Kroniki Czerwonej Kompanii. Tom 2. Wilk - ebook
Kroniki Czerwonej Kompanii. Tom 2. Wilk - ebook
En esta guerra no hay fronteras – w tej wojnie nie ma granic
Jako jedyny ocalały świadek wydarzeń na Marsie Kera Puławska ukrywa się na Ziemi, ścigana zarówno przez korporacje, jak i rządy. Tymczasem do Błękitnego Globu zbliża się flota pragnącego pomścić tragedię Czerwonej Planety Bractwa, a jego bojownicy przenikają na planetę w zalewie uchodźców. Jednak ani korporacje, ani rządy pogrążone we wzajemnej rywalizacji nie zauważają zagrożenia – a gra toczy się o wyższą stawkę niż kiedykolwiek przedtem.
Tę wojnę przetrwają tylko wilki.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-04-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna siedziała przywiązana do plastikowo-metalowego krzesła. Drżała. Więzienny kombinezon był brudny od potu i krwi, w wielu miejscach podarty. Hans zastanawiał się, z jaką intensywnością nad nią pracowali. Mieli wydobyć wszystko, co wiedziała, jednak w pewnych sytuacjach chłopaków mocno ponosiło. Pokręcił głową. Takie zaangażowanie w pracę miało swoje dobre strony, można je było odpowiednio wykorzystać – gdy Barett i jego ludzie oprawiali przesłuchiwanych, a ci z jakichś powodów nadal nie śpiewali, do gry po kilku dniach wkraczał Hans.
I cóż to były za wejścia! Zwykle wpadał w samym środku przesłuchania, ochrzaniał swoich ludzi i wyrzucał za drzwi. Potem załatwiał coś do jedzenia, wodę, przepraszał za niesubordynowanych podwładnych, zapewniał, że to się już więcej nie powtórzy, że przesłuchiwany będzie teraz bezpieczny i nietykalny.
Po takim spotkaniu osadzeni śpiewali na cześć Hansa istne arie operowe.
Teraz należało podejść do sprawy inaczej. Barett i jego ludzie pracowali nad dziewczyną dwa dni, po czym poinformowali Hansa, że jest już na granicy wytrzymałości. Wejście w samym środku przesłuchania w tym przypadku jakoś mu nie pasowało. Musiał to rozegrać inaczej.
Zbliżył się do przesłuchiwanej. Drżała z zimna i lęku, cuchnęła potem, krwią i szczynami. Hans nie widział jej twarzy – całą głowę młodej kobiety zakrywał szorstki wór. Oddychała urywanie. Hans zauważył przez przedarcia kombinezonu fragmenty skóry – ciemniejsze, nadpalone. Efekt pracy ekipy Baretta.
Szybki oddech dziewczyny i cisza, cisza okrętu więziennego. Hansa zawsze zastanawiała ta niesamowita cisza. Każdy statek, na którym kiedykolwiek przebywał, wydzielał jakieś dźwięki, niosące się po poszyciu. Odległy wizg turbin, pracy reaktora, silników. Na początku te odgłosy przeszkadzały, zakłócały sen, lecz z czasem zamieniały się w tak zwany biały szum, człowiek przestawał je zauważać. Tymczasem na każdym okręcie więziennym Hans natykał się na coś zgoła odmiennego – na tę dobijającą, grobową wręcz ciszę.
Usiadł naprzeciwko dziewczyny, powoli ściągnął jej z głowy worek.
Cholera! Kiedyś musiała być ładna. Drobna budowa ciała, typowa dla pilotów lekkich jednostek, w których ograniczona kubatura kokpitu nie pozwalała na latanie osobom masywnym. Jasne włosy, zlepione brudem, zakrzepłą krwią, śliskie od potu. Regularne rysy zostały zniekształcone przez pałki i pięści. Spojrzała na niego. Jedno z oczu było przekrwione.
– Nie bój się – rzekł Hans – oni już nie wrócą.
Dziewczyna zadrżała mocniej. Kiedyś może próbowałaby się wyrwać, odsunąć od niego. Teraz zabrakło jej woli i sił.
– Nazywam się Hans, jestem przyjacielem. Czy chcesz coś zjeść? Napić się? Może uwolnić ci ręce, nogi?
W jej oczach coś się zmieniało. Zwierzęcy strach ustępował, teraz dominowała ciekawość. Czy ten człowiek chce mi pomóc? Czy jest przyjacielem? Czy dzięki niemu się uwolnię?
Hans czytał w jej oczach jak w otwartej księdze.
Wstał, obszedł dziewczynę, sięgnął do skrępowanych dłoni. Były chłodne, związane zbyt mocno.
Kiedy je rozwiązywał, drżała szczególnie mocno, obawiając się podstępu.
Po chwili uwolnił jej nogi. Mogłaby wstać i wyjść. Lecz Hans wiedział, że została złamana i nie jest w stanie. Znów usiadł naprzeciwko. Rozmasowywała nadgarstki. Dłonie musiały mrowić na granicy najwyższego bólu.
– Byłaś pilotem wsparcia w Zielonej Kompanii, czyż nie? – zapytał wreszcie.
Pokiwała tylko głową, wciąż niepewna, czy nie zostanie ukarana za wypowiedzenie jakiegoś niewłaściwego słowa.
– Zdezerterowałaś, jak wielu innych? – pytał dalej.
Znów pokiwała głową, tym razem ze wstydem.
– Wiesz, że tego dnia zginęła pani Gloria van Graff – stwierdził Hans – a ty uciekłaś wcześniej, dużo wcześniej, na pewno jednak wiesz, co tam się stało. Masz chociaż jakieś przybliżone pojęcie, domysły, obserwacje z przebiegu bitwy?
Potwierdziła ledwie dostrzegalnym kiwnięciem.
– Opowiesz mi o tym, prawda?
Opowiedziała mu wszystko.
* * *
„Najpierw tysiące, potem miliony. Dokładnie tylu uchodźców z Marsa przybyło na Ziemię w pierwszych dniach i tygodniach po wydarzeniach na planecie.
Ale co dokładnie tam się stało? Niestety – nie mamy instrumentów, by to dokładnie sprawdzić. Korporacje są pod względem dostępu do informacji niesamowicie szczelne – gwarantuje im to prawo. Realnie dany podmiot może udostępniać tego rodzaju dane, ale nawet w sytuacji największego kryzysu (a sytuacja na Marsie była, najdelikatniej mówiąc, kryzysowa) nie jest do tego w żaden sposób prawnie zobligowany – wszystko zależy od dobrej woli korporacji. Trudno, nie wnikam w ten proces – tak to przegłosowały parlamenty, tu, na Ziemi, i tak to funkcjonuje.
Mogę natomiast oceniać sytuację na podstawie tego, co jako agenda ONZ ujrzeliśmy: miliony ubogich ludzi, łapiących się każdego statku, każdego okrętu, omijających oraz przełamujących systemy bezpieczeństwa i weryfikacji, szybko, byleby tylko opuścić planetę i znaleźć się na Ziemi. Dziesiątki tysięcy okrętów lądowały na całym globie, przez pierwsze dni kompletnie bez kontroli naszych służb, zaskoczonych całą sytuacją. Wyglądało to niczym deszcz meteorytów.
