- W empik go
Królowie plagiatu - ebook
Królowie plagiatu - ebook
Pokonać kościelne państwo bezprawia
W polskim państwie bezprawia niepodzielnie panuje jedyny ojciec narodu, potężnymi przywilejami otaczając kościelnych patriarchów. Klerykalne rządy nie pozostawiają wolności osobistej obywatelom państwa, a stosowane metody kontroli i ucisku niebezpiecznie kojarzą się ze sposobem działania komunistycznego aparatu władzy. Nowa rzeczywistość wpływa szczególnie na uniwersytety, które nie kształcą już samodzielnie myślących jednostek – wśród wykładowców i studentów szerzy się bowiem plagiatorstwo i rozdawnictwo tytułów naukowych w zamian za seks. Tylko Ona przeciwstawia się haniebnemu procederowi i to Ją wspiera grupa imigrantów rosyjskich, elita dawnego ZSRR, pracująca obecnie na polskich budowach w charakterze taniej siły roboczej.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-816-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czysta anarchia szaleje nad światem
Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół
Zatapiając obrzędy dawnej niewinności.
William Butler Yeates, Drugie Przyjście
------------------------------------------------------------------------
Dla
Onej
Wykluczonej!
Dedykuję tę książkę osobie, która nie przepuściła plagiatu, co było przyczyną konfliktu z dyrektorem instytutu i Ona została zwolniona z pracy.
Plagiat jest ewidentny.
------------------------------------------------------------------------
------------------------------------------------------------------------
William Butler Yeats, Drugie Przyjście, Poezje wybrane, przekł. Stanisław Barańczak, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987.Moja poezja
niczego nie tłumaczy
niczego nie wyjaśnia
niczego się nie wyrzeka
nie ogarnia sobą całości
nie spełnia nadziei
tak pisał Tadeusz Różewicz, skromny obywatel światów dwóch, a może trzech, czort jeden tylko wie. Ale nie wie, że ta opowieść też niczego może nie tłumaczyć. Może tylko wyrzekać się prawdy, która w strachu przed prawdą nie spełnia nadziei i nie ogarnia sobą całości, bo wyjaśnianie prawdy, po prawdzie, prawdą tylko może nie pozostać.
Historia prawdy strachu, która w tym kraju niczego nie wyjaśnia, niczego się nie wyrzeka, nie ogarnia sobą całości, nie spełnia nadziei, w prawie płaczu pozwala nam, prostaczkom, budować autostrady o pięciocentymetrowej nawierzchni. Pozwala nam pytać, lecz nawet pytanie o strach jest pytaniem w strachu. Dlaczego młodzi gówniarze polityki, przyszli prezydenci, nie rozumieją nieco starszych od SBB (Szukaj, Burz, Buduj) bezrockendrollowych pierewodczyków jako wyzwania do rockendrollowego romantyzmu, którego ja, teraz obywatel bez kategorii, tyle zaznałem w Dekazetemie w Lubinie? Piłem mleko biedy podpartej muzyką i bułką bez muzycznego zakalca, kiedy sztuka była szesnastoletnim Antymosem Apostolisem pokazującym kosę muzyki. Muzyki wtedy dla nas niezrozumiałej, garnącej do siebie sny demokracji, które grał dla nas Józef Skrzek w widowisku „O obronie rzeczy”, w zaułkach biedy muzycznej, pod dyktando Chopina i prześmiewczo. Terrorował wsparcie „Wzgórza Gomółkowego”, którego ja byłem przemówicielem w czerwonych, baldachimowych sukienkach, i którego żaden purpurat nie poświęcił, a ono dalej stoi i spełnia nadzieje jutra i futra. Te rzeczy kroiły moje myśli w takt czerwonych. Teraz, wbrew mej woli, czarnych purpuratów, do których sprowadziła się przepowiednia proroka z lat minionych.
Pozdrawiam mistrza, który odkrył prawdę z twarzy, chociaż lica są przekrzywione, a twarzy o ustach wyglądających jak wytarte opony wciąż mamy bez liku. W nieśmiałości swojej, tak po pańsku, zapytuję: – Czy prawdy twarzy są dzisiaj niepokalane tymi twarzami, z których mistrz korzysta?
Myśli już teraz pokalane i osobliwości tej opowieści, Levina, czy Kostii, o Marinie nie wspominając, towarzyszyły wam i może towarzyszyć będą przez lata w naszym mieście. Oni rzeczywiście przekroczyli próg, tzw. czarnobytu, jak mawiają we Wrocku. Wracają wspomnieniami, bo to rzeczywistość prawdziwa, koszmarna czasami, o której my, tzw. leciwi pogorzelcy o imionach nagich jak gałęzie, już zapomnieliśmy i nie potrafimy znaleźć swojego profilu w kontuarze przeźroczystej, drżącej tafli lodu.
I nagle tak jak Ona, zdefraudowana przez naukowość jednostka prawdy znikomej, znajdujemy się po jej drugiej stronie. Jak bezchwiejny zarys, tym razem nieuległy kształtom już nieprzeźroczystym, w których nawet rysunek jest zagadką, a gałęzie plotą i plotą. Świat okazuje się światem na opak i już nie jest znajomą drogą, nie jest znajomym mostem, i w końcu, w bezdechu, tak jak i Ona zadajemy sobie pytanie: czy teraz znowu twarz widzę znajomą i krętą?
A odpowiedzi nie ma, bo tylko drzewa stoją w polu, malując białe Nic na czarnym brystolu bezprawia rysowane z kasztanów, kreśli zagadki kreska po kresce. Stoi niczym las pełen drzew, a samotna Ona, jak naiwność prawdy, wygina się jak splątanie, jako osoba ważna w suterenie czarnego dymu i w tym, co jej zostało z epoki dziecięcej pod powałą wspomnień, w bezkresnej litości dwóch języków.
