- W empik go
Królowa Serca i Cienia - ebook
Królowa Serca i Cienia - ebook
Opowieść o dziewczynie, która odważyła się sprzeciwić bogom Olimpu
Odwieczna wojna między Olimpijczykami trwa. Po śmierci Hadesa władzę nad Podziemiem przejmuje bezwzględna Persefona. Ta nieznosząca sprzeciwu bogini zrobi wszystko, aby utrzymać kontrolę nad królestwem umarłych i zniszczy każdego, kto odważy się jej sprzeciwić.
Branka, córka kupca oraz podróżnika, dorastała w przekonaniu, że bogowie to jedne z najokrutniejszych żyjących istot. Mieszka w odosobnieniu, a jej dom, ukryty w głębi lasu, otacza magiczny krąg, którego z polecenia ojca nie wolno jej przekraczać. Niczego nie pragnie jednak bardziej niż wolności.
Wszystko się zmienia, gdy pewnego dnia u progu jej chaty zjawia się tajemniczy chłopak potrzebujący pomocy. Branka, zaintrygowana nieznajomym, wbrew zakazom postanawia interweniować. Jeszcze nie wie, że ciekawość stanie się jej pierwszym krokiem do… Podziemi.
Namiętność, mroczne intrygi oraz boskie próby – „Królowa serca i cienia” zabiera czytelników w elektryzującą podróż do świata umarłych, gdzie bezlitosna Persefona śledzi każdy ich krok.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-410-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chcę być wolna.
Zamykając oczy i wystawiając twarz do ognistej kuli nad moją głową, okłamywałam samą siebie, że tak naprawdę stoję nad brzegiem skrzącego się, szemrzącego oceanu. Nie pośrodku głuszy, o której zapomnieli wszelcy bogowie. Ciepłe, życiodajne promienie słońca odbijają się w tafli wody, muskają moją skórę niczym pieszczotliwe pocałunki kochanka. Lekki, łechcący włosy wiatr niesie ze sobą woń soli oraz dawno zapomnianych skarbów kryjących się na piaszczystym dnie. Przestawałam czuć igliwie czy torf.
Szum lasu zmieniał się w huk ryczących fal rozbijających i kruszących kamieniste klify majaczące w oddali. Trawa pod moimi stopami zmieniała się w delikatny, łaskoczący, nagrzany piach. Och! Na horyzoncie widać statek! Majestatyczny potwór przedziera się przez wzburzone wody, umyka obrzmiałym, burzowym chmurom, które niezmordowanie gonią swą ofiarę. Białe żagle smaga mistral, burty atakuje nieustępliwe morze. Niemalże słyszę rozkazy wykrzykiwane przez kapitana…
Nigdy nie doświadczę żadnej z tych rzeczy. Nie poczuję nadmorskiej bryzy na skórze, a tym bardziej pocałunków. Nie usłyszę szumu bezkresnych wód. Ba! Nie zedrę stóp w tańcu, nie usłyszę śmiechu innych ludzi. Nigdy nie zaznam przyjaźni… Nigdy.
Mogłam tylko snuć historie.
Barwne, pełne pulsującego życia i niesłychanych, czasem irracjonalnych przygód. Opowieści tak szalone i zawiłe, że sama Arachne pozazdrościłaby pajęczyny, jaką utkałam. Układałam je godzinami, zapominając o otaczającym mnie świecie, nie przejmując się snem czy jedzeniem. Stało się to moim sposobem na przetrwanie. Zbroją, jaką przywdziewałam, aby obronić się przed samotnością. A ta potrafiła atakować zaciekle.
Gdy nachodziła mnie ochota silniejsza od pragnienia, a osamotnienie ulatywało w nicość, odgrażając się kolejnym najazdem, odtwarzałam niektóre z historii na gobelinach. Tkałam, tkałam i tkałam.
Równie mocno, co snucie historii, uwielbiałam przeplatać różnobarwne nici, aby powstały z nich cudne tkaniny… Je także lubiłam. Struktury i faktury, obszycia oraz wykończenia, detale, na które tylko nieliczni zwróciliby uwagę, miękkość lub chropowatość, rozliczne kolory. Każda z nich na swój sposób była wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna. Wszystko łączyło się w jedność. Historie, gobeliny, tkaniny. Jedno nie istniało bez drugiego.
Siedziałam oparta o sporych rozmiarów głaz – pełno takich w ogrodzie, zapewne w celach dekoracyjnych, chociaż dla mnie był to zbytek – przypatrywałam się spadającym liściom. Ich jesienne barwy podświetlał fiołkowy, nieco już złotawy, blask zachodzącego słońca. Las zdawał się płonąć. Każdy podmuch wiatru poruszał mieniącymi się, tańczącymi kolorami.
Upadek życia nie powinien być tak cudownie majestatyczny i pełen pokrzepienia. A jednak każde zakończenie rodziło nowy początek. Każdy rozkładający się liść, opadająca gałąź, przerośnięty grzyb… truchło… Cała ta martwa materia stanowiła pożywienie zarówno dla zwierząt, jak i roślin – nawet ludzi. A my rozwijaliśmy się, rozkwitaliśmy, pożerając esencję innych istot.
Moją uwagę przykuł wirujący, opadający liść. Zwiastun powolnego, lecz nieuniknionego końca. Chęć posiadania odezwała się w moim wnętrzu, szeptała zachęcająco. Liść musiał być mój. Bez tego nie będę mogła prawidłowo odwzorować go na gobelinie. Pragnęłam poznać jego intensywne barwy, chropowatości czy gładkości struktury, każdą żyłkę czy drobniutką szczecinkę. Rozsądek podpowiadał, że wylądował za daleko od krawędzi kamiennego kręgu. Mimo to, pchana impulsem, wstałam i podeszłam do linii głazów.
Nienawidziłam tego…
Kamienie tworzyły idealny okrąg dookoła posiadłości. A żeby tego było mało, gdzieś tam między drzewami zgęstniałego lasu, zamykającego mnie w zachłannym uścisku, czaiła się brama. Zimny dreszcz przemknął wzdłuż mojego kręgosłupa.
Mając jakieś sześć lat, udało mi się wymknąć spomiędzy ramion ojca i pognałam prosto przed siebie. Wtedy wydawało się to świetnym pomysłem, spełnieniem wszelkich marzeń. Pędziłam wolna, nieskrępowana żadnymi zakazami. Aż trafiłam do serca mrocznych głębin, tam gdzie światło zdawało się gasić swe ostatnie tchnienie. Wznosiła się tam brama. Monumentalna, majestatyczna struktura górująca ponad otoczeniem. Wydawała się uwięziona w wiecznej ciemności. Każdy zdobiący ją detal miał swoje miejsce i wpisywał się w niezwykłą symetrię. Wysokie, wąskie łuki wznosiły się ku niebu, przypominając skostniałe ramiona trzymające tajemniczy świat za swoimi murami.