W końcu uruchomiliśmy system weryfikacji, udało się część z tych ludzi zidentyfikować, sprawdzić. No ale o wiele więcej po prostu rozpłynęło się po planecie, wielu z nich, cóż – do dziś nie wiemy, gdzie się znajdują.
Proszę zrozumieć – ci ludzie potrzebowali natychmiastowej pomocy, opieki psychologicznej i medycznej. Sam lot był ciężki, ale na Marsie musieli być świadkami jakichś straszliwych rzeczy, trudno nam zrozumieć, czego dokładnie. Opowiadali o warunkach, w jakich żyli na planecie, w koloniach – był to zupełnie inny obraz niż ten, który znamy z reklam i przekazów prasowych korporacji. Z jednej strony – rajska kolonia, możliwość uzyskania drugiej szansy, zamożne osiedla i marsjańskie miasta. Z drugiej – ludzie drżącym głosem mówiący o życiu niemal w lepiankach, w osiedlach przeludnionych do tego stopnia, że lepiej było je opuścić i żyć na nieprzyjaznych terenach planety. I historie o brutalności korporacyjnych służb porządkowych, traktujących ludzi gorzej niż zwierzęta. Straszne.
Byliśmy wstrząśnięci. Toteż zaczęliśmy działać – najpierw stworzyliśmy na Ziemi obozy przejściowe dla uchodźców, zagwarantowaliśmy im jakiś dach nad głową, bezpieczeństwo. Potem zwróciliśmy się do sprawców tego całego bałaganu – do korporacji – z wnioskiem o dofinansowanie naszych działań. Uznaliśmy, że chociaż w ten sposób powinny przyjąć odpowiedzialność za to, co się stało. Ich zarządy nie chciały nawet o tym słyszeć, potraktowano nas bardzo nieprzyjaźnie. Ale gorsze miało dopiero nadejść.
Kilka tygodni po naszym oficjalnym apelu do tych podmiotów rządy państw, na których terenach znajdowały się obozy, zażądały wzmocnienia ich szczelności. Stało to w sprzeczności z naszym pierwotnym planem działania – obozy miały być przejściowe, uchodźcy powinni przechodzić w nich weryfikację, otrzymać pierwszą opiekę medyczną, a potem zacząć nowe życie na Ziemi. Tymczasem żądano od nas przekształcenia ośrodków w jakieś więzienia! Uchodźcy mieli w nich siedzieć i dusić się, zupełnie bez możliwości wyjścia. To był absurd. Gdy zapytaliśmy, jak mamy pilnować obozów – nie mieliśmy środków ani sił na takie działania – otrzymaliśmy natychmiastową odpowiedź. Oczywiście, korporacje zaproponowały, że desygnują swoje jednostki do ochrony.
Tymczasem w obozach napięcia rosły i rosły, ośrodki zamieniały się w slumsy. Ludzie zaczęli uciekać. Gdy zjawili się pierwsi żołnierze korporacji, było już za późno”.
Christina Lightman,
przewodnicząca Agendy Ochrony
Praw Uchodźców Pozaziemskich
Organizacji Narodów Zjednoczonych
* * *
„Korporacje od początku kłamały. Kłamały o koloniach, kłamały o warunkach bytowych kolonistów, wreszcie kłamały na temat tego, co się wydarzyło na planecie.
A co się wydarzyło? Wojna, nie ma co do tego wątpliwości. Prywatne armie to żadna nowość – istnieją od starożytności. Jednak korporacje wciągnęły to na wyższy poziom. Dawniej najemnik pracował dla tego, kto więcej zapłacił. Umówmy się, że nie gwarantowało to jednak pełnej lojalności. Korporacje znały ten problem, więc włączyły sto lat temu największe prywatne podmioty z tego sektora do swoich struktur. W efekcie stało się to, czego od lat obawiali się eksperci – oto prywatne koncerny zyskały swoje własne armie.
Czy były im niezbędne? Nie sądzę. Po to korporacje desygnują miliardy dolarów rocznie na lobbing i łapówki, by ich interesy były chronione w majestacie prawa. Karabin nie jest tak skuteczny, jak pieniądze. Sądzę, że to była kwestia ambicjonalna. Skoro są tak potężne, skoro podbijają Układ Słoneczny i rozdają karty na Ziemi, no to dlaczego nie dodać do tego sił zbrojnych? Teoria spiskowa? Chyba nie.
A to przecież podobna sytuacja jak z korporacyjnymi flotami. W oficjalnych papierach każda jednostka jest nieuzbrojona. Międzynarodowi inspektorzy, lecąc na pokład takiego kolosa, widzą przecież działa, a potem zaglądają w dostępne papiery i dowiadują się, że to wprawdzie konstrukcyjnie okręt, ale nieuzbrojony. A broń? Wydawało wam się.
Toteż jeżeli mamy rywalizujące ze sobą prywatne podmioty, z czasem naturalną koleją rzeczy ta rywalizacja wejdzie w sferę militarną. I właśnie to wydarzyło się na Marsie – wojna między korporacjami, w dodatku na pełną skalę. Państwa nie posiadają takich sił militarnych jak wielkie koncerny, przecież żołnierzowi budżet kraju nie zapewni tak dobrego kontraktu jak korporacja. A jak dodamy do tego te rzekome programy humanitarne? Znikające więzienia w uboższych krajach, z których osadzeni nagle znajdują się na listach płac sił zbrojnych korporacji? To przecież kolejne zasoby ludzkie.
Mamy więc stojące naprzeciw siebie siły strzegące interesów swoich zleceniodawców. Konfrontacja, bezwzględna konfrontacja na pełną skalę była tylko kwestią czasu. I ta konfrontacja w końcu miała miejsce. Pytanie tylko, czemu akurat na Marsie? Co takiego znajdowało się na planecie, że wojna odbyła się akurat tam?
Nie wiem”.
Rosmus de Santiago,
prezes Global Transparency Institute
„Przecież oni nie są nawet ludźmi! To znaczy są, ale urodzili się już na innej planecie, urodzili się na Marsie, są z Marsa – powinni wracać do siebie! Nie chcemy ich tutaj!”
„Dlaczego oni tu w ogóle są? Chcieli mieszkać w koloniach, to powinni zostać w koloniach? Dlaczego nagle chcą wracać na Ziemię? Powinni zostać u siebie, na Marsie – tam jest ich miejsce”.
„Jest mi ich żal, nie mówię, że nie. Ale mamy tyle kłopotów tu, na Ziemi. Kolonie miały rozwiązać problem biedy i głodu, prawie przecież rozwiązały, już było lepiej. Widziałem reklamy – przecież im się tam dobrze żyło. Sam rozważałem przeprowadzkę do kolonii, ale wyszło, jak wyszło. Jeżeli coś tam się stało takiego, że postanowili wracać, no to trudno, ale nie wiem, czy oni powinni tu być. Mamy bez nich dość własnych problemów”.
wybrane opinie uzyskane w ramach
pierwszego badania społecznego,
dotyczącego uchodźców pozaziemskich,
przeprowadzonego przez
Organizację Narodów Zjednoczonych
* * *
„O Bractwie dowiedzieliśmy się, gdy już było za późno.
