- promocja
- W empik go
Kroniki Valeny I Miecz i Topór - ebook
Kroniki Valeny I Miecz i Topór - ebook
Pustynny rabuś Khalik napada na wóz wiozący wykradziony z Kościoła Jedynego Boga miecz. Wygnany z plemienia za utratę dwóch podkomendnych, ucieka przed chcącymi odzyskać artefakt fanatykami religijnymi, odkrywając jego magiczną moc władania ogniem. Wkrótce trafia do Kadras, na dwór króla Meridiusa, w świat wielkiej polityki i bezwzględnych intryg. Tymczasem w sąsiadującej z Kadras Tarinie sługa tamtejszego władcy, Hadar, zdobywa topór pozwalający mu panować nad żywiołem wody. Między oboma królestwami szybko dochodzi do spięć, walka dwóch posiadaczy magicznego oręża wydaje się nieunikniona. Kto wyjdzie z niej zwycięsko? Skąd wzięły się mogące kontrolować żywioły bronie? Na te i wiele innych pytań odpowiedź znajdziesz w pierwszym tomie Kronik Valeny. To epicka opowieść o żądzy władzy, zemście, przyjaźni i poświęceniu. Jeśli podobały ci się Filary ziemi czy Gra o tron, musisz ją przeczytać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397301306 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Khalik miał szesnaście lat, kiedy pierwszy raz zabił człowieka. Niektórzy członkowie jego plemienia nigdy nie musieli tego zrobić. Niewielkie karawany podróżujące pustynią Raz-Hal Mat zwykle oddawały część swoich towarów bez walki. Było to rozsądne wyjście dla obu stron, kupcy uchodzili z życiem i częścią swoich dóbr, zarabiając na wyprawie jakieś pieniądze — lub niewiele tracąc — a plemię Haruba nie ściągało na siebie zbyt wielkiej uwagi władców północnych królestw i republiki handlowej.
Napady z ich perspektywy były nieodzowne. Za sprzedane skóry, biżuterię czy przedmioty codziennego użytku kupowali niezbędne do przeżycia sadzonki, warzywa i zwierzęta. Coraz gwałtowniej zmniejszająca się liczba oaz nie pozwalała na wyżywienie trzystu członków plemienia, które teraz żyło już tylko w jednej enklawie — dobrze ukrytej wśród skał Mhalamie — rzadko zapuszczając się w inne rejony pustyni.
Tamta śmierć nie była konieczna. Khalikowi wydawało się wtedy, że jeden z eskortujących karawanę najemników sięgał po kuszę i przedwcześnie wystrzelił ze swojej. Bełt przebił szyję nieszczęśnika i strącił go z konia. Mężczyzna skonał w szybko rosnącej plamie krwi na piasku. Reszta eskorty poddała się natychmiast. Przez kilka dni po napadzie Khalik próbował się przekonywać, że gdyby nie on, najemnik mógłby zabić kogoś z jego plemienia. Z czasem jednak zaczął zadawać sobie pytania: może on chciał tę kuszę odrzucić w geście poddania, może nawet wcale po nią nie sięgał?
Od tamtego napadu minęły trzy lata, przez ten czas Khalik nie musiał nikogo zabić, a jego poczucie winy skryło się gdzieś w głębi jego umysłu. Gdyby wymagała tego sytuacja, nie zawahałby się ani chwili, by wypuścić bełt czy chwycić za miecz. Tego dnia nie spodziewał się jednak kłopotów. Napad miał być szybki i łatwy: jeden dwukonny wóz bez eskorty, woźnica i może ktoś pod płóciennym zadaszeniem. Khalikowi wydawało się dziwne, że kupiec transportuje towary akurat wozem, zamiast objuczonymi końmi lub wielbłądami. Miał raczej małe szanse na to, że po drodze nie ugrzęźnie w piasku. Chociaż z drugiej strony pustynią podróżowali już tylko mniej zamożni kupcy, których nie stać było na transport towarów morzem z Ariany do Kadras czy Tariny. A biedniejsi kupcy musieli być głupsi — tak to sobie tłumaczył. Pojazd poruszał się wąwozem między skałami, znanym wielu kupcom jako miejsce zasadzek, ale też jako jedyny w tym rejonie pustyni azyl przed piaskową burzą, która miała uderzyć lada chwila.
— Zaraz tu będzie — stwierdził Hamal. — Musimy zejść do wąwozu, inaczej nas zasypie. Dzisiaj duchy Raz-Hal Mat są wyjątkowo rozsierdzone.
— Zdążymy — uspokajał Khalik. — Zobacz, jaki łatwy łup nam się trafił, dżiny nam sprzyjają. — Osobiście nie wierzył w żadne duchy czy dżiny, ale użyłby każdego argumentu, żeby nakłonić swoich towarzyszy do pójścia za nim.
Wreszcie wóz wyłonił się zza zakrętu i znalazł w miejscu zaplanowanej zasadzki. Khalik dał znak znajdującym się po przeciwnej stronie wąwozu Raszadowi i Dżalowi, którzy szybko zsunąwszy się na dół, zaszli pojazd od tyłu. Jednocześnie Khalik i Hamal zagrodzili dalszą drogę woźnicy i wycelowali w niego kusze.
— Co tam ciekawego przewozicie, dobry człowieku? — zapytał Khalik.
— Nic, co by was zainteresowało, zostawcie nas. — Woźnica był bardziej rozdrażniony, niż przestraszony.
„Powiedział _nas_, więc w wozie musi być przynajmniej jeszcze jedna osoba” — zauważył Khalik. Zirytowało go zachowanie mężczyzny, powinien się ich bać.
— A to się jeszcze okaże. Mają tam co ciekawego na wozie? — zwrócił się do Raszada i Dżala.
— W środku na noszach leży jakiś zabandażowany facet. O, jest jeszcze skrzynia — po chwili usłyszał głos Dżala.
W tym samym momencie zauważył, że wozak puścił cugle i opuścił prawą rękę, jakby czegoś szukał pod siedzeniem. Błyskawicznie wycelował z kuszy w jego głowę.
— Nawet o tym nie myśl.
Mężczyzna podniósł ręce do góry.
— Zostań przy koniach — rozkazał Hamalowi. — My zobaczymy, czy jednak coś nas nie zainteresuje z tej skrzyneczki. — Gestem nakazał woźnicy, by poszedł przodem.