Wpatrując się w nią, wydawało mi się, że wszelkie cienie pogłębiały się, wiły i kusiły. Niemalże słyszałam zachęcające szepty wiatru przemykającego między posępnie skrzyżowanymi kolumnami oraz łukami. Każdy niepewny krok zbliżający mnie do konstrukcji budził uczucie grozy, ale i niewytłumaczalnej fascynacji. Surowość, mistyczność oraz mroczne piękno wydawały się wezwaniem dla śmiałka, który przekroczyłby granice znanego świata i wkroczył do nieznanego królestwa. Na samą myśl o tamtych wydarzeniach serce biło mi szybciej.
Ojciec podjął wówczas decyzję o stworzeniu kręgu. Nie miałam pojęcia, jak tego dokonał, lecz nie było już odwrotu.
Kucnęłam, odpychając od siebie wspomnienia, szukając sposobu na zdobycie liścia. Ojciec kategorycznie zakazał mi przekraczać granice, więc posłusznie wykonywałam jego polecenie. „Bogowie są okrutni. Gdy dowiedzą się, co potrafisz, zabiją cię… Zabiją!” – powtarzał z błyskiem przerażającego fanatyzmu w oczach.
– Czemu? – pytałam za każdym razem, chociaż dobrze znałam odpowiedź.
– Każdy niszczy to, czego się lęka, najmilsza. A bogowie są najokrutniejszymi istotami, o jakich możesz pomyśleć – odpowiadał ze smutkiem i klepał mnie po ramieniu, jakby ten gest mógł w czymś pomóc.
Ufałam mu. Ufałam mu bardziej niż samej sobie.
Wychyliłam się poza linię białych kamulców, uważając, aby za nią nie wypaść. Niestety miałam za krótkie ręce. Nie poddałam się jednak. Co to to nie. Nie należałam do ludzi, którzy łatwo odpuszczali, lecz wiedziałam, kiedy następował moment wycofania się. W tym przypadku jeszcze nie nadszedł.
Pognałam do sterty drewna na opał, która leżała za domem, a którą niedługo przyjdzie mi porąbać. Nie lubiłam tego zajęcia, jednak było koniecznością, na którą musiałam się godzić i do której przywykłam. Wygrzebałam solidny konar z długą, zakrzywioną gałęzią.
Wiatr przeniósł moją ofiarę odrobinę dalej. Fantastycznie…
Kombinowałam na wiele sposobów. Wypróbowałam masę gałęzi. Przestałam liczyć, ilu nowych ran się nabawiłam, ile drzazg wbiło się pod skórę, jak bardzo zdarłam naskórek na kolanach. Nic nie przyniosło rezultatu. Zezłoszczona zamachnęłam się w ostatecznej próbie, jednak mój ruch został przerwany przez skomlące warknięcie oraz szelest zarośli.
Na polanę przede mną wbiegła spłoszona łania. W jej oczach malował się strach, ale i ogromna determinacja. Uciekała. Na potwierdzenie moich przypuszczeń tuż za nią wyskoczył wilk. Wielki i opasły, a jednocześnie śmigły, szybki niczym strzała. Kula szarego, posklejanego futra i pysk pełen obślinionych, brzytwiastych kłów. Mięśnie obydwu zwierząt pracowały pod ich rozgrzanymi skórami, z których swoją drogą mogłabym stworzyć piękne płaszcze.
Drapieżnik rzucił się na ofiarę. Ta w desperacji uskoczyła w bok. Nadaremnie. Sarnia racica trzasnęła, nienaturalnie wykręcona, co wprawiło mnie w spazm. Żołądek zacisnął się, a mdłości podeszły do gardła. Nie oderwałam jednak spojrzenia. Wilk dopadł do krtani piszczącej, wierzgającej i pragnącej żyć łani.
Taka kolej rzeczy. Drapieżnik zawsze wygrywał, lecz… Ze wszelkich sił zamachnęłam się i cisnęłam kijem. Patyk zahaczył o moją koszulę, pociągając za sobą. Zachwiałam się i w desperackiej próbie uratowania twarzy wyrzuciłam przed siebie dłonie.
Spojrzałam na leśną zwierzynę. Rozproszyłam wilka na tyle skutecznie, aby sarna pierzchła w pobliskie krzaki. Niestety była to daremna próba ratunku, nie ucieknie daleko, nie ze zmasakrowaną kończyną. Psowaty, wiedząc, że wciąż miał szansę na porządny posiłek, pognał za łanią, wyjąc z rozkoszy polowania. Jedyne, co osiągnęłam, to przedłużenie cierpienia sarny i niezakrwawione podwórze.
Zamarłam. Palce lewej ręki wtopiły się w wilgotną ziemię, przy linii kamieni, tuż za nimi. Szybko cofnęłam dłoń, przyciskając ją do piersi, jakby zaatakował mnie jadowity wąż. Rozejrzałam się w poszukiwaniu hordy wygłodniałych bogów, lecz las naokoło wciąż wyglądał tak samo. Cichy, przebiegły, złowieszczy.
Teoretycznie większość mojego ciała wciąż znajdowała się w bezpiecznym kręgu, więc nie miałam czym się martwić… Przejrzyste dotąd niebo przecięły błyskawice.
Zerwawszy się z miejsca, popędziłam do domu. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, zamknęłam na głucho okiennice. Zasłoniłam komin niewielkim parawanem, aby wiedzieć, czy coś przez niego wpełzło. Przeszło, wpełzło czy wślizgnęło się… Bogowie mogli przybrać każdą formę. Przynajmniej tak czytałam.
Zwinięta w kłębek, osłonięta kocem, siedziałam na łóżku, patrząc na dłoń, która przyczyni się do mojej rychłej śmierci. Może lepiej będzie ją odciąć. Gdzie posiałam siekierę? Była na zewnątrz, przed domem, wbita w spory pal… Skóra oklejająca moje knykcie mrowiła i pulsowała, zwiastując najgorsze… Nóż. Wystarczy porządne ostrze, a potem… potem przypalę ranę…
– Już po mnie – wyszeptałam, nie mogąc powstrzymać histerycznego śmiechu. Przede wszystkim jednak czułam, że świat poza linią kręgu nie był tak zły, jak wmawiał mi ojciec. – Głupota… Paranoja. – Zaczęłam się śmiać i płakać na zmianę.
