- promocja
- W empik go
Królowa Wiktoria - ebook
Królowa Wiktoria - ebook
Na pewno była nietuzinkowa, czasem gubiła się w zderzeniu z nowymi prądami, czasem je hamowała, a niekiedy łagodnie akceptowała. Zawsze jednak przyświecała jej myśl nadrzędna – wielkość i przyszłość kraju.
Od najmłodszych lat była przygotowywana do roli królowej, właściwie nie znała innego życia niż monarsze, ze sztywną etykietą i przypisanymi rolami. Do tego wszczepiona przez męża pracowitość i rzetelność na całe 60 lat panowania skazały ją na życie pełne trudów dnia codziennego. Wykonywała je jednak bez skarg, sumiennie aż do ostatniego dnia władania – to właśnie znaczy wiktoriański.
Wspaniała biografia Wiktorii i Alberta – których krewni i potomkowie zasiadali na tronach Grecji, Jugosławii, Rosji, Rumunii i Niemiec, a obecnie panują w Wielkiej Brytanii, Szwecji, Norwegii, Belgii, Danii i Hiszpanii.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-794-5 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
6 listopada 1817 roku umarła księżniczka Charlotta, jedyne dziecko księcia regenta, następczyni tronu Anglii. Krótkie jej życie trudno nazwać szczęśliwym. Impulsywna, kapryśna i porywcza z natury, tęskniła zawsze do swobody – i nigdy jej nie zaznała. Wychowana w atmosferze gwałtownych kłótni rodzinnych, została wcześnie odseparowana od ekscentrycznej i niecieszącej się dobrą opinią matki i oddana pod opiekę egoistycznego i również niecieszącego się dobrą opinią ojca. Gdy miała lat siedemnaście, ojciec postanowił wydać ją za mąż za księcia Oranii; z początku nie protestowała, ale potem nagle zakochała się w księciu Auguście pruskim i postanowiła zerwać zaręczyny. Nie była to jej pierwsza miłość, gdyż już przedtem korespondowała potajemnie z niejakim kapitanem Hessem. Książę August miał już morganatyczną żonę, ale Charlotta o tym nie wiedziała i książę nie wyprowadził jej z błędu. W czasie przedłużanych przez nią celowo pertraktacji z księciem Oranii sprzymierzeni monarchowie – był to czerwiec 1814 roku – przybyli do Londynu, aby uroczyście uczcić swoje zwycięstwo. Wśród przybyłych w świcie cesarza Rosji znajdował się młody i piękny książę Leopold Sasko-Koburski. Próbował kilkakrotnie zwrócić na siebie uwagę księżniczki, ale Charlotta, z sercem zaangażowanym gdzie indziej, reagowała bardzo słabo. W lipcu książę regent wykrywszy, że córka spotyka się w tajemnicy z księciem Augustem, wstąpił nagle na widownię i – oddaliwszy jej służbę – skazał ją na areszt domowy w obrębie windsorskiego parku. „Niech Bóg Wszechmocny sprawi, żebym zniosła to cierpliwie!” – wykrzyknęła, padając na kolana w paroksyzmie wzburzenia; potem zerwała się, wybiegła kuchennymi schodami na ulicę, zawołała przejeżdżającego fiakra i pojechała do domu matki w Bayswater. Wykryto jednak, gdzie przebywa, udano się za nią i ostatecznie – ustępując perswazjom stryjów, księcia Yorku i księcia Sussex, oraz Broughama i biskupa Salisbury – wróciła o drugiej nad ranem do Carlton House. Została zamknięta w Windsorze; książę Oranii nie odezwał się więcej; książę August również zniknął. Droga była nareszcie otwarta dla księcia Leopolda Koburskiego.
Książę Koburski był dość sprytny, by ułagodzić regenta, zrobić dobre wrażenie na ministrach oraz zaprzyjaźnić się z innym stryjem księżniczki, księciem Kentu. Za jego pośrednictwem mógł komunikować się prywatnie z księżniczką, która oświadczyła teraz, że książę Leopold jest jej niezbędny do szczęścia. Gdy po Waterloo przebywał w Paryżu, jego adiutant woził listy tam i z powrotem przez La Manche. W styczniu 1816 r. książę zaproszony został do Anglii, a w maju odbył się ślub.
Charakter księcia Leopolda stanowił dziwny kontrast z charakterem księżniczki. Miał wówczas lat dwadzieścia sześć i był młodszym synem jednego z królewiąt niemieckich; odznaczył się w wojnie z Napoleonem, wykazał dużo zręczności dyplomatycznej na kongresie wiedeńskim – a teraz zabrał się do poskramiania impulsywnej księżniczki. Zimny i formalny w obejściu, powściągliwy w mowie, ostrożny w działaniu już po krótkim czasie opanował tę szczerą, dziką i wybuchową istotę. Znalazł w niej wiele cech, których nie mógł zaaprobować. Zachowywała się drwiąco, tupała nogami, wybuchała głośnym śmiechem; miała bardzo niewiele opanowania, które wymagane jest od osób książęcego rodu; była po prostu bardzo źle wychowana. W tej ostatniej sprawie był miarodajnym sędzią, jako że obracał się – jak to sam oświadczył po wielu latach swojej siostrzenicy – w najlepszym towarzystwie europejskim, będąc „tym, co po francusku nazywa się _de la fleur des pois_”1_._ Między małżonkami powstawały ciągłe zatargi, ale wszystkie kończyły się w ten sam sposób: stając naprzeciw niego, jak zbuntowany chłopiec w spódnicy, z wysuniętą naprzód piersią, rękami założonymi w tył, pałającymi policzkami i błyszczącymi oczyma – Charlotta oświadczała w końcu, że gotowa jest uczynić wszystko, czego mąż pragnie. „Jeśli tego chcesz, zrobię to” – mówiła. „Nie chcę niczego dla siebie – odpowiadał niezmiennie – jeśli na coś wobec ciebie nastaję, czynię tak z przekonania, że jest to w twoim interesie i dla twojego dobra”.
