby to znaczyć miało, tembardziej, że damy dworskie pilnujące dziewczynki trzymały wciąż na rękach duże, żarłoczne koty. A dam było aż sześć, którym pieczę nad królewną poruczono.
Dziwili się wszyscy, ale nie śmieli pytać królowej, boć ona tylko jedna mogła o przyczynie tych starań koło nowonarodzonej powiedzieć.
I pewnego razu powiedziała... Prosiła tylko, aby nikt o tem prócz paru zaufanych nie dowiedział się, a przedewszystkiem król, przed którym wciąż będzie musiała ukrywać, aby się nie martwił, iż jest tych ostrożności przyczyną.
Raz, opowiadała królowa, zebrało się wiele, wiele gości. Król wyprawił polowanie, na które przybyła cała okolica i rycerze z poblizkich krajów. Puszcze bowiem należące do króla są ogromne i nieprzebyte, zwierząt moc, dzików, a nawet żubrów niezliczone masy.
Król był nad miarę szczęśliwy, lubił polowanie, a tembardziej w tak licznem i miłem towarzystwie. Chciał ugościć należycie i z przepychem myśliwych, z nim na łowy wybierających się i dlatego zaszedł przed wyjazdem w knieje, do swej złotowłosej żony i rzekł.
– Polowanie nasze będzie nadzwyczajne, wytropiliśmy bowiem całe gniazda żubrów i jeleni... Przebędziemy w puszczy czas dłuższy, to też, gdy powrócimy, chcielibyśmy zasiąść do uczty najwspanialszej, jaka być tylko może, Najwyszukańsze potrawy, najprzedniejsze wina i różne napoje stać muszą na naszym stole.
Stoły ustawić należy i na dziedzińcu zamkowym, tam, gdzie dęby osłaniać będą jedzących i gdzie zapach rozkwitających lip wonią powietrze napełnia. Niech każdy, kto chce spożyć królewską biesiadę – przychodzi i ze srebrnych zajada talerzy... Wszyscy ubodzy naszego królestwa, niech wiedzą, jak król jest wspaniałomyślny i hojny...
Ale przedewszystkiem, żono moja ukochana, niech na stole naszym w zamkowej komnacie będzie dużo, dużo tłustych pasztetów, nie żałuj słoniny, za którą przepadam ja i moi goście... To ze wszystkiego najsmaczniejsze i dlatego sama zrób to, królowo, aby było i smaczne i w obfitości...
Ucałował król żonę i wyjechał na łowy... A królowa zabrała się zaraz do roboty... Włożyła duży fartuch jedwabny, zawinęła rękawy po łokcie i zaczęła krajać słoninę do pasztetów. Służebne pomagały jej w robocie, to podając potrzebne naczynia, to przynosząc całe płaty słoniny ze spiżarni.
Zabolały już rączki królowej od tego ciągłego krajania, gdy naraz słyszy głosik jakiś żałosny:
– Siostro moja, złotowłosa królowo, daj mi kawałek słoniny, głodnam bardzo, a i moi braciszkowie i moje dziadki, również głodem mrą w norze...
Jam królowa myszek, patrz, oto ten płaszcz purpurowy, jaki mam na sobie, jest właśnie oznaką mojej godności... Jam królowa, jak i ty, pozwól mi więc zakosztować królewskiej słoninki. Królowa nie broniła jej jeść ile się spodoba, boć jedna mała myszka niewielką przyczyniłaby krzywdę.
Ale naraz, gdy królowa najmniej się tego spodziewała, myszka zapiszczała przeraźliwie, zasyczała jak żmijka i na to wołanie nadbiegła cała gromada myszy, był nawet i szczurek, jej kuzyn z blizkiego pokrewieństwa i szczurkowa, jego poważna małżonka...
Rzuciło się to wszystko na słoninę i pomimo próśb, a nawet płaczu królowej obronić się przed tą wygłodzoną rzeszą nie było można.
Znikła ze stołu słonina, w spiżarni nie było już zapasów, jechać o mil kilkanaście po kupno tego przysmaku nie było czasu, pasztetów więc zrobiono mało, a przytem były przerażająco chude, nie takie, jakie król lubił...