------------------------------------------------------------------------
Tadeusz Różewicz, Moja poezja, Twarz trzecia, Czytelnik, Warszawa 1968.KRÓLOWIE PLAGIATU
O historio igrzysk
wciąż nienasycona
kromkę chleba podaj
prosto ze śmietnika
kiedy bęben śmierci
wybawi mnie
– z życia
Labella
W rękawiczkach bez palców otwierałem kontenerowe pomieszczenie, które przez kilka miesięcy miało służyć mnie i moim kompanom za dom, hotel i inne zjawiska socjalne związane z naszą pracą „na Zachodzie”.
Aleks nas tutaj przywiózł, Aleks dał pierwsze złotówki na pobyt. Znał nie tylko polski język, ale znał Polskę i ból rozłąki z rodziną. Nasza wyrosła z rozpasanej, politycznej radzieckości bieda nie pozwalała nam utrzymać rodzin – matek, całych pokoleń, przed którymi rodziła się nowa, ruska plutokracja.
Otworzyłem okno i całowałem powietrze zatęchłej polskiej rzeczywistości i tę ciszę, w której wiatr patrzył na mnie i na moje oddalenie od ojczyzny. Bałem się chodzić po linie, ale musiałem zarobić na klocki lego dla mojego synka. Pomyślałem sobie, że – dotarłem tam, gdzie świata oddalenie i wydarłem światu jeden dzień, w którym wiosna zakwita jednym kolorem, a Fara moja lubimaja z promieniem na ręce, z promieniem w oku, gotuje dla mnie jarzyny, żebym walczył dla nas o chleb.
Dwa dni jechaliśmy pociągiem życia, zatłoczonym jak śmierć. Goniliśmy wzrokiem za wiatrem, spokojem, nadzieją. Stawaliśmy się tragarzami wspomnień jak potulne baranki ciemnoty, gdzie w ustawach bezprawia, na zafajdanym podwórzu, w malignie zgrzebnych myśli z filozofii i łaciny mieliśmy być inni, chociaż nie niewinni. Wieczorem, bez kąpieli, wpadliśmy na chwilę na wódkę bez pana Boga, na wódkę z modlitwy. Nasze prawosławie tak bardzo niepasujące do polskiej rzeczywistości zakrapialiśmy kawiorem. Co prawda bez bólu trwogi, ale na stołach nakrytych obrusem bezgrzesznej nagości, w pociągu z bezbożności wpadliśmy na sumę pańskiej pychy, chociaż z zagrychą, ale bez modlitwy. Rozdawaliśmy Boga na pamięć, bez pokwitowania.
LEVIN
Leżał bez ruchu, ręce opuścił w dół. Długo stał nad sobą, z uwagą śledząc swoją pierś, a jego martwy wzrok patrzył zmarłemu prosto w twarz. Gdyby nie lustro, nie dostrzegłby swojej gęby, tak myślał wcześniej. Gęby prostackiej, ruskiej, a może gruzińskiej, sam do końca nie był pewien. Za młodu nie widział jej rysów, nie widział twarzy bez grymasów, ukrytej w zarysach nijakości. Ruda grzywka wyróżniała go z tłumu – czuł się jak Albinos grający na katarynce, jak pajac płynący wciąż wstecz i wstecz. I to nazwisko – Levin – a nie na przykład Lewanidze, plątało jego życie już od zarania dziejów.
– Raz stał na pieńku, już trzymał gałązkę i sznurek się zerwał, bo było tak grząsko – śmiał się teraz sam do siebie, kiedy butna rzeczywistość chciała odebrać jego życie. Tajemniczość postury i nieukrywana małomówność, wśród tłumów zrobiły z niego milczącego potworka, niewygodnego dla władztwa panów i pań. Wciąż naruszał ład i porządek w imię świętych spraw. Bat przeżycia chłostał jego wysuszony tyłek, a to raz z prawa, a to raz z lewa. Myśli rozsadzały jego ciągle drwiące oczy, w których świat anarchii wciąż stał na scenie bieżących wydarzeń, w niewymuszonym fałszu i w łachmanach pustych rozumków.
– Levin, dlaczego towarzysz Marks nie podaje tobie do stołu? Levin, dlaczego Engels jeszcze nie urodził tobie dziecka? Levin, ty jak Arystoteles z towarzyszami w barze powinieneś przebywać, wódkę pić i opowiadać głupoty o świecie, którego nie znasz!
Ale on milczał, tak jak jego szerokie oczy, coraz cięższe i skierowane ku sobie, które przechodziły w jedną szyję i plecy, zdejmowały skórę z głowy, jakby zdejmowano skórę z zabitego jagnięcia. Inność jego biedy sprawiła, że wszystko dostrzegał rozumem. Jego nieświadomość postrzegania rzeczy, tak się niektórym wydawało, nie istniała. Sam nie istniał dla innych, inni istnieli dla niego w jego nierzeczywistości.
Levin dostrzegał i rozumiał to, czego inni nigdy nie widzieli i nie zobaczą. Uważany za nieświadomego, rozumiał i tłumaczył naturę jak sen, jak istniejącą nierzeczywistość, jak dotyk, którego nie ma, ale jest dotykiem, jak rzeczy martwe, które widzimy, choć w jego umyśle nie istniały. Wciąż widział swoją śmierć. Wtedy to w snach wyrastał raz ze śmierci ognia, raz ze śmierci wody, raz ze śmierci powietrza. A przecież wyrósł ze śmierci ziemi, która, to raz była powietrzem, to raz była wodą, a teraz jest ogniem.
Wkładał kij do płynącego powoli strumienia szerokiej rzeki, wyciągał go, znowu wkładał i biegł za punktem, który płynął wraz jej nurtem. Innym razem zanurzał swe kościste ciało w prąd mokrych błękitów i na dnie rysował linię. Wynurzał się, znowu nurkował, a nie znajdując narysowanej kreski, biegł dalej, nurkował i tak bez końca. Przy kolejnej próbie odnalezienia kreski rozum podpowiedział mu, że rzeka ucieka i że nigdy jej nie dogoni. Myślał też, że nikt nigdy nie dogoni istoty rzeczy, tak jak nikt nigdy nie dogoni istoty końca życia. To koniec życia dogoni jego.