Dopadłam się do zlewu. Szorowałam dłonie do momentu, w którym zrobiły się czerwone i podrażnione, a z delikatniejszych miejsc pociekło nieco krwi. Przemyłam twarz i dekolt, zmywając z nich pot oraz brud. Woda była zimna, lecz nie przeszkadzało mi to tak bardzo jak zazwyczaj. Jej szum zawsze uspokajał i koił moje nerwy. Czasami stałam z dłońmi wciśniętymi w strumień, zapominając o otaczającym świecie. Lecz nie w tym przypadku. Irracjonalny strach rozgościł się w moim wnętrzu niczym jaszczurka na kamieniu w słoneczny dzień.
Żeby odciągnąć myśli od wizji umierania w bólu i cierpieniu, przypalana piekielnymi płomieniami z samych czeluści Tartaru, zabrałam się za porządki. Nie miałam wiele do roboty, gdyż dom był niewielki, lecz lepsze to niż nic. Z książek dowiedziałam się, że niektórzy ludzie musieli żebrać, żeby przeżyć kolejne dni, więc nie miałam na co narzekać. Poza tym nie potrzebowałam wiele miejsca, a do tego ojciec lubił czystość, a ja lubiłam, kiedy był zadowolony.
Zamiotłam całą podłogę wyłożoną brzozowymi panelami, pamiętając o tym, żeby zajrzeć pod stół i szafki w kuchni. Przetarłam białe półki pełne książek – były moimi jedynymi przyjaciółmi, którzy opowiadali najciekawsze historie – ułożyłam ubrania w szafie i komodzie, które stały we wnęce, a za nią znajdowało się ledwie używane łóżko taty. Zaraz obok za zasłoną pięły się kręte schody prowadzące na niewielkie atelier, gdzie wcisnęłam własny materac. Wyrzuciłam uschnięte kwiaty z rozlicznych wazonów, nie odważając się wyjść na zewnątrz po nowe. Posprzątałam nawet w pomieszczeniu łaziebnym znajdującym się w końcu domu.
Gdy skończyłam, słońce ospale zanikało za linią drzew. Nic się nie wydarzyło, nikt po mnie nie przyszedł. Ulga powolutku wyściubiła swój nos z wnętrz mojego niepokoju.
Z braku innego zajęcia wyciągnęłam na środek saloniku krosno oraz niewielki taboret wyłożony mięciutką poduszką. Jakiś czas temu zaczęłam wyszywać pejzaż zaśnieżonych górskich szczytów, wyobrażając sobie, jak przemierzam bezkresne rozpadliny; podążam pradawnymi szlakami, aby odnaleźć dawno zapomniany artefakt, który jako jedyny może ocalić ludzkość.
Tworzenie takich historyjek nie było łatwym zajęciem z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze – mniej istotne – zestaw przędz, które dostałam od ojca, były, lekko powiedziawszy, bezbarwne, zbyt szorstkie i łatwe do zerwania. Po drugie – istotniejsze – nigdy nie widziałam gór… Żadnej. Bazowałam jedynie na odczuciach zdobytych podczas czytania książek. Nie przeszkadzało mi to jednak tak bardzo, jak powinno, gdyż nikt nigdy nie ujrzy moich prac.
Niemniej prosiłam ojca, aby spróbował sprzedać któreś z moich dzieł. Bardzo uprzejmie odmówił, co i tak uznałam za policzek. Od tej pory starałam się jeszcze bardziej.
Ojciec miał wrócić dopiero jutrzejszego ranka. Jako kupiec podróżował po świecie, przed którym tak usilnie chciał mnie chronić. Czasami nie było go w domu tygodniami, a nawet miesiącami, gdyż chciał znaleźć jak najlepsze towary. Często też podróżował przez miejsca objęte wojnami ludzi i bogów. Martwiłam się o niego tak bardzo, że momentami zapominałam, czym jest oddychanie.
Wojna. Docisnęłam bidło, przesuwając wątek – nić ciągnącą się w poprzek tkaniny – do krawędzi niemrawego dzieła sztuki. Wojna. Szara biel przeplotła się z cieniami ostrych szczytów i brudną zielenią plamy mającej być lasem… Wojna. Jasna nić mająca być imitacją promieni słońca… Wojna trwająca od wieków.
W wojnie nie istnieli zwycięzcy. Zawsze znalazł się ktoś absolutnie przegrany. Ziemie spływały krwią niewinnych istnień, a cierpienie unosiło się nad zgliszczami ogarniętymi pożogą. Dym wił się i mieszał z wonią śmierci oraz zniszczenia. Mijały lata, a pamięć wciąż przywracała te makabryczne wizje, ziemia nosiła znamiona i blizny.
Wojna. Nie wiedziałam o niej wiele, gdyż ojciec skrupulatnie omijał ten temat, a jednak czułam, że prześladuje mnie, jak wije się w zakamarkach mojego życia niczym cienie między konarami drzew w bezksiężycową noc. I właśnie z tego powodu, przez podskórny przymus, przez strach zakorzeniony w głębi, o nic nie pytałam. Nawet nie wiedziałam, o co toczył się spór.
Plotłam więc historyjkę o dziewczynie z gór. Dziewczynie zrodzonej z nocy i gwiazd. Dziewczynie, w której żyłach płynęło światło księżyca; która pociągała za cięciwę. Dziewczynie, która mimo swojej nieśmiertelności wiedziała, czym była śmiertelność, gdyż to ona plamiła zaśnieżone szczyty krwią tych, którzy nie przestrzegali praw lasu; to ona z delikatnym uśmiechem na pełnych wargach przyglądała się zachodzącemu słońcu, aby zatańczyć w blasku srebrzystego sierpu i w ciemności odnaleźć szczęście.
Zamarłam w pół ruchu, wyrwana ze swojego świata, słysząc zbliżające się postukiwanie. Bogowie mnie odnaleźli! Podbiegłam do paleniska i wyrwałam z niego pogrzebacz. Zaklęłam sama na siebie za to, że nie sięgnęłam po nóż. Za późno. Drewno werandy zaskrzypiało pod ciężarem nieznajomego. Ktokolwiek zbliżył się do domu, przystanął tuż za drzwiami.
– Jest tam kto? – Męski, melodyjny, podszyty chrypką głos zadźwięczał w moich uszach.
Przeraziłam się z dwóch powodów: po pierwsze, na progu domu stał nieznajomy mężczyzna, z równie nieznanymi zamiarami. Najprawdopodobniej będzie chciał mnie skrzywdzić, zabić z polecenia bogów. Tak, na pewno tak. Po drugie był to _mężczyzna_, a o nich wiedziałam tylko tyle, ile udało mi się zaobserwować z zachowania ojca i wyczytać z książek. Czyli wiedziałam niewiele na temat płci przeciwnej, a większość informacji była najprawdopodobniej bezużyteczna.
