- nowość
- promocja
- W empik go
Królowa Rabarbaru. - ebook
Królowa Rabarbaru. - ebook
Subtelna, optymistyczna opowieść o rozstaniu i poszukiwaniu nowego życia. Historia przedstawiona jest w lekki, senny sposób, pełen metafor, które pobudzają wyobraźnię. „Królową Rabarbaru” przenika optymizm autorki, udzielający się czytającym. Powieść jest zachętą do refleksji, a jednocześnie daje nadzieję na lepsze jutro. Bohaterką jest Rostomiła, prowadząca całą narrację, a książka jest jednocześnie intymnym portretem psychologicznym jak i powieścią przygodową z elementami realizmu magicznego. Intrygujący jest też opis lokalnej społeczności małego miasteczka, zwyczajów i plotek. Z jednej strony, powieść porusza uniwersalne tematy, takie jak: samotność, poszukiwanie sensu życia, relacje międzyludzkie, kryzys tożsamości, miłość, co czyni ją bliską każdemu. Z drugiej strony, niekonwencjonalny styl narracji, połączenie realizmu z elementami fantastycznymi, sprawiają, że "Królowa Rabarbaru" wykracza poza utarte schematy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397397200 |
Rozmiar pliku: | 230 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie było drżenia, nie było niepokoju w ściśniętym żołądku, nie było niewyraźnego zawrotu głowy, lecz pewność, że wiem, dokąd prowadzi ścieżka. Szłam nią tak, jak robiłam to tysiąc razy przedtem, znałam każdy kamyk. No, może niezupełnie każdy, było jednak duże prawdopodobieństwo, że wiem o tej ścieżce więcej niż inni, od skrzypienia furtki zaczynając. Tak, przygotowałam się na wszystko. Oczywiście przesadziłam, nie było takiej potrzeby. Prawie.
*
„ Wszystko może się zdarzyć zawsze” to nie to samo co: „Zawsze może zdarzyć się wszystko”, prawda? Och, trochę też zależy od tego, czy Zawsze i Wszystko traktujemy dużą literą. Moja historia, ta, którą teraz powoli odwijam jak cukierek z kolorowego papierka, zaczyna się i kończy tym, że mówię:
— Mogę przeżyć. Mogę przeżyć dużo, ale niektórych rzeczy absolutnie nie!
— Których niektórych? — padło pytanie zadane obojętnym tonem, głosem „z daleka”.
— Których… — powtórzyłam bezmyślnie, próbując przypomnieć sobie Wszystko. — “Jak to których?” pomyślałam nagle oburzona pytaniem, po czym cichutko, bez buntu odpłynęłam sobie w głąb. Być może straciłam przytomność albo wpadłam w dziwny rodzaj omdlenia, nie wiem. Nie było mnie. Wystarczająco długo.
Przebywałam tam, skąd natrętnie kazano mi wracać, w miejscu, w którym i tak nie dałoby się przebywać wiecznie. Choćby dlatego, że od dawna ponoć nie istniało. Dla mnie akurat, jako zauważalnie istniejące w czasie i przestrzeni, było źródłem kilku ważnych doznań. Dzięki nim wsiadłam na osobistą, niewidzialną karuzelę i rozpoczęłam pierwsze przezroczyste okrążenie. Ech, życie… cały park rozrywek, z których tylko niektóre są przezroczyste.
Na tej karuzeli, w trakcie pierwszego okrążenia przeczułam Wszystko, traktowane przeze mnie od tego czasu z dużej litery. Mam szacunek do Wszystkiego, jak do imion ludzi, nazw miast, państw i tak dalej. Ale ono oznacza tylko tyle, ile oznacza, nic więcej. I jest ograniczone, w przeciwieństwie do żywiołu, jakim jest istnienie. Wszystko trwa, a życie płynie, przechodzi ze stanu w stan, czy tego chcemy, czy nie chcemy. Ja nie chciałam.