W skład dworu w Claremont, gdzie zamieszkała młoda para, wchodził młody lekarz niemiecki, Chrystian Fryderyk Stockmar. Był to syn drobnego urzędnika z Koburga; jako lekarz brał udział w wojnie, a po wojnie zaczął praktykować w swoim rodzinnym mieście. Tu poznał księcia Leopolda, który, uderzony jego zdolnościami, po ślubie sprowadził Stockmara do Anglii jako swego osobistego lekarza. Dziwne losy czekały tego młodego człowieka; liczne były dary, jakie kryła dlań w swoim łonie przyszłość – liczne i rozmaite: wpływy, stanowisko, wielka ukryta władza – a potem gorycz niespełnionych nadziei. W Claremont zajmował stanowisko bardzo skromne; ale księżniczka polubiła go, nazywała „Stocky” i ścigała się z nim po korytarzach pałacowych. Cierpiący na niestrawność i melancholijny z usposobienia, Stockmar umiał być jednak ożywiony; w Koburgu uchodził za człowieka dowcipnego. Poza tym był cnotliwy i z aprobatą obserwował książęce małżeństwo. „Pan mój – pisał w swoim pamiętniku – jest najlepszym z mężów, jacy istnieją na świecie; a jego żona kocha go miłością, której ogrom porównać można tylko z rozmiarami długu państwowego Anglii”. Wkrótce dał dowód innej jeszcze zalety – charakterystycznej dlań potem w ciągu całego życia – mianowicie ostrożnego i trzeźwego sądu. Kiedy na wiosnę 1817 roku stało się wiadome, że księżniczka oczekuje dziecka, zaofiarowano mu stanowisko jednego z konsultujących ją lekarzy; miał tyle rozsądku, że odmówił. Zrozumiał od razu, że koledzy będą o niego zazdrośni, że zalecenia jego nie będą prawdopodobnie spełniane; jeśli natomiast stanie się coś niedobrego – winić się będzie na pewno lekarza-cudzoziemca. Istotnie, po bardzo krótkim czasie nabrał przekonania, że skąpa dieta i ciągłe puszczanie krwi, stosowane wobec nieszczęśliwej księżniczki, były błędem; wziął kiedyś księcia na stronę i prosił o zakomunikowanie jego opinii lekarzom angielskim, ale nic to nie pomogło. Modną wówczas dietę odchudzającą stosowano dalej przez całe miesiące. 5 listopada, o dziewiątej wieczorem, po porodzie, który trwał przeszło pięćdziesiąt godzin, księżniczka urodziła martwego chłopca. O północy siły jej wyniszczonego organizmu były na wyczerpaniu. Wtedy dopiero Stockmar zgodził się ją zobaczyć; gdy wszedł do pokoju, stwierdził od razu, że umiera, podczas gdy doktorzy poją ją gorliwie winem. Wzięła go za rękę i uścisnęła. „Upili mnie” – powiedziała. Po chwili Stockmar wyszedł, kiedy był już w drugim pokoju, usłyszał, jak woła swoim donośnym głosem: „Stocky! Stocky!”. Gdy przybiegł, w gardle jej rzęziła już agonia. Rzucała się gwałtownie z boku na bok, potem nagle wyprężyła nogi – i było po wszystkim.
Księżna Charlotta Augusta Hanowerska
Książę, po wielu godzinach czuwania, opuścił właśnie pokój, aby chwilę odpocząć; i Stockmar musiał teraz zawiadomić go o śmierci żony. Z początku książę w osłupieniu nie mógł uświadomić sobie tego, co zaszło. Po drodze do pokoju zmarłej osunął się na fotel, a Stockmar ukląkł przy nim: to wszystko sen, to niemożliwe... Dopiero przy jej łóżku ukląkł także i całował jej zimne ręce. Wstając, powiedział: „Jestem teraz zupełnie sam... Przyrzeknij, że mnie nigdy nie opuścisz!” – i rzucił się w ramiona Stockmara.II
Tragedia w Claremont wprowadziła wielkie zamieszanie. Kalejdoskop wokół tronu królewskiego został nagle wywrócony i nikt nie mógł przewidzieć, jak ułoży się nowy porządek rzeczy. Sprawa następstwa tronu, która wydawała się tak pomyślnie załatwiona, stawała się znowu sprawą otwartą- i wymagającą szybkiego rozwiązania.
Obłąkany starzec, Jerzy III, żył jeszcze wciąż w Windsorze, niedostępny zupełnie jakimkolwiek wrażeniom z zewnętrznego świata. Z siedmiu jego synów najmłodszy przekroczył już wiek średni, a żaden nie miał prawego potomstwa; perspektywa była więc bardzo niewyraźna. Było rzeczą wysoce nieprawdopodobną, aby książę regent, który właśnie niedawno przestał nosić gorset i przedstawiał niesamowity obraz rozwiązłego grubasa2, mógł jeszcze kiedykolwiek – nawet gdyby rozwiódł się z żoną i ożenił powtórnie – zostać ojcem rodziny. Pomijając księcia Kentu, o którym trzeba wspomnieć oddzielnie, pozostali bracia byli, w kolejności starszeństwa, książętami: Yorku, Clarence, Cumberland, Sussex i Cambridge; sytuacja i perspektywy każdego z nich wymagają krótkiej charakterystyki. Książę Yorku, któremu dawniejsze przygody z panią Clarke i historie z czasów służby wojskowej przyczyniły wiele kłopotów, spędzał teraz czas częściowo w Londynie, a częściowo w dużym dziwacznie urządzonym i niesłychanie niewygodnym domu wiejskim, gdzie zajmował się końmi, wistem i nieprzyzwoitymi anegdotami. Pod jednym względem wyróżniał się spośród książąt: był to mianowicie jedyny z nich – tak nas zapewnia wysoce kompetentny obserwator – którego uczucia były uczuciami dżentelmena. Ożeniony był od dawna z następczynią tronu pruskiego, damą, która rzadko kładła się spać i przebywała nieustannie w otoczeniu znacznej liczby psów, papug i małp. Dzieci nie mieli. Książę Clarence żył przez wiele lat w zupełnym odosobnieniu z aktorką, panią Jordan, w Bushey Park. Miał z nią licznych synów i córki i wyglądało na to, że wziął z nią ślub, gdy nagle porzucił ją i zaproponował małżeństwo pannie Wykeham, zwariowanej kobiecie o wielkim majątku, która jednak nie chciała mieć z nim nic do czynienia. Wkrótce potem pani Jordan umarła w biedzie w Paryżu. Książę Cumberland był prawdopodobnie najbardziej niepopularnym człowiekiem w Anglii. Potwornie brzydki, ze zniekształconym okiem, był gwałtowny i mściwy w życiu prywatnym i skrajnie reakcyjny w poglądach politycznych; podejrzewano go później o zamordowanie własnego lokaja i o intrygę miłosną, prowadzoną w niesłychanie skandalicznych okolicznościach. Ożenił się właśnie niedawno z pewną księżniczką niemiecką, ale na razie małżeństwo było bezdzietne. Książę Sussex miał pewne zainteresowania literackie i zbierał książki. Ożeniony był z lady Augustą Murray, z którą miał dwoje dzieci, ale małżeństwo to uznane zostało za nieważne na zasadzie ustawy o małżeństwach w rodzinie królewskiej. Po śmierci lady Augusty ożenił się z lady Cecylią Buggin, która zmieniła nazwisko na Underwood; ale i to małżeństwo było nieważne. O księciu Cambridge, najmłodszym z braci, wiedziano niewiele. Mieszkał w Hanowerze, nosił jasną perukę, dużo i nerwowo mówił i nie był żonaty.