Serce zadudniło w mojej piersi, a ucisk w brzuchu nasilił się. Zacisnęłam palce na chłodnym metalu. Jednakże ciekawość zakiełkowała i powoli oplotła się dookoła moich kości.
– Potrzebuję tylko trochę chleba dla konia… Dobra, nie będę kłamał. – Nieznajomy zaśmiał się nerwowo. – Muszę się schować i to natychmiast. Proszę – w głosie mężczyzny pojawiła się desperacja. – Proszę – powtórzył nieco ciszej, lecz z większym błaganiem i naciskiem.
– Czemu? – zapytałam, zanim pomyślałam. Jak zawsze zresztą. Pacnęłam się w czoło, ale było już za późno. – Przed czym musisz się schować?
– Aaa… ukradłem trochę owsa… i teraz ściga mnie takich dwóch.
_Ukradłem._
– Więc jesteś złodziejem. – Zaczęłam się pocić. W domu było parę cennych przedmiotów, które ojciec mi sprezentował. Gdyby się uprzeć, mnie również można uznać za coś wartościowego.
– Nie! Znaczy poniekąd… Mój wierzchowiec był głodny, nie mam pieniędzy, a on jest jedynym, co mi pozostało. Mogłabyś pospieszyć się z decyzją.
Przewróciłam oczami sama na siebie i na swoje miękkie, ciekawskie serce. Podeszłam do drzwi i uchyliłam je nieco.
– Witam. – Chłopak uśmiechnął się koślawo.
Był wysoki, bardzo wysoki. Gdyby wystawił przed siebie ramię, bez problemu mogłabym pod nim przejść.
Jego ręce i nogi – to te ostatnie odpowiedzialne były za tę przytłaczającą wysokość – wyglądały na za długie do reszty ciała, które było dość obszerne i wyćwiczone – podkreślała to jasna koszula, rozpięta prawie do samej piersi, i gruby, skórzany pas opinający jego brzuch. Uszy chłopaka wystawały spomiędzy włosów koloru palonego chleba, lecz w żaden sposób nie odbierało mu to uroku, który roztaczał dookoła, uśmiechając się.
Szybko pozbierałam się w sobie i wciągnęłam nieznajomego do środka, zaciskając usta, które chciały ułożyć się w uśmiech.
– Jeden numer i po tobie – warknęłam, grożąc mu pogrzebaczem, chociaż całe moje wnętrze rozdzierał strach, a głos nie był tak władczy, jakbym tego chciała.
– Oczywiście. – Mężczyzna rozłożył ręce, cofając się o krok, lecz w kącikach jego ust majaczyło rozbawienie.
Warknęłam na niego w odpowiedzi.
W tej samej chwili na podwórzu pojawiły się osoby, o których wspomniał. Odsunęłam się od okna, przyciskając do ściany, i z ukrycia obserwowałam poczynania nieznajomych. To wszystko przez tę przeklętą rękę. Na pewno. Nie znajdowałam innego wytłumaczenia. Niby jak inaczej mieliby mnie znaleźć?
Nieznani przypatrywali się śladom końskich kopyt w trawie, które widziałam nawet z tej odległości. Nigdzie jednak nie widziałam wierzchowca. Z postawy mężczyzn wywnioskowałam jedynie tyle, że byli wściekli i żądni zemsty.
Jeden z nich – wyższy, szerszy w ramionach, o popielatych włosach – co chwila zaciskał i rozluźniał pięść, jego szczęka poruszała się, jakby usiłował połamać własne zęby. Jego towarzysz – równie postawny, lecz o bujnych, kruczoczarnych lokach – wyglądał na nieco spokojniejszego. Z uwagą śledził tropy, strzelał spojrzeniami na wszystkie strony.
Ich ubrania czy uczesania nic mi nie mówiły. Mogli być zarówno żebrakami, jak i królami lub gwardzistami jakiegoś zapomnianego bożka. Skórzane kamizelki, pod którymi kryły się czyste, maślane koszule i skórzane spodnie, opinające masywne uda i łydki. Jedynie ich obklejone błotem obuwie świadczyło o tym, że przemieszczali się pieszo.
Wskazali w stronę domu, ale zdawali się nie dostrzegać posiadłości. Kamienny krąg. Zaśmiałam się w duchu i przygryzłam usta, aby nie parsknąć na głos. Obeszli linie, rozglądając się zaintrygowani i zbici z tropu. Przez chwilę rozmawiali między sobą, lecz mimo uchylonego okna nie słyszałam żadnego słowa. Pierwszy z nich, ten o siwych włosach, wskazał na las gdzieś za posiadłością… i już ich nie było. Odeszli. Tak po prostu.
– Jak… – Chłopak zająknął się, patrząc to na mnie, to na podwórze.
Błyskawicznie odwróciłam się do nieznajomego, czując, jak serce zaczyna dudnić w moich skroniach, a zimny pot oblewa ciało. Przez ten cały czas mógł skrzywdzić mnie na miliony metod. W odruchu chciałam go przepędzić, wystraszyć tak, jak on wystraszył mnie, jednak… Pierwszy raz nadarzyła się okazja na poznanie kogoś ze świata zewnętrznego. Było to jednocześnie fascynujące, jak i przerażające na wiele najróżniejszych sposobów.
Nieznajomy podchwycił moje spojrzenie, wciąż rozdziawiając usta.
– Jesteś wiedźmą, czy jak? – Zlustrował mnie od góry do dołu z nieukrywanym zdziwieniem. – Wybacz… Gdzie moje maniery? Kyst Rosaine. – Wystawił do mnie dłoń o długich, kościstych palcach.
Nie byłam aż tak głupia i wiedziałam, że powinnam uścisnąć jego dłoń. Bałam się jednak wykonać ten gest. Po pierwsze – bardziej kierowana pragmatycznym powodem – mógłby mnie obezwładnić i zaatakować. Po drugie, ważniejsze, nigdy nie dotykałam nikogo obcego. Oczywiście, gdy ojciec przebywał w domu, raczył mnie przelotnymi uściskami czy przypadkowymi otarciami, lecz nawet on zdawał się trzymać mnie na dystans. W tej chwili, _to_ byłoby coś innego. Byłoby to intencjonalne. Zadrżałam, czując spazm na dnie gardła.
Nie odpowiedziałam na uścisk dłoni, nie przejmując się dobrymi manierami. Odparłam za to:
– Branka.