Patrzała z rozpaczą na wylizujących jeszcze resztki dziadka i babcię, córeczkę i Gryzkę służebnicę mysiej królowej, na jej płaszcz z czerwonego łachmana, wyrzuconego kiedyś przez służbę do śmietnika, wreszcie na jej ogonek wysuwający się z pod purpury, i zdawało się jej, że to sen przykry jakiś, że to wszystko nieprawda...
Gdy zmartwiała nieszczęściem przyszła do przytomności, nie było już mysiej rodziny, ale też i słoninki nie było...
Załamała białe rączki i z przestrachem nasłuchiwała, czy król nie jedzie...
Ledwie wykończono pieczenie, smażenie i gotowanie, zagrały trąby myśliwskie, zahuczały rogi i zdaleka słyszeć było tryumfalne okrzyki myśliwych.
Zrozumiała biedna królowa, że to mąż jej powraca z wyprawy i czemprędzej stawiać wina i owoce na rozpoczęcie uczty kazała. Zaklaskała w rączki, aby trębacz na wieży powitalny hymn zwycięzki zagrał, aby wszyscy wznosili na cześć króla okrzyki...
Zobaczyła bowiem przez okno, że żubra ogromnego przed królewskim rumakiem niosą, że włożono nań oznakę zabicia przez króla.
Ach, te myszki, te myszki! gdyby nie one, jakżeż cieszyłby się król z dobrze zrobionego przysmaku, jak zajadałby po takim trudzie!...
Zajechali nareszcie do zamku. Służba zdejmowała z króla i rycerzy broń już niepotrzebną i wieszała w zbrojowni, oczyszczała z kurzu odzienie i obuwie i podawała orzeźwiające napoje...
Król był bardzo wesół i szczęśliwy, zabił ogromnego żubra i kilka jeleni, nie zdarzył się przytem, jak to bywa podczas polowań, żaden nieszczęśliwy wypadek. Wszyscy powrócili zdrowi i nieuszkodzeni...
Apetyt miał ogromny i nie dziw, bo napracował się należycie, to też zasiadł do zastawionej uczty natychmiast i zabrał się wraz z otaczającymi dworzanami do jedzenia.
Smakowało wszystko, bo wszystko przyrządzone było wyśmienicie przez najsławniejszego w kraju kucharza, ale gdy ukazał się pasztet przez królowę przygotowany... zbladł król, widząc jego objętość.
– A toć zjadłbym go sam – myślał król – taki mały, choć prosiłem królowej, aby był bardzo duży i bardzo tłusty... Tyle osób na jeden mały pasztet!...
Ukrajał kawał, bierze do ust i naraz odkłada na talerz... Co to jest? czego tu brakuje?
Ach! wiem, wiem, zamało jest słoniny...
Na nic pasztet, na nic!
I zemdlony pada na królewski fotel, wywołując przerażenie i grozę...
Biegną wszyscy do ukochanego króla, cucą go, wlewają otrzeźwiające środki, a gdy przychodzi do przytomności, zapytują, coby go tak przejęło?..
Król żali się, że pasztet za chudy, że tak prosił swą żonę, aby sama swemi rączkami przyrządziła mu ten przysmak, a tymczasem chudy jest i niesmaczny.
Królowa podeszła do króla i opowiedziała mu o tem, jakto myszki wyjadły jej słoninę, jak królowa myszy sprowadziła swoich kuzynów, kuzynki, ciotki i dzieci i jak obronić się od nich nie mogła...
Gdy skończyła opowiadanie, padła jak kwiat złamany na posadzkę, omdlała ze wzruszenia i żalu, że ukochanemu swemu mężowi nie mogła dać należycie przyrządzonej potrawy.
Zaniesiono ją do jej komnaty, ocucono i ułożono na łóżku, aby po wstrząśnieniach moralnych całego dnia wypoczęła i pozostawiono z damami dworu i służebnemi.
Król zaś oburzony do głębi na mysią gromadę, która mu wyjadła słoninkę, wnet rozkazał dworzanom, aby wytępili całą rodzinę z pod komina, aby ani jedna myszka, ani jeden szczur w zamku nie pozostał.