Choć nie mam skłonności do egzaltacji, choć sposób, w jaki mówię i myślę jest zwyczajny, podejrzewałam, że przeczuję to, co dla mnie będzie najważniejsze. Byłam pewna, że jeśli coś takiego się pojawi, będę o tym wiedziała raczej prędzej niż później. Wsiadłam na karuzelę, krystalicznie zadowolona z siebie, lądowanie było nie lada niespodzianką. Wynikającą z okoliczności startu, rzecz jasna.
A wracając do wypowiedzianego już słowa „których” — zapukało ono do mnie od środka, więc cieszę się, że jednak wtedy wylądowałam. Może nie w najlepszym stylu… chociaż nie, nie, w sumie całkiem było ładnie. Dobrze się bawię, ilekroć przypominam sobie moment, w którym opuszczam tamtą siebie, i trochę smucę, bo każde zapamiętane opuszczenie boli.
Teraz, ponaglana cierpliwym poklepywaniem po policzku, wracałam stamtąd niechętnie, lecz spokojnie. Jak zwykle policzek wydawał mi się czerwony i gorący, i parzył cudzą dłoń, a usta miałam zimne, suche, lekko fioletowe. Same pozory, wcale nie byłam rumiana.
— Nareszcie — stwierdzono głośno, bardzo głośno, za głośno i za blisko, co niespodziewanie mnie wkurzyło. Nareszcie, co? Więc dobrze, mogę w końcu powiedzieć, co się wydarzyło, odwinąć z papierka tamtą siebie, cukierkowy klejnot mojego własnego początku. Tylko niech się przestaną nade mną pochylać! Zresztą, dlaczego mieliby nie wiedzieć, jak było (tak i teraz, i na wieki wieków… hi, hi). Co było początkiem ich początku poniekąd? Postanowiłam przyjrzeć się zgromadzeniu. Tak, są prawie wszyscy, pomyślałam, słuchając głosów, ta chwila to tylko wynik tego, co się wydarzyło. Nic strasznego.
Otworzyłam oczy. Rzeczywiście byli wszyscy. Dużo czasu zajęło mi kontemplowanie widoku na ścieżkę, analizowałam go z pozycji leżącej. Przedziwny! Podziwiałam też rozłożyste, niskie krzaki rabarbaru i krzewy forsycji w oddali. Ktoś hodował tu również żonkile i rachityczne porosty. Chwyciłam podaną dłoń, którą rozpoznałam bez trudu. Daleka byłam od jednoznacznych wzruszeń, ale ucieszyłam się, że wciąż jest silnym mężczyzną, co dawało mi przynajmniej tę pewność, że nie przewrócę się ponownie. I przeżyję — to też przeżyję.
Uśmiechnęłam się do siebie, a potem do kilku sympatycznych osób, patrzących na mnie z niejaką troską.
— Jest mi niedobrze — mruknęłam, starając się nie otwierać zesztywniałych ust, żeby nie pękły.
— To się wyrzygaj — wysoka, chuda kobieta należała do osób wyjątkowo bezpośrednich. Do dziś nie pozbyłam się wrażenia, że mnie nie lubi, chociaż lubiłam ją nawet w chwili, gdy było mi niedobrze. Ta kobieta wcale nie była ciekawa, co mam do powiedzenia — a może była? W każdym razie wiedziała chyba inaczej niż ja, ale mniej więcej to samo. Skoro więc powiedziała, że lepiej się wyrzygać, powinnam wziąć to pod uwagę.
Mężczyźnie, który mi przed chwilą podał rękę, też właściwie nie musiałam nic opowiadać. Powinien już był chyba poznać mój punkt siedzenia na karuzeli. Nawet niewidzialnej.
Przyjechałam tu, bo z całą pewnością niektórzy pochylający się powinni mnie wysłuchać. Oczekiwali ode mnie opowieści, po to przybyli.