Bandyci z korporacji trzymali te informacje pod własną dupą do ostatniej chwili. Najpierw rozwalili planetę, a potem ten syf sam przeniósł się do nas. Uważam, że ci bandyci – teraz mówię akurat o Bractwie, nie o szefach korporacji, choć i do nich to miano pasuje – ci bandyci terroryzowali, ale nie kolonistów, tylko portfele szefów koncernów. To był ich ból głowy, tylko że oni tak skrzętnie go ukrywali, że teraz ten ból dosięgnie i nas.
Zresztą, jeśli informacje uzyskane od uchodźców są prawdziwe, to korporacje same tak naprawdę Bractwo stworzyły, własnymi nierozsądnymi działaniami powołały je do życia. Czy tak trudno było po prostu dotrzymać umów zawartych z kolonistami? Nie – pieniądz był ważniejszy. No to mamy!
Czy uważam, że Bractwo jest zagrożeniem dla Ziemi? Umówmy się, że to organizacja posiadająca ideologiczną motywację, niewahająca się przed stosowaniem przemocy, proklamująca niezawisłość Marsa. A teraz Mars został zniszczony przez konflikt między korporacjami – więc pojawiła się motywacja w postaci zemsty. Tak, jest zagrożeniem jak cholera!
Tym bardziej że bojownicy tej organizacji przenikają na Ziemię wraz z uchodźcami. Nie wierzy mi Pani? Proszę sprawdzić dane. Pomoc humanitarna, zgoda, ja wszystko rozumiem, ale są pewne aspekty bezpieczeństwa planety, o których nie możemy zapominać.
A co robią korporacje? Nawet teraz, gdy zagrożenie jest ewidentne, one wolą po prostu ponownie nałożyć na to knebel. Wypchnęły służby państwowe z ochrony obozów dla uchodźców i same w to weszły. Kurwa, czy ci ludzie nigdy się nie nauczą?!
Przepraszam, że przeklinam, ale jestem wzburzony, wypikacie to.
Owszem, teraz Bractwo siedzi cicho, ale atak z ich strony to tylko kwestia czasu. Padniemy ofiarą inwazji, ja pierwszy to mówię. Szkoda, że chyba jako jedyny. Są może w stanie uśpienia, ale to nie potrwa zbyt długo. Będzie rozpierducha, oj, będzie”.
generał Ulisses Grant,
Siły Zbrojne
Stanów Zjednoczonych AmerykiMamuki przedzierały się przez zamieć. Niesione wichrem płatki śniegu osiadały na gęstej, białej sierści zwierząt. Grube, silne zwoje mięśni napinały się i rozluźniały pod skórą.
Stado poszukiwało drogi pośród huraganu bieli. Drobne, potrójne oczka osadzone w samym środku głów wyławiały szczegóły otoczenia. Łapy wpijały się w śnieżny puch, zalegający wokół grubym kobiercem, utrzymywały potężne cielska w ruchu, opierając się sile wiatru.
Oczka przewodników dostrzegły blade światła daleko przed stadem. Wiedząc, że tamtędy nie przejdą, mamuki skręciły na północ, poszukując nowego szlaku prowadzącego ku mniej mroźnym terenom.
Jacks obserwował stado z daleka, poprzez wiatr i zamieć. Stojąc na chłostanej bielą płycie lądowiska, ściskając kołnierz kurtki w desperackiej próbie ogrzania się, patrzył, jak potężne, owłosione cielska zwierząt zmieniają kurs i niczym wielkie garby na horyzoncie bieli nikną w furii śniegu. Był zafascynowany. Mars urodził mamuki, tak samo jak i inne zwierzęta, w niecałe sto lat terraformacji. Na Ziemi ewolucja takiego gatunku zajęłaby pewnie setki, tysiące, albo nawet miliony lat. Czerwona Planeta nigdy nie przestawała zadziwiać.
Zrujnowana Czerwona Planeta.
Większa część powierzchni po konflikcie sprzed ponad roku uległa dewastacji. Ocalała tylko garść korporacyjnych posterunków i baz, między innymi ta na północnej czapie polarnej.
Reflektory oświetlały lądowisko zimnym blaskiem.
Jacks zobaczył lampy ciężarówki, zanim usłyszał silnik. Pojazd wyjechał z mroku, zbliżał się z warkotem. Mężczyzna dał znać stojącym obok żołnierzom. Ci skinęli głowami, zbliżyli się do zwalniającej ciężarówki. Maski zakrywały świecące, holograficzne nakładki, wzmacniające przekaz ze skanerów w pełnej zakłóceń zamieci. Na ramionach białych kombinezonów czernią wyróżniał się symbol korporacji Van Graff.
Ciężarówka zwolniła i zatrzymała się blisko uziemionego transportera. Silnik zgasł.
Jacks chrząknął, oczyszczając gardło z flegmy. Będzie katar jak nic. Ruszył za swoimi ludźmi.
Z pojazdu wysiadło kilku mężczyzn i udało się na tyły. Ściągnęli z falującej od wiatru paki kontener, ułożyli go delikatnie na wózku i popchnęli ku ładowni transportera. Potem, gdy ładunek przejęli żołnierze korporacji, cofnęli się i sprowadzili na ziemię trzech mężczyzn odzianych za lekko, jak na taką pogodę, z czarnymi workami na głowach, z rękami skutymi za plecami. Jeden z konwojentów podszedł do Jacksa.
– Oni też jadą – oznajmił.
– Mam informacje tylko o artefakcie, nie wiem, czy będzie dla nich miejsce – odparł zirytowany Jacks. Jego rozmówca uśmiechnął się.
– Przydadzą ci się. Mają informacje o przywódcy. Człowieku o tysiącu twarzy.
– Wilku?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, w jego oczach błysnęło coś jakby entuzjazm. Jacks pokiwał głową.
– Dobra, ładować ich! – rozkazał swoim ludziom.
Turbiny transportera błysnęły, maszyna zadrżała.
W ładowni było o wiele cieplej. Pilot specjalnie trzymał silniki na lekkim rozruchu, by samemu nie zamarznąć w stalowej skorupie. Pojazd uniósł się i przeszedł do lotu, walcząc ze śniegiem i wiatrem.
Ludzie Jacksa zmusili jeńców do klęknięcia na twardej posadzce ładowni. Dowódca wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył.
– Mój plan lotu przewiduje na pokładzie tylko mnie, ładunek i moich ludzi, ale żadnego z was! – krzyknął. – Pierwszy, który zaśpiewa cokolwiek o Wilku, może zostać, pozostali polecą w dół! – Dał znak jednemu z ludzi. Żołnierz chwycił pierwszego jeńca, odciągnął go pod ścianę. Jacks zbliżył się, przystawił lufę pistoletu do czarnego płótna. Widział, jak mężczyzna oddycha – materiał to nadymał się, to wiotczał.
– Powiedz mi o Wilku! Dlaczego nie znamy jego twarzy?!
Jeniec milczał.
Jacks odczekał jeszcze chwilę. Ładownię wypełniał szum turbin. W końcu stracił cierpliwość, uniósł broń i grzmotnął jeńca rękojeścią w głowę. Gdy nieprzytomne ciało osunęło się na posadzkę, dowódca dał swoim znak, by chwycili drugiego.
– Opowiadaj o Wilku!