Prócz siedmiu synów – Jerzy III miał pięć żyjących córek. Dwie z nich – królowa Wirtembergii i księżna Gloucester – były zamężne i bezdzietne. Trzy niezamężne księżniczki – Augusta, Elżbieta i Zofia – były wszystkie po czterdziestce.III
Czwartym synem Jerzego III był pięćdziesięcioletni wówczas Edward, książę Kentu. Był to wysoki, korpulentny i zdrowy mężczyzna; miał rumiane policzki, krzaczaste brwi, łysinę – i resztki włosów starannie ufarbowane na kolor czarny. Ubierał się z wielką starannością; w całym jego wyglądzie zewnętrznym widoczne było ścisłe stosowanie się do obowiązujących norm – co cechowało także jego charakter. Młodość spędził w armii – w Gibraltarze, Kanadzie i Indiach Zachodnich – i pod wpływem służby wojskowej stał się z początku zwolennikiem, a w końcu fanatykiem dyscypliny. W r. 1802 posłany został do Gibraltaru dla przywrócenia porządku w zbuntowanym garnizonie; odwołano go jednak za nadmierną surowość i na tym skończyła się jego kariera w służbie czynnej. Odtąd poświęcił się bardzo dokładnemu doglądaniu interesów prywatnych, zajmując się sprawami swoich licznych plenipotentów, rysując wzory zegarów do swoich posiadłości i walcząc o doprowadzenie do porządku swoich finansów; mimo że był – jak powiedział ktoś, kto znał go dobrze – _reglé comme du papier à musique_3_,_ i mimo 24 000 funtów rocznego dochodu, był beznadziejnie zadłużony. Kłócił się z większością braci, a zwłaszcza z księciem regentem, i było rzeczą naturalną, że przyłączył się do opozycji i został filarem stronnictwa wigów.
Jakie były jego istotne poglądy polityczne – nie bardzo wiadomo; widziano w nim często liberała, a nawet radykała; jeśli wierzyć Robertowi Owenowi, był socjalistą „deterministycznym”. Jego stosunki z Owenem – bystrym, łatwowiernym, szlachetnym, upartym, sławnym i pełnym sprzeczności ojcem socjalizmu i spółdzielczości – były ciekawe i charakterystyczne. Podobno zwiedził zakłady Owena w New Lanark; przewodniczył istotnie na jednym z jego zebrań publicznych; korespondował z Owenem w tonie przyjacielskim i nawet po śmierci – jak zapewnia Owen – wrócił z „rejonu duchów”, aby poprzeć zwolenników Owena w ich działalności na ziemi. „W szczególny sposób pragnę podkreślić – mówił Owen – bardzo gorące życzenia Jego Wysokości zmarłego księcia Kentu (który już dawniej poinformował mnie, że w rejonach duchowych, do których się przeniósł, nie ma tytułów), życzenia skierowane nie ku korzyści jakiejś jednej klasy, sekty, partii czy jakiegokolwiek jednego kraju, ale ku wiecznej pomyślności całej rasy ludzkiej”. „Całe to obcowanie ducha ze mną – dodaje Owen – było rzeczą bardzo piękną. Duch zawsze uprzedzał sam, kiedy się zjawi; i zawsze zjawiał się punktualnie co do minuty”. Owen jednak miał żywą fantazję. Do swoich zwolenników zaliczał też prezydenta Jeffersona, Napoleona i Metternicha; poglądy księcia Kentu muszą więc w dalszym ciągu budzić pewne wątpliwości. Nie ma natomiast żadnej wątpliwości co do innej sprawy: Jego Książęca Wysokość pożyczał od Roberta Owena różnymi czasy różne sumy, które nie zostały nigdy zwrócone i które wynosiły razem kilkaset funtów.
Po śmierci księżniczki Charlotty było oczywiście rzeczą z wielu względów wskazaną, aby książę Kentu się ożenił. Z państwowego punktu widzenia brak spadkobierców w rodzinie królewskiej nakazywał niemal taki krok; z punktu widzenia księcia wydawało się to także czynem wysoce pożytecznym. Książę żeniący się z poczucia obowiązku, dla zabezpieczenia sukcesji tronu, miałby przecież prawo oczekiwać pewnej rekompensaty od wdzięcznego narodu. Kiedy ożenił się książę Yorku, otrzymał rentę w wysokości 25 000 funtów rocznie. Dlaczegóż książę Kentu nie miałby liczyć na taką samą sumę? Sytuacja jednak nie była całkiem prosta. Trzeba było pamiętać o księciu Clarence: był starszym bratem i gdyby się ożenił, miałby oczywiście pierwszeństwo. Z drugiej strony jednak, gdyby ożenił się książę Kentu – zasługiwałoby na podkreślenie, że byłaby to z jego strony poważna ofiara: w grę bowiem wchodziła tutaj dama.
– Miesiąc po śmierci swojej siostrzenicy, gdy właśnie rozważał gruntownie wszystkie te okoliczności, książę znalazł się przypadkiem w Brukseli i tu dowiedział się, że w mieście bawi pan Creevey. Pan Creevey był bliskim przyjacielem przywódców wigów i zamiłowanym plotkarzem, książę pomyślał sobie, że znalazł najlepszy sposób zakomunikowania swoich poglądów na sytuację sferom politycznym w kraju. Nie przyszło mu widocznie do głowy, że pan Creevey jest człowiekiem złośliwym i może prowadzić pamiętnik. Posłał więc po niego pod jakimś banalnym pretekstem i nastąpiła interesująca rozmowa.