Zbudził się z zamyślenia.
Pamiętał to i owo. Ciosy chwili ubarwiały jego milczenie, i napomykały o swojej bezwartościowości w tym cholernym kraju, którego nawet nie zdążył powąchać, gdzie zaczął odróżniać czerń od bieli po długim czasie od przyjazdu.
Nie liczył dni, liczył koromysła przeniesionych zdarzeń. Tam całymi latami szukał tętna życia, które wyniesie go na podeptane sfery marzeń. Pola rodzinne zostawił poza sobą w jakimś wąwozie z rzepy, gdzie nieurojone myśli podparte Protagorasem wciąż uczyły go sztuki przekonywania. Czy „byt” w jego myślach jest tym bytem, który wybrał, czy musi myśleć tylko „o byciu”?
Od małego lubił czytać, chociaż czytania i pisania nauczył się praktycznie sam, nie licząc pomocy babci, zmarłej w jego siódme urodziny. W trzy tygodnie później na zakażenie krwi zmarł jego ojczym i wtedy jego życie przestało być życiem. Matka zabrała siostrę Olę i pojechała do Moskwy za swoją nową miłością. Małego Levina zostawiła z ciotką traktującą go jak przedmiot, a nie wrażliwego dzieciaka. Kiedy do ciotki przyjeżdżał przystojny kuzyn, chodzili nad rzekę, bo tam można było poczuć smak wolności i radości życia, jak mawiała ciotka. Młody Levin wykorzystywał te przechadzki, nagabując oboje swoją dociekliwością istnienia świata. Rzucał do rzeki kamień, wołając:
– Jak rzucam lewą ręką, to rzucam dalej, a jak prawą, to o połowę bliżej! – Jego okrzyki nie wzbudzały w nich zachwytu i wywoływały nawet uśmiech politowania, który zdopingował bachora do jednakowych rzutów prawą i lewą ręką.
Jako nietuzinkowi obywatele przyszyli się do tego miejsca jak prawosławny kalendarz imion i byli jedyną rosyjską rodziną w Bagdadi – małym gruzińskim miasteczku w północnych rejonach Gruzji. Pośród ustrojstwa obywatelskiego w ich domu stale bywali Ormianie, Gruzini i Polacy. Ci ostatni wzbudzali w nim niechęć swoim egoizmem i brakiem poszanowania wspólnoty, która w tamtych czasach była okrągłym stołem powojennych przemian.
Już od małego przejawiał zamiłowanie do czystości i porządku. Z wyciętych kawałków papieru komponował wyrazy i całe zdania, które nawet dla dorosłych były niezrozumiałe. Pocięte skrawki skrzętnie zbierał i wyrzucał do pojemnika na śmieci, który malował portrety jego wyobraźni, żeby nie każdy obywatel mógł sam w sobie potrafić malować portrety ludzkich twarzy w wygiętym grymasie życia, pełnym smutku i melancholii. Czasem nie narażał na skazanie zawartości pojemnika na śmieci i ze skrawków papieru połączonych z gliną lepił figurki, które wysychając, rozpadały się na kawałki. Potem sklejał je swoimi drobnymi rączkami i ustawiał na półce. Podchodził wtedy do ciotki, zapraszając ją do artystycznego kontredansu, który absolutnie nie wzbudzał w niej zainteresowania. Nieustępliwie jednak powtarzał jak mantrę, jak pacierz wyuczony o wujku Stalinie, że praca twórcza na rzecz ojczyzny nie może być niezauważona. Podchodził wtedy do cioteczki i jako mały manipulator biedy, zadawał jej prowokacyjne pytanie:
– Ciociu Lusiu, czy w obronie ojczyzny te figurki kiedyś przemówią? A wiesz, o czym one myślą? A dlaczego rozpadają mi się na kawałki, kiedy wysychają?
I ciotka, patrząc na małego rudego stworka, doznawała patriotycznego olśnienia, bo bała się, że Pawka Morozow przemówi w ciele małego Levina, którego krzywdy teraz zobaczyła. Myślała, jak się go pozbyć, wcześniej nagradzając Levina jego ulubionymi kartoszkami. Tylko matka mogła bachora przygarnąć z powrotem, co nastąpiło wskutek strachu przed małym Levinkiem i po wielokrotnych prośbach.
Mały Levinek z niecierpliwością czekał teraz, kiedy matka zabierze go do Moskwy i tam zacznie chodzić do szkoły.
Szkoła, szkoła, szkoła, puste mury, puste sale, puste dzieciaki i umykający nurt rzeki przerwały wspomnienie bezsensownej młodości.
„Tak niewiele potrzeba do szczęścia, tylko trzeba wciąż piąć się wzwyż i wzwyż. A gdzie jest to nasze szczęście? Tam, gdzie nie możemy być!
Tam, gdzie szumiały brzozy i niewrażliwy bóg, to tam płakały «ślozy», tam zawsze był nasz wróg – w smutku śpiewał patriotyczną piosenkę polskich powstańców.
MARIN
Tak, tak, tak rozległo się wołanie jak z karabinu maszynowego, a Marin wciąż patrzył w szary sufit. Nie dawały mu spać jego rozbudowane „ego” i świadomość, że jest wciąż zły. Nigdy nie przypuszczał nawet o tym, że taki jak on, taki zły, będzie wciąż myślał myślami matki, że jego literacki „Zły” to Tyrmand, to Polska – kraj nawiedzony przez inspektora Mocka (też złego, bufona i kurwiarza) demokracji policyjno-socjalistycznej, pseudoniemieckiej rzeczywistości, ale z innego punktu widzenia. Z punktu widzenia więziennego klozetu.