Kiedy znaleźli się z tyłu pojazdu, burza piaskowa rozgorzała już nad wąwozem. Ukształtowanie skał u góry chroniło jednak dno zagłębienia. Im większa siła wiatru, tym mniej piasku dostawało się na dół. A dziś rzeczywiście dżiny — o ile istniały — były potężnie rozsierdzone. Spokojne, nieruchome dno wąwozu dziwnie kontrastowało z szalejącym u góry piaskowym, chaotycznym piekłem. Raszad szukał czegoś przy człowieku na noszach, Dżal przetrząsał właśnie zawartość wyciągniętego z wozu kufra. Na piasku leżały znoszone ubrania, bandaże, mała siekiera i inne nic z ich punktu widzenia nie warte „śmieci”. W końcu Dżal wyjął ze skrzyni zawinięty w płótno podłużny przedmiot. Odwinął tkaninę. Ich oczom ukazał się prosty miecz, długości najwyżej metra, z okrągłą głowicą, w skórzanej czerwono-czarnej pochwie. Uwagę Khalika od razu przykuł znajdujący się na środku jelca niewielki, czerwony klejnot w kształcie rombu. Położył kuszę na piasku, wziął klingę z rąk Dżala i uważnie obejrzał.
— A jednak macie coś interesującego — z szyderczym uśmiechem zwrócił się do wozaka.
Znajdujący się w wozie Raszad spojrzał na potencjalnie cenne znalezisko. Następne wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Leżący do tej pory w wozie nieprzytomny człowiek wyjął spod noszy nóż i ugodził Raszada w szyję. Khalik upuścił miecz. Sięgnął po leżącą na piasku kuszę. Dżal był szybszy, wystrzelił ze swojej broni, trafiając napastnika w klatkę piersiową i powalając go. To dało woźnicy czas na wyciągnięcie noża z rękawa i wbicie go Dżalowi pod brodę. Khalik dopiero teraz nacisnął spust swojej kuszy. Bełt wbił się w sam środek czoła wozaka. Powalony przez Dżala obandażowany mężczyzna wstał i chwycił za bułat Raszada. Ponieważ Khalik, strzelając do woźnicy, usiadł na swojej pochwie z mieczem, nie namyślając się, chwycił za broń znalezioną przed chwilą w skrzyni. Człowiek z wozu był już na zewnątrz, ale zawahał się na chwilę, dostrzegając dłoń Khalika wyciągającą ostrze z pochwy. Chłopak poczuł jakby jakaś nieznana siła przeszyła go na wskroś, poczynając od dłoni z mieczem. Mógłby również przysiąc, że klejnot na jelcu rozjarzył się na moment ognistą czerwienią.
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, napastnik już wykonał skok z cięciem z góry. Khalik zablokował cios, szybko odturlał się do tyłu i w ostatniej chwili zdążył zbić pchnięcie napierającego oponenta. Pomimo licznych ran skrywanych pod bandażami i bełtu sterczącego z piersi, mężczyzna był piekielnie szybki. Zaatakował ponownie, cięciem z prawej, lecz Khalik nie miał zamiaru przegrać z tak osłabionym wrogiem — sam wyprowadził cios. Gdy ich klingi starły się ze sobą, stało się coś dziwnego. Ostrze Khalika na moment zapłonęło. Nie było to złudzenie, wyraźnie widział płomienie dookoła głowni. Zdziwiony przeciwnik wybałuszył oczy, on również musiał je zauważyć. Chwilową pauzę w starciu przerwał Hamal, który zjawił się już na tyłach wozu i trafił z kuszy w plecy przeciwnika. Ten podparł się mieczem, aby nie upaść. Korzystając z niepowtarzalnej okazji, Khalik błyskawicznym ciosem zaatakował niebronioną teraz szyję i ściął mężczyźnie głowę.
— Co tu się stało? — zapytał zszokowany Hamal, rozglądając się dookoła. — Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas w wozie i…
Jego wzrok zatrzymał się na leżącym na ziemi Dżalu. Potem zajrzał do wozu i zwymiotował na widok wykrwawiającego się bezradnego Raszada. Khalik wskoczył do pojazdu. Myślał, że może uda mu się jakoś pomóc, ale jedyne co mógł zrobić, to trzymać przyjaciela za rękę w ostatnich chwilach jego życia. Raszad próbował coś mówić, lecz z jego gardła dobywał się tylko niezrozumiały gulgot. Gdy kompan odszedł, Khalik zamknął mu oczy i wyskoczył z wozu.
— Co teraz? — zapytał wciąż roztrzęsiony Hamal.
— Ciała i skrzynię na wóz. Zwierzęta i drewno przydadzą się w Mhalamie, a tych dwóch wyrzucimy po drodze. Raz-Hal Mat się nimi zaopiekuje.
Zajęli się swym zadaniem w milczeniu. Nie mówili również nic, czekając dwie godziny na koniec burzy piaskowej. W końcu, kiedy pozbyli się już ciał woźnicy oraz zabandażowanego wojownika i powoli zbliżali do oazy, Hamal się odezwał:
— Dżal miał się żenić w przyszłym miesiącu, a Raszad…
— Wiem — przerwał mu Khalik. — Wiem.
Pozostałą drogę milczeli.
Mhalama była dużą oazą i domem dla ponad trzech setek członków plemienia Haruba. Schowana wśród skał, zapewniała schronienie przed burzami piaskowymi i wzrokiem potencjalnych agresorów, ale nade wszystko, posiadała wodę. Kilkanaście studni pozwalało na utrzymywanie przy życiu ludzi oraz zwierząt i podlewanie roślin zakupionych w północnych królestwach — Kadras i Tarinie (skąd również sprowadzono dla nich ziemię). Dziko rosły tu też bananowce, figowce i cytrusy. Same skały z licznymi jamami doskonale nadawały się do zamieszkania — skutecznie chroniły przed słońcem, miały mnóstwo miejsca i — czego nie należy nie doceniać w jednostajnym krajobrazie pustyni — były absolutnie niepowtarzalne; każda izba miała inny kształt i rozmiar.
Do samej oazy można się było dostać jedynie przez trzy ciemne, długie jaskinie, w których ktoś obcy na pewno by się zgubił. Strażnicy wystawieni w jamach na zewnątrz, ukryci i skrzętnie obserwujący teren z wysoka, zapewniali dodatkową ochronę. Mieli ostrzegać ludzi w środku o wszelkich zagrożeniach. Ewentualny atak byłby powstrzymywany już w jaskiniach, które Haruba doskonale znali. Nigdy dotąd nie musieli się jednak bronić. Mhalama było trudna do znalezienia, a oni nie ściągali na siebie nadmiernej uwagi władców Kadras, Tariny czy leżącej na południu republiki handlowej Ariany. Zwłaszcza ci ostatni nie chcieli mieć z nimi do czynienia, już dwieście lat temu postawili lśniący niebieską emalią mur, odgradzający ich kraj od Raz-Hal Mat.