Wspomniawszy o śmierci księżniczki, o nieprawdopodobieństwie rozwodu regenta, o bezdzietności księcia Yorku i o szansach ożenku księcia Clarence, książę Edward przeszedł do swojej własnej sytuacji. „Gdyby książę Clarence nie ożenił się – oświadczył – następnym w kolejności sukcesji jestem ja i chociaż na pewno stanąłbym zawsze posłusznie na każde wezwanie kraju, Bóg jeden wie, jakiej ofiary będzie to wymagać, z chwilą gdy uznam za swój obowiązek zostać człowiekiem żonatym. Mija właśnie dwadzieścia siedem lat mojego pożycia z panią St. Laurent; jesteśmy w tym samym wieku, byliśmy razem w różnych klimatach i w różnych trudnościach, i może pan sobie wyobrazić, panie Creevey, jakim ciosem byłoby dla mnie rozstanie się z nią. Niech pan to oceni własnym uczuciem – w razie jakiejś separacji z panią Creevey... Co się tyczy pani St. Laurent – muszę wyznać, że nie wyobrażam sobie wcale, co się z nią stanie, jeśli będę zmuszony się ożenić, jest pod tym względem już teraz tak przeczulona!” Tu książę opowiedział, jak pewnego poranka, dzień czy dwa po śmierci księżniczki Charlotty, w „Morning Chronicle” pojawiła się notatka, w której uczyniona była aluzja do możliwości jego ożenku. Gazetę podano mu przy śniadaniu razem z pocztą: „Jak to jest w moim stałym zwyczaju, rzuciłem gazetę przez stół pani St. Laurent, a sam zacząłem otwierać i czytać listy. Jednakże po chwili uwagę moją zwróciły głośne lamenty i łkania pani St. Laurent. Z początku stan jej wzbudził we mnie poważne obawy, wkrótce jednak przyszła do siebie, a kiedy zapytałem, co było powodem tego ataku, wskazała w odpowiedzi na artykuł w »Morning Chronicle«”_._
Następnie książę wrócił do tematu księcia Clarence. „Książę Clarence jest moim starszym bratem, ma niewątpliwie prawo ożenić się, skoro uzna to za stosowne i w żadnym wypadku nie mógłbym mu w tym przeszkadzać. Jeśli biedak chce być królem, ożenić się i mieć dzieci – Boże dopomóż, niech tak będzie. Co do mnie – nie mam ambicji, pragnę tylko zostać tym, czym jestem... Wielkanoc, jak pan wie, wypada w tym roku bardzo wcześnie, 22 marca. Jeżeli książę Clarence nie poczyni żadnych kroków do tego czasu, będę musiał znaleźć jakiś pretekst, by przejednać panią St. Laurent i pojechać na krótki czas do Anglii. Z chwilą gdy znajdę się w kraju, nietrudno mi będzie naradzić się z przyjaciółmi co do należytego postępowania. Gdyby do tego czasu książę Clarence nie przedsięwziął niczego w sprawie małżeństwa, będę miał niewątpliwie obowiązek poczynić sam pewne kroki”. Co do osoby kandydatki – książę zaznaczył, że wymieniano dwa imiona, księżniczki Badeńskiej i księżniczki Sasko-Koburskiej. Jego zdaniem ta ostatnia byłaby może lepsza, ze względu na wielką popularność księcia Leopolda w Anglii, ale zanim uczyniłby cokolwiek w tym kierunku, oczekiwałby odpowiedniego zadośćuczynienia dla pani St. Laurent. „Pochodzi – oświadczył – z dobrej rodziny; nigdy nie była aktorką i jestem pierwszym i jedynym mężczyzną, z którym żyła. Jest nie tylko wierna, ale i bezinteresowna. Z początku otrzymywała ode mnie 100 funtów rocznie. Później suma ta została podwyższona do 400 funtów i ostatecznie do 1000 funtów; ale gdy długi zmusiły mnie do wyrzeczenia się znacznej części moich dochodów, pani St. Laurent domagała się zredukowania tej sumy z powrotem do 400 funtów. Jeśli pani St. Laurent miałaby teraz znów żyć wśród swoich przyjaciół, musiałaby mieć zapewnioną niezależność, która budziłaby ich szacunek. Nie będę wymagał bardzo wiele, ale pewna liczba służby i powóz – to rzeczy niezbędne”. Co do własnej renty, książę zaznaczył, iż spodziewałby się uznania za precedens małżeństwa księcia Yorku. „Było to – zaznaczył – małżeństwo dla zapewnienia sukcesji i księciu Yorku wyznaczono rentę 25 000 funtów – poza wszelkimi innymi dochodami, wyłącznie z tego tytułu. Zadowolę się takim samym załatwieniem sprawy, nie wysuwając żadnych żądań dodatkowych, wynikających z różnicy wartości pieniądza w r. 1792 i dzisiaj. Co się zaś tyczy uregulowania moich długów – zakończył książę – nie uważam ich za wysokie. Przeciwnie, naród jest poważnym dłużnikiem wobec mnie”. W tej chwili zaczął bić zegar, co jakoby przypomniało księciu, że jest z kimś umówiony; powstał więc i pan Creevey pożegnał go.
Któż trzymałby podobne oświadczenie w tajemnicy? W każdym razie nie pan Creevey. Pospieszył zaraz opowiedzieć je Wellingtonowi, który bardzo był nim ubawiony; posłał też długie sprawozdanie lordowi Sefton, który otrzymał list „bardzo à propos”, w chwili gdy chirurg sondował mu pęcherz, badając, czy nie ma kamienia. „Nie widziałem nigdy osobnika bardziej zdumionego niż on – pisał lord Sefton w odpowiedzi – gdy zobaczył, że się śmieję, gdy tylko skończył operację. Pierwszorzędna jest ta szlachetność naszego Edwarda! Nie wiadomo, co wpierw podziwiać – jego tkliwe przywiązanie do pani St. Laurent, subtelność uczuć wobec księcia Clarence czy całkowitą bezinteresowność w sprawach pieniężnych”.
W rezultacie jednak obydwaj bracia postanowili się ożenić. Książę Kentu, dając pierwszeństwo księżniczce Koburskiej przed księżniczką Badeńską, połączony z nią został węzłem małżeńskim 29 maja 1818 roku. 11 czerwca w ślady jego poszedł książę Clarence, biorąc ślub z księżniczką Meiningen. Zostali jednak rozczarowani w swoich nadziejach finansowych; bo chociaż rząd przedstawił wniosek powiększenia ich rent wraz z rentą księcia Cumberland – wniosek został odrzucony przez Izbę Gmin. Książę Wellington nie był tym zdziwiony. „Mój Boże – oświadczył – dałoby się wiele o tym powiedzieć. Oni (książęta) są przecież najbardziej diabelskim kamieniem, zawieszonym u szyi rządu, jaki można sobie wyobrazić. Poobrażali – i to poobrażali osobiście – dwie trzecie szlachty angielskiej i teraz się dziwią, że ta zemściła się na nich w Izbie Gmin? To była przecież jedyna okazja, i – przebóg! – sądzę, że mieli zupełną rację ci, którzy z niej skorzystali”. Później zresztą parlament podwyższył rentę księciu Kentu o 6000 funtów.