Marin wiedział o Tyrmandzie tylko tyle, że za młodu pracował dla „Prawdy Komsomolskiej”, był polskim Żydem, tworzył polski jazz i napisał książkę, o której z detalami opowiadała mu matka. Polska była złym dobrem w jego pokiereszowanym życiu. Dzięki Tyrmandowi zrozumiał, że bycie niby-Żydem (bo tak siebie traktowali) też może być ludzkie i nieuciążliwe. Nawet w kraju, gdzie psy szczekają ogonami, da się zarobić na trąbkę.
Pochylił się nad sobą z rezygnacją, pochylił się nad swoją drogocenną głową i połączył się ze światem, tak jak głowa z cieniem. Odbijał mu się gwar ulatujących wiertarek i młotów pneumatycznych, przypomniał w sobie zgrzyt uderzających pierścieni w zakaukaskim pierdlu. Bał się starości tak jak samotności, wciąż myślał o tej nocy, która nie ma końca, rzuca w oczy godność i odrębność i jest nie do pokonania. Niczego tutaj nie rozumiał. Zwyczajna zwyczajność, którą tu obiecywano, była czekaniem na zabójców, tak robiło się nudno.
„Wśród haniebnego na Sybir wygnania – umrzeć z tęsknoty, oto los mój cały, na próżno ogień me piersi pochłania, być pożytecznym nieba mi nie dały” – zanucił z dumą.
KOSTIA
Dni mijały bezlitośnie, a w garści wykonanej pracy nie było widać nadziei na lepszy „komsomolski” chleb. Działo się coś, czego nie mogliśmy zrozumieć. Papierosy drogie, wódka droga, chodzenie po mieście też drogie i nudne, kiedy grosza przy duszy brak. Alek chodził jakiś markotny i nie chciał się do nikogo odzywać. W to ciągłe słuchanie „zawtra idiom na rabotu” przestaliśmy wierzyć i już nam „eta nadajeło”. I nagle Kostia przyniósł wiadomość, że znalazł dla siebie pracę. Dlaczego tylko dla siebie, nikt nie mógł zrozumieć. Myśleliśmy, że jako oficer może wszystko, przecież przeżył w tym ustroju kawał czasu, miał tu znajomości…
Nie odpowiedział nam na to pytanie. Zwinął majdan i tyle go widzieliśmy.
Jechaliśmy tutaj w grupie niby do pracy, ale każdy z nas miał bliżej nieokreślony cel. Oprócz oczywiście mnie, zaufanego wywiadowcy, który pod płaszczykiem pracy na czarno chciał dezorganizować ład i porządek europejskiej pierestrojki. Dla nowej władzy rosyjskiej była ona policzkiem w dobre imię demokratycznej religii, jaką było nasze prawosławie. Znając przeszłość delikwentów, miałem mieć pod kontrolą wszystkich bez wyjątku, ale ten pieprzony kontrabandzista pomieszał mi szyki… On, Konstanty Wołow, był majorem chyba KGB, spędził kilka lat w DDR-rze na terenach głównego dowództwa Armii Radzieckiej, przez co nikt go nie rozpoznawał. Był wielkim miłośnikiem Puszkina, a także Łomonosowa, który tak jak on był chłopem i wszystko, co zawdzięczał życiu, zawdzięczał sobie. Jego przewrotna dusza i oczy, niczym włosy na wietrze, podpowiadały szeptom, że jego samotność jest jak piołun, ponieważ wyrosła z niczego i jest śmiertelnie milcząca.
Zawsze mawiał: biedy nikt nam nie podaruje, sami ją zdobywamy i kładziemy na ręce jak żałosny ogryzek. Nie chciał o sobie opowiadać. Niczego nie potrafił robić oprócz bycia żołnierzem, co później okazało się wielką wygodą. Człowiek bez twarzy, ale o wielkim sercu, miał – jak Mongołowie – w jajach kumys, którego nie dało się wypić, ale za jego smakiem ciągle się tęskniło. Wszyscy mieliśmy coś „za uszami”, ale on był ciągle ten sam. Jak stara kurwa, która mając pięćdziesiątkę, udawała, że straciła cnotę około czterdziestki. Każdego pocałował na odchodne i byliśmy zaskoczeni, gdyż jego uczucia mieszkały na dnie jakiegoś koryta, którego nie rozumieliśmy. Leżały na dnie dziwotworu jego kochanego Łomonosowa, ciągnęły się piekielnym i zdeptanym progom.
Szpakowate, krótko ścięte włosy, nadawały jego flegmatycznym ruchom posępnej powagi, rozwlekłej jak przy jedzeniu miski rosołu z przepiórki, ulubionej potrawy Kosteńki.
– Strzelec wyborowy, Konstanty Wołow, wzywany do generała to była rzadkość w stosunkach radzieckości.
Ale kim był Wołow?
Okazywało się, że niepospolitą mendą wykonującą najdziwniejsze zadanka. A to trzeba było ustrzelić sarenkę, czyli człowieka politbiura, a to postrzelić robaczka, znaczy zamorduszkę, informatora. Kostia Wołow zawsze był gatow, jak sztywny pień jodły owiany wiatrem niepamięci, żeby na stare lata w bezkresnej dali, wołać na rozdartych, ptasich skrzydłach o krew dzieci Abrahama. Żeby mściciele w strumieniach krwi wylanej w bezdźwięcznym krzyku nie szczebiotali o cudownej wiośnie towarzysza Wołowa, który czujny był jak sen umarłych, chciał być jak woda zapomniana wśród nizin rosistych, jak woda rozumna borżomi, co mnichów poiła nieczystych.