Goście, goście tacy jak kiedyś, pomyślałam i zamknęłam oczy. Poczułam w żołądku silny skurcz, naprawdę. Starałam się uśmiechnąć do chudej kobiety, która dla dodania mi odwagi głaskała mnie po brzuchu, coraz silniej. Szczerze nienawidzę rzygania, ale trudno, pozwoliłam jej przekręcić mi kiszki, a potem jakoś samo poszło:1.
Początek należy do czasów, gdy — rzecz jasna — byłam kimś innym. Mieszkałam w Miasteczku, pomiędzy innymi miasteczkami. Moje Miasteczko zawsze wyglądało na wyludnione, choć podobno, kiedy jeszcze działała Fabryka, przebywało tu mnóstwo ludzi. Głównie na przedmieściu. W fabryce były nocne zmiany i to sprawiało, że wokół niedużych, dwupiętrowych, brzydkich domów wrzało życie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszędzie słychać było krzyki, nawoływania, trwała nieustanna bieganina, a poza tym — kwiatki, rabatki, sklepiki, plotki przy płotach, mężczyźni przy karczmach, dzieci przy okazji, do tego psy oraz bardzo popularne wówczas króliki. Króliki hodowało się w niewielkich ogródkach, przy pomocy długich rzędów małych klatek. Na pasztet. Czasy Fabryczne to czasy naturalnych, podmiejskich mięsożerców! Ich dzieci często wyprowadzały króliki na spacer po trawie i mówiły do nich jak do dzieci. A potem wszystko zamarło.
Dziś mieszkają tu starzy ludzie bez królików, na emeryturach, odzwyczajeni od spania, próbujący odzwyczaić się od mięsa. A w ogródkach prawie nic nie rośnie. Zaniedbano kwiaty, sałaty i drzewka owocowe, wszystko można kupić w supermarkecie. Po ulicach prawie nikt nie biega, tu się teraz spaceruje i to powoli. Jest cicho, spokojnie, choć wieczorem w ciemniejszych zaułkach duchy straszą przechodniów, a pijani staruszkowie chętnie wdają się z nimi w awantury.
Niewiele osób pamięta Czasy Fabryczne. Może i dobrze?
Ja nie pamiętam. Przybyłam tu po czasie.
Ale było w Miasteczku sporo miejsc godnych uwagi: mały teatr impresaryjny (sam Impresario to nadęty buc, lecz uroczy), były szkoły, jedna nawet półwyższa, więc młodzież wciąż organizowała różne spotkania, akcje i temu podobne malutkie wydarzenia. Był stary i tajemniczy kościół oraz drewniana cerkiew, cicha jak dom kogoś, kto dawno wyjechał. Było boisko do wszystkiego, basen, remiza, ratusz, park, przychodnia — wszystko, wszystko, czego potrzebowali mieszkańcy. A jeżeli akurat czegoś nie było, nikt się tym nie martwił, znajdowano coś w zamian. Tylko do sądu jeździło się po sąsiedzku i nikt nie uważał, że jest niewygodnie. Sąd w Miasteczku? Po co? Na duchy? Z tych duchów śmiano się chętnie, bo było wiadomo, że najstraszniejszym duchem jest jeden niezrównoważony cieśla, który po alkoholu bywał koszmarnie hałaśliwy. Pracował jako stróż, ale był cieślą i na lewo produkował popularne wśród studentów małe stołki i półki na książki. Było też kilku wyrostków terroryzujących kilka ulic. Radzono sobie z nimi jednak przy pomocy podmiasteczkowej Szeptuchy i jej nieeleganckich zaklęć. Oni odpowiadali swoimi zaklęciami i wychodziło się na zero. Najczęściej. Ksiądz gromił cały ten proceder z ambony, ale prywatnie uważał za nieszkodliwy. Nigdy nie przyłapano wyrostków na gorącym uczynku, bo Miasteczko miało tylko pół posterunku, na którym czuwał półpolicjant. Nieustannie odgrażał się, że zaraz wezwie z miasta posiłki, ale szybko o tym zapominał i ze zdenerwowania, jeszcze przed kolacją, zjadał kanapkę przyszykowaną przez żonę. Wkrótce był głodny i zły, i w ogóle nie zwracał uwagi na to, co się dzieje. Czekał tylko na koniec dyżuru, żeby coś w domu przekąsić.