Dla wyznających monoteistyczną religię Arian, pustynny lud Haruba ze swoimi zabobonami i dżinami był czymś prymitywnym. Przypominał im czasy, zanim sami stali się ucywilizowani. Czasy, od których stanowczo się odcinali i jakich nie chcieli nawet pamiętać. Handel z Arianami był dla Haruba niemożliwy, nie zostaliby nawet wpuszczeni za mur. Choć wyglądali tak samo jak ich sąsiedzi z południa — pomarańczowa, niemal brązowa skóra, czarne włosy i brązowe oczy — i ubierali się podobnie, w przewiewne, szerokie szaty, idealne do cyrkulacji chłodzącego powietrza, nie mieli dokumentów, jakie posiadał każdy mieszkaniec republiki handlowej. Arianie i Haruba mieli wspólne korzenie, ale poróżniła ich religia.
Z tego powodu plemię Khalika handlowało z leżącymi na północy Kadras — które posiadało długą granicę z Raz-Hal Mat od swojej południowej strony — i Tariną, która graniczyła z pustynią na niewielkim odcinku w swojej południowo-zachodniej części. Dla mieszkańców północy Haruba byli kupcami z Ariany. Tam nikt nie sprawdzał im żadnych dokumentów, a wybór sadzonek i zwierząt był nawet lepszy niż w republice handlowej. Tak przynajmniej myślał Khalik, dla którego Ariana była tylko pustynią z większymi oazami. Nie miał pojęcia, że w miastach portowych południowej części kraju wymienia się towary z całego niemal znanego świata, a zwierzęta, o których nigdy nawet nie słyszał — jak słoń, małpa czy lew — były częścią codziennego handlu.
Do napadów Haruba na karawany nie dochodziło aż tak często, żeby wymagały one interwencji władz. Zorganizowanie wyprawy na pustynię pochłonęłoby o wiele więcej środków niż udałoby się z niej uzyskać. Jedyną rzeczą, na jaką musiało uważać pustynne plemię, było nie odsprzedawanie zrabowanych przedmiotów zbyt wcześnie po ich „nabyciu” — chociaż i tak dotyczyło to głownie biżuterii. Mimo niewielkiego prawdopodobieństwa najazdu na Mhalamę, strażnicy poważnie traktowali swoją służbę.
Jednego z nich Khalik zauważył przez chwilę, kiedy znajdowali się jakieś pięćdziesiąt metrów od jedynej jaskini, przez jaką dało się przejechać wozem. Wiedział jednak, gdzie go szukać, inaczej nie miałby szans go wypatrzeć. Przed wjazdem nikt ich nie przywitał, kontakt następował dopiero po opuszczeniu jaskiń w oazie. Był to kolejny środek zapobiegawczy. Gdyby ktoś obserwował z daleka skały chroniące Mhalamę i dostrzegł powitanie, mógłby się domyślić, iż w środku mieszka więcej osób, lecz kilku ludzi chroniących się w jaskini przed skrawem pustyni nie było niecodziennym widokiem.
Dziesięć minut zajęło im nawigowanie wąskimi, ciemnymi jaskiniami, ale w końcu powitało ich światło u wylotu tunelu i mogli zgasić zapaloną wcześniej pochodnię. Wieści o wozie doszły już do mieszkańców, którzy licznie zgromadzili się na ich drodze. Największe zainteresowanie wóz budził wśród dzieci, które energicznie biegały dookoła pojazdu, dotykając koni z zaprzęgu. W tłumie znalazły się oczywiście rodziny członków wyprawy. Ojciec Khalika i jego macocha spokojnie obserwowali pochód. Narzeczona Dżala, Miriam, przeciskała się między ludźmi z uśmiechem na ustach. Ciężarna żona Raszada, Aisza, wraz z ich dwuletnim synem, Haladem, stała i machała ręką na powitanie. I to ona pierwsza zauważyła, że coś jest nie w porządku. Wiedziała, że wyprawa powinna liczyć czterech mężczyzn, na wozie siedziało zaś tylko dwóch. Zwykle pozostali biegliby już koło zdobyczy, witając się z rodzinami po kilku dniach rozłąki. Spojrzała w oczy Khalikowi, ale ten spuścił wzrok. Hamal nerwowo spoglądał wszędzie, tylko nie na nią i Miriam. Gdy wóz się w końcu zatrzymał, w powietrzu czuć było nerwowy nastrój. Coraz więcej ludzi domyślało się, że stało się coś strasznego.
A potem były już tylko krzyki rozpaczy, których Khalik miał nigdy nie zapomnieć.
— Wysłałem was chyba po to, żeby zrobić rozeznanie w najbliższych oazach, czy można z nich coś zebrać, tak? — rozpoczął przesłuchanie przed radą plemienia Dżadżad. Jak zwykle nosił czarną szatę, jak zwykle był zdenerwowany i jak zwykle na Khalika. Niestety był też przywódcą jedenastoosobowej rady Haruba.
— Tak, ale nic w nich nie było. Nie ma w nich nic od dwóch lat. Tracimy tam tylko czas — oponował Khalik.
— Nie zmieniaj tematu! Dostaliście prosty rozkaz, ty dostałeś prosty rozkaz…
— I go wykonałem…
— Nie przerywaj mi! — Dżadżad trzasnął pięścią w stół — jedyny mebel w sali rady — tak mocno, że stojące ma nim naczynia z jadłem i wodą aż podskoczyły. — Dostałeś prosty rozkaz, nawet jeśli go wykonałeś, powinieneś od razu wracać do Mhalamy!
Khalik odetchnął, spojrzał na pozostałych członków rady, pięciu po jego prawej stronie, pięciu po lewej. Przez chwilę zatrzymał wzrok na ojcu, Rahfadzie, który kiedyś był nawet przewodniczącym tego zgromadzenia. Kiedyś… Kiedy żyła jeszcze jego matka, Amina. Mimo że zmarła ledwie cztery lata temu, wydawało się jakby od tamtego czasu minęły całe wieki. Po jej śmierci ojciec szybko poślubił Aszfanę, z którą Khalik nigdy nie miał najlepszych relacji — nie chciała go naprawdę poznać i odnosił wrażenie, że zawsze traktowała go z góry, jakby nawet nie był wart jej spojrzenia. Tak naprawdę Aszfana nie lubiła go, bo był synem Aminy, która przed laty wygrała z nią rywalizację o Rahfada — ale z tego chłopak nie zdawał sobie sprawy. Ojciec Khalika jak zwykle zachowywał kamienną twarz, nie zdradzającą żadnych emocji. Syn nigdy nie wiedział, czy za chwilę go zbeszta, pochwali czy pójdzie spać bez żadnego słowa. Zebrał myśli i starał się mówić spokojnie.