Dalsze dzieje pani St. Laurent nie zostały ujawnione.IV
Nowa księżna Kentu, Wiktoria Maria Luiza, była córką Franciszka, księcia von Sachsen-Koburg-Saalfeld i siostrą księcia Leopolda. Była to stara rodzina, stanowiąca jedną z gałęzi znakomitego rodu Wettynów, który od jedenastego wieku panował w Miśni nad Elbą. W wieku piętnastym posiadłości rodu podzielone zostały między gałęzie Albertyńską i Ernestyńską: do pierwszej należeli późniejsi elektorzy i królowie sascy, druga, panująca w Turyngii, podzieliła się z kolei na pięć gałęzi, z których jedna dziedziczyła Księstwo Sasko-Koburskie. Było to państwo małe, liczące około 60 tysięcy mieszkańców, ale niezależne i korzystające z praw suwerennych. W latach zamętu, jakie nastąpiły po rewolucji francuskiej, księstwo znalazło się w stanie okropnego chaosu. Książę był człowiekiem rozrzutnym i dom jego stał otworem dla emigrantów uciekających przez Niemcy na wschód, w miarę jak Francja zajmowała coraz nowe tereny. Wśród tych uciekinierów znajdował się książę Leiningen, podstarzały lowelas, którego posiadłości nad Mozelą zajęte zostały przez Francuzów i który otrzymał jako rekompensatę rejon Amorbach w Dolnej Frankonii. W roku 1803 książę Leiningen ożenił się z siedemnastoletnią wówczas księżniczką Wiktorią; trzy lata później zmarł książę Franciszek, doszczętnie zrujnowany. Księstwo Sasko-Koburskie przeorane zostało pługiem Napoleona: zajęli je Francuzi, rodzina książęca doprowadzona była do nędzy, niemal do głodu. Jednocześnie księstewko Amorbach zostało zupełnie wyniszczone przez wojska francuskie, rosyjskie i austriackie, przechodzące tam i z powrotem przez jego terytorium. W kraju nie było potem przez całe lata ani jednej krowy, nie pozostało nawet dość trawy, aby można było żywić gęsi. W takich okolicznościach znalazła się rodzina, która po upływie jednego pokolenia weszła do połowy panujących domów europejskich. Pług napoleoński zrobił istotnie swoje; ziarno zostało zasiane, ale owoce tej siejby zadziwiłyby Napoleona. Książę Leopold, zdany na własne siły, gdy miał lat piętnaście, potrafił wybić się sam i poślubił następczynię tronu Anglii. Księżna Leiningen, walcząc w Amorbach z biedą, z rekwizycjami wojskowymi i z nieudolnością męża, rozwinęła w sobie silną wolę i niezależność charakteru, które miały się jej jeszcze przydać w całkiem odmiennych okolicznościach. Mąż jej umarł w roku 1814, pozostała z dwojgiem dzieci jako regentka księstwa. Po ślubie brata z księżniczką Charlottą zaproponowano jej małżeństwo z księciem Kentu; odmówiła wówczas, oświadczając, że wobec konieczności opiekowania się dziećmi i zarządzania sprawami kraju uważa nowe więzy za niewskazane. Śmierć księżniczki Charlotty zmieniła jednak sytuację; i kiedy książę Kentu ponowił swoją propozycję, przyjęła ją. Miała wówczas trzydzieści dwa lata; była niska, krępa, miała ciemne włosy, ciemne oczy i różowe policzki; była wesoła i gadatliwa, ubierała się okazale w szeleszczące jedwabie i barwne aksamity.
Pogodne usposobienie księżnej było dla niej niewątpliwie wielką pomocą; przez całe bowiem życie musiała walczyć z przeciwnościami. Drugie małżeństwo, z jego wątpliwymi perspektywami, wydawało się z początku źródłem przede wszystkim kłopotów i niewygód. Książę twierdząc, że jest w dalszym ciągu za biedny, aby mieszkać w Anglii, odbywał z dziwaczną regularnością podróże po Niemczech i Belgii, biorąc udział w rewiach i wizytując koszary w eleganckiej czapce wojskowej; oficjalni przedstawiciele brytyjscy krzywo na to patrzyli, a książę Wellington nazywał go „kapralem”. „U diabła! – zawołał kiedyś do pana Creeveya – wie pan, jak go nazywają jego siostry? Nazywają go Józef Surface4!” W Valenciennes, gdzie po rewii odbywał się uroczysty obiad, księżna zjawiła się w towarzystwie starej i brzydkiej damy i książę Wellington był w trudnej sytuacji. „Któż, u diabła, poprowadzi damę dworu?” – rozpytywał dokoła; wreszcie jednak znalazł rozwiązanie. „Do diabła, Freemantle, poszukaj mera i niech on to zrobi”. Został tedy sprowadzony mer miasta Valenciennes i – jak powiada pan Creevey – „okazał się kapitalną figurą”. Parę dni później w Brukseli pan Creevey przeżył nieprzyjemny incydent. Miał się odbyć przegląd szkoły wojskowej – przed śniadaniem. Dygnitarze zebrali się, wszystko okazało się godne najwyższej pochwały – ale książę Kentu w dalszym ciągu badał każdy szczegół i zadawał jedno pytanie po drugim, aż wreszcie pan Creevey nie mógł wytrzymać i szepnął do sąsiada, że jest już diablo głodny. Książę Wellington usłyszał uwagę i był bardzo uradowany. „Radzę panu – powiedział do pana Creeveya – ilekroć ma pan od rana do czynienia z kimś z rodziny królewskiej, a zwłaszcza z kapralem, zjeść zawsze najprzód śniadanie”. On i jego sztab, jak się okazało, właśnie tak postąpili; podczas gdy potok pytań książęcych płynął w dalszym ciągu, znakomity wódz zabawiał się wskazywaniem od czasu do czasu na pana Creeveya z uwagą: _Voilà le monsieur qui n’a pas dejeuné!_5
Książę osiadł wreszcie w Amorbach, ale tu czas dłużył mu się okropnie. Posiadłość była niewielka, kraj zbiedniały, nawet rysowanie zegarów stawało się w końcu nudne. Przemyśliwał – bo mimo pobożności nie był pozbawiony zabobonów – o wróżbie pewnej Cyganki, która przepowiedziała mu w Gibraltarze, że będzie miał wiele przejść i kłopotów, że umrze szczęśliwy i że jego jedyne dziecko zostanie wielką królową. Wkrótce stało się wiadome, że księżna jest w ciąży; książę postanowił, że dziecko musi przyjść na świat w Anglii. Nie było pieniędzy na podróż, ale nic nie mogło go odwieść od powziętego postanowienia. Niech się dzieje, co chce, oświadczył, a dziecko musi się urodzić w Anglii. Wynajęto powóz, sam książę zasiadł na koźle, w powozie znajdowała się księżna, jej czternastoletnia córka Teodora, służąca, niańki, kanarki i pieski. Jechali przez Niemcy i Francję: złe drogi, tanie zajazdy – wszystko to było niczym dla niezłomnego księcia i dobrodusznej, pogodnej księżnej. Przejechawszy przez La Manche, dotarli szczęśliwie do Londynu. Władze oddały im do dyspozycji apartamenty w pałacu kensingtońskim; i tutaj, 24 maja 1819 roku, przyszła na świat dziewczynka.