Kilku wyrostków zresztą szybko dorastało, stawali się ambitni i wyjeżdżali na podbój miasta. Zostawiali po sobie kilku malutkich, którzy znowuż sobie rośli…
— Niech im będzie — mówiły panie w sklepie. — I niech im kaktusy powyrastają, jeżeli kogoś krzywdzą — odgrażały — najlepiej tam, tam, hi, hi, hi — dodawały, jeżeli były w dobrych humorach. Matki wyrostków tym się różniły od innych pań, że były mniej skore do żartów.
Szczególna bezludność Miasteczka miała urok, któremu szybko uległam. Ten świat był taki, jak chciałam.
Zatem mieszkałam sobie miło niedaleko centrum, w domu z dużym ogrodem, w towarzystwie męża, trochę dziwnej Gosposi, Kota Papuasa i sezonowych gości, do których miałam wielką słabość. Mąż, człowiek nieziemskiej cierpliwości, wydawał gazetę, która świetnie się sprzedawała w samym Miasteczku i okolicy. Był uważany za człowieka poważnego. Słusznie! Ja zaś byłam niepoważnym dodatkiem do człowieka poważnego. Słusznie! Po stokroć słusznie! Aptekarzowa, z którą się przyjaźniłam i która flirtowała z doktorem Agatonem z przychodni, twierdziła jednak, że nie ma osoby, która by sprawy niepoważne traktowała z większą powagą niż ja. Także słusznie!
Dziwna Gosposia zaś miała zwyczaj rzucania we mnie ścierką, gdy tylko wchodziłam do kuchni. Podejrzewałam, że myślała podobnie jak Aptekarzowa. Gosposia dostawała wolne weekendy, żebym miała spokój, z czego się wcale nie cieszyła. Jak już wspominałam, była naprawdę dziwna. W ogóle z Gosposią rzecz się miała dla mnie niejasno, ale wtedy całkiem inaczej to widziałam. Ja byłam panią domu, a ona była panującym w nim porządkiem. No to kto był ważniejszy? Zresztą tak naprawdę najważniejszy był mój mąż, przynajmniej dla mnie, przez tę jego cierpliwość do mnie i w ogóle.
Było tak: Miasteczko, ja, mąż i sezon na gości, trwający przez cały rok — ŻYCIE!
*
Moja skłonność do gości polegała na tym, że chętnie zapraszałam do nas ludzi, którzy wydali mi się szczególnie interesujący. Właściwie nie miałam zajęć innych niż przyjmowanie gości. Praca w gazecie męża męczyła mnie. Nawet próbowałam parę razy, lecz w tej roli wydawałam się sama sobie wyjątkowo nie na miejscu, fałszywa. Czułam się fatalnie pod czułym okiem męża, na obcym terenie. A kiedy miał nieczułe oko — było jeszcze gorzej.
Poza tym mogłam przecież przyjmować mnóstwo życiowych ról, w których nie było fałszu. Rola żony mi odpowiadała. O nasz dom dbała raczej dziwna, lecz odpowiedzialna Gosposia, ja zaś dbałam o nasze uczucia. Byłam dobrą, miłą, wyrozumiałą żoną. No, kapryśną czasem, ale tak rozkosznie. Ze szczerą pasją zajmowałam się przyjmowaniem gości, jasne? To zajęcie poszerzało moje horyzonty, wzbogacało mnie, uczyło życia, jak się okazało — także cudzego. I ludzi mnie uczyło, co było — jak się także okazało — nie całkiem do nauczenia. W każdym razie goście byli moim życiowym wyzwaniem, a ja lubię wyzwania.