Znów milczenie i urywany oddech.
– Duża lojalność, jak na marsjańskiego szczura!
– A może on po prostu zastanawia się, po co pytać teraz, skoro potem będzie więcej czasu? – odezwał się ktoś za Jacksem. To był niepowtarzalny głos, taki, który raz usłyszany zapada w pamięć na zawsze. Mówił trzeci jeniec.
Jacks zbliżył się do niego, uniósł dłoń, chwycił materiał i ściągnął worek z głowy mężczyzny.
Ujrzał przystojne niegdyś oblicze, zeszpecone bliznami ciągnącymi się od gardła w górę, aż do szczęki, jasne oczy, skrywające jakąś pragnącą się wyrwać furię, ciemne włosy.
– Nikogo nie obchodziło, kim naprawdę jestem, dopóki nie zacząłem zmieniać twarzy – rzekł mężczyzna.
– Kim jesteś? – zapytał go Jacks, choć już się domyślał.
– To nie ma znaczenia. Znaczenie ma nasz plan – odparł jeniec.
Transportowiec drżał coraz silniej, jakby wzmacniały się turbulencje. Zamieć jednak wcale się nie wzmagała. Piloci zaczęli sprawdzać systemy. Zwiększały się zakłócenia.
Jacks wskazał lufą pistoletu na blizny jeńca.
– Zarobiłeś je na Marsie? – zapytał.
– Nie, ale to było niezwykle bolesne.
– Duży z ciebie chłopak, co?
– Jak dla ciebie.
– Sir, mamy jakieś dziwne zakłócenia lotu – zameldował pilot. Mężczyzna zignorował go.
– Byliśmy bardzo blisko zdobycia artefaktu – rzekł jeniec – ale przejęliście go wy. Dlatego teraz musimy się dowiedzieć, co z nim zrobicie.
– I dlatego daliście się schwytać?
– Tak.
– Sir, mamy bardzo silne turbulencje! – nadszedł kolejny komunikat.
Rzeczywiście – transportowcem mocno rzucało. Piloci starali się wyrównywać lot, walcząc z przeciążeniami. Zamieć bardzo ograniczała widoczność – i optyczną, i cyfrową.
Nagle dostrzegli coś na skanerach – urywany sygnał tuż nad nimi, zakłócany przez pogodę. Większy, sporo większy od ich maszyny.
– No to gratulacje! – rzekł Jacks. – Zostaliście schwytani. Jaki jest kolejny krok waszego genialnego planu?
Cała ładownia drżała, żołnierze musieli trzymać się wystających ze ścian elementów, żeby zachować równowagę.
– Zniszczenie tego transportowca – odparł wreszcie jeniec, a jego twarz zaczęła się zmieniać na oczach Jacksa. – Nie przewidujemy, że ktoś przeżyje.
Tuż nad transporterem zmaterializował się czarny kształt. Piloci dostrzegli go, gdy już było za późno. Od ciemnego cielska oderwało się kilka czarnych postaci. Ludzie w lekkich bojowych zbrojach poszybowali przy pomocy skrzydeł antygrawitacyjnych i silników korekcyjnych ku transporterowi, osiadając na kadłubie niczym owady.
Jeniec zerwał się na nogi, rozerwał więzy. Jacks nawet nie zdążył zareagować, gdy mężczyzna wbił kciuk w jego lewy oczodół, przebijając się w głąb czaszki, do mózgu.
Wrota do ładowni transportera wyrwała eksplozja. Ludzie Jacksa zdołali tylko unieść broń, zanim dosięgły ich kule.
Czarny statek wystrzelił ku mniejszemu transporterowi chwytniki. Stalowe szpony wbiły się w poszycie, wytrącając maszynę ze stabilnego lotu.
Ładownia obróciła się. Zerwane z zaczepów towary, broń i ciała osunęły się w dół, ku kabinie pilotów. Mężczyzna z bliznami chwycił się jedną ręką fotela przy ścianie, zawisł. Jego ludzie wsuwali się do środka i ściągali z góry coś jeszcze – duże, czarne worki.
Silniki transportera zgasły wskutek przeciążenia turbin, maszynę utrzymywały w locie jedynie chwytaki i pełna moc ciągu czarnego statku.
Żołnierze w ciemnych zbrojach otworzyli worki, wyciągnęli z nich martwe ciała. Jedno z nich miało szczękę i gardło pokryte czerwonymi pręgami blizn. Dowódca wziął pistolet, wymierzył w kolejne ciało i kilka razy wystrzelił w martwy korpus. Potem odrzucił broń. Pozostali pakowali ciężką skrzynię z artefaktem.
Liny chwytaków napinały się i jęczały, utrzymując z trudem transporter.
Mężczyzna z bliznami przypiął sobie skrzydła antygrawitacyjne i rozejrzał się szybko. Jego ludzie pakowali worki, w których przenosili ciała, korygowali ułożenie skrzyni, przygotowując ją do transportu. Wszyscy byli gotowi do ewakuacji. Wskazał na jednego z podwładnych.
– Ty nie! – krzyknął. – Będą szukali nas we wraku. Niech znajdą choć jednego.
Mężczyzna pokiwał głową, wyłączył silniki korekcyjne i skrzydła. Popatrzył na przywódcę.
– Czy wznieciliśmy ogień? – zapytał.
– Tak – odparł człowiek z bliznami, którego twarz była teraz łysym obliczem mężczyzny po czterdziestce. – Płomień rośnie.
Odpalił skrzydła antygrawitacyjne, popatrzył jeszcze na pozostałych ludzi. Zarówno tych w czarnych zbrojach, jak i gotowych do ucieczki dwóch oswobodzonych jeńców.
– To nie jest czas na strach – rzekł. – Strach przyjdzie później.
Silniki korekcyjne wyrwały ich z wnętrza transportera w tym samym momencie, w którym chwytniki puściły bezwładny kadłub. Poszybowali, walcząc ze śnieżycą, ku czarnemu okrętowi wyżej.
Transporter, niczym wypatroszone zwierzęce truchło, opadał w dół, ku białym zaspom i czarnej krainie polarnej nocy.Po przebudzeniu jeszcze dłuższą chwilę leżała w miękkiej pościeli. Łóżko skrzypiało, jak każde tego rodzaju stare łóżko w tego rodzaju tanim przybytku. Powietrze w pokoju było gorące, gęste. Wolno obracający się pod sufitem wentylator niewiele mógł zdziałać.
Kera w pierwszych chwilach po otwarciu oczu wciąż znajdowała się w sidłach snu – opanowało ją to charakterystyczne uczucie, gdy przebudzenie nadchodzi zbyt prędko. Część komórek mózgowych powoli otwiera się na rzeczywistość, część wciąż tkwi w sennych fantazjach. W efekcie sen i jawa przez chwilę są tak samo realne, przenikają się.
Dla Kery więc realne było teraz to, że Kurt żyje.
Nie przypominał siebie z ostatnich chwil w podłym rumuńskim szpitalu – jedynym miejscu, w którym mogli uzyskać opiekę medyczną po ucieczce z Marsa. Na tyle dobrą, że dawała mu szansę, lecz jednocześnie na tyle złą, że nigdy nie postawiła go na nogi. Kurt nikł w oczach, chudł, zapadał się w sobie, niczym gwiazda u kresu istnienia. Jednak w snach Kery wciąż był tym samym silnym, potężnym mężczyzną, jakiego poznała. Wprawdzie na wózku, ale jednak.