Powtórzył moje imię z zastanowieniem, jakby oblepiło ono jego wąskie, nieco zakrzywione w kącikach wargi. Przez to wyglądał, jakby wiecznie się uśmiechał.
– Żadnego nazwiska? – Kyst przyglądał mi się intensywnie i badawczo. Nie odpowiedziałam. – Sama tak tu mieszkasz? – Rozejrzał się po wnętrzu. Jego wzrok zatrzymał się na gobelinie, który wyszywałam, a który wyglądał jak pobojowisko, a nie arcydzieło. – Jest… interesujący.
– Dziękuję – wydusiłam z siebie, wyciszając rozbiegane myśli. – A nawet jeśli mieszkam sama, to co? – Momentalnie tego pożałowałam. Spojrzał na mnie intensywniej.
Najpierw trzepnę go pogrzebaczem, a potem… Przecież go nie zabiję! Co by powiedział na to tata?! Jeśli będę poruszać się dość szybko, uda mi się dobiec do okna i wtedy mogłabym posłużyć się siekierą… A co bardziej prawdopodobne, uciekłabym w las. Tak, ucieknę. Najpierw go ogłuszę, a potem ucieknę.
– Nic. – Wzruszył ramionami, chowając ręce do kieszeni. – Nieczęsto spotykam ładne dziewczyny mieszkające w magicznych domkach pośrodku niczego. – Mrugnął do mnie, podchodząc bliżej obrazu.
– Coś ci wpadło? – zapytałam, wskazując na jego oko.
– Co? Nie. Tak się czasami robi – wyjaśnił, a jego brwi złączyły się ze sobą.
Kolejny raz tylko przytaknęłam. Głupia – skarciłam samą siebie. Przecież o tym czytałaś. Strach… Moje myśli ścisnął strach, który mącił cały rozsądek.
Przyjrzałam mu się uważniej. Nad jego prawym okiem, które kolorem przypominało świeżą trawę w blasku zachodzącego słońca, widniała niewielka blizna. Pod tym samym okiem jego policzek zdobiła gromada piegów. Nigdzie indziej ich nie miał. Te plamki nie powinny mi się podobać, on nie powinien mi się podobać, ale… No cóż, to pierwszy chłopak, jakiego w życiu poznałam. Nic dziwnego, że byłam nim zainteresowana i zaintrygowana. Podejrzewałam, że gdyby na miejscu Kysta stał starzec, również nie mogłabym oderwać od niego spojrzenia. Oczywiście patrzyłabym na niego w nieco inny sposób. Wzdrygnęłam się na swoje własne myśli.
Nie mogłam tak po prostu zasypać go setkami pytań cisnących się na mój język. Pomyślałby, że jestem niezrównoważona, co na pewno było prawdą, ale nie musiał tego wiedzieć. Jednakże pragnęłam znać choćby szczegół z życia dziejącego się poza kręgiem. Ponadto od miesięcy nie miałam do kogo otworzyć gęby, więc nie dziwota, że wszystko we mnie kipiało z zachwytu i przerażenia.
Jeżeli będę uważna i skupiona, ojciec nigdy o niczym się nie dowie. Może Kyst zechce częściej mnie odwiedzać?
– Aaa. – Przeczesałam włosy, nie wiedząc, jak dobrać słowa.
– Wszystko w porządku? – Jego spojrzenie zbadało moją twarz.
Jęknęłam, marszcząc nos i przyciskając do piersi metalowy pręt. Chłopak poruszył brwiami w zachęcającym geście.
– Tylko się nie śmiej – poprosiłam skrępowana. – Jak… Jak tam jest? Tam, skąd przybywasz – dodałam, widząc jego zwątpienie.
– W mieście? – zapytał, nie kryjąc śmiechu. – Chcesz wiedzieć, jak jest w _mieście_?
Zgromiłam go spojrzeniem. Zaskoczyło mnie to, że cofnął się, prawie przy tym przewracając. Nie byłam aż tak przerażająca. Chyba. Czasami zwierzęta ode mnie uciekały, na przykład ten biedny lis, który tak się przeraził mojej obecności, że wyzionął ducha. Biedaczek… Ale potem… zerknęłam na swoje dłonie, przypominając sobie miękkość rdzawego futra między palcami, serce zwierzęcia na nowo przystępujące do pracy. Odepchnęłam to od siebie.
– Nie chciałem, wybacz. – Chłopak przywrócił mnie do rzeczywistości. – Nigdy nie byłaś w mieście?
Nie powinnam mu tego mówić, ale złamałam wszelkie zasady, wpuszczając go do domu, więc co mi szkodziło powiedzieć prawdę – chociażby częściowo. Ale… z jakiegoś powodu chłopak przekroczył barierę, która miała mnie chronić i odpędzać wszelkie zło. Idąc tym tropem, to krąg pozwolił mu mnie odnaleźć. To krąg był wszystkiemu winien… A Kyst nie mógł być zły.
– Mój ojciec sam tam jeździ. Woli, żebym zostawała tutaj, zajmowała się domostwem i nie musiała…
– Zaraz, to znaczy, że całe życie spędziłaś tutaj? – Kyst wyglądał na naprawdę wstrząśniętego.
– Nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. – Nieco skrzywiłam się, wypowiadając te słowa. – Naprawdę jest tam tak niebezpiecznie? Wojna wciąż trwa? Ojciec mówił, że…
– Mam… Mam pomysł – powiedział chłopak, zerkając za okno i przerywając kaskadę słów, które gromadziły się na moim języku. – Zbliża się burza, a muszę dotrzeć w pewne miejsce, zanim się rozpęta na dobre. Nie wiem, czy wiesz, ale niektóre trwają tygodniami… Gdy skończę, wrócę i opowiem ci wszystko, co tylko będziesz chciała wiedzieć.
– Czemu chciałbyś to zrobić? Przecież mnie nie znasz – zdziwiłam się. Czyżby nie każdy był przeżarty przez próżność i chciwość? – Jakie są twoje ukryte intencje?
– Z chęcią cię poznam. Wydajesz się zagadkowa i nie mam żadnych ukrytych zamiarów – powiedziawszy to, chwycił mnie za dłoń. – Przyjdę do ciebie jutro, jeśli burza zelżeje i…
– Nie! To znaczy… jutro będę zajęta. – Zaśmiałam się, jakby była to błahostka, lecz on świetnie wyczuł moje kłamstwo. – Najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz za kilka dni. Za tydzień.
W odpowiedzi Kyst pocałował mnie w wierzch dłoni. Na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka, a ciepło wywołane jego wargami zakorzeniło się we mnie po samo serce.
– Zatem do zobaczenia za tydzień, Branko – powiedział przyciszonym głosem, oblepiającym moje nerwy.