Czasami traktowałam gości jak zagadkę, rebus, którego rozwiązanie przypadło właśnie mnie. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Ale mąż tego nie rozumiał. Kiedy chciał mi dokuczyć, zauważał jakby mimochodem:
— Kochanie, znów ktoś obcy chodzi po domu, wiesz? Może to złodziej, co? — zaglądał mi w oczy z bardzo bliska.
— Nie złodziej — mówiłam spokojnie, starając się zrobić krok w tył, żeby widzieć męża wyraźnie. — Czy zapomniałam ci powiedzieć, że zaprosiłam pana malarza z córką!? Są naprawdę niezwykli i tacy mili.
— Ależ on jest przede wszystkim taaaki wielki! Trudno wyminąć go w przejściu do salonu!
— To omijaj salon i przyjmij do wiadomości, że jego obecność coś znaczy.
— W naszym życiu jego obecność coś znaczy?
— W naszym także.
A mąż marszczył nos, udając palącą zazdrość, bo tak w ogóle nie bywał zazdrosny
— Nie ma przypadków, znasz tę koncepcję? — pytałam.
— Aha, to ta koncepcja została zaproszona do nas ostatnio?
— Oczywiście, wtedy kiedy byłeś w pracy! — to był rzecz jasna przytyk do tego, że za często go ze mną nie ma.
— Muszę zwrócić baczną uwagę na ciebie, wygadujesz dziwne rzeczy. Więc podoba ci się gruby malarz, tak?
— Nie podoba mi się.
— To co on tu robi?
— Wypoczywa, żeby mieć siły, by tworzyć!
— I pewnie biedaczek chudnie, karmiony przez Gosposię.
— Wręcz przeciwnie, jest zachwycony jej gotowaniem.
— Tak?
— Dokładnie.
— A córka?
— Ona chudnie.
— No dobrze.
— No, nie wiem — przeważnie szybko miałam dość niemądrych pytań mojego męża. Ale nie pokazywałam tego po sobie zbyt mocno.
— Teraz daj buziaka, idę do biura — mawiał.
„Daj buziaka” — co za slang! Jakbym była małą dziewczynką! Ale ja składałam usta w ciup, cmok, cmok i pozwalałam mu iść do pracy. Machałam mu nawet przy furtce obiema rękami i nogą, jeśli byłam w formie. Mąż udawał, że nie widzi moich wygłupów, lecz rejestrowałam, jak uważnie rozgląda się dookoła, czy ktoś aby nas nie obserwuje. Wstydził się żony machającej mu na pożegnania nogą! Mieszczuch! Czasami wychodził do pracy, nie prosząc o buziaka. Trudno, coś za coś!
Zawsze z ogromną przyjemnością przyglądałam się moim gościom i dużo z nimi rozmawiałam. Często też urządzałam ogrodowe przyjęcia na ich cześć. A kiedy miałam wolną chwilę analizowałam ich życie, jeśli wyrazili na to zgodę. Jeżeli nie — tylko robiłam im zdjęcia. A jeśli nie życzyli sobie zdjęć, zapamiętywałam ich, to wystarczało, i tak byłam im wdzięczna. A żegnałam ich nierzadko z wielkim żalem. Muszę się pochwalić, że nie trafiali do nas beznadziejni goście. Niektórzy wprawdzie przemieszkiwali zbyt długo, ale takich w końcu prosiłam, by pozwolili mi odpocząć. I pozwalali. Nigdy nie miałam oporów przed przedstawieniem im mojej prośby, a goście nigdy mnie nie zawiedli. Zawsze też zostawiali po sobie jakąś pamiątkę. Na poddaszu, gdzie miałam pokoje gościnne, przechowywałam je wszystkie, nawet te najdziwniejsze.