Dni naszej bezczynnej dolegliwości pracy mijały bezlitośnie. Wszyscy szukaliśmy dla siebie zajęcia, ale nie zastanawialiśmy się do tej pory, kto płaci za naszą kwartirę. Aleks wziął od nas po pięćdziesiąt baksów i się nie odzywał, czuliśmy jakiś przekręt. Dopiero kiedy po wódce Marin walnął mu z bani, Aleks zaczął klarownie dawać dupy. Jak się okazało, Marin był gość na poziomie.
Poziom wyznaczała granica ciągłego odtwarzania tego samego utworu – „Karawany” – ulubionego utworu Diuka Ellingtona. Kowery grane przez Marina w pewnym okresie radzieckiego ludowładztwa, czyli tak zwanej proletariackiej myśli twórczej, kładły na kolana tłumy, zwłaszcza tłumy panienek. Ale Marin nie chciał być gwiazdą, chciał być kimś nie przez duże, ale przez małe „ka”.
Ustawowy dystans do tego co robił, stawiał go w szeregu pojebanych ruso-gruzińskich pobratymców jego królewskiej uniżoności towarzysza, pierwszego sekretarza garkomu, niejakiego Anatola Karidze. Był spektakularnym krwiopijcą i erotomanem, który zaszczyt bycia kimś uzyskał pisaniem erotyczno-politycznych pamfletów. Nie będąc jednak pamfletami w oczach tzw. środowisk poglądotwórczych, sprowadzały na ziemię chmary różnej maści martwych i sprawiedliwych. W przestrzeni świata, jaki w tamtych trudnych czasach odnalazł Marin, jedynym miejscem do życia było miejsce na krzyżu. Sam nie mógł go sobie podarować, a bogowie mieli go wtedy w dupie.
Tysiąc razy się uśmiechnij, zanim w pustkowiach swojego mózgu dojrzysz choć skrawek nieba, a w twoim sercu zagości „matka wolności” – syczał do tłumów, których już nie było.
Pielgrzym Marin, krwiopijca muzycznych dusz, w burych ścieżkach swojego zafajdanego życia przeczesywał koniom grzywy, a na zielonych zboczach kościołów igrał ze świętościami grobów, aby w mrocznej przestrzeni światła oddać światu to, co świat jemu zabrał.
Zagwozdką Marina był nieprzekraczalny próg widzenia środka, jakim była muzyka. Ccoo… tty mi tu pieredd…, po czym się zamykał w swojej klatce. Tak wytrwał długie lata, aż pierestrojka wygięła jego życie do monstrualnych rozmiarów.
Tymczasem przeszedł pół miasta na piechotę. W długim marszu, który wybrał tylko po to, żeby poczuć stary ból, żeby przypomnieć sobie trud żołnierskiej wspinaczki. W marszu widział sens pobytu w tym kraju, gdzie – jak ich uczono – psy dupami szczekają. Ale jakoś psów nie było widać, tylko co jakiś czas przechodnie na jego widok schodzili z drogi. Długie lata spędzone we wschodnich landach Niemiec i zakamarkach Krzyżowej, na małym, wieloblokowym osiedlu przy legnickiej autostradzie, uświadamiały mu, że dopiero teraz będzie musiał być żołnierzem, i że żołd żołnierski będzie teraz nim, będzie jego księgową.
Wciąż pytał o drogę łamaną polszczyzną przeplataną ruskim akcentem. Dotarł w końcu pod adres, który utwierdził go w przekonaniu, że psy są, ale dupą zaszczekał on, Kostia, Konstanty Wielki. Zobaczywszy przyszłe miejsce pobytu, w pierwszym odruchu chciał wyjść, ale stówa za miesiąc to całkiem przyzwoita cena, nie miał innego wyboru.
Przyglądał się sobie w lusterku ze zdziwieniem i grozą. Jego wychudzona twarz przypominała twarz dżinna – czegoś pośredniego między aniołem a człowiekiem z piekieł.
Brak wody jeszcze bardziej wtłoczył cywilno-żołnierskie oblicze w kanciaste ramiona cudacznego świata. Przepijał gorycz porażką, bo na nic nie miał usprawiedliwienia. Jeszcze do tego ta maszrabijja – okno-krata, jak droga przeznaczenia, droga przez mękę. Kto miał go nie widzieć, a kogo on miał oglądać na tym zatęchłym skrawku pokiereszowanego świata?
Doczekał wieczora. W oddali znalazł rzekę przypominającą syberyjski strumyk i zażył kąpieli w wodzie przepojonej smakiem ropy. Na mokre ciało ubrał galabiję, ulubiony strój Arabów, który dawał pozorną wolność duszy. Z kaptura wyciągnął lufkę i brunatną kostkę o nieforemnym kształcie, wcisnął w koniec lufki część brunatnej masy i przypalił. Wciągał dym powoli, zachłystując się dawno zapomnianym smakiem. Powoli przenosił się w świat teatru, teatru jednego aktora. W długiej medytacji wkraczał w marokańskie otchłanie, żeby głód ciała zabić owocami duszy. Wchodził na salony, gdzie Wielkiemu Konstantemu i jego świcie drogę do galerii wieczności torowali, wymachując długimi dzidami, farasze – nadworni lokaje. Na szerokich zatłoczonych schodach jego fizyczność wzbudzała zachwyt i przyćmiewała innych wielmożów tego świata. Doprowadzony do loży, spoczął na pięknie haftowanych poduchach. Ściany, wykonane z cedrowego drewna, ozdobione kaszmirowymi szalami, przypominały feerię barw. Mnóstwo świeczników w szklanych abażurach nadawało temu niezwykłemu miejscu niepowtarzalne wrażenie harmonii i bezsensownego przebudzenia.