I
Na dziecko, które urodziło się w tych niezbyt imponujących warunkach, niewiele zwracano uwagi. Trudno było wówczas przewidzieć jego przyszłość. Dwa miesiące przedtem powiła dziecko księżna Clarence; i chociaż umarło ono prawie natychmiast po urodzeniu, było rzeczą bardzo prawdopodobną, że księżna Clarence zostanie jeszcze matką – tak się zresztą istotnie stało. Ponadto księżna Kentu była młoda, a książę Kentu – w pełni sił; można było oczekiwać, że małej księżniczce przybędzie wkrótce brat, który pozbawi ją ostatecznie jej wątłych szans sukcesyjnych.
Książę, mimo to wszystko, był innego zdania: były o tym przepowiednie... W każdym razie chciał nadać córce imię Elżbieta, które stanowiłoby szczęśliwą wróżbę. Zapomniał jednak o regencie, który – widząc okazję zrobienia na złość bratu – oświadczył, że sam będzie obecny na chrzcie, a jednocześnie zaznaczył, że jednym z ojców chrzestnych ma być car rosyjski, Aleksander. W czasie więc ceremonii, gdy arcybiskup Canterbury zapytał, jakim imieniem ma ochrzcić dziecko, regent odpowiedział: „Aleksandrina”. W tym miejscu książę Edward spróbował spytać, czy nie można by dodać jeszcze drugiego imienia. „Oczywiście – odpowiedział regent – Georgina?” „Albo Elżbieta?” – wtrącił książę. Nastąpiła pauza, w czasie której arcybiskup, z dzieckiem w ramionach, spoglądał z pewnym zakłopotaniem to na jednego, to na drugiego z książąt. „W takim razie – rzekł w końcu regent – niech się nazywa po matce. Ale pierwsze imię musi być Aleksandra”. Tak więc, ku niezadowoleniu ojca, dziecko otrzymało imiona: Aleksandra Wiktoria.
Książę miał i inne powody do niezadowolenia: skąpa pensja, przyznana przez Izbę Gmin, nie mogła żadną miarą uwolnić go od kłopotów finansowych. Miał prawo podejrzewać, że naród nie ocenia należycie jego świadczeń. Długi rosły. Przez wiele lat nie wydawał ponad 7000 funtów rocznie; ale teraz wydatki jego wynosiły akurat dwa razy tyle i wszelkie dalsze oszczędności były wykluczone; wśród całego personelu jego posiadłości nie było już ani jednej osoby, która by od rana do nocy była bodaj przez jedną chwilę bez zajęcia. Wypowiedział swoje żale w długim liście do Roberta Owena, którego współczucie miało tę wielką zaletę, że przybierało postać konkretną. „Muszę szczerze oświadczyć – pisał – że po wszechstronnym rozważeniu sprawy uważam za niemożliwe mieszkać dalej w Anglii, nawet na tej skromnej stopie, na jakiej żyjemy, bez żadnego splendoru i ostentacji, inaczej jak przy podwojeniu moich siedmiu tysięcy; redukcja wydatków jest niemożliwa”. Było rzeczą jasną, że musi sprzedać swój dom za 51 300 funtów: jeśli to się nie uda, wyjedzie i zamieszka na kontynencie. „Jeśli usługi moje są pożyteczne dla kraju, wypada niewątpliwie tym, którzy mają władzę, poprzeć moje słuszne pretensje z tytułu bardzo poważnych strat i niewygód, jakie poniosłem w czasie mojej długiej służby w koloniach; a jeśli to jest nie do przeprowadzenia, jest to oczywisty dowód, że usługi te nie są należycie oceniane; w takiej sytuacji nie będę miał żadnych skrupułów wycofać się znów w odpowiednim czasie za granicę, skoro księżna i ja wypełnimy nasz obowiązek, zapewniając dziecku – urodzonemu za naszym staraniem na ziemi angielskiej – również pokarm matczyny w starej Anglii; co niewątpliwie uczynilibyśmy znowu, gdyby Opatrzności podobało się obdarzyć nas dalszym potomstwem”.