Wyruszyli dworzanie do komnat zamkowych, zastawili pułapki we wszystkich kątach, a w kuchni, umieścili największą ich ilość i najbardziej kunsztownie obmyślanych. Z takich pułapek nigdy żadna myszka ocalić się nie była w stanie.
Wyłowiono wszystkie myszy: panny i mężatki, wdowy i wdowców, córki i synów, babcie i wnuczęta, wszystko wystraszone, z ogonkami podwiniętemi siedziało, czekając smutnego losu.
Nie złapano tylko królowej myszek... Zamądra była na to, aby wpaść do samotrzasku... Wyszła z zamku, obleczona w kawał odgryzionego z surduta kucharza, czarnego sukna, na znak żałoby po rodzinie, ale odchodząc, zagroziła tak królowej:
– Potraciliście mi dzieci i wszystkich, których kochałam... Ale pamiętaj, królowo, że i twoje dziecię, które ci się w krótce narodzi, żyć długo nie będzie... Zagryzę je, tak jak wyście pomordowali moje dzieciny.
I na znak, że spełni to, co obiecuje, podniosła prawą łapkę do góry i patrząc mściwym wzrokiem na łzawą złotowłosą królowę – odeszła...
Gdy narodziło się dziecię, królowa otoczyła je damami dworskiemi, które trzymały na kolanach koty, aby były gotowe dziecka bronić, a i sama, o ile czas pozwalał, pilnowała swojej córeczki.
Ale trudno sen odpędzić. Razu pewnego usnęły pilnujące dziecko damy. Skorzystała z tego czatująca całą noc przy nich myszka i rzuciła się wnet na dziecko.
Szmer stąd powstały zbudził jedną z dam, narobiła straszliwego krzyku, przepędziła mysz i puściła za nią kota...
Kot złapał mścicielkę i zagryzł, ale zanim ją pożarł, odezwała się jeszcze głosem słabnącym:
– Pomściłam śmierć moich dzieci i całej mojej rodziny, zamieniłam królewnę w potwora.
Na te słowa podbiegła nieszczęśliwa królowa do kołyski i ze zgrozą krzyknąwszy, opuściła się przerażona na posadzkę.
Przybieżono do córki królewskiej i cóż ujrzano? Zamiast pięknej, różowej twarzyczki dziecka, zobaczono popielatej barwy pyszczek mysi, uszki porosłe były sierścią, usta sięgały do ucha... Nie uśmiechała się już do matki, jak dawniej, nie wyciągała rączek na jej zawołanie... Głucha na pieszczoty, brzydka jak potworek była wprost odrażającą...
Król kazał wnet zawołać swego łowczego i rozkazał:
– Masz do wyboru: albo wysokie dostojeństwa, albo śmierć...
Jeśli po latach czternastu przywrócisz królewnie urodę, zostaniesz wyniesiony na godność mego marszałka, jeśli ci się nie uda, zginiesz...
Łowczy odszedł od króla bez najmniejszej nadziei przywrócenia urody królewnej. Bo i skądże on wie, co może zmazać jej brzydotę, wszak nie jest czarodziejem ani też nie ma znajomości z czarownicami.
Przygotowany na to, że po kilkunastu latach umrze niewinnie, porządkował swe interesy, oswajając się coraz bardziej z myślą o śmierci.
Na kilka lat przed ostatecznym terminem przywrócenia urody, wyszedł na spacer do lasu i ujrzał małą omszoną chatkę na kurzej nóżce stojącą.
Wszedł do wnętrza i zobaczył starą, siwą babuleńkę, która się w te doń odezwała słowa:
– Szukasz, biedaku, sposobu ocalenia swego życia, wszak prawda? I straciłeś już pewno nadzieję... Ale ja ci coś poradzę. Jest bowiem ratunek dla ciebie, szukaj jeno cierpliwie...
W puszczy tej, którą widzisz przed sobą, mieszka astrolog, wyczyta on z gwiazd dolę królewny i tobie poradzi... Idź do niego natychmiast!.
Poszedł łowczy i radę taką otrzymał. Znajdź orzech kokosowy i człowieka, któryby zgryzł skorupę. Jądro zje królewna, a uroda jej przywróconą zostanie.