Zebrany arabski tłum, jak tajemnica błyszcząca pod bielą fartucha, wypełniał miejsce wokół sceny i w poruszających do łez szeptach spełniał nieludzkie marzenia. Sama scena w swojej niesamowitości była tylko fragmentem widowiska wypełnionego przez setki, a może i tysiące ubranych w białe milaje kobiet. Siedząc po turecku, swoją milczącą modlitwą i umytymi oczami zdzierały maski pełne nagości i potępienia nieswoich chlebodawców. Wiatr gehenny, który na strzępy rozdzierał ich dusze w codzienności życia, tutaj dawał im wolność i strugi uwielbienia dla Konstantego, ich ogrodowego ojca miłości, ojca odkupiciela. On to dla wszystkich kobiet, nie tylko tych wybranych, roztaczał nimb wolności w niezgłębionym lazurze nieba. To on widział wciąż maszrabije pełne wykuszów i ujrzał zamurowany świat pełen mroku i gasnących gwiazd. Żałosny sen, niedostępny dla niczyjego oka, wzleciał napowietrznym cieniem w pełne zapachu ogrody Rosji. Świat oczekiwał narodzin rajskich ptaków, które wzlecą jak dzikie gęsi i znajdą swoje legowiska na mokrych trawach tak, aby cisza nie szumiała w uszach, a obrazem nagiej prostoty nie były kłamstwa już nie z tego świata.
Spoczywał bezgłośnie na przyrzecznym rozlewisku, roztaczając przed sobą koszmarny bieg zdarzeń, które upór znajdą w zakamarkach riazańskich tajemnic. Jego wygięte w strunę ciało pełne było dźwięków paschalnej sławy. Ciągle słyszał śpiew nawoływania przeszłości, w którym nie mógł uchwycić melodii. Czuł mrowie w całym bezgrzesznym odmęcie swoich myśli. Jeszcze dotykał swoich kobiet, czuł ich ubóstwienie, a ich pocałunki rozdzierały jego dumę. Smak ust przewijał się z zapachem rąk, dotyk kształtnych, niezwykle bujnych piersi, roztapiał się w wiatrach uniesienia. Czuł ciągłe pożądanie i odległość niespełnienia, jak przytłoczony oddechem chwili łabędź. W końcu przepadł w rozmokłych czeluściach własnej genitalności.
LEVIN
Przyzwyczajony do biedy Levin, z pokorą znosił trudy pobytu w zabużańskim kraju. Ulotność jego myśli i trwałość przekonań dodawały tak potrzebnej w zgrzebnych czasach otuchy. Wierzył jeszcze w teczki z nieznanymi pracami naukowymi, jakie ze sobą przywiózł. Liczył, że mogą one otworzyć drzwi do innego świata. Od czasu awantury z Aleksem, kiedy wszystko uległo zmianie, zamknięty w sobie rudowłosy odzyskał wiarę nie tylko w Aleksa, lecz przede wszystkim w siebie. Okazało się, że jego niepraktyczny stosunek do życia może przynosić pożytek dla całej kamandy, z którą przebywał.
Inni poszli do pracy przy rozbiórce starego domu, a on, dzięki znajomościom Aleksa, prowadził dyskusje ze studentami na uniwersytecie, i to łamaną polszczyzną. Nieszablonowe podejście do znajomości filozofii starożytnej bez naturalnych ograniczeń zjednało mu spore grono zwolenników wśród wielu studentów i braci naukowej, która widziała w nim przypływ świeżej krwi. Słuchali go i widzieli, że przekraczał w swoich wywodach uprzednio zakreślone granice dyskusji i nieraz mawiali, że jest to jego transcendentne powołanie. Levin świadomie przekraczał pewne progi widzenia nauki i świata, żeby wzbudzić zainteresowanie samą Rosją, co dawało obu stronom szanse wzajemnego zrozumienia bez tak zwanych podziałów politycznych. Przekraczał jakieś wewnętrzne, skostniałe granice, które dla niego samego były tęsknotą, filozoficzną tęsknotą za człowieczeństwem, za próbą stania się człowiekiem dla innych.
Okazało się, że młodzi Polacy widzą matuszkę-Rosję prawie tak, jak uczono o Polsce Rosjan; osiemnasta republika Kraju Rad – Polska – jest na garnuszku Wielkiej Radzieckiej Opatrzności, której przez długie lata naród rosyjski w swej dobroduszności dawał i na scenie politycznej, i dawał pod stołem. Lecz scena się zawaliła i pokazała, że był to stek bzdur i kłamstw podpartych kijem golfowym, a dla Rosji wiatr nie zawiał w tę stronę, co trzeba.
Pamiętne słowa usłyszane od socjologa, profesora Mariana (a właściwie od Mariana, bo tak kazał do siebie mówić) utwierdzały Levina w przekonaniu, że ta robota z młodymi zapaleńcami na coś się przydaje, bo rozpala dyskusje i burzy stereotypy. Profesor Marian, obyty w świecie eksżołnierz spod Monte Cassino, był wielkim orędownikiem bytu partyjnego w jednych barwach. Z jego słów płynęła prosta maksyma, że mimo „błędów i wypaczeń” PZPR była jedyną polską partią polityczną, która zrobiła najwięcej dobrego dla tego państwa i społeczeństwa, a PRL powinna pozostać formacją wyjątkową na tle marazmu dziejów naszego kraju. Na scenie fałszu obłudy i półprawdy wciąż toczy się spór o wątłość tej miłości jednostronnej i o echo, które powraca jak farsa, jak bzdet. – Levin przytaczał słowa profesora – tylko że oba narody skowyczą gardłem kościelnego chóru, ale ze swojej biedy każdy musi wyjść sam i nic nie zmieni naszych relacji na lepsze, jeżeli nie popatrzymy na siebie tak, jak na sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Dodał jeszcze tylko, że Polska staje się państwem wyznaniowym w najgorszym, islamsko-fundamentalistycznym wydaniu, oraz polską republiką bananową z pinochetopodobnymi przywódcami i parlamentarzystami. Porównajmy to wszystko z PRL i wtedy „niech ten rzuci w nią pierwszy kamieniem, kto sam jest bez winy”.