Zamurowało mnie to na tyle, aby pozwolić mu odjechać.
***
Drogocenne łzy spływały po dumnie uniesionych policzkach, pełnych wargach oraz łabędziej szyi. Rozlewały się po zjawiskowej sukni podkreślającej smukłe, aczkolwiek krągłe, wojownicze ciało. Posąg błyszczał od zalewającego go złota. Krople płynnego kruszcu wpadały w morską toń, która niezmordowanie huczała, grożąc i rozbijając się o postument. Fale w swoim nieustającym żywiole powoli pochłaniały statuę.
W ogłuszającym ryku ziemia rozstąpiła się, a z jej wnętrza wypłynęły strumienie zgęstniałej, lepkiej lawy oraz rozbuchane jęzory ognia. Uderzenie rozgrzanej do czerwoności materii z lodowatą tonią wprawiło otoczenie we wstrząsy, a odgłos wybuchu niósł się echem aż po kres świata. Nieboskłon rozdarły setki błyskawic, rozpraszając ciemność.
Zerwałam się z miejsca, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Serce waliło w mojej piersi jak oszalałe, skóra pokryła się warstwą potu, wprawiając mnie w spazmatyczne wstrząsy. Podźwięk grzmotów, warczenia i trzasków dudnił w moich uszach, powodując tępy ból na dnie czaszki.
Miałam sen… Sen… Pierwszy od… odkąd pamiętam.Rozdział 2
Tuż przed pierwszymi promieniami wschodzącego słońca przybył ojciec. Siedziałam przy stole, ledwo mogąc na niego patrzeć. Mój język zdawał się opuchnięty, nasączony kwasem, który powoli wypalał dziurę na dnie gardła. Starałam się wytrzymywać jego spojrzenia i uśmiechać się, odpowiadać na pytania, być przyzwoitą córką, za którą mnie uważał.
Wpadające przez okno chłodne powietrze, w którym wyczuwałam wilgoć przemijającego deszczu zmieszaną z zapachem torfowej ziemi, nie było w stanie poprawić mojego samopoczucia. Nawet układanie setek historyjek z udziałem Kysta – Chłopaka Wyzwoliciela – nie przynosiło mi spokoju. A ułożyłam ich już z milion.
Było tak za każdym razem, kiedy okłamywałam ojca. Jakby wiedział, że miałam sekrety i tylko z grzeczności pozwalał mi zatrzymywać je dla siebie. Lub specjalnie ignorował je, uznając za nieistotne, nie podejmując trudu zadawania jakichkolwiek pytań czy zarzucania mnie pretensjami. Byłam jednak ciekawską istotą i stawianie przede mną zakazów równało się ze złamaniem ich. No może nie wszystkich, jak na przykład przekraczanie kręgu, ale to się nie liczyło.
Łamałam te zasady, które wydawały się całkowicie nieprzydatne lub nielogiczne. Na przykład rozpracowałam zamknięcia na wiekach ojcowskich kufrów, które stały w nogach jego łóżka. Teraz mogłam otwierać je, kiedy tylko tego zapragnęłam. Rozczarowałam się, gdyż prócz męskich ubrań nie znalazłam tam nic ciekawego. Wciąż jednak zaglądałam tam od czasu do czasu.
Mężczyzna, delektując się tym, co dla niego uszykowałam – pieczonym królikiem, ziemniakami w ziołach oraz czerwonym winem – zdawkowo relacjonował to, gdzie był i co widział. Jego opowieści najczęściej dotyczyły niekończącej się wojny. Jedyne szczegóły, na których skupiał się ojciec, dotyczyły tego, jak codziennie przelewano krew śmiertelników i bogów i żadna ze stron nie wydawała się zwycięska. Doprowadziło to do rozległych zniszczeń w całym świecie. To właśnie przed tym wszystkim chronić miał mnie krąg.
Wcześniej nigdy nie przyszłoby mi to do głowy, lecz nigdy wcześniej też nie poznałam nikogo z zewnątrz. Kyst nie wyglądał na kogoś, kto toczył bezustanny bój; kogoś, kto żył z dnia na dzień, karmiąc się tym, co znalazł; kogoś, kto bał się o życie, które bogowie obrali za kolejny cel. Więc albo należał do majętnej rodziny, która mogła pozwolić sobie na życie z dala od miejsc objętych konfliktami, albo…
Zerknęłam na ojca. Wydawał się silniejszy i mężniejszy niż ostatnio. Jego włosy koloru mocnej herbaty związał w niewielkiego koczka z tyłu głowy. Brodę miał długą, idealnie przystrzyżoną, podkreślała jego kwadratową szczękę. Pod hebanowymi oczami nie dostrzegłam żadnego cienia świadczącego o zmęczeniu ani nowych zmarszczek. Żadnego wykończenia walką, żadnych siniaków, zadrapań, ran.
Cierń zwątpienia wbił się w moje serce i zaczął drzeć pewność co do prawdomówności ojca, jakby ta była jedynie starym prześcieradłem.
– Potem musiałem przenieść się na prowincję. Ataki stały się zbyt częste i brutalne – jego głos zadudnił w niewielkiej sieni. – Żebyś widziała, ilu ludzi poległo. – Pokręcił głową, przecierając przymknięte powieki.
– Jak… zaczęła się wojna? – odważyłam się odezwać. Nigdy o to nie pytałam, ślepo wierząc w każde słowo. – Ani razu mi o tym nie opowiadałeś – rzuciłam, usprawiedliwiając swoje zachowanie. Na usta przywdziałam niewinny, słodki uśmiech.
Żadna z książek, które mi przywoził, nie zawierała w sobie choćby strzępka informacji na ten temat. Najczęściej czytałam wiele nic nieznaczących romansów czy historyjek ku pokrzepieniu serc lub wręcz przeciwnie. Ojciec chciał mnie przerazić i świetnie mu to wychodziło. Mimo to udawało mi się wyciągnąć z każdej z tych opowieści cząstki przydatnych informacji i skrzętnie układać je w szufladach pamięci.
Skupione oczy ojca zbadały moją twarz, a ich miejscami złotawa barwa przybrała na głębokości. Poczułam mrowienie na karku. Powstrzymałam się przed impulsywnym sięgnięciem do tego miejsca. Ugryzłam się w język, zanim przeprosiłam ojca, zanim padłam na ziemię, kalając się, zanim zaczęłam błagać o wybaczenie. Jeżeli nigdy nie zrobię pierwszego kroku, nigdy nie dowiem się prawdy. Poza tym nie miałam w zwyczaju błagać o cokolwiek, nawet kiedy potwornie się bałam.