– Pamiętaj, Kera – powiedział. – Pamiętaj.
To były jego ostatnie słowa.
Tak we śnie, jak i w rzeczywistości.
Wreszcie zwlokła się z łóżka, wyszła na wąski balkon. Na zewnątrz, tuż przed jej budynkiem, przeleciał dwuwirnikowy, biały helikopter. Powietrze na zewnątrz było równie gorące, jak w pokoju. Zapaliła papierosa, zaciągnęła się.
Rocinha rozciągała się przed nią, spływała w dół kawalkadą piętrzących się jedna nad drugą kolorowych budowli, ściśniętych uliczek, wąskich zaułków i małych balkoników. To była największa fawela w Brazylii, jedyne miejsce, w którym Kera mogła się choć na chwilę ukryć.
Dopaliła papierosa i cisnęła niedopałek w dół, na ulicę, którą chwilę później przebiegła grupa dzieciaków, kopiąc odrapaną piłkę. Kera wróciła do pokoju. Ten hotel… Cóż, hotel to za dużo powiedziane. Przypominał raczej ruderę, której właściciel zarabiał jak mógł w oceanie biedy. Ale ta rudera była cicha i spokojna – prostytutki i handlarzy narkotyków Kera widziała może dwa razy. Oni ignorowali ją, a ona ich. Wszyscy byli zadowoleni.
Usiadła na łóżku i otworzyła torbę. Przeliczyła papierowe banknoty. Potem wyciągnęła niewielki plecak, pasek z kaburą i ładownicami, wreszcie krótki pistolet kalibru czterdzieści pięć. Wbiła magazynek do rękojeści, przeładowała.
Piętnaście kul spoczywało spokojnie, czekając na swoją chwilę.
Kobieta zrzuciła przepocone łachy. Twarde mięśnie rysowały się pod skórą, gdy wciągała na siebie ubranie. Włożyła spodnie, zapięła pas z kaburą i ładownicami. Wyciągnęła z torby nóż – czarne, proste ostrze, ścięte ukośnie na sztychu, dawniej należące do Kurta. Wsunęła go do pochwy w cholewie buta. Wreszcie wciągnęła na siebie lekką czerwoną koszulkę. W sam raz na taką pogodę. Zawiązała jasne włosy w kucyk – odrosły dość ładnie w ciągu ostatniego roku.
Na samym końcu wyjęła komunikator. Prosty i najtańszy, kupiony w lokalnym sklepie z elektroniką. To właśnie na ten komunikator przyszła wczoraj wiadomość.
Z czasem i miejscem spotkania. Z wytycznymi.
Ktokolwiek wysłał informację, wiedział, gdzie szukać Kery. Jak się okazało, przemierzyła pół planety tylko po to, by dać się złapać jak dziecko.
W wiadomości było coś jeszcze – opis wyglądu kilku plakatów. Starych plakatów reklamowych, z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Dokładnie takich, jakie jej ojciec kolekcjonował od lat w swojej kajucie, a potem w sali konferencyjnej. I dwa słowa – „zaufaj nam”.
Schowała komunikator do plecaka, wstała.
Gorące powietrze wlewało się do pokoju. Na zewnątrz trwała jakaś dziwna cisza. Fawela powinna budzić się do życia dźwiękami muzyki, ujadaniem zwierząt, głosami dzieciaków, pragnących być nowymi gwiazdami piłki.
Tymczasem okolica milczała.
Kera zapaliła kolejnego papierosa. Komunikator włożyła do popielniczki i zniszczyła go, gasząc na nim marlboro.
Potem wstała i skierowała się do wyjścia.
Kera Puławska, były żołnierz Korpusu Obrony Kolonii, sierżant w Czerwonej Kompanii. Jedyna, która ocalała po wydarzeniach na Marsie sprzed półtora roku.
Najbardziej poszukiwana kobieta w Układzie Słonecznym.
* * *
Bokmeier i jego spotter da Silva obserwowali dwójkę handlarzy idących uliczką daleko w dole.
Dach, na którym leżeli, był ciepły, termoaktywne mundury ledwie chłodziły ciała. Znajdowali się na szczycie budynku niemal w samym sercu Rocinhy – fawela otaczała ich ze wszystkich stron, po prawej spływając w dół, a przed nimi i po lewej pnąc się w górę. Bokmeier miał wrażenie zakrzywienia przestrzeni – jakby dzika, kolorowa zabudowa i wąskie uliczki wyginały się ponad nim w łuk, niczym fala, za chwilę mająca zalać ich zwałami cegieł, pokruszonego betonu i ludzkiego śmiecia.
– Kierują się na północ, panie kapitanie – rzekł da Silva spokojnym tonem.
Bokmeier widział ich doskonale w lunecie karabinu. Nagie, czarne klatki piersiowe, skóra lśniąca od potu. Obaj handlarze mieli gęste, kręcone włosy. Jeden ściskał w lewej ręce stary automat Kałasznikowa.
Kapitan wybrał cel, poprawił uchwyt na rękojeści długiego karabinu IA-2. Lufa pewnie leżała na dwójnogu. Krzyż celownika spoczął na plecach mężczyzny po lewej, tego z bronią. Z tej odległości Bokmeier widział, że o czymś rozmawiają. Był gotów założyć się, że o piłce nożnej.
– Za chwilę ich stracimy z oczu – rzucił krótko spotter.
– Spokojnie.
Bokmeier powoli pociągnął za spust.
Huk wystrzału poniósł się po okolicy. Kula pomknęła ku handlarzowi, wbiła się w ciało, przeszyła je, pociągając za sobą. Mężczyzna uderzył o pobliską ścianę niczym szmaciana lalka, zostawiając na niej krwawy ślad, po czym upadł na ulicę. Drugi z handlarzy uskoczył za róg. Było to bez znaczenia – kapitan strzałem dał sygnał do rozpoczęcia operacji.
A jednak drugi handlarz zawrócił – szybko wyskoczył zza węgła, dopadł ciała kolegi i zabrał karabin. Potem ponownie umknął w boczną uliczkę, poza zasięg wzroku Bokmeiera.
Policjanci wstali, wzięli broń oraz sprzęt i skierowali się do schodów.
* * *
Pancerne furgonetki wjechały do faweli od południa, przez Rua do Canal. Jedna za drugą, najpierw szybko, a potem zwalniając, gdy wjeżdżały głębiej w dzielnicę. Ciężkie, czarne, kanciaste pojazdy, z wymalowanymi białą farbą na burtach symbolami Batalhão de Operações Policiais Especiais – wyszczerzoną w upiornym uśmiechu czaszką na tle skrzyżowanych pistoletów.
Śmigłowce z kolei wleciały w obszar Rocinhy od północy, zamykając dzielnicę. Rozpoczęła się operacja czyszczenia faweli.
Silniki furgonów mruczały niczym gotowe do walki bestie, gdy pojazdy wjechały na plac przy skrzyżowaniu Estrada da Gávea i Cachopa. Zatrzymały się.