Po okresie intensywnych wizyt aplikowałam domownikom trochę spokoju. Nawet Aptekarzowej nie przyjmowałam. Tylko mąż i ja. I Gosposia, która, korzystając z ciszy, robiła się wręcz bezcielesna. I Kot Papuas, który nie doceniał absolutnego spokoju i starał się głośno ten fakt manifestować. Czasami zrzucał coś z półek, stołów czy z czego mu się tam akurat trafiło. Albo rzucał się wprost na nas w udawanym ataku. Najczęściej na Gosposię, która także się na niego rzucała, z czego wynikało sto razy więcej zamieszania. Potem wszyscy byli poobrażani na siebie w związku z odmiennym stosunkiem do wybryków Kota Papuasa. To znaczy mąż był raczej obojętny, a ja się bałam, że Gosposia na śmierć przestraszy nam Kota. Ona sama zaś była przekonana, że wszystko to moja wina.
— Kochanie, zrób coś — prosiłam męża, kiedy osiągałam apogeum bezradności.
— Oczywiście — odpowiadał i szedł do pracy. Bo miał akurat zaległości. — Bardzo cię lubię, kiedy jesteś taka niezdecydowana — dorzucał, całując mnie delikatnie na pożegnanie.
Ja tego nie lubiłam.
Poza tym po wyjeździe gości z przyjemnością przebywaliśmy w ogrodzie, ja i mąż, tylko we dwoje. I okazyjnie Kot Papuas. Organizowałam romantyczne wieczory polegające na pokracznych, ale szczerych tańcach, przy muzyce z parapetu. Albo graliśmy w szachy. Szachy mąż lubił znacznie bardziej niż ja. Tym bardziej, im częściej wygrywał. A wygrywać pozwalałam mu zawsze, słowo! W tańcach za to ja wygrywałam. A niedzielę, obowiązkowo, spędzaliśmy w łóżku (gdy było zimno), lub w hamaku (przy ładnej pogodzie). Kochaliśmy się, czytaliśmy książki, nie czytaliśmy gazet, a szczególnie gazety męża, i słuchaliśmy muzyki. Nie chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje na świecie. Albo: wsiadaliśmy na rowery i po raz nie wiadomo który ruszaliśmy z biegiem rzeczki, której z racji wielkości nie było na mapach. Robiliśmy częste przystanki, by nacieszyć się sobą, krajobrazem i dopiero co minioną chwilą. Prawdziwa sielanka jak z obrazka, jak z barwnej fototapety, jak z życia. Tamtego mojego.2.
W końcu jednak mijały dni spokoju i przypominali o sobie znajomi oraz ci, których dobrze by było poznać. Zanim porządnie się zastanowiłam, już ich zapraszałam. Zanim mrugnęłam okiem, już u mnie byli, już machali do mnie, stojąc z walizkami przy furtce. A mąż, z wdziękiem dżentelmena o nienagannych manierach, wycofywał się dyskretnie z naszej domowej codzienności. Doprawdy nigdy nie mogłam się oprzeć jego wdziękowi. Mój mąż nie podzielał radości, z jaką witałam przybyszów, lecz z tym niepodzielaniem się nie obnosił. Na szczęście. Byłam mu za to nieskończenie wdzięczna. Dawałam mu to do zrozumienia. Jakże przyjemne było życie z człowiekiem dobrze wychowanym i pięknie tolerancyjnym! Nie martwiłam się o niego zbyt mocno, bo w swoim biurze miał wygodnie urządzony gabinet. Z dużą kanapą. Niemal garsonierę. Oczywiście pomieszkiwał w niej beze mnie. No bo jak to, wszędzie kobiece fatałaszki, sto szamponów pod prysznicem, ileż można?! Mąż zatem pomieszkiwał w pracy, bo wolno mu było nie lubić, by otoczenie z jakichkolwiek powodów stawało na głowie. A otoczenie stawało na głowie zawsze, gdy miało gości.
Rozumiałam męża, a przynajmniej starałam się o to. Czasami byłam wręcz gotowa podzielać jego poglądy. Naprawdę!