Na razie książę postanowił spędzić zimę w Sidmouth „aby – jak pisał do Owena – księżna mogła korzystać z ciepłych kąpieli morskich, a niemowlę nasze z powietrza morskiego na pięknym wybrzeżu Devonshire, w ciągu miesięcy, które w Londynie są takie wstrętne”. Wyjazd nad morze nastąpił w grudniu. Na Nowy Rok książę przypomniał sobie jeszcze jedną wróżbę. Wróżbita przepowiedział mu, że w roku 1820 umrą dwie osoby z rodziny królewskiej. Kto by to mógł być? Rozważał rozmaite możliwości: król, to pewne, nie może już żyć bardzo długo, księżna Yorku chora jest na śmiertelną chorobę. Prawdopodobnie będzie to król i księżna Yorku albo może król i książę Yorku; a może król i regent. On sam jest jednym z najzdrowszych ludzi w Anglii. „Moi bracia – oświadczył – są słabsi ode mnie, ja prowadziłem regularny tryb życia. Przeżyję ich wszystkich. Tron przypadnie mnie i moim dzieciom”. Wyszedłszy na przechadzkę, książę przemoczył nogi. Gdy wrócił, nie zmienił pończoch; zaziębił się, wywiązało się zapalenie płuc i 22 stycznia był umierający. Dziwnym zrządzeniem przypadku w domu książęcym przebywał wówczas młody doktor Stockmar; przed dwoma laty był przy łożu śmierci księżniczki Charlotty, teraz patrzył na agonię księcia Kentu. Za poradą Stockmara sporządzony został w pośpiechu testament. Doczesny majątek księcia miał wartość ujemną; było jednak rzeczą ważną, aby opieka nad dzieckiem, którego losy doznawały teraz tak dziwnej przemiany, przypadła na pewno księżnej. Książę był ledwo w stanie zrozumieć treść dokumentu i położyć na nim swój podpis. Zapytawszy, czy pismo jego jest zupełnie wyraźne, stracił przytomność i umarł następnego rana. Sześć dni później spełniła się druga połowa wróżby cygańskiej. Jerzy III, król Anglii, zakończył swój długi, nieszczęśliwy i niesławny żywot.II
W interesach księcia panował taki chaos, że księżna nie miała za co wrócić z Sidmouth do Londynu. Pośpieszył do niej książę Leopold i sam sprowadził siostrę z jej rodziną do pałacu kensingtońskiego, zatrzymując się parę razy po drodze na smutne postoje. Wdowa, ubrana w ciężkie szaty żałobne, potrzebowała całej swojej pogody ducha, aby utrzymać równowagę. Przyszłość jej była teraz bardziej wątpliwa niż kiedykolwiek. Miała własną rentę w wysokości 6000 funtów rocznie, ale długi męża wznosiły się przed nią na kształt wielkiej góry. Dowiedziała się wkrótce, że księżna Clarence spodziewa się znów dziecka. Na cóż więc miała czekać w Anglii? Dlaczego miała pozostawać w obcym kraju, wśród obcych ludzi, nie umiejąc mówić ich językiem i nie rozumiejąc ich obyczajów? Najlepiej było niewątpliwie wrócić do Amorbach i tam, wśród swoich, w skromnych warunkach materialnych, wychowywać córki. Ale księżna była nieuleczalną optymistką: przez całe życie walczyła, nie ulęknie się trudności i teraz. Poza tym – ubóstwiała dziecko: „_C’est mon bonheur, mes delices, mon existence”_6 _–_ mówiła; maleńka musi być wychowana jako angielska księżniczka, jakiekolwiek losy ją oczekują. Książę Leopold zaofiarował się szlachetnie z dodatkową sumą 3000 funtów; i księżna pozostała w Kensington.
Czteroletnia księżniczka Wiktoria na obrazie Stephena Denninga z 1823 r.
Dziecko było wyjątkowo tłuste i nadzwyczaj podobne do dziadka. _„C’est l’image du feu Roi!” –_ wołała księżna; _„C’est le Roi Georges en jupon”_7 _–_ wtórowały jej otaczające panie, patrząc, jak małe stworzenie toczy się z trudnością od jednej do drugiej.
Niebawem jednak świat zaczął się z lekka interesować pokojem dziecięcym w Kensington. Gdy na początku roku 1821 druga córka księżnej Clarence, księżniczka Elżbieta, umarła trzy miesiące po urodzeniu, zainteresowanie to wzrosło. Tymczasem wokół kołyski królewskiej ścierały się wielkie i wrogie sobie siły. Były to czasy zaciętych antagonizmów, czasy głębokiego niezadowolenia i gwałtownych represji. Potężny ruch, który na skutek niepomyślnych okoliczności nie mógł się dotąd rozwijać, szerzył się teraz po kraju. Rosły nowe namiętności i nowe pragnienia – a raczej stare namiętności i stare pragnienia odradzały się z nową siłą: ukochanie swobody, bunt przeciw niesprawiedliwości, nadzieja na lepszą przyszłość człowieka. Możni tego świata zajmowali jeszcze dumnie swoje pozycje i sprawowali swoją despotyczną władzę; ale z ciemności zbliżała się burza i niebo rozdzierały już błyskawice. Wielkie siły muszą jednak z konieczności działać za pośrednictwem kruchych istot ludzkich; i oto w ciągu wielu lat wydawało się, że od życia małej dziewczynki w pałacu kensingtońskim zależy wolność angielskiego narodu. Ona jedna zagradzała drogę do tronu swemu strasznemu stryjowi, księciu Cumberland, szpetnemu symbolowi reakcji. Księżna Kentu związała oczywiście swoje losy z partią męża: przywódcy wigów, agitatorzy radykalni – wszyscy skupili się wokół niej; była zaprzyjaźniona z odważnym lordem Durham, była w dobrych stosunkach z samym groźnym O’Connellem. Przyjęła też Wilberforce’a – chociaż dla pewności nie prosiła go, żeby usiadł. Oświadczyła publicznie, że wierzy w „swobody ludu”. Nie ulegało wątpliwości, że młoda księżniczka wychowana będzie w duchu przekonań matki, ale tuż, w pobliżu tronu, czaił się w oczekiwaniu złowróżbny cień księcia Cumberland. Brougham, patrząc w przyszłość, widział okropne możliwości. „Nigdy jeszcze tak szczerze nie modliłem się o zdrowie żadnego księcia – pisze swoim niewyszukanym stylem, dowiedziawszy się o chorobie Jerzego IV. – Gdy on odejdzie, skończą się wszystkie kłopoty tych niegodziwców (torysów) i będą mieli Fryderyka I (księcia Yorku), swojego człowieka, aż do śmierci... On (Fryderyk I) też nie będzie żył długo; a na tego księcia hultajów, »brata Williama« (księcia Clarence), czyha tak samo śmierć; i oto naturalnym porządkiem rzeczy dojdzie do tego, że zostaniemy zamordowani przez króla Ernesta I albo przez regenta Ernesta (księcia Cumberland)”. Obawy takie żywił nie tylko Brougham; wobec wzburzenia opinii publicznej ujawniały się one ciągle; jeszcze na rok przed wstąpieniem na tron księżniczki Wiktorii pisma radykalne pełne były aluzji do niebezpieczeństw, jakie groziły jej na skutek machinacji niegodnego stryja.