– Tu funkcjonariusze BOPE! Mieszkańcy Rocinhy, pozostańcie w domach – jesteśmy tu dla waszego bezpieczeństwa! – dobiegał głos z furgonów i śmigłowców. – Zachowajcie spokój i nie utrudniajcie pracy policji! Posiadający broń lub narkotyki zostaną natychmiast zatrzymani! Funkcjonariusze BOPE otworzą ogień do każdego, kto będzie stawiał opór przy zatrzymaniu!
Burty furgonów uniosły się, ukazując podwieszone droidy bojowe. Człekokształtne maszyny, aktywowane właśnie zdalnie z centrum operacyjnego policji, uniosły kanciaste łby, w każdym mechaniczne oko pośrodku „twarzy” błysnęło zimnym blaskiem.
Z tyłu transporterów wysypywali się policjanci – przejmowali droidy i przydzielali poszczególne grupy do swoich oddziałów, programowali własne maski na skanowanie biologiczne. Dilerzy raczej nie powinni posiadać nowoczesnych systemów maskowania.
Droidy bojowe schodziły z burt furgonów jeden po drugim, chwytały broń z podajników i dołączały do swoich jednostek.
Śmigłowce zniżyły lot, piloci aktywowali drony zawieszone na burtach własnych maszyn. Schodzili do zrzutów.
Maszyny zawisły nad dachami wybranych budowli, nisko, niemal ocierając się o nie płozami. Droidy i funkcjonariusze BOPE opuszczali maszyny.
* * *
Kera wychyliła się zza rogu, spojrzała w głąb biegnącej w dół uliczki.
Nikogo, żadnego bliższego dźwięku, żadnego wzmożonego ruchu. Jakby cała fawela, każdy jej ludzki element wyparował, wsiąkł w próżnię i ciszę.
„Za chwilę będzie głośno” – pomyślała Puławska. Z oddali dochodziły do niej stłumione odgłosy krążących nad dzielnicą śmigłowców, ostrzeżenia policji. Potem pierwsze, odległe strzały.
– Rapido, rapido! – krzyknął ktoś z budowli po drugiej stronie ulicy. Szuranie, ruch – kątem oka dostrzegła jakichś mężczyzn przeskakujących z dachu na dach. Prawie na pewno mieli ze sobą broń.
Kera sięgnęła po pistolet, odbezpieczyła i wycelowała, wodząc lufą za źródłem dźwięku u góry. Mężczyźni, zapewne młodociani handlarze narkotyków lub równie młodociani ochroniarze handlarzy, już się oddalili. Jeżeli będzie ostrożna, może uda się przejść przez samo jądro chaosu niezauważenie. Tak, to by było najlepsze rozwiązanie. Jednak fawela stanowiła istny labirynt uliczek, alejek i przejść. Okien, drzwi, furtek, balkoników – miejsc, z których w każdej chwili można ją było zauważyć. A ona sama nie znała tej dzielnicy dostatecznie dobrze.
Omiotła lufą uliczkę przed sobą, wyszła zza rogu i powoli ruszyła w dół, trzymając się ścian po lewej.
Według informacji przesłanych jej przez komunikator spotkanie miało odbyć się na południu, przy Rua da Alegria i AutoEstrada Lagoa-Barra. Czyli musiała pieszo przejść jedynie przez całą fawelę. Nic trudnego.
Strzały w oddali stawały się coraz bardziej intensywne. Operacja zaczęła się na dobre.
* * *
Funkcjonariusze BOPE sprawdzali każdy róg, każdą uliczkę. Droidy kroczyły jako pierwsze, policjanci – korzystając z osłony pancernych ciał – podążali tuż za nimi. Pierwsze strzały padły w kierunku funkcjonariuszy już pięć minut po rozpoczęciu fazy naziemnej operacji – ogień szedł z dachów, krótkie, niecelne, urywane serie. Niektóre kule dosięgły pancernych ciał droidów, nie wywołując żadnych szkód – maszyny odgryzały się pojedynczymi, mierzonymi strzałami. Systemy celownicze działały bez zarzutu, wspomagane stale napływającymi danymi ze śmigłowców i sztabu w siedzibie policji.
Policjanci rozpoczęli czyszczenie budowli. Droidy postępowały zgodnie z wdrukowanymi procedurami – najpierw pukanie, „tutaj BOPE – otwierać!”, w przypadku braku odpowiedzi maszyny wyważały drzwi pojedynczym, potężnym kopniakiem mechanicznej nogi.
– BOPE, otwierać! – rzucił komputerowy głos. Brak odpowiedzi. Mechaniczna noga wyłamała drewniane drzwi. Ze środka padły strzały, kule zrykoszetowały po pancerzu.
Droid odpowiedział ogniem. Dwa strzały powaliły półnagiego mężczyznę z kałasznikowem, kule przeszyły pokrytą tatuażami pierś. Siny napis „Norte CNC” spłynął krwią.
Maszyna weszła do środka brudnego mieszkania. Ruch z prawej, droid obrócił się. Systemy natychmiast zarejestrowały kształt broni w ręku drugiego mężczyzny. Dwa kolejne strzały, czerwień trysnęła na ścianę i przestrzenny plakat Miss Brazylii 2151. Krew spłynęła po krzywiźnie biustu.
Żadnego ruchu więcej. Do budynku wkroczyli policjanci. Pochylili się nad ciałami – maski dokonały skanów twarzy zabitych, przesłały do centrali. Tam rozpoczęło się przeszukiwanie bazy danych. Po ułamku sekundy wróciły wyniki.
– Mamy dwóch, kapitanie – rzucił funkcjonariusz do komunikatora.
– Zrozumiałem, bez odbioru.
Walki stawały się coraz bardziej intensywne, opór tężał. W stronę policji nie padały już krótkie, chaotyczne serie czy pojedyncze strzały. Teraz trzeba było przebijać się przez regularną kanonadę.
Wsparcie szło także z nieba – strzelcy na pokładach śmigłowców polowali na newralgiczne cele, neutralizowali ukrywających się na dachach bandytów pojedynczymi, mierzonymi strzałami.
Rocinha zmieniła się w pole bitwy.
* * *
Ktoś przebiegł przez uliczkę daleko przed nią. Wycelowała, ale nie pociągnęła za spust. Handlarze narkotyków albo dzieciaki, które akcja policji złapała zbyt daleko od domu.
Nawet w cieniu było gorąco. Kera otarła wilgotne czoło wierzchem dłoni, skręciła w boczną uliczkę. Najważniejsze to nie stracić orientacji, kierować się cały czas na południe i zachód. Teraz kroczyła na południe.
Krzyki z góry, kształty ludzkie. Wymierzyła, a przez głowę przeszła jej pojedyncza urwana myśl: „Jeśli właśnie wycelowałam w gliniarzy, mam przejebane”.
Ale to nie byli funkcjonariusze. Dwóch mężczyzn – jeden był półnagi, ciemny, lśniący od potu tors pokrywały gęste tatuaże. Twarz miał owiniętą czerwoną, przewiewną szmatą. Ściskał coś w dłoni – stary automat Kałasznikowa. Drugi mężczyzna był starszy, bardziej tęgi. Miał wąsy, ciemne włosy, nosił żółtą koszulkę. Także zdobiły go gangsterskie dziary. I również był uzbrojony.