— Wykonaliśmy rozkaz, wracaliśmy do domu, ale zbliżał się samum, więc zboczyliśmy lekko z trasy, żeby schronić się w tym wąwozie, gdzie zawsze mieliśmy najlepsze żniwa. — Mówiąc _żniwa_, miał na myśli oczywiście napady rabunkowe. — Dżiny tego dnia były zdenerwowane, a ten wąwóz to świetna ochrona przed burzą. — Nie wierzył w dżiny, ale miał nadzieję, że wzmianka o nich jakoś mu pomoże; tak jakby to one pchnęły ich wyprawę w to miejsce. — No a potem ten wóz sam się napatoczył…
— I wzdłuż całej drogi nie było innych miejsc do przeczekania burzy? — nie dawał za wygraną Dżadżad.
Khalik spuścił wzrok. Wszyscy doskonale wiedzieli, że grupa pod komendą Khalika mogła znaleźć inne schronienie, nie zmieniając wcześniej obranej drogi. Przesłuchiwany bąknął coś pod nosem, ale chyba nawet on nie wiedział co.
— Co się stało w trakcie akcji? Dlaczego Raszad i Dżal nie żyją? — kontynuował Dżadżad.
Khalik dość wiernie streścił przebieg napadu, po czym dodał:
— Ten zabandażowany musiał być jakimś wielkim wojownikiem, nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak szybkiego.
— Wielkim wojownikiem, mówisz? — Widać było, że Dżadżad zaczyna tracić panowanie nad sobą. — Gówno prawda! Do tej pory walczyłeś z bezbronnymi kupcami lub słabo opłacaną eskortą. A tym razem po prostu dałeś się zaskoczyć. — Nie uszło uwagi Khalika, że Dżadżad użył słowa _dałeś_, a nie _daliście_, jakby był w tej sytuacji jedynym zaskoczonym, jedynym, który popełnił błąd. Już miał wygarnąć przywódcy rady, co sądzi o jego sposobie przeprowadzania przesłuchania, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
— I dla jakiego łupu poświęciłeś swoich współplemieńców? Ludzi, którzy powierzyli swoje życie w twoje ręce? — Dżadżad się rozkręcał.
— _Poświęciłeś_? Mówisz, jakbym celowo…
— Nie przerywaj mi! — warknął Dżadżad. — Co za bezczelność, ty… ty… — przewodniczący w porę się opanował. — Wnieście skarby, które według tego młokosa warte były życia dwóch naszych braci — zwrócił się do strażników przy wejściu do sali obrad.
Po chwili przyniesiono zdobytą tego dnia skrzynię i postawiono przed Khalikiem. Dżadżad napił się w tym czasie wody ze swego ulubionego złotego kielicha, obszedł stół i otworzył wieko. Zaczął wyrzucać z niego znoszone, miejscami podarte ubrania, bandaże, miskę do zupy, którą prawie trafił Khalika w głowę, siekierkę…
— Śmieci, same śmieci. — Dżadżad z pogardą patrzył na przedmioty wyjęte ze skrzyni.
— Były jeszcze dwa konie i wóz z dobrego drewna — próbował oponować Khalik.
— A więc twierdzisz, że te dwie chabety i trochę starego drewna to dobra wymiana za życie Dżala i Raszada, tak?! — bardziej wykrzyczał niż zapytał przewodniczący.
— Wiesz, że nie o to mi chodzi. Po prostu uważam, że nieobiektywnie przedstawiasz sytuację. — Khalik sam był o włos od wybuchu, ale zdobył się jeszcze na ostatni wysiłek i powstrzymał przed bardziej dosadnym komentarzem. — Poza tym był jeszcze miecz, taki z czerwonym klejnotem.
— A, a więc ten miecz był wart zabicia własnych braci…
Tego było już za wiele — „Teraz ten stary dziad twierdzi, że sam ich zabiłem?”.
— Kłamiesz, kłamiesz, kłamiesz! W ogóle to całe przesłuchanie jest gówno warte. Tu w ogóle nie chodzi o prawdę. Chcesz mnie tylko poniżyć i oczernić. Zawsze tylko o to ci chodziło!
Dżadżad dał znak strażnikom, żeby zakneblowali przesłuchiwanego. Mimo jednego ze zdobycznych bandaży, który teraz wypełniał mu usta, Khalik nie przestawał krzyczeć. Nikt jednak już nie rozumiał, jakie słowa z siebie wyrzuca. Upewniwszy się, że strażnicy mocno trzymają chłopaka, Dżadżad stanął tuż przed nim.
— Czy ktoś z rady ma coś do powiedzenia? — spytał zgromadzonych, jednocześnie patrząc Khalikowi prosto w oczy.
Chłopak liczył, że Rahfad wreszcie powie coś w jego obronie. Nikt się jednak nie odezwał.
— Odprowadzić tego… Zabierzcie mi go z oczu! — Dżadżad rozkazał strażnikom.
Po wyjściu z sali rady, strażnicy puścili Khalika, a ten pozbył się z ust zaślinionego bandaża i szybkim krokiem udał do swojej kwatery. „Dlaczego ojciec nic nie powiedział? Zostawił mnie samego, kompletnie zlekceważył” — kołatało mu się po głowie cały wieczór.
Rahfad nie odzywał się zaś, ponieważ wiedział, iż nic to nie da. Przesłuchanie było tylko okazją dla Dżadżada, żeby upokorzyć Khalika. Prawdziwe decyzje zależały od aktualnych układów między członkami rady. Wielka polityka w małej skali. Odzywając się, straciłby tylko czas, którego potrzebował, by za kulisami przekonać radnych, aby nie godzili się na wyrok Dżadżada. Od razu po zgromadzeniu zaczął działać, obiecywać, dogadywać się, dopominać o stare przysługi. Robił to całą noc, nawet po wizycie u syna.
Khalik siedział na podłodze w swojej kwaterze. Ręce splótł na kolanach, wpatrywał się w ścianę. Nie mógł wybaczyć ojcu, że go zdradził — bo tak to sobie wytłumaczył, jako zwykłą i haniebną zdradę. Kiedy Rahfad odsunął kotarę zasłaniającą izbę Khalika, ten nawet nie chciał na niego spojrzeć.