No i sobie narobił tyle, że studenci zaczęli go atakować i wypominać przeszłość, mając na uwadze zaanektowanie Polski po wojnie, jak to określili. Nie wiedzieli tylko, że sam żył w gorszym niż PRL kraju. W końcu zaczęli się przekomarzać między sobą. Zaskoczony zażartą dyskusją, przestraszył się samego siebie i wolności wypowiedzi, o której marzył. Jak skulony pies, przeprosił wszystkich i wyszedł. Na odchodne jeszcze usłyszał, że na świecie są idee, tylko trzeba się starać, żeby je zobaczyć. Ni przypiął, ni przyłatał do naszych historii, myślał w duchu, i w cieple nocy szukał zrozumienia dla treści usłyszanych słów. Wróciły wspomnienia o „madżari” – szklance pierwszego wypitego soku gronowego, którego smakiem tak się zachwycał. Wspomnienia te traktował jak szept śniegu z pierwszej kostki lodu wrzuconej w martwotę ubóstwa i szept głosu, kiedy został pierwszy raz aresztowany.
– Byłem tak daleko od ziemi, a tak nisko upadłem. To nie słowa przecież pracują – mówił sam do siebie – pracuje również głowa.
Wszystko w nim grzmiało jak kościelny dzwon. Szarpało nim sumienie, że tak ot, zostawił sobie uniwersytecką brać na pokuszenie grzechów.
– W tej rozterce pójdę zapalić z panem Jezusem marihuanę – pomyślał. I jak pomyślał, tak zrobił.
Wieczorem kościół był prawie pusty. W cieniu smutku przepastnej otchłani, jaką ujrzał w oddali, szumiały organy. Ich dźwięk sprawiał wrażenie głębokiego żalu z rozpasanej biedy kościelnych purpuratów, gdzie stale wyciągnięta po jeszcze więcej łapa kościelnego establishmentu, w preludium, „co łaska”, stawiała jarmarczne postacie na piedestale ogrodowych krasnoludków. Tam otumanione słowotwórczością ambonowych grzeszników, bogobojne dusze wiernych pragnęły co rusz urzędniczych pielgrzymek.
Stanął przy lewej nawie i w muzyce radości usiadł na kościelnym tronie. W półmroku bezbożnych dla niego figurek w cień odeszły wspomnienia. Rozejrzał się wokoło. Było pusto. Zrobił skręta i, tak jak śmierć nadciąga przez sen, szarpnął dyma, lekko zakasłał. Echo jego oddechu odbiło się o ściany świątyni, jakby chciało z nim porozmawiać. Konwulsja płucna, bo tak ją nazywał, zawsze towarzyszyła palącym „maryśkę”. Nieczęste palenie dawało odskocznię od samotności. Czuł się jak mutant oskrzydlony przez nicość w tym przybytku zrodzonym przez grzech dla ludzi, w imię bogobojności. Nigdy nie interesował się religią. Jego wiara wynikała z przenikania rzeczy i treści myśli, z fascynacji paradygmatami inności, które, jak powołanie, bierze na katafalk próżność pomieszaną z hipokryzją. Uważał, że większość ludzi ma w głowach zardzewiałe tryby, bo pieniądze i religia rządzą ich rozumem, jeżeli go w ogóle posiadają.
Zawsze po kilku dymach czuł się jak winnica obciążona pędami winogron. Widział w niej jedną krętą ścieżkę, gdzie weseli chłopcy, trzymając się za ręce, zgodnie tulą do siebie czoła i w przyjacielskich pocałunkach radośnie witają wiosnę. Zafascynowany męską urodą, gładził w myślach co przystojniejszych poetów, aby zadrwić z samego siebie, a swój niewyobrażalny szkielet wkomponować w gładką, męską symetrię ciała. Rozpalony rozum podpowiadał mu, że śni, że jest w ramionach własnych snów, że jest w ramionach dreszczy, które były marzeniem. Gładkie, nieprzepracowane dłonie delikatnie gładziły jego szyję, dotykały rąk, wzrastały ponad niego samego.
– Chyba za dużo skręciłem – pomyślał w rozbudzeniu, ale sen się nie kończył. Pragnienie ciągle żyło, fizyczność nadawała sens jego ruchom, myśli pogubiły istnienie. I nagle czar ogromu dotyku rozpłynął się w jego trzewiach resztką pustki i martwoty swojego jestestwa. Czuł się jak zgliszcze, kiedy w rozbudzonym śnie dotykał dłoni, nie ręki czarnej dłoni w powłokach sukienki. Jego arcydzieło ubóstwa zmysłów zostało dopełnione.
SZCZEDRZYKOWO
Dochodziła ósma wieczorem, a oni pracowali bez wytchnienia, z krótką przerwą na tak zwany lancz. Nieuchronny los warował nad nimi jak strażnik. Ich drżące przed utratą pracy ciała domagały się konwulsji rozkoszy, która nie nadchodziła. Był potworny upał, a chłód przenikał ich od stóp do głów. Czuli nad sobą lemiesz władzy, a ich rozdwojone teraz życie w oparach taniego wina czołgało się przed oświeconą damą, a właściwie panią, jakby z wyższych sfer. Wielką płacili cenę za chwiejącą się wolność, która do nich nie należała. Raz dudniła i raz spadała, mówiąc do nich językiem z drewna, w szaleństwie zachwytu pomieszanym z obłędem. Ni stąd, ni zowąd, ciężki łańcuch spadał na ich skarżące się głosy, aż odzywała się do nich ona jak katarynka. Na zaćmienie rozumu podawała im do stołu, czym byli zachwyceni. Ich nowomowa bezsensownych, grymasopodobnych skojarzeń w światłości męki przyprawiała nie tylko Marina o złość.
Niemłoda, a młodo wyglądająca laska na włościach przedstawiała prymitywny obraz polskiego bezideowego romantyzmu, który mieścił się w jedwabnych, wodzących na pokuszenie cyckach, a zamykał w zakamarkach ustawicznych wzwodów. Każdy z nich straciłby z nią dziewictwo, ale ich prawosławna matuszka trzymała jaja na psim łańcuchu jak niewypasione byki nieprzeznaczone do rozpłodu.