Kera i mężczyźni mierzyli się przez kilka sekund wzrokiem. Biała, nieumundurowana, młoda kobieta z bronią w tej dzielnicy musiała być rzadkim zjawiskiem. Nie spodziewali się też tego, że otworzy do nich ogień.
A jednak – zamaskowany już chciał unieść karabin, ale Kera była szybsza. Wystrzeliła raz i drugi, kule przeorały klatkę piersiową gangstera, trysnęła krew. Drugi z mężczyzn uniósł karabin, puścił serię – pociski wyrwały tynk ze ścian, wgryzły się w uliczkę. Żaden nie dosięgnął Puławskiej.
Kera już mierzyła w mężczyznę. Pociągnęła za spust.
Kula zmiażdżyła twarz gangstera, zachwiała nim. Puławska posłała w jego kierunku jeszcze jeden pocisk, dla pewności.
Zniknął jej z pola widzenia.
Rozejrzała się. Niedobrze – jeśli handlarze traktowali tę część dzielnicy jak swoje terytorium, mogli uznać, że właśnie wylądowała tu policja. A to znaczyło, że Kera wkrótce może mieć na głowie większe problemy niż kilku gangsterów.
Faktycznie – dzielnica wokół niej zbudziła się niczym poruszone kijem mrowisko. Do uszu Puławskiej dotarły głosy, okrzyki, dźwięki krzątaniny. Ktoś przebiegł na dachu ponad nią, zaklął, zapewne widząc dwa ciała sicarios.
Kera wskoczyła w boczną uliczkę, po lewej dostrzegła prymitywne schody prowadzące wyżej – na coś w rodzaju galeryjki, biegnącej między kolejnymi budowlami. To była odpowiedź na jej wątpliwości – musiała znaleźć się wyżej. Tutaj była dla każdego strzelca łatwym celem, na dachach zaś będzie miała większą kontrolę nad sytuacją. O ile oczywiście policjantom prowadzącym ogień ze śmigłowców nie przyjdzie do głowy poćwiczyć na niej strzałów do ruchomego celu.
Wbiegła na schody. Momentalnie opuściła duszny cień i znalazła się w słonecznym żarze. Stąd lepiej widziała sytuację poniżej – policyjne maszyny krążyły nad dzielnicą, funkcjonariusze posyłali w dół pojedyncze strzały. Nie widziała, jak wygląda sytuacja na poziomie ulic, słyszała tylko kanonadę.
Ruch po lewej stronie, delikatny. Drzwi. Ktoś otwierał blaszane drzwi na galerię. Wyłaniającą się zza nich lufę dostrzegła w ostatniej chwili.
Chwyciła ją lewą dłonią, pociągnęła. Człowiek trzymający karabin był zupełnie zaskoczony – wciąż kurczowo ściskał broń, dzięki czemu Kera wywlokła go na zewnątrz, wytrąciła karabin z dłoni, jednocześnie wyprowadzając krótkie uderzenie rękojeścią pistoletu w szczękę.
Cios zamroczył młodocianego gangstera. Z wnętrza budowli doleciały ludzkie głosy – dwóch, może trzech handlarzy. Zadziałała instynktownie.
Wepchnęła rozbrojonego bandytę do środka. Znaleźli się w brudnym pokoju, służącym za magazyn zakazanych substancji. Przebywało tam trzech mężczyzn, wszyscy uzbrojeni.
Kera zasłoniła się młodocianym sicario, wymierzyła i wypaliła do handlarza stojącego najdalej. Trafiła.
Pozostali dwaj otworzyli ogień – kule z pistoletu maszynowego wbiły się w ciało młodzieńca. Wiedziała jednak, że drugi z handlarzy ma karabin – pociski z łatwością przejdą przez jej ludzką tarczę.
Odepchnęła rozstrzelanego gangstera i rzuciła się na ziemię za opadającym ciałem. Wykonała przewrót, dopadła do handlarza z pistoletem maszynowym, lewą dłonią uniosła jego broń w górę, drugą uderzyła w pierś. Mężczyzna kaszlnął, gdy lufa pistoletu werżnęła się w jego skórę. Kera przytrzymała go, wycelowała w bandziora z karabinem, wystrzeliła dwa razy, powalając go na podłogę. Potem skierowała gorącą lufę w kierunku głowy ostatniego, próbującego się wyszarpnąć z jej uścisku, wypaliła pojedynczą kulę.
Trysnęła krew z przeszytej czaszki, handlarz padł.
Pomieszczenie na nowo wypełniła cisza. Ale tylko na krótką chwilę.
Do uszu Kery dotarły odgłosy z zewnątrz. Kroki! Kroki na dachu ponad nią. Wycelowała, wodziła za dźwiękiem lufą.
Jeden mężczyzna, dwóch? Trudno było ocenić. Walka w pomieszczeniu była głośna, bez wątpienia ktoś coś słyszał. Teraz jakiś bandzior przybył na ratunek kolegom.
Kroki stały się głośniejsze, być może mężczyzna schodził z dachu po schodach, zbliżał się. Kera wycelowała w drewniane, pomalowane na czerwono drzwi po drugiej stronie pomieszczenia – farba łuszczyła się na nich, schodziła płatami wiszącymi niczym jesienne liście.
Tuż przy drzwiach kroki ucichły.
Cisza i kawałek cienia, drżący w dolnej szparze czerwonych drzwi.
Pociągnęła za spust – dwie kule na wysokości mostka.
Pociski z głośnym trzaskiem przebiły drewno, coś na zewnątrz opadło ciężko na ziemię.
Na chwilę zapadła cisza. A potem rozległa się kanonada.
Karabinowe kule rozszarpały drzwi, przeszły przez cienkie ściany. Handlarze z zewnątrz strzelali do środka, podobnie jak przedtem Kera – na ślepo. Mieli pewną przewagę – przy takim natężeniu ognia któraś kula musiała być celna.
Pociski rozrywały pomieszczenie, niszczyły szkło brudnych naczyń, rwały stare, drewniane meble i inne graty.
W końcu mężczyźni przestali strzelać. Zrobili przerwę na wymianę magazynków, a potem wdarli się do środka, kopniakiem wyważając zniszczone drzwi.
Trzech. Miała przeciwko sobie trzech bandziorów.
Czekała na nich tuż za framugą.
Chwyciła długą lufę karabinu człowieka wchodzącego na szpicy, szarpnęła nią do góry, tak, by stal zmiażdżyła kości czaszki. Chrupnęło, gdy broń spotkała się z nosem gangstera. Karabin FN FAL wysunął mu się z wiotczejących palców. Kera wciąż trzymała broń za lufę. Odepchnęła sicario – przez krótką chwilę nie stanowił dla niej zagrożenia. Tym bardziej że do pokoju wchodził kolejny bandzior. Kera pchnęła go karabinem niczym włócznią – kolba werżnęła się w ciało tuż pod mostkiem, wybijając powietrze z płuc handlarza. Kobieta po ciosie zadziałała błyskawicznie – upuściła karabin i ścisnęła gardło uderzonego, jednocześnie wymierzyła pistolet w głowę trzeciego mężczyzny.
Pojedyncza kula przebiła czaszkę.
Kera nie zwalniała.