— Wyjdź, po prostu stąd wyjdź.
Zapewne powiedziałby coś innego, gdyby wiedział, że to ich ostatnia rozmowa w życiu.Rozdział II
Przyszli po niego tuż przed świtem. Wywlekli z niewielkiej jamy, która była jego izbą i zaciągnęli do centrum oazy, gdzie zbierali się już pozostali członkowie Haruba. Niespiesznie ostatnie do zgromadzenia dołączyły zaspane dzieci, wlokące się za rodzicami. Khalik przeczuwał, co go czeka. Coś czego nie był nigdy świadkiem, a w czym musieli uczestniczyć wszyscy mieszkańcy Mhalamy. „Ale czy Dżadżad posunąłby się do ostateczności?” — jakoś nie mógł w to do końca uwierzyć. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że dla niego to już praktycznie koniec. Z tłumu wyłonił się Dżadżad. Nie uśmiechał się, musiał przecież zachowywać pozory, ale niewątpliwie rozpierała go radość. Na usta wpełzł mu niemal niewidoczny szyderczy grymas. Stanął przed Khalikiem, opierając ręce na biodrach.
— Za niewykonanie rozkazu, w wyniku czego nasze plemię pomniejszyło się o dwóch braci — nieocenionych wojów Dżala i Raszada — i siostrę, która już nigdy nie narodzi się z ciała Aiszy, zostajesz niniejszym wygnany. — Dżadżad patrzył teraz Khalikowi prosto w oczy, a w kąciku ust zaczął mu się malować uśmiech triumfu. — Nikt z Haruba nie poda ci pomocnej dłoni, nikt nie nakarmi, nikt nie napoi, nikt nie udzieli schronienia, nikt nawet na ciebie nie spojrzy. Oddaj bułat, nie jesteś go godzien. — Khalik odwiązał pochwę z mieczem od pasa i rzucił pod nogi przewodniczącemu rady. — Wspaniałomyślnie daję ci na drogę zdobycz, dla której poświęciłeś trójkę z naszych.
Zza Dżadżada wyłonił się strażnik i podał mu zdobyty wczoraj miecz, który lider plemienia niedbale cisnął kilka metrów za Khalika. Chłopak wiedział, że ten gest wspaniałomyślności miał go tylko upokorzyć. Podniósł jednak broń, gdyż wiedział, że bez niej byłby praktycznie martwy.
— Odejdź i nie wracaj, nie jesteś już jednym z nas — dodał z poważną miną Dżadżad.
Skończywszy ogłaszać wyrok, obrócił się do Khalika plecami. Za jego przykładem poszła reszta zgromadzonych — tak nakazywał zwyczaj. Jedynym, który do końca patrzył na chłopaka, nawet gdy ten odchodził już w stronę tunelu, by opuścić oazę, był jego ojciec, Rahfad. Nie spuszczał wzroku z syna, nawet gdy Dżadżad wymownym spojrzeniem dał mu znak, żeby się obrócił. Zdawał sobie sprawę, że mógł to być ostatni obraz syna, jaki będzie przechowywał w pamięci.
Kilka godzin później do kwatery Rahfada i Aszfany wszedł Salim, zaufany przyjaciel ojca Khalika.
— Nikogo nie wypuszczają. Dżadżad pozmieniał strażników przy jaskiniach na najbardziej lojalnych sobie. Wiedział, że będziesz chciał dostarczyć jakiś prowiant Khalikowi. Nie przepuścili nawet mnie, mimo że od tygodnia wszyscy wiedzieli, że mam dzisiaj wyruszyć z misją do Amany. — Salim postawił na podłodze tobołek z prowiantem, mapą i krzesiwem, który Rahfad przygotował dla syna. — Podobno jeszcze kilka dni nikt nie będzie mógł opuścić Mhalamy.
Rahfad podrapał się po brodzie. Po raz pierwszy w życiu wydał się Salimowi naprawdę zatroskany.
— Dziękuję ci, przyjacielu, że próbowałeś mi pomóc — odezwał się po dłuższej chwili. — Teraz Khalik może liczyć już tylko na siebie… — Ukrył twarz w dłoniach i po raz pierwszy od czasu śmierci Aminy rozpłakał się.
Obserwująca tę scenę z sąsiedniego pomieszczenia Aszfana, mimo że nigdy nie darzyła Khalika sympatią, zdała sobie sprawę, ile chłopak znaczył dla jej męża. Obróciła się i zaczęła przygotowywać posiłek, a po jej policzkach spływały łzy.
Khalik szedł skrajem wydmy i starał się myśleć o czymś, co odciągnęłoby jego uwagę od piekącego słońca i suchości gardła, która towarzyszyła mu już kilka godzin. A może było to tylko kilka minut? Na pustyni trudno liczyć czas, sekundy mogą wydawać się długimi godzinami. Przywołał z pamięci ostatnią podróż przez jaskinie, gdy już opuszczał Mhalamę. Starał się wtedy zapamiętać jak najwięcej szczegółów, dotknąć każdego większego głazu i wpuścić do płuc jak najwięcej tego chłodnego powietrza.
„Dziwne, jak bardzo doceniamy nawet zwykłe rzeczy, kiedy wiemy, że nigdy więcej już ich nie zobaczymy — myślał. — Nawet nie wiedzą jacy są szczęśliwi, moi współplemieńcy. No, już nie współplemieńcy — poprawił się — przecież mnie wygnali”.
Kierował się na północny zachód, do maleńkiej oazy, która nie miała nawet nazwy, a w której kiedyś była woda. Jeżeli jej tam nie znajdzie, zapewne umrze. Inne oazy znajdowały się za daleko, by dotarł do nich bez zapasów wody. Zauważywszy na swej drodze większy głaz, postanowił schronić się w jego cieniu.
— Położę się tylko na chwilę — obiecał sobie, ale ledwo zamknął oczy, od razu zasnął.
Obudziło go przenikliwe zimno. Nastała już noc, a on nie miał jak się ogrzać. Przewiewny strój w dzień pozwalał się trochę schłodzić, ale w nocy nie dawał żadnej ochrony przed zimnem. Chcąc nie chcąc, musiał się ruszać, by nie zamarznąć. Kontynuował więc wędrówkę. Teraz maszerowało mu się nieco lepiej, nadal był spragniony, ale przynajmniej nie piekło go słońce.
Około południa zauważył krążące po niebie sępy.