*
No dobrze. Wszystko zaczęło się tamtej wiosny. Tej, która długo nie chciała się rozpocząć, a jak się wreszcie zdecydowała, to od razu okazała się latem. Po nocy, kiedy padał mokry, wiosenny śnieg i było zimno, pierwszego chłodnego, bezchmurnego dnia, który przyprawił mnie o zawrót głowy — dostałam list. Tego chybotliwego poranka, rozpiętego niepewnie między zimą a wiosno–latem, napisano do mnie:
Droga Rostomiło!
Dziękuję Ci za ten cudowny czas wspólnie spędzony zeszłego lata. Było niezapomnianie! Opowiadałam o Miasteczku i o Tobie moim przyjaciołom. Oni twierdzą, że już widzieli Twój dom. W snach! Wyobrażasz sobie? Czy mogłabyś przysłać zdjęcia domu, bym mogła sprawdzić, czy rzeczywiście o nim śnili albo temu kategorycznie zaprzeczyć? Jaka cudowna zabawa!
Ściskam Cię serdecznie, załączam pozdrowienie dla męża — Renata
Och tak, było takie lato, gdy szukałyśmy skarbów. Po całej okolicy. Jak szalone. Ja i Renata, znajoma moich znajomych, bardzo miła osoba.
Wówczas rozniosło się, że żona redaktora (we własnej osobie) szuka skarbów! Parę razy nas śledzono, a potem prawie całe Miasteczko ruszyło na poszukiwania, choć najstarsi ludzie o żadnym skarbie nigdy nie słyszeli. Sprawdzałam. Nie było nawet legendy o skarbach! Jednak niezaprzeczalny fakt naszych poszukiwań wszystkim wydał się wyjątkowo inspirujący. Wkrótce wielu mieszkańców z poświęceniem grzebało w okolicznych lasach, na polach, w korytach wyschniętych rzeczek, na świeżo rozkopanych budowach i , o zgrozo, przy cmentarzach. Oraz we własnych piwnicach. Wszędzie. Nawet proboszczowi wmówiłyśmy, raczej niechcący, że skarby są. Czasami towarzyszył nam nawet w wyprawach, twierdził, że odpędza złe uroki, które nam na mózg padły. On i te jego egzorcyzmy dodawały naszym wyprawom dreszczyku. I metafizyki. Było zajmująco…
Księdzu się szybko znudziła cała zabawa i nam też się znudziła, krążyła też plotka, że Michał Krawiec znalazł skarb w postaci czterech garnków niewiadomego pochodzenia. To nas zniechęciło do reszty. Renata łaskawie pozwoliła pocieszać się doktorowi Agatonowi, co doprowadzało moją drogą Aptekarzową do ciężkich migren, a ja tęskniłam za szarą, domową codziennością. Co z pobłażaniem zauważył mój mąż.
— Moja kochana — mawiał w takich chwilach — chyba zbyt łatwo ulegasz jesiennej melancholii.
— Mam nadzieję, że nie jest to letnie uczucie — odpowiadałam najczęściej, próbując mu wejść na plecy.
Z nadejściem najwcześniejszej jesieni Renata wyjechała.
W ogóle szybko zaczęła się tamta jesień. Wtedy rozpoczęłam przedświąteczne porządki i znalazłam skrytkę. Za belką, za kominkiem. Były tam listy zakochanej kobiety oraz dość obrzydliwy pukiel włosów i pierścionek, którego bałam się dotknąć. Mąż znalezisko zabezpieczył w swoim gabinecie, po czym postanowił zbadać sprawę. Mój detektyw! Naprawdę był w tym dobry. Adresata listów znalazł na cmentarzu, w postaci żywego grabarza, ale to inna historia.
Gazeta przez tą historię znacznie zwiększyła nakład.
Nie dzieliłam się tymi wieściami z Renatą. Rzadko pisywałam do moich gości. Nawet do tych najbardziej ulubionych. Za to kiedy tu byli, spędzałam z nimi cały mój czas. No, prawie cały. Tym razem jednak odpowiedziałam, a konkretnie — wysłałam Renacie zdjęcia domu. Trzy, robione z różnych stron. I dopisałam: „Kim są Twoi przyjaciele?”