Po skończonej kolacji musieli grać z nią w karty, które, jak mówiła, były niezastąpioną formą odpoczynku po wytężonej pracy. Grali z reguły na pieniądze i kontrolowali swoje emocje, dając sobie szansę na małe wygrane. Te i tak później zostawały w jej kieszeni, chociaż nie tolerowała podwyższania stawek. Trzymała się sztywnych reguł gry, które z dnia na dzień nabierały tempa. Miało to dla nich korzystny wymiar, gdyż po miesiącu grali już od czwartej po południu, a gdy ją nachodziła karciana namiętność, grali od południa do późnego wieczora, z przerwą na zakrapiany tanim winkiem lancz, nie dłuższy niż pół godziny. Grali tak przez kilkanaście tygodni, za które dostawali normalną kasę, bo ich chlebodawczyni miała zasady. W czasie, kiedy pracowali, ona bywała w innych miejscach i tam też wszyscy grali. Najbardziej przerażony był proboszcz, bo ubyło mu mnóstwo pieniędzy. Liczba tak zwanych nawiedzonych wiernych spadła o tysiąc procent i księżulo nie miał za co chodzić do miejscowych dziwek. Interweniował więc u biskupa, który zakazał gier hazardowych. Nie wszyscy chcieli uwierzyć w zakaz i grali dalej, od świtu do nocy. Pomysłowy proboszcz, żądny używek, przestał udzielać ślubów, chrzcić, bierzmować oraz sprawować innych chrześcijańskich posług. W efekcie miejscowi gracze dokonywali tych czynności poza diecezją, w jakichś bliżej nieznanych parafiach. W końcu, zrezygnowany, sam zaczął grać, żeby mieć chociaż na tanie winko. To był strzał w dziesiątkę, bo parafianie przyjęli swojaka z otwartymi rękami, kościelny antychryst mógł dołączyć do miejscowej elity, której prym nadawała Elżbieta, nasza chlebodawczyni, dająca sobie w tej dystyngowanej atmosferze nadzieję na kolejny podbój katabasowej sukienki.
Z tego całego galimatiasu Marin nic a nic nie rozumiał. Chodził za nią tak i chodził, aż w końcu jej rzekł:
– Elżbieta, ja ciebie chyba kocham. – Wypowiedział słowa, które były murem, które były prawdą i które były tęsknotą. Były słonecznym widmem, jak u ubogich muzyków, którym godność nie pozwala prosić o coś takiego jak kęs chleba, ale ona była pożywieniem nie tylko dla niego. Wiedzieli o tym, czuli to przez skórę. Jej szerokie biodra uwydatniały płaski brzuch. Stawali wyprężeni na balkonach swoich marzeń i każdego poranka każdy z nich posiadał ją jak jeleń posiada łanię. Ich pożądanie na granicy ubogiej wyobraźni dawało im poczucie spełnienia, zaspokojenia swoich jaźni i pragnień.
– Na szcziot etawo – Marin znowu zagrał na jajach jak berety. Jego wydumane pragnienie kobiet i prostytucja myśli z jego szurniętą muzyką doprowadziła ich do przestworzy vaginowych falbanek.
Elżbieta była ciepła i chętna. Jej rozchełstana, przebrzydła permanentność wydymania miała chyba związki w dawnej, ukrywanej przyjaźni polsko-rosyjskiej. Rozchełstane uczucie pociągu, końskiego pociągu, pozwalało im się zbliżyć do uśmiechów, które spływały na twarz wyzyskiwaczki i krwiopijczyni. Zdzierała z nich nie tylko tak dla nich uniżony szmal. Zdzierała też ich nie do końca wydymaną godność, żeby za parę srebrników doprowadzić do granic absurdu swoją wybujałą waginoidalność. Marin był jej gruchaczem i oddawał im ją tak, jak przeznaczenie oddaje człowiekowi kawałeczek chwili na skonanie. Kochali Marina mimo wszystko, bo podarował im upragnione soki nocy z ciągle mokrego wzgórka łonowego, który na milczących wargach wciąż miał rosę i rozmawiał w zrozumiałym dla nich języku, wkomponowującym się w ich stałe już zaspakajanie ruchliwych upodobań. W swojej szlachetności tak uniżonej odkryli w Marinie nie tylko prawo pierwokupu, ale też prawo do zaspokajania jego pragnień pod postacią korkociągu, jaki miał w swej potylicy. Jego wydumane i wprost odkrywcze zakupienie instrumentu było niepowtarzalną okazją do przejechania się po tym altruistycznym sukinsynu. Zagrali mu na ulubionej trąbce, która dla niego stała się nie trąbką, ale trąbą – trąbą Jerycha. Urodziny Marinka, jak pieszczotliwie nazywała go jego nieposkromiona waginoidalność, postanowili uczcić zakupieniem ukochanej trąbki dla jubilata. Zbiórka nie dostarczyła wymaganej kwoty, Marinek dołożył więc lwią część na swój prezent urodzinowy. A oni, jako najlepsi przyjaciele swojego przyjaciela, zagłaskali Elżbietkę gospodarskim prezentem i wszystkie Marinowo-trąbkowe grosze oddali za urodzinowe dymanko, bardzo, jak się okazało, wyrozumiałej damy. Ponad jazzband Marina wynosiła swoje tłuste uda, żeby jej wypasiona brocha doznała złotego olśnienia.
Marin, jak klarnecista, jęczał we łzach, bladł jak niedouczony pianista i skruszony swoim niedoścignionym bólem, zorganizował zastępstwo. Zagrał na cienkim klarnecie i sam zrobił sobie laskę.
Sala wyła z zachwytu, jego solowy koncert dobiegł końca.