— Nie za wcześnie? Jeszcze idę i prawie się nie potykam, jazda mi stąd — odgrażał się padlinożercom.
Kilka godzin później, wciąż nie dotarłszy do oazy, zaczął się zastanawiać, czy będzie coś czuł, kiedy sęp rozpocznie na nim swą ucztę. Może wciąż będzie żywy, ale tak słaby, że niezdolny się ruszyć.
— Przestań — zganił się. — Dojdziesz do celu i znajdziesz wodę, to już niedaleko.
I rzeczywiście, mniej niż godzinę później odnalazł oazę — dwie palmy, trochę suchych krzaków, głaz i studnia. Palmy nie miały jednak owoców, a studnia wydawała się sucha. Khalik wiedział, że czasem trzeba trochę pokopać, by dostać się do wody. Zaczął więc odrzucać piasek rękami i w końcu udało mu się zebrać trochę życiodajnego płynu, który łapczywie pochłonął. Jego myśli od razu stały się jaśniejsze, a chęć do życia powróciła. Wpadł też na pomysł, jak zdobyć trochę pożywienia. Oparł się plecami o głaz i czekał.
Chłód nocy dawał mu się mocno we znaki, mimo że słonce zaszło dopiero niedawno. Nie poruszył się jednak, a prawą ręką ściskał trzon obnażonego miecza. Spod półprzymkniętych powiek obserwował zbliżającego się niezdarnymi podskokami sępa. Gdy padlinożerca znalazł się już dostatecznie blisko, zadał cios. Głowa ptaka spadła na piasek, a z szyi polała się krew. Chciwie pokroił zdobycz mieczem. Teraz musiał rozpalić ogień. Liczył, że dokona tego szybko, pocierając o siebie suche gałęzie krzaków. Po dwóch godzinach bezowocnych starań odrzucił jednak patyki i sfrustrowany swoją naiwnością, zaczął ciąć mieczem palmy i krzaki. Atakował bez opamiętania, a z każdym ciosem jego gniew narastał. Zagotował się w środku, wydawało się, że za chwilę z uszu buchnie mu gorąca para. I wtedy klinga zapłonęła i podpaliła zarośla.
Do jednej z grot w Mhalamie wszedł młody mężczyzna i skierował się do pomieszczenia, w którym miał oddać pismo, gdyby takowe znalazł podczas swoich patroli okolic oazy.
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale miałem dać znać, gdyby pojawiła się wiadomość.
— Wiadomość? — Jego rozmówca w pierwszej chwili nie domyślił się, o co mu chodziło; myślami był zupełnie gdzie indziej. — Ach, wiadomość, oczywiście.
— Sprawdzam to miejsce, jak mówiłeś, co kilka dni, mimo że nigdy jeszcze nic tam nie znalazłem. Dzisiaj jednak kamień był niebieski, a za nim znalazłem to. — Położył na stole zwinięty w rulon i zalakowany niewielki kawałek papieru.
— Dziękuję, świetnie się sprawiłeś. Twój ojciec byłby z ciebie dumny. Zaczekaj chwilę na zewnątrz, dobrze?
Kurier wyszedł. Siedzący przy stole mężczyzna odszukał w skrzyni stojącej obok łóżka okulary (nikt nie wiedział, że ma coś takiego) i złamał lak. Wiadomość była zaszyfrowana, ale znał ten kod na pamięć, mimo że nie używał go ponad pięć lat — ostatni list zza kamienia przyniósł mu jeszcze ojciec obecnego posłańca. Po zapoznaniu się z treścią pisma, potarł czoło i zastygł na chwilę w pozycji siedzącej. Schowawszy twarz w dłoniach, zastanawiał się nad dalszymi krokami. Wreszcie, dla formalności, porównał charakter pisma z tej wiadomości oraz ostatniej, jaką otrzymał — były takie same. Wyjął ze skrzyni pióro i papier. Ostatni atrament, jaki miał, dawno już wysechł, lak też mu się skończył, ale posiadał cytrynę. Jej sokiem też dało się pisać, a w dodatku wiadomość zyskiwała dodatkowe zabezpieczenie, ponieważ jej treść stawała się widoczna tylko pod wpływem wysokiej temperatury. Po zapisaniu szyfrem odpowiedzi, zwinął kartkę i przewiązał kawałkiem płótna.
— Możesz już wejść.
Posłaniec ponownie pojawił się w komnacie.
— Zanieś odpowiedź w to samo miejsce — mężczyzna wręczył mu list — i odwróć kamień z powrotem na czerwoną stronę. Wyruszysz natychmiast, wyjdź innym tunelem, niż wszedłeś.
Posłaniec ukłonił się lekko i wyszedł.
Suchych badyli, z których składały się krzaki, nie starczyło, żeby podtrzymać ogień całą noc, ale Khalik zdołał przynajmniej upiec sępie mięso. Posilając się, rozmyślał nad niezwykłym mieczem. Kiedy walczył z zabandażowanym mężczyzną z wozu, wydawało mu się, że ostrze na chwilę zapłonęło żywym ogniem. Po walce uznał, że umysł spłatał mu figla, teraz jednak przypomniał sobie, że kiedy ładował na wóz ciało przeciwnika, jego szyja była nadpalona, a wcześniej w ogóle nie leciała z niej krew. W szoku spowodowanym utratą przyjaciół zupełnie nie zwrócił na to uwagi, ale dzisiaj klinga podpaliła krzaki…
— Czym ty jesteś? — zwrócił się do broni.
Gdy już się najadł i wypił kilka garści wody, jaką udało mu się wykopać, postanowił, że wyruszy na północ, do królestwa Kadras. Nigdy nie był częścią karawan Haruba, które sprzedawały zrabowane dobra, nie widział w swoim życiu nic poza pustynią, ale słyszał, że na ziemiach dawnego Imperium Valeny, gdzie teraz istniały Kadras, Tarina i inne mniejsze królestwa, żyje się zupełnie inaczej niż na Raz-Hal Mat. Podobno jest tam dużo zieleni i innych cudów. Istnieje nawet coś, co nazywa się rzeką, w której cały czas płynie dużo wody, a wydmy są zbudowane nie z piasku, lecz z kamienia i potrafią sięgać do chmur. Tak, pójdzie na północ, opuści pustynię i zacznie nowe życie w zielonych krainach.
— Chodźmy. — Nie spodziewał się, że miecz tym razem mu odpowie, ale zwracając się do niego, czuł się jakoś mniej samotny.