Już chciała dobić najbliższego mężczyznę, gdy ktoś rzucił się na nią z tyłu – bydlak z rozwalonym nosem! Objął ją umięśnionymi ramionami, rzucił na pobliską ścianę.
Uderzyła o przebity kulami tynk, upadła na podłogę. Obróciła się na plecy, wymierzyła z pistoletu. Uderzenie, pieczenie w nadgarstku – bandzior wykopnął jej pistolet z dłoni! Trudno – skuliła się, sięgnęła do cholewy buta. Nóż wysunął się z cichutkim sykiem.
Bandzior chciał zadać cios pięścią, ale Kera była szybsza. Odepchnęła jego rękę prawą dłonią, lewą, uzbrojoną w nóż, skierowała w łydkę bandyty. Ostrze bez trudu wślizgnęło się w mięso.
Gangster zawył, upadł na podłogę obok Kery. Ta sięgała już po pistolet, widząc, że drugi napastnik otrząsnął się i unosi lufę.
Była szybsza – chwyciła rękojeść czterdziestkipiątki. Wypaliła dwa razy, na ślepo, jedynie mierząc w kierunku mężczyzny. Trafiła.
Zerwała się z podłogi, udało jej się przykucnąć. Leżący obok handlarz, wciąż z nożem w nodze, chwycił ją za bluzkę, chcąc ściągnąć napastniczkę ponownie do parteru. Był silniejszy od niej – nawet ranny w takiej walce miałby przewagę. Nie pozwoliła mu – wykorzystała to, że ją trzymał, i sama chwyciwszy go za przedramię, pociągnęła ku sobie, jednocześnie zbliżając lufę pistoletu do jego czaszki. Nacisnęła spust.
Ciche „klik!” dało znać, że wystrzelała całą amunicję.
Puściła wiotczejące ciało, sięgnęła do pasa i zmieniła magazynek, nim zużyty zdążył stuknąć o podłogę.
Wycelowała i wypaliła pojedynczą kulę w głowę ostatniego, rannego gangstera.
Tym razem cisza po walce była o wiele dłuższa.
Wyrwała nóż z nogi nieboszczyka, wytarła ostrze i wsunęła je z powrotem do pochwy w cholewie buta.
Coś cichutko syczało w pomieszczeniu, spojrzała tam. Biały proszek – kokaina – przesypywał się z wielkiego stosu podziurawionych worków, za którymi wcześniej się ukrywała i które tak dobrze ochroniły ją przed pociskami.
Uśmiechnęła się – to był chyba jedyny przypadek w historii ludzkości, gdy twarde narkotyki ocaliły komuś życie.
* * *
Handlarz ostrzeliwał funkcjonariuszy BOPE z jednego z najwyższych dachów faweli. Droid namierzył go i zneutralizował pojedynczym strzałem z ponad czterystu metrów.
Pancerne furgonetki wbijały się coraz głębiej w Rocinhę – zmierzały na północ ulicą Cachopa. Teraz policja musiała dotrzeć do samego serca faweli.
Czarne furgonetki toczyły się powoli – na pancerzach wyróżniały się białe odpryski w miejscach, w których pojazdów dosięgły kule. Droidy i policjanci kroczyli kilkaset metrów przed furgonami, czyszcząc alejki i wąskie przejścia.
Kilku niosło w stronę pojazdów ciężki, poplamiony czerwienią wór. Minęli furgonetki i zanieśli pakunek na zajęte przez BOPE pozycje.
* * *
Bokmeier sięgnął po papierowy kubek z kawą i uniósł go, parząc palce.
– Porra! – syknął.
– Panie kapitanie? – zapytał siedzący na stanowisku obok da Silva.
– Za gorącą zrobiłeś – rzucił policjant z wyrzutem. – Dobra, nieważne. – Włożył rękawicę i znów sięgnął po kubek.
W wozie dowodzenia nie mieli zbyt dużo miejsca – tyle, by wystarczyło na stanowiska, sprzęt i oczywiście ludzi. Kapitan kombinował więc przez chwilę z kubkiem, nie mogąc się zdecydować, gdzie go postawić, by nie przeszkadzał w pracy i by go przypadkiem nie strącić. Następną kawę wypiją najwcześniej za kilka godzin, i to już zapewne na posterunku. Albo w domach.
Monitory przekazywały obrazy ze skanerów i rejestratorów droidów. Bokmeier otrzymywał go w tym samym czasie, co centrala, jednak to on miał podejmować bieżące decyzje. Spływały też dane zneutralizowanych handlarzy. Policja zdecydowanie będzie miała się czym pochwalić po dzisiejszym dniu. Jeśli na dodatek utrzyma się dobra passa samych funkcjonariuszy – jak dotąd nie mieli żadnych strat, jedynie dwóch zostało rannych – będzie można uznać operację za naprawdę udaną.
I wtedy kapitan Bokmeier ujrzał coś, co natychmiast zepsuło dobry dzień.
Był to obraz ze skanera śmigłowca na północy, z obszaru wciąż poza zasięgiem BOPE. Krótka migawka, bo obserwator skupiał się na czymś zupełnie innym. Kobieta. Biała kobieta, blondynka, odziana w wojskowe spodnie i buty, czerwoną koszulkę, pas z kaburą i ładownicami. Z pistoletem w ręku.
Przekradała się w wąskiej przestrzeni między galeryjkami faweli. Potem zniknęła w wejściu do jednej z budowli.
– Silva, widzisz to?
Policjant zbliżył się do kapitana. Hebanowa skóra lekko lśniła od potu, którego drobinki zbierały się też pod czarnym beretem. Mężczyzna popatrzył na obraz swoimi – niepasującymi do reszty twarzy – jasnobłękitnymi oczami.
– Kobieta – skonstatował.
– Sprawdź ją.
Po krótkiej chwili Bokmeier mógł dużo lepiej przyjrzeć się jej twarzy.
Puławska, Kera, sierżant. Ostatnie miejsce służby – sektor szósty, Mars. Poszukiwana przez korporację Van Graff za niedopełnienie kontraktu i liczne morderstwa.
– Ja pierdolę – westchnął Bokmeier.
– Panie kapitanie?
– Sam zobacz. – Odchylił się, by policjant miał lepszy widok na dane. – Poszukuje jej korporacja. Pytanie tylko, dlaczego ma tak wysoki profil, skoro jest tu wyraźnie powiedziane, że w przypadku zatrzymania zobligowani jesteśmy odstawić ją firmie. „Liczne morderstwa”? Jeśli tak, to dlaczego nie mamy jej profilu z Interpolu?
– Nie wiem, panie kapitanie.
– To nie było pytanie, Silva. Ja też nie wiem.
Bokmeier westchnął, oparł się łokciami o pulpit, ukrył twarz w dłoniach. Myślał przez chwilę, oddychając głęboko.
– Prowadzimy na razie operację bez zmian – zdecydował wreszcie. – Jeżeli laska wpadnie nam w ręce, zawijamy ją, ale nie odstawiamy korporacji. Najpierw sam chcę z nią pomówić. Przekaż wszystkim jednostkom.
– Tak jest, panie kapitanie!
Policjant sięgał do komunikatora.
– Da Silva – rzekł jeszcze Bokmeier – cholera, miałem nadzieję na taki fajny dzień.