– Czemu chcesz wiedzieć? – Mężczyzna odezwał się, wycierając dłonie w szmacianą serwetkę, którą wyhaftowałam kolorowymi kwiatami. Nieco tłuszczu z mięsa zostało na jego ustach. Również go starł.
– Z ciekawości – powiedziałam, spodziewając się kolejnych połajanek. Nie przeliczyłam się.
– Dobrze wiesz, że ciekawość jest cechą ludzi próżnych. To dzięki wiedzy można krzywdzić innych.
Czyli lepiej być zacofaną ciemnotą?! Ugryzłam się w język. Kłótnie z nim nigdy nie przynosiły rezultatów. Zostawiał mnie samą na kolejne długie tygodnie, a przez ten czas podtrzymanie w sobie żaru gniewu było najzwyczajniej w świecie ciężkie i bezcelowe. Próbowałam kilkukrotnie, lecz tęsknota za towarzystwem okazywała się silniejsza. Każda oznaka dobroci i zainteresowania przechylała szalę tego, że ja również byłam miła i uprzejma, chłonęłam obecność osoby przede mną, byleby zapchać pustkę w sercu. Mogłam myśleć, co chciałam, ale byłam posłuszna i uległa za każdym razem, kiedy tego oczekiwał. Nie miałam nikogo innego.
To wszystko przez to, że wyszłam poza krąg. Miałam co do tego pewność. A może moje zwątpienie, podważanie słów taty, zachwiane zaufanie było tego skutkiem? Czy mówiąc o złu czającym się poza kamieniami, ojciec miał na myśli nie tylko wojnę i z niej wynikające zagrożenia, ale i chwast, jaki pojawił się w moim sercu? Czy to bogowie sprawili, że zaczęłam doszukiwać się kłamstw tam, gdzie ich nie było, że czułam paranoiczną ciekawość? Każdy był do czegoś przeznaczony. Może moim losem była wieczna tęsknota za nieznanym.
– Oczywiście, wybacz. – Uśmiechnęłam się i upchnęłam do ust kawałek mięsa, żeby pozbyć się goryczy z przełyku.
Ojciec wciąż na mnie patrzył. Badawczo i wyczekująco. Jego spojrzenie zdawało się dosięgać głębi mojej duszy, wyciągając z niej każde kłamstwo, każdą wątpliwość. Moje tętno oszalało, dłonie i pachy zaczęły się pocić, a mięśnie stały się rozdygotane. Cieszyłam się, że policzki nie czerwieniły się w takich sytuacjach. Kęs jedzenia stanął mi w przełyku. Sięgnęłam po kubek z winem, starając się zapanować nad drżeniem ręki.
Całe swoje życie walczyłam z obezwładniającym przerażeniem, które ojciec skrzętnie we mnie pielęgnował, pchając do głowy najróżniejsze potworności. Zatajałam przed nim prawdziwe myśli, mówiłam to, co chciał usłyszeć, kłamałam, gdy musiałam. Pewnie nie było to zbyt zdrowe, ale przywykłam do ciągłego wyczekiwania złego, do nieustającego napięcia w kościach i mięśniach. Stało się to normą, a może koniecznością. Teraz nie było inaczej. Z łatwością opanowałam strach, przybierając nieco znudzony wyraz twarzy.
– Co zrobiłaś? – Mężczyzna odezwał się, na co ledwie zareagowałam.
– Co miałabym zrobić? – Zaśmiałam się, przełykając zdenerwowanie wraz z chłodnym, cierpkim alkoholem. – Zaczęłam tkać nowy gobelin. – Wskazałam za siebie w miejsce, gdzie chowałam krosno.
– Branka.
Żeby choć trochę upuścić z napięcia zawisłego w powietrzu, opowiedziałam mu o wilku i łani. W końcu wygłodniały drapieżnik był elementem, który mógł wystraszyć dziewczynę taką jak ja. Biedną, samotną i głupią… naiwną.
Tata przytaknął, nic nie mówiąc, i odsunął się od stołu. Podszedł do pakunków, które ze sobą przywiózł, i wygrzebał z nich ciemnozieloną, szklaną butelkę. Korek, którym zabezpieczona została zawartość, zalakowano złotem i drobnymi diamencikami. Kosztowne.
– Co to? – zapytałam, przyglądając się, jak odkorkowuje butelkę, bezczeszcząc piękne zdobienie.
W powietrzu uniósł się wyjątkowo magiczny i słodki zapach, który załaskotał mnie w nozdrza.
– Podarunek od pewnej kobiety – wyjaśnił zdawkowo, _bardzo_ zdawkowo. Przypatrywałam mu się czujniej. – Dostałem go w zamian za kolię, którą kupiłem u pewnego sklepikarza. Pomyślałem, że ucieszysz się z tego bardziej niż z biżuterii.
Niedopowiedzenie wypłynęło z jego spojrzenia. „Bo biżuteria na nic ci się nie przyda, a alkohol i owszem”. Całe moje wnętrzności skręciły się, lecz na ustach wykwitł dziękczynny uśmiech.
Kobieta, która posiadała tak wspaniały trunek zapieczętowany złotem, musiała pochodzić z bogatej rodziny. Jednakże nie kupiła kolii, _wymieniła się_ z moim ojcem, co mogło świadczyć o tym, że majątek kurczył się i potrzebowała czegoś drogocennego, czegoś mniej pretensjonalnego niż alkohol. Najprawdopodobniej butelka była równie cenna, co biżuteria. Z drugiej strony ojciec kupił naszyjnik u zwykłego sklepikarza, co za tym idzie, kolia mogła być podrobiona lub warta tyle, co nic. A to sprowadzało mnie do tego, że ojciec został oszukany lub dokładnie wiedział, co robił. Potem sam oszukał kobietę, bogacąc się na dwóch osobach, które nie miały o tym pojęcia. Podejrzewałam, że właśnie to uczynił.
Ojciec nalał perłowego płynu do dwóch kufli, których srebrna powierzchnia pokryła się patyną.
– Trochę go bezcześcisz – zażartowałam, czując, jak słodycz otula mnie z każdej strony.
– Zapamiętam, żeby następnym razem przywieźć puchary. – Tata przytaknął, wracając do stołu. – Napij się ze mną.
Zapatrzyłam się w wirujące, mieniące się hipnotyzujące cząsteczki, przyciągały jak gwóźdź, który zahaczył o rąbek sukni. Cały mój gniew i zwątpienie pruły się, nić po nici, szew po szwie. Poczułam uporczywą suchość na języku, którą mógł rozgonić jedynie ten wspaniały trunek. Wiedziałam, że ojciec chciał mnie udobruchać tą wykwintnością, wiedziałam, że prawdopodobnie będę tego żałować, jednak tylko głupiec by odmówił.