Żadne jednak echo tych konfliktów i przepowiedni nie docierało do małej Driny – tak nazywano ją w kółku rodzinnym – bawiącej się lalkami, biegającej po korytarzach i jeżdżącej po ścieżkach kensingtońskiego ogrodu na osiołku, którego otrzymała w podarunku od stryja Fryderyka. Jasnowłosa i niebieskooka dziewczynka była ubóstwiana przez piastunki, przez damy towarzyszące matce i przez swoją siostrę Teodorę; w tym okresie można się było obawiać, że mimo surowości matki dziecko będzie rozpieszczone. Od czasu do czasu wpadała w złość, tupała nóżką i nie chciała słuchać nikogo; mogą sobie mówić, co chcą, a ona nie nauczy się liter – nie, nie nauczy się; potem była bardzo zmartwiona i wybuchała płaczem, ale zadane litery pozostawały niewyuczone. Przemiana nastąpiła, gdy dziewczynka miała lat pięć – wraz z pojawieniem się Fräulein Lehzen. Damie tej, córce pastora z Hanoweru i dawniejszej guwernantce księżniczki Teodory, udało się wkrótce natchnąć pupilkę nowym duchem. Z początku przerażona była wybuchami gniewu małej księżniczki: nigdy w życiu – oświadczyła – nie widziała tak krnąbrnego i niegrzecznego dziecka. Potem jednak zauważyła rzecz inną: dziecko było niezwykle prawdomówne, nie kłamało nigdy, niezależnie od kary, jaka mu groziła. Nowa guwernantka była stanowcza, bardzo stanowcza – zrozumiała jednak, że największa stanowczość będzie na nic, jeśli nie uda jej się pozyskać sympatii małej Driny. To udało się Fräulein Lehzen – i od tej chwili wszelkie trudności ustały. Drina nauczyła się liter jak anioł; nauczyła się też innych rzeczy. Baronowa de Späth pokazała jej, jak robić małe pudełka z tektury i oklejać je złoconym papierem i malowanymi kwiatami; matka uczyła ją religii. W każdą niedzielę rano można było zobaczyć sześcioletnią księżniczkę, jak siedzi w ławce kościelnej i wysłuchuje z nabożeństwem niekończącego się kazania – gdyż po południu egzaminowano ją z tego. Księżna pragnęła stanowczo, aby od najwcześniejszego dzieciństwa córka jej wychowana była odpowiednio do swojej wysokiej pozycji – wychowana w sposób, który musiał zyskać aprobatę najbardziej czcigodnych osobistości. W swym prostym, dobrym i oszczędnym niemieckim umyśle księżna wzdrygała się z osłupienia i przerażenia na widok bezwstydnych pijatyk, odbywających się w Carlton House; ani na jedną chwilę w życiu Drina nie powinna była zapomnieć o cnotach prostoty, pobożności, przyzwoitości i uporządkowanego trybu życia. Dziewczynce zresztą nie bardzo były potrzebne lekcje tego wszystkiego, gdyż z natury była prosta i porządna, pobożnością łatwo się przejmowała, a poczucie form było w niej bardzo silne. Zdawała sobie dobrze sprawę z subtelności formalnych, związanych z jej własnym stanowiskiem. Gdy sześcioletnia lady Jane Ellice przyprowadzona została przez babkę do pałacu kensingtońskiego, gdzie miała bawić się ze swoją rówieśnicą, księżniczką Wiktorią, zaczęła, nie rozumiejąc się wcale na etykiecie, nieco zbyt swobodnie bawić się zabawkami na podłodze; szybko jednak została przywołana do porządku: „Nie wolno ci ich ruszać – usłyszała – one są moje; i ja mogę mówić do ciebie po imieniu – Jane, ale ty nie możesz mówić mi Wiktoria”. Najczęstszą towarzyszką zabaw księżniczki była Victoire, córka sir Johna Conroya, ochmistrza księżnej. Dziewczynki były bardzo przywiązane do siebie; chodziły po ogrodzie pałacowym, trzymając się za ręce. Ale mała Drina wiedziała dobrze, za którą to z nich kroczy w przyzwoitym oddaleniu wielki lokaj w szkarłatnej liberii.
Czuła i serdeczna księżniczka kochała drogą Lehzen i drogą Teodorę, i drogą Victoire, i drogą panią de Spatli. I drogą mamę – oczywiście kochała i ją; to było jej obowiązkiem; a jednak – nie wiedziała dlaczego – była zawsze szczęśliwsza u wuja Leopolda w Claremont. Tutaj stara pani Louis, która przed laty służyła u kuzynki Charlotty, rozczulała ją swoimi pieszczotami; a sam wuj był dla niej nadzwyczaj dobry, mówił do niej poważnie i łagodnie, prawie jakby była dorosłą osobą. Wiktoria i Teodora zawsze płakały, kiedy kończył się krótki pobyt w gościnie u wuja i trzeba było wracać do obowiązkowej monotonii i troskliwego nadzoru kensingtońskiego pałacu. Czasami tylko, kiedy matka musiała być w domu, pozwalała księżniczce na przejażdżkę z drogą Teodorą i drogą Lehzen: Drina mogła wtedy mówić i rozglądać się dokoła, ile tylko chciała – to było ogromnie przyjemne.
Baronowa Louise Lehzen – guwernantka królowej Wiktorii
Do Claremont jeździła dość często; raz jednak złożyła wizytę bardziej niezwykłą. Gdy księżniczka skończyła siedem lat, król zaprosił ją wraz z matką do Windsoru. Jerzy IV, który swoją niechęć do brata przeniósł na bratową i jej rodzinę, znudził się wreszcie kwasami i postanowił być miły w obejściu. Stary, zreumatyzowany i brzuchaty nicpoń, w peruce i obwieszony brelokami, w towarzystwie swojej metresy i w otoczeniu wystrojonego dworu przyjął małe stworzenie, które miało kiedyś królować w tych samych salach – na tak zupełnie odmiennym dworze. „Daj mi twoją łapkę” – powiedział: i dwie epoki dotknęły jedna drugiej. Nazajutrz król, jadąc w swym powoziku w towarzystwie księżny Gloucester, spotkał w parku księżnę Kentu z córką. „Wsadźcie ją tutaj” – rozkazał i ku przerażeniu matki, a zachwytowi córki rozkaz został natychmiast wykonany. Ruszyli ku stawowi zwanemu Virginia Water; była tam barka pełna panów i dam łowiących ryby i druga z orkiestrą. Król przyglądał się z daleka Teodorze, pochwalił jej dobre maniery, a potem zwrócił się do swej małej siostrzenicy: „Jaka jest twoja ulubiona melodia? Orkiestra ją zagra”. _„God save the King,_ sir” – odpowiedziała natychmiast. Wychwalano tę odpowiedź księżniczki jako wczesny dowód taktu, z którego miała później zasłynąć. Była jednak dzieckiem bardzo prawdomównym – i może odpowiedziała szczerze.