Podniósł się z piasku i spoglądając na południe, dostrzegł kilka sylwetek na koniach jakieś pięćset metrów od niego. Jeźdźcy poruszali się zdecydowanie za szybko jak na karawanę kupiecką. Khalik wolał nie zgadywać, kim są ani jakie mogą mieć zamiary w stosunku do samotnego nomady na pustyni. Ucieczka nie wchodziła w grę, pieszo nie miałby żadnych szans z końmi, mógł się tylko ukryć. Szybko przeskoczył przez stojący w oazie głaz i zaczął się pod niego podkopywać. Jego kształt pozwolił mu dość łatwo wcisnąć się pod jego dolną krawędź i osypać piaskiem. Nie była to zbyt dobra kryjówka, ale liczył, że ktokolwiek się tu pojawi, będzie chciał skorzystać ze studni znajdującej się po drugiej stronie skały, a jego może jakoś przeoczy.
Wkrótce zjawili się jeźdźcy i zgodnie z jego przewidywaniami, zatrzymali się przy studni. Usłyszał, jak ktoś zsiada z konia i chodzi po piasku.
— Ktoś był tu niedawno, krzaki jeszcze się żarzą, a ścierwo sępa jest świeże — powiedział jakiś mężczyzna.
— Coś mi tu nie pasuje — rzekł ktoś inny. Khalik usłyszał, że kolejna postać zsiadła z wierzchowca. — Kto podpala krzaki, zamiast najpierw ułożyć z drewna jakiś stos? Poza tym mamy tu trochę śladów na piasku, a do oazy ani z niej nie widać żadnych.
W tym momencie Khalik dziękował sobie, że zamiast obiegać głaz i zostawiać ślady na piasku, po prostu wskoczył na niego i opadł do drugiej stronie.
— Może wiatr je zamazał — odezwał się jakiś trzeci mężczyzna.
— Może, ale nie jestem pewny, czy ślady z oazy powinny zniknąć tak szybko — nie dowierzał ten, który jako drugi zsiadł z konia.
Dało się słyszeć kroki, ktoś kierował się za głaz, ale nie zaszedł zbyt daleko i wrócił do grupy. „Czyżby tylko zerknął i mnie nie zauważył?” — Khalik wiedział, że przy dokładniejszym zbadaniu głazu, jego kryjówka na pewno zostałaby odkryta.
— I dlaczego po drodze nie było żadnych śladów wozu?
„Czy chodzi im o wóz, który napadliśmy w wąwozie? Na pewno, wozy na pustyni są tak rzadkie, że to musi być ten sam pojazd”.
— Akurat śladów wozu nie widzieliśmy już tak długo, że pewnie dawno go porzucili i dalej poruszali się konno — mówił mężczyzna, który zsiadł z koni jako pierwszy.
— Może, chociaż ten jeden był podobno mocno poparzony, nie wiem, czy mógłby jechać konno — znów powątpiewał drugi głos. Chwila ciszy. — Pewnie masz rację, w desperacji ludzie zdolni są do wielu rzeczy. — Chyba dał się w końcu przekonać. — Ale cały czas coś się tu nie klei. To ślady ludzkich stóp, a nie końskich kopyt. I nie podoba mi się to ognisko z zarośli…
Przez kilka sekund, które wydawały się Khalikowi wiecznością — „Może już okrążają głaz i za chwilę mnie dorwą” — nikt nic nie mówił. W końcu odezwał się mężczyzna, który jako drugi zsiadł z konia, prawdopodobnie ich przywódca:
— Zostawimy tu bagaże i rozdzielimy się, każdy pojedzie w innym kierunku. Szarif, ty zostaniesz tutaj, pilnuj prowiantu i wody, może uda ci się trochę uzupełnić manierki w tej studni. Reszta na koń, kiedy słońce znajdzie się w zenicie, zawracamy i spotykamy się tutaj. Jeśli ktoś wpadnie na ich trop, nie wraca, dołączymy do niego później, wszyscy razem. Zrozumiano?
Cała grupa przytaknęła. Po głosach Khalik poznał, że byli to sami mężczyźni, co też zupełnie go nie zdziwiło. Słyszał o wojujących kobietach z północy, ale ci z pewnością pochodzili z południa. „Tak, mieszkańcy północy nie dawali swoim dzieciom na imię Szarif”. Grupa zrzuciła bagaże i rozjechała się w różnych kierunkach. Na miejscu pozostał tylko jeden mężczyzna, który przez chwilę szukał czegoś w bagażach, a potem skierował się do studni.
Khalik nie wiedział, co robić. Miał teraz tylko jednego przeciwnika, ale nawet jeśli go pokona, nie zdoła uciec przed pozostałymi. „A może by im oddać ten miecz? Powiem, że go znalazłem, niech sobie go biorą”. Bo że szukali ludzi napadniętych w wąwozie, nie ulegało wątpliwości. Zbyt wiele na to wskazywało: wóz czy mocno poparzony człowiek. Jedyną cenną rzeczą w pojeździe była ta klinga, wszystko łączyło się w logiczną całość. Wozak i zabandażowany wojownik pewnie ukradli komuś miecz i uciekali z nim na północ. Zdecydowali się na wóz, bo jeden z nich nie mógł jechać konno z powodu odniesionych ran. Kiedy pojazd w końcu utknąłby w piaskach pustyni, zamierzali przesiąść się na konie. Pozostawało pytanie: co poszukiwacze zrobią z Khalikiem, jeśli odda im bron?
Kiedy tak rozmyślał, mężczyzna zwany Szarifem uzupełnił trochę manierki i udał się za głaz.
— Mamy wodę, dosyć szczania do manierek — powiedział, oddając mocz na skałę. Kiedy skończył, zauważył pod piaskiem kawałek białej szaty, którą zaczął ciągnąć, aż w końcu spod głazu wyłonił się jej właściciel.
Szarif okazał się mężczyzną około dwudziestodwuletnim, nieco wyższym od Khalika, ale podobnej postury. Niemal identycznej jak u Haruba barwy skóra, brązowe oczy i czarne proste włosy wystające spod kefiji wskazywały, że prawdopodobnie pochodził z Ariany. Starał się zapuszczać brodę, ale na razie nie mógł pochwalić się nawet skromnymi jej rozmiarami. Jego przewiewna czarna szata nie różniła się wiele od ubrań noszonych przez lud pustyni. W pierwszej chwili po zobaczeniu Khalika wydawał się zaskoczony, potem szybko obiegł głaz i dobył bułata, którego zostawił przy bagażach. Khalik podążył jego śladem.