Upiłam łyk iskrzącej cieczy. Obmyła moje gardło najsłodszym, przepysznym smakiem, który eksplodował w przełyku. Żołądek niczym uschła polana rozkwitł licznymi kwiatami i ziołami, których posmak czułam na wargach. Żaden najwspanialszy pitny miód ani wino, ani nic innego nie umywały się do tego.
– Co to takiego? – Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Co ja sobie myślałam, żeby wątpić w ojca! Głupia dziewucha z lasu.
Spojrzałam na niego. Przecież to dobry człowiek, nigdy nie chciałby mnie skrzywdzić. Chociaż oczy miał ciemne, widniały w nich złociste promyczki, które przywodziły na myśl zachód słońca.
– Robiłaś coś ciekawego, gdy mnie nie było? – Mężczyzna odezwał się w chwili, w której skończyłam pić.
– Och, miałam sen!
Czemu to powiedziałam? Nieważne. To mój tata, powinien znać prawdę. Poza tym nigdy przedtem nic mi się nie śniło. Miałam prawie osiemnaście lat i nigdy nie śniłam.
– Doprawdy? Opowiedz mi o nim. – Ojciec dolał mi trunku, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Powinniśmy to jakoś nazwać – zaproponowałam. – Perełkowa pyszność. – Roześmiałam się, uznając to za świetny żart. – Nie, nie. Za mało wyniosłe…
– Branko, skup się. – Moje imię w jego ustach zagrzmiało, przyszpilając mnie do rzeczywistości. – Opowiedz mi o śnie.
Tak też zrobiłam. Czemu by nie?
– Walczyli – powiedział ojciec pod nosem, gdy skończyłam mówić.
Jego brwi poruszały się to w górę, to w dół, ściągały się ze sobą.
– Walczyli? – powtórzyłam ledwie słyszalnie. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mówił o morzu, ziemi i niebie, które kotłowały się dookoła posągu. Walczyły o _niego_? A czemu miałoby mnie to interesować? Sięgnęłam po butelkę, lecz tata zabrał ją. – Hej!
– Naleję ci, jeśli powiesz mi jeszcze jedną rzecz.
Przytaknęłam. Zgodziłabym się na wszystko, byleby poczuć magiczną słodycz.
– Byłaś poza kręgiem.
– To stwierdzenie, a nie pytanie – odparłam z krzywym uśmiechem.
Ojciec zgromił mnie spojrzeniem.
– Nieee… Nie byłam – starałam się, aby mój głos nie zadrżał.
Było mi coraz ciężej skupić uwagę. Hipnotyzująca moc trunku znikała… Poczułam pulsowanie na dnie czaszki, jakby coś chropowatego zagnieździło się w jej wnętrzu i postanowiło rozedrzeć myśli na strzępy. Pokręciłam głową, chcąc odgonić kolorowe rozbłyski pod powiekami.
Na szczęście tata, tak jak obiecał, dolał mi perłowej cieczy, którą pochłonęłam za jednym podejściem. Wszystko wróciło do normy. Westchnęłam z błogim uśmiechem na ustach i… wyplułam z siebie słowa jak potok, który rozbił się o skaliste zbocze. Ale potknęłam się i wpadłam wprost w porywczy nurt. Zostałam porwana przez upajającą możność powiedzenia prawdy. Sekrety prowadziły do tragedii, a walka z losem była daremna.
– Przepraszam, nie chciałam – powiedziałam, prawie łkając, gdyż mina ojca zmieniła się. Rozwścieczyłam go i zawiodłam. – Ale… większość mojego ciała wciąż była tutaj i… Przecież nic się nie stało.
– Stało. Ten Kyst cię odnalazł. – Ojciec podkreślił imię chłopaka z obrzydzeniem. Odsunął się od stołu, jakby wszystko to, co przed chwilą zjadł, przeistoczyło się w zgniłą papkę pełną larw. – Pewnie go tu przysłali. Kiedy ma wrócić?
– Nie… nie wiem. – Przyjemne szumienie w głowie i mrowienie w żołądku zmieniały się w natarczywe pieczenie. Stanęłam w płomieniach, które trawiły mnie kawałek po kawałku. – Co zamierzasz zrobić? – wybełkotałam.
– Nie okłamuj mnie. – Ojciec przeszył mnie spojrzeniem.
Ze wszystkich sił starałam się zataić prawdę, lecz im mocniej zaciskałam usta, tym więcej ognia podpalało moje żyły.
– Za tydzień – wyplułam z siebie – gdy już cię nie będzie. Co to było? – jęknęłam, wskazując na butelkę. Pierwszy raz było mi tak niedobrze, a mój umysł klekotał jak koła obijające się o kocie łby. – Coś ty mi zrobił?
Ojciec wstał i podszedł do wieszaka, na którym wisiał jego długi płaszcz, stworzony z lekkiego, lecz trwałego materiału. Szwy zdobiła srebrna nić, a na ramionach wyszyte zostały laurowe liście. Chwycił za klamkę i zerknął na mnie.
– Dopilnuję, żeby już nigdy cię nie odnalazł – powiedziawszy to, wyszedł.
Łapczywie łapałam oddechy, czując, jak żar pochłania całe moje wnętrze. Strąciłam butelkę ze stołu, zbyt oszołomiona, by zrobić cokolwiek innego. Perłowa ciecz rozlała się po podłodze, a jej zdradziecki zapach uniósł się w powietrzu. Nie dałam się jednak zwieść, już nie.
Z moich oczu popłynęły łzy. Nie potrafiłam powstrzymać rozpaczy zaciskającej jarzmo na mojej szyi. Ojciec otruł mnie tym… Tym czymś! Rozszarpał moje zaufanie, wymuszając powiedzenie prawdy. Zachwiałam się przy próbie wstania. Nigdy wcześniej tak nie postępował. To on zaczął ten przeklęty cykl. To jego kłamstwa zmusiły mnie do zatajania prawdziwych uczuć!
Podparłam się o stół. Najpierw, odruchowo, skierowałam się do schodów, do łóżka, żeby już nigdy z niego nie wychodzić, pogrążyć się w bólu, jednak… Kyst był jedyną osobą ze świata zewnętrznego, którą poznałam, i nie chciałam zaprzepaścić danej mi szansy. Dopadłam się do drzwi, zdeterminowana, by powstrzymać ojca mimo cierpienia rozsadzającego mięśnie, mimo beznadziejności sytuacji. Cokolwiek zamierzał zrobić, nie pozwolę na to.
Drzwi stanęły otworem, a piedestały mojego świata zachwiały się.