Znalazł orzech, ale gdzież szukać człowieka, który, jak mu dodał na odejściu astrolog, miał być nie golonym nigdy i obuwia przez życie całe nie używać.
Szukał, szukał, wreszcie stracił nadzieję... A tu dni kilka oddzielało go od terminu...
Wreszcie pewnego dnia usiadł znużony nad szemrzącym cicho strumykiem i..................................Krawczyk królem
Baśń fantastyczna
Był piękny letni poranek, słońce świeciło jasno, promieniami swemi dotykając okien ubogiego krawca, przy którem usadowił się on właśnie, krając zamówione dla kogoś ubranie.
W tym czasie przechodziła handlarka, wołając doniosłym głosem, że ma dobre konfitury do sprzedania.
Krawiec był w dobrym humorze i przy dobrym apetycie, zawołał więc przekupki, a kupiwszy od niej ćwierć funta przysmaku, posmarował nim kawałek chleba i nie mogąc jeść odrazu, położył go na krześle, wykończając pośpiesznie robotę.
Zapach konfitur przynęcił całą gromadkę much, które rzuciły się na chleb krawca, zapominając o zwyczajach towarzyskich, każących czekać zaproszenia.
– Hola! – wykrzyknął krawiec, przystępując do krzesła – nie zapraszałem was przecie... Ale muchy nie zrozumiały – przeciwnie, z większą jeszcze energją rzuciły się na chleb krawca, gotowe go zjeść natychmiast.
– Co to, to już zawiele! – rzekł krawiec – i złapawszy ścierkę uderzać nią zaczął na wszystkie strony, gdzie popadło.
Gdy się tem machaniem już znużył, spojrzał na podłogę i cóż ujrzał?
Oto siedm much, zabitych jego ręką, leżało bez życia i ruchu, parę zaś, widząc śmierć towarzyszek, umknęło przez otwarty lufcik na podwórze.
Ho! ho! a tom bohater! niczem rycerz średniowiecznych czasów!.. Siedmiu za jednem uderzeniem!
Nie, stanowczo nie będę już krawcem! Nie jestem takim sobkiem, aby korzystać samemu ze swej bohaterskiej odwagi i siły... Wszyscy wiedzieć muszą, kogo w swym kraju posiadają!
To mówiąc, wyciął krawiec z sukna pas szeroki, na którym wypisał zdanie: ˝Siedmiu od jednego uderzenia˝. Poczem włożył go na siebie, a zabrawszy kawałek sera do jednej kieszeni, a młodego wróbla do drugiej, puścił się w drogę.
Idąc ulicami, myślał jak go wszędzie podziwiać będą i z tego powodu biło mu serce gwałtownie i drżały nerwy, jak nie przymierzając, ogonek barani...
Droga, prowadząca do miasta, ciągnęła się wzdłuż olbrzymich skał i gór wysokich. Gdy dosiągnął wierzchołka jednej z gór, znalazł się niespodzianie wobec niezwykłej wielkości olbrzyma, który siedząc na trawie, przyjaźnie mu się przyglądał.
Odważny krawiec podszedł do niego i przemówił: – Dzień dobry, przyjacielu, masz tu piękny widok przed sobą... Co do mnie, zamiast siedzieć bezczynnie, wolę szukać przygód po świecie... Chodź ze mną, przyjacielu!
Olbrzym spojrzał z pogardą na młodego człowieka i zawołał ze złością:
– Jak śmiesz mówić coś podobnego? pyszałku! nędzne stworzenie!
– Wstrzymaj potok słów nierozsądnych! zawołał krawiec. – Spójrz wpierw na ten napis na moim pasie... powie ci on wyraźnie, z jakiego rodzaju człowiekiem masz tu do czynienia!..
Olbrzym wyczytał: ˝Siedmiu za jednem uderzeniem˝, i myśląc, że tu idzie o ludzi przez krawca zabitych, nabrał do niego szacunku i zaproponował mu zakład.
Wziął kamień u stóp jego leżący i ścisnąwszy go w dłoni, doprowadził do tego, że wytrysnęła z niego woda.
– Sprobuj to zrobić! – odezwał się do krawca – zobaczymy kto z nas silniejszy.
Krawiec wziął ser z kieszeni, ścisnął go w dłoni aż serwatka zeń wytrysnęła i zdziwił tem ogromnie olbrzyma.
– No, no, zobaczymy, czy wytrzymasz tę próbę – rzekł olbrzym – bardzo wątpię...
Przy tych słowach rzucił kamień w powietrze tak wysoko, że widać go wcale nie było.
Krawiec wyjął wróbla z kieszeni i podrzucił go w górę. Oswobodzony ptaszek puścił się czemprędzej w powietrze, aby nie być poraz drugi złapanym. Kamień po jakimś czasie spadł na murawę, ptak nie powrócił do swego wybawcy.
Krawiec wygrał zakład i tym razem.
– Cóż powiesz na to, olbrzymie? – zapytał krawczyk.
– Doskonale rzucasz, mój drogi – odrzekł olbrzym, ale zrobimy jeszcze jedną próbę... Chciałbym wiedzieć, czy potrafisz dźwigać ciężary.
I wyrwawszy dąb z korzeniem wziął go na plecy i niósł do zamierzonej mety.
Krawiec uczepił się zręcznie konaru niesionego drzewa i zawisłszy na nim niesiony był w ten sposób przez niewiedzącego o niczem olbrzyma.
Ciężar drzewa wymiarkowany był na jego siłę, ale waga ciała krawca przechodziła miarę sił wielkoluda.
Nie mogąc donieść drzewa do oznaczonej mety, olbrzym przystanął, rzucił dąb na ziemię, krawiec zeskoczył zręcznie, wołając:
– Cóżto? za ciężki dąbek dla pana?.. Nie myślałem, że tak mało masz siły!..
– Nie będę dźwigał! – odrzekł zmęczony wielkolud, chodźmy na wisieńki!..
I dosięgnąwszy najwyższej, obciążonej owocem gałęzi, podał ją spragnionemu krawcowi. Krawiec za mało miał siły, aby utrzymać podaną przez siebie gałąź, padł więc, gdy ją olbrzym upuścił, na drugą stronę ścieżki, szczęściem jednak wyszedł bez szwanku.
– Aha! takiś to mocny, że gałęzi utrzymać nie jesteś wstanie! – zaśmiał się olbrzym.
– Przeciwnie, siły mam dosyć, spostrzegłem tylko strzelców w bliskości strzelających, uciekłem więc na przeciwną stronę. Ciekawym, czy do skoku takiego jesteś zdolnym?..
Okazało się, że olbrzym nie mógł tego dokonać, za duży był i za ciężki. I tym razem więc wygrana była po stronie krawca.
Wtedy olbrzym powiedział:
– Ponieważ jesteś tak bardzo zręcznym i sprytnym, zapraszam cię do naszej siedziby, prześpisz się u nas i wypoczniesz.
Krawiec zgodził się chętnie i wszedł ze swym olbrzymem do jaskini, gdzie przy rozłożonem ognisku dwóch olbrzymów zajadało upieczone w całości jagnięta.
Na noc dał mu olbrzym usłane, bardzo duże łóżko, ale krawiec nie mogąc na niem usnąć, zeszedł z niego i ułożył się w kącie izby, gdzie usnął natychmiast.
O północy olbrzym wstał z posłania i dużym żelaznym drągiem rozbił łóżko w kawały, ciesząc się, że wraz z łóżkiem zabity został i krawiec. Nie chciał bowiem mieć tak sprytnego rywala.
Jakież było zdziwienie trzech okrutnych olbrzymów, gdy będąc w lesie ujrzeli zbliżającego się ku nim zdrowego i całego krawczyka.
Przerażeni widokiem zmartwychwstałego w ich sumieniu człowieka i zarazem przestraszeni napisem na jego pasie, iż zabija siedmiu za jednym zamachem, z całej siły uciekać poczęli.
Krawczyk puścił się w dalszą drogę, aż doszedł do wielkiego miasta, gdzie wznosiły się wieżyce królewskiego zamku.
Znużony położył się niedaleko od siedziby królewskiej i zasnął smacznie.
A tymczasem, przed uśpionym krawczykiem zbierały się tłumy ludzi, wyczytując z podziwem napis umieszczony na jego pasie.
– Ho! ho! siedmiu za jednym zamachem!.. Cóżto być musi za siłacz i za bohater!
Wyruszono do króla, opowiadając o uśpionym na granicy jego państwa człowieku i radząc, aby go przyjął do swojej armji.
Król wysłał po mniemanego rycerza, którego zbudzono i postawiono przed królem.
Wkrótce potem wcielono go do królewskiej armji i przeznaczono dlań wspaniałe apartamenty.
Ale oficerowie królewskiego dworu zazdrościli krawcowi dostojeństw, bali się również, iż człowiek, który zabija siedmiu za jednym zamachem prześcignie ich w zwycięstwach, zresztą i ich, gdyby się z nim posprzeczano, zabije.
Poszli więc do króla i poprosili go o dymisję, motywując ją tem, że z człowiekiem zabijającym siedmiu za jednym zamachem, żyć niebezpiecznie.
Zmartwił się król i postanowił pozbyć się krawczyka.
Wystawił go na próbę, podczas której mógł być zabity, sam bowiem nie odważył się odbierać mu życia, bojąc się jego męstwa.
Wysłał go więc do dwóch okrutnych olbrzymów, aby się z nimi potykał i rozprawił, dając mu do pomocy stu najdzielniejszych rycerzy.
Krawiec miał obiecaną jedyną córkę króla za żonę i połowę królestwa, jeśliby uwolnił kraj od tych bandytów.
Uszczęśliwiony taką obietnicą poszedł krawczyk do lasu, zostawiając na jego brzegu stu przydanych żołnierzy.
Przybywszy do miejsca, gdzie leżeli uśpieni olbrzymi, wlazł na drzewo i coraz to rzucając na nich kamykami, rozdraźnił ich do siebie do tego stopnia, że zerwali się do bójki, sądząc, że jeden drugiemu takie płatał figle i spać nie dawał.
Powyrywano drzewa, bijąc się niemi zawzięcie, szczęściem ominięto topolę, na której siedział nasz krawczyk, tarzano się po murawie, bito się i szarpano dotąd, dopóki dwa ciała martwe nie ułożyły się tuż pod drzewem, na którem ukrywał się nasz bohater.
Krawczyk zlazł z drzewa, zadał cios sztyletem obu zmarłym olbrzymom, aby powiedziano, że on ich zamordował i oddalił się do żołnierzy, mówiąc im o tem swojem zwycięstwie.
Nie chciano mu wierzyć, dopiero ujrzawszy martwe ciała olbrzymów, z podziwem nań spoglądać poczęli.
Król nie chciał dotrzymać danej krawcowi obietnicy, chciał się go koniecznie pozbyć.
Wystawił go więc znów na próbę.
Kazał iść do lasu i ujarzmić rumaka jednoroga, który dużo szkody wyrządził wszędzie, gdzie się tylko znajdował.
Dał mu znowu stu przybocznych rycerzy i obiecał córkę za żonę i połowę królestwa, jeśliby....................................Joasia i król
Powiastka
Za panowania króla Alfonsa V-go, Aragonia tworzyła zupełnie niezależne królestwo i rządzona była przez króla. O kilka mil od Saragossy, stolicy tego państewka, wgłębiona w góry znajdowała się chłopska chata.
Przed laty była ona ładniejsza i mniej zniszczona niż teraz. Obecnie, gdy umarł gospodarz, pozostała wdowa z dziewczynką, tak gorliwie zajęła się jej wychowaniem, że nie starczyło jej czasu na pilnowanie ogrodu, który dużo starań potrzebował.
Następstwem tego było, iż oliwki i migdały coraz mniejsze dawały zyski, winogron było mało, stada zmniejszały się, jednym słowem, brak uczuć się dawał.
Ale Joasia za to wychowana była wzorowo i w miarę jak dorastała stawała się wielką matki pomocą.
Doszedłszy do lat dziesięciu dziewczynka myślała i działała, jak dorosła. Cicho, bez szemrania, znosiła niedostatek, a jej wesołość i stały dobry humor były pociechą dla biednej matki. Joasia kochała prawdziwie matkę. Jej miłość nie zasadzała się na pocałunkach i obietnicach, lecz na czynach. Unikała tego, coby mogło zrobić przykrość jej matce, uprzedzała jej życzenia i osładzała troski.
Wzruszona kobieta dziękowała Bogu za tak dobre dziecko, błagając, aby ją za to błogosławił.
I tak żyły w spokoju i zgodzie matka z córką, nic nie naruszało ciszy i nie działo się nic innego, nad to, to, co było codzień.
Gdy naraz stało się coś niespodziewanego.
W lesie, w którym stała chatka było dużo zwierzyny. Były tam łanie, zające, króliki, jelenie, a wśród tych nieszkodliwych zwierząt żyły też i drapieżne, jak: niedźwiedzie, wilki, rysie i inne.
Mieszkańcy wiosek myśleli o wytrzebieniu drapieżców. Za mało ich było, a i broni palnej było niewiele. Ale za to panowie z miasta i z pałaców polowali nieraz na szkodników i dużo zjeżdżało się na polowanie z dworu królewskiego i z okolic. Król Alfons był nieustraszonym myśliwym i najmilszą dla niego rozrywką było polowanie na zwierzęta drapieżne, w szczególności na rysie, najbardziej z drapieżców niebezpieczne, które mają tę wyższość nad innymi zwierzętami, że potrafią wspiąć się na drzewo, jak koty i mają wygląd dużego kota. Pewnej nocy, gdy Joasia z matką spały spokojnie, nie słysząc trąb i wystrzałów w lesie, ktoś głośno zapukał do okna. Narazie, mocno uśpione nie słyszały stukania, tak, jak nie słyszały wystrzałów, a potem nagłej ciszy, jakby na zakończenie polowania. Głośniejsze uderzenie do okna obudziło obie i przeraziło, ktoś, jakby chciał dostać się do chatki.
– Czy słyszy mama? – zapytała córka.
– Słyszę – odpowiedziała matka – człowiek lub dzikie zwierzę stoi pod chatą.
Szmer i pukanie wzmagały się tak bezustannie, że odważna kobieta postanowiła zobaczyć, co się tam dzieje.
– Muszę zobaczyć co to za hałasy – powiedziała do Joasi, zapalając świecę i kierując się ku drzwiom chaty.
– Pewnie jest to dzikie stworzenie z lasu – dodała Joasia – idź i zajrzyj ostrożnie.
Sama, wyskoczyła z łóżka, uzbroiwszy się w żelazny pogrzebacz.
– Otwórzcie, w imię Boga! – odezwał się jakiś głos męski.
Nie dały dwa razy tego powtarzać.
– Prosimy, prosimy bardzo! – odpowiedziała gościnna wieśniaczka.
Na progu ukazał się ubrany po strzelecku myśliwy. Czymprędzej usiadł na jednej z ławek, mówiąc:
– Dziękuję za przyjęcie mnie, nie wiem, coby się ze mną stało, jeślibyście mnie nie wpuścili.
Nie pytając o nic matka z córką przyniosły na stół wszystko co było w ich posiadaniu, a więc: chleb razowy, ser, czosnek i cebulę, spożywane dużo w tym kraju i wodę.
Przybyły rozpoczął od wody, widocznie był bardzo spragniony. Po czym wytłumaczył gospodyni, dlaczego naruszył im spokój.
Był na dużym polowaniu, stracił z oczu swych towarzyszy, uganiając się za rysiem, przy czym koń padł w drodze, zraniony przez dzikie zwierzę, a on sam, zmęczony i nie mogąc znaleźć swych kolegów myśliwych był w położeniu rozpaczliwym. Był to człowiek młody ubrany, jak i wszyscy strzelcy, pełen godności i uprzejmości jednocześnie w rozmowie z dwiema wieśniaczkami. Znać było wyższe pochodzenie i kulturę.
Przenocowawszy w nędznej chatce na podłodze, z głową o ścianę opartą, wypił mleka koziego i dziękując za gościnę sięgnął do kieszeni, aby wynagrodzić.
Ale matka i córka ani słyszeć nie chciały o zapłacie za tak nędzne przyjęcie i niewygody.
– A więc dobrze – odparł wzruszony taką szlachetnością pod ubogim dachem, gdzie wszystko świadczyło o ciężkiej biedzie mieszkańców – pozostanę więc waszym dłużnikiem. To mówiąc ucałował Joasię, uścisnął rękę jej matki i wyszedł, kierując się ku Saragossie.
Zaledwie znikł im z oczu, spostrzegły na stole pierścień złoty z kosztownym kamieniem, pozostawiony przez wdzięcznego nieznajomego.
Minął rok, nic nie zmieniło się w życiu matki i córki, to jedno chyba, że bieda była coraz większa, susza wyniszczyła wino i ryż, ciężko więc było żyć.
Wskutek niedostatku i zmartwień zachorowała matka Joasi.
Dziewczynka pracowała w domu i ogrodzie, o ile sił starczyło.
Matka była wzorowo pielęgnowana, ale jakoś nie powracała do zdrowia – brakowało jej rzeczy posilnych, za drogich dla biednych ludzi i brak było środków na leczenie.
Za ostatnie pieniądze sprowadziła Joasia doktora, ten zapisał dużo lekarstw i zalecił dobrze odkarmiać wyczerpany organizm matki.
Skąd wziąć na to? Josia postanowiła pójść do miasta i sprzedać pozostawiony przez nieznajomego pierścień.
Postanowiały go nie nie sprzedawać, ale cóż począć? Trzeba matkę ratować. Jubiler chyba każdy to kupi.
Zaopatrzywszy matkę w pożywienie i wszystko, co dla chorej było potrzebne, ubrała się w najlepsze ubranie i wyszła.
Miała dużo drogi przed sobą, ale nie zwracała na to uwagi. Aby ratować tę najdroższą istotę na ziemi i dla niej zdobyć pieniądze. W drodze odpoczywała parę razy przez chwilę, a pożywiała się tylko owocami i wodą.
Przybywszy do miasta rozglądać się zaczęła w poszukiwaniu jakiego sklepu jubilerskiego. Nie spostrzegła narazie żadnego, ale ujrzała w głębi muru jednego z domów statuę Matki Bożej ustrojoną kwieciem. Musiała być bardzo czczona przez mieszkańców, gdyż paliło się przed nią kilka gromnic woskowych.
Wychowana pobożnie Joasia uklękła i zaczęła się modlić żarliwie.
Dużo miała próśb do Madonny. Błagała o zdrowie matki, o powodzenie, żeby nie musiała ta dobra kobieta tak ciężko pracować, wreszcie westchnęła i za tym nieznanym, który zostawił pierścień, pewnie wielkiej wartości, za który będzie mogła ratować swą matkę. Oby tylko udało się sprzedać!
I zatopiona w modlitwie nie widziała niczego i nikogo prócz Madonny, łaskawie na nią spoglądającej.
Nie zauważyła też jakiegoś przechodnia, który chociaż skromnie, jak i inni ubrany, ruchy miał wielkopańskie i wygląd szlachetny.
Tymczasem pan ów przechodząc, spostrzegł modlącą się dziewczynkę a przyjrzawszy się zdaleka jej twarzyczce, zatrzymał się, myśląc, skąd zna tę zamodloną istotkę.
W parę minut potem widocznie sobie przypomniał, gdyż uśmiechnął się do siebie i zbliżywszy się po cichu do dziewczynki włożył rulon złota do torebki z tyłu żakiecika umieszczonej, w formie naszej kieszeni. W ten sposób noszą torebki w Hiszpanii.
Zrobiwszy to, usunął się dyskretnie, z uśmiechem, od modlącej się, obserwując ją zdaleka i przechadzając się ponownie koło statui Madonny.
Sądził, iż uda mu się uniknąć jej podziękowań, gdy naraz okrzyki radosne, nieopisany hałas wyrwały Joasię z zadumy.
Posłyszała zdziwiona głosy wielu ludzi, wołające z zapałem: Niech żyje nasz dobry król! Niech żyje król Alfons!
Uniosła się z klęczek zaciekawiona, nie znała bowiem króla, gdy naraz uczuła ciężar jakiś w torebce.
Cóż było za zdumienie, gdy wyjęła z niej rulon złota.
Narazie zrozumiała, że to cud, że Madonna włożyła jej to bogactwo, ale postąpiwszy parę kroków..............................................