— Zaczekaj, nie chcę z tobą walczyć. Chodzi ci o miecz, tak? — Chłopak postanowił, że na razie spróbuje rozwiązać sprawę bez rozlewu krwi. Miecz z klejnotem był prosty, dłuższy oraz cięższy od używanego przez niego od lat bułata, nie czułby się z nim pewnie w potyczce z kimś niewątpliwie dobrze wyszkolonym w walce.
— Oddaj go, a obiecuję ci szybką śmierć — odparł Szarif, przyjmując pozycję obronną.
— Dam ci miecz, ale pozwól mi odejść.
— Nie ma mowy, najpierw musisz wyjawić wszystko, co wiesz.
— O czym? — zdziwił się Khalik. — O tym mieczu?
— Wszystko. Kto was wynajął, kto nas zdradził…
— Ale to wszystko to jedno wielkie nieporozumienie — próbował oponować Haruba.
— I tak wszystko wyśpiewasz. — Szarif zaatakował.
Khalik odsunął się do tyłu, ostrze przeciwnika przecięło powietrze o kilka centymetrów od jego twarzy. Oaza w obecnym stanie nie była najlepszym miejscem do walki, wszędzie walały się juki pozrzucane z koni. Dlatego też Khalik starał się wydostać na otwartą przestrzeń. Umknął przed dwoma kolejnymi ciosami oponenta i już prawie dopiął celu, gdy potknął się o bagaże i wywrócił na plecy.
Szarif przeskoczył feralną przeszkodę, jednocześnie zadając cios. Khalik nie próbował blokować, lecz wystawił miecz pionowo w górę, wykorzystując jego długość, by ugodzić bezwładnie opadającego przeciwnika w ramię. Ten nie dociągnął przez to cięcia i jego bułat zatrzymał się na jelcu miecza Khalika. Haruba zdołał wstać i przyjąć pozycję obronną. Z rany wroga szybko sączyła się krew. Oboje wiedzieli, że im dłużej potrwa walka, tym mniejsze będą szanse Arianina. Szarif musiał ją zakończyć szybko. Błyskawicznie zadał trzy ciosy na wysokości ramion, z prawej, lewej i znów z prawej. Khalik zdołał zablokować wszystkie, a przy każdym kontakcie z klingą przeciwnika, klejnot na jego jelcu jarzył się jasnym czerwonym światłem.
Szarif zadał cios z góry, a kiedy Khalik piruetem odsunął się w bok, kucnął, zebrał garść piasku i sypnął mu w twarz. Piasek dostał się do oczu Khalika niemal dokładnie w momencie, gdy skończył piruet i ponownie obrócił się przodem do wroga. Instynktownie zrobił kilka kroków w tył i wystawił miecz do bloku następnego cięcia. Poczuł, że coś trafia w jego zasłonę, a potem usłyszał rżenie konia i upadek czegoś ciężkiego na piasek. Gdy kilka sekund później udało mu się otworzyć oczy, zobaczył, że jego miecz otacza płomień ognia. Koń Szarifa, który do tej pory stał w oazie, teraz galopował w kierunku najbliższej wydmy. Musiał go spłoszyć ogień na mieczu, a po drodze zapewne uderzył w swego właściciela, który teraz powoli podnosił się z piasku.
Z płonącym ostrzem, Khalik szybko podbiegł do przeciwnika, który już wstał, i zaatakował. Tym razem to Szarif uniknął ciosu odskakując w tył, ogień podpalił mu jednak szatę na klatce piersiowej. Walcząc jedną ręką, a drugą starając się ugasić ubranie, nie był już tak groźny (a przecież krwawiące ramię cały czas go osłabiało). Uniknął jeszcze kilku cięć Khalika, lecz strój zapłonął mu również w dwóch innych miejscach. Ogień rozprzestrzenił się szybko i stało się jasne, że Szarif nie wygra tej walki. Upuścił broń i starał się gasić szatę. Wkrótce jednak płonął cały, krzycząc i biegając dookoła. Jedyne co Khalik mógł zrobić, to wystawić swój miecz czubkiem do przodu, aby skrócić cierpienia wroga. Szarif to zauważył i skorzystał z łaski. Nadział się na ostrze w taki sposób, aby klinga przebiła mu serce i od razu zakończyła agonię. Khalik nie mógł wyjąć miecza z ciała przeciwnika, ostrze musiało się zablokować o żebra. Puścił rękojeść, a Szarif zwalił się na piasek.
Dźwięk niesie się daleko po pustyni, istniało ryzyko, iż jego krzyki dotarły do reszty orszaku. Khalik musiał działać szybko. Pobiegł za wydmę, za którą zniknął wierzchowiec. Na szczęście ten nie oddalił się zanadto i chłopakowi udało się sprowadzić go do oazy. Przytroczył do niego juki. Naliczył jeszcze sześć dodatkowych zestawów toreb, co oznaczało, że gdzieś po Raz-Hal Mat rozjechało się jeszcze tyluż jeźdźców. Zabrał dodatkowe manierki, w końcu wyjął miecz z Szarifa i przywłaszczył sobie jego broń — kiedyś szkolił się w pewnej sztuczce, która w przypadku braku broni miotanej mogła ocalić mu życie. Wskoczył na konia i pognał na północ.
Nowy wierzchowiec Khalika był umięśnionym gniadoszem o wysokości około półtora metra w kłębie. Wydawał się być wytrzymały i szybko reagował na komendy. Ktoś dobrze go wytresował, a Khalik był nie byle jakim jeźdźcem, więc ich współpraca od początku układała się znakomicie. Plan podróży do Kadras nie zmienił się. Khalik zamierzał jechać na północ prawie w linii prostej, nieznacznie odbijając po drodze do trzech oaz. Te wizyty i zapasy w jukach powinny wystarczyć, aby dotrzeć do celu.
Jedyną niewiadomą byli jeźdźcy. Czy słyszeli odgłosy walki w oazie, czy może odjechali już wystarczająco daleko, by dźwięk do nich nie dotarł? Tak czy inaczej, musiał się spieszyć, wiedział, że w południe jeźdźcy ruszą w drogę powrotną do oazy. To dawało mu jakieś trzy godziny jazdy w kierunku jednego z nich, którego pewnie będzie musiał pokonać. Może zauważy go też ktoś inny, ale liczył, że przynajmniej przed czterema uda mu się uciec, jeśli pokona tę pierwszą przeszkodę.
Ostatnią godzinę jazdy oszczędzał konia. Zatrzymał się nawet, by go napoić, do swojej sztuczki potrzebował bowiem jak największej prędkości wierzchowca. Po odpoczynku ruszył kłusem na północ. Niecały kwadrans