Zajmuja sie kabala — odpisała esemesem, który nie uwzględniał literek: ą, ę, ś, ł, ź.
„Aha” potwierdziłam odpowiedź, unikając kłopotliwych liter.
— Wiesz — wyznałam mężowi przy kolacji — znajomi Renaty to kabaliści.
— Renata…? — pomyślał — …kabaliści…? — zastanowił się. — A! Kabała, kabała… — podrapał się w podbródek z westchnieniem — to tradycyjny termin na określenie tajemnych nauk judaizmu i mistyki żydowskiej. Sprawdzę potem w encyklopedii, mało o tym wiem.
— O? — zauważyłam uprzejmie. — Sprawdź, sprawdź. Nic nie wiem o mistyce — i rzuciłam mu spojrzenie, w którym nie kryłam delikatnej mgiełki podziwu. Przecież wiedziałam, że wie.
— W szerokim sensie kabała oznacza wszystkie ezoteryczne kierunki w judaizmie — ciągnął mąż, nie odkładając nadgryzionego tosta, który zawisł nad talerzem. Kiwnęłam głową ze zrozumieniem i otworzyłam szerzej oczy, chcąc okazać pełnię mojego zainteresowania. No, no, pomyślałam z dumą, próbując wyobrazić sobie, jak w tej chwili wyglądam, ale ładna–głupia! Lecz mąż nie docenił mojej ładnej–głupiej, nie pocałował mnie w czubek serdecznego palca i mówił dalej.
— Niech pomyślę… Podstawowe dzieła kabały… Sfera jecira, Księga stworzenia , z III i IV wieku, hm… Babilonia… — niespodziewanie się rozmarzył.
— Znasz Babilon? — zapytałam niespokojnie, bo nie byłam pewna, czy pamiętam o wszystkich jego wyprawach.
— Znam uogólnienie babilońsko–perskiej… uważaj! — zwrócił mi uwagę na pomidorek zsuwający się z mojej kanapki, którą niebacznie poruszyłam, nie mogąc się zdecydować, czy zjeść ją, okazując tym samym mały szacunek dla jego wiedzy, czy też odłożyć, cierpiąc głód. Tak czy inaczej coraz bardziej interesowały mnie kabalistyczne sensacje.
— …babilońsko–perskiej astrologii — kontynuował mąż. — Przecież możesz jeść, kochanie.
— Dziękuję.
— Proszę. Pamiętam jeszcze, że kabała posługuje się symboliką terminologiczną i specjalną symboliką liczbową. Ale bez szczegółów.
— Ty też teraz posługujesz się symboliką, tak? — zauważyłam.— A niepamięć jest mistyczną kurtyną…
— Przy tobie zawsze posługuję się symboliką — mrugnął do mnie — i niepamięcią. A kabałę już odtajniono i stanowi podstawę rozwoju New Age i tak dalej, i tak dalej…
— Dalej? — jęknęłam. — Myślisz, że Renata ma odtajnionych znajomych? — doprawdy byłam zaintrygowana.
— Możliwe — przytaknął mąż. — Kabała ma także coś wspólnego z lożami masońskimi — dojadł tosta. — Zimny — zauważył beztrosko, po czym poszedł do kuchni po dokładkę, której Dziwna Gosposia nigdy mu nie odmawiała. W przeciwieństwie do mnie.
Mój niezawodny, mądry i wykształcony mąż!, wzruszyłam się, kiedy go nie było. Mogłam na nim polegać w tak wielu kwestiach… a w innych wcale. Co za różnorodność. Gdyby nie był moim mężem, z pewnością byłby moim gościem.
*
— Wziąłem dwa — oznajmił zwycięsko, wracając — żebyś nie musiała sama pertraktować — poczęstuj się, jeżeli masz ochotę…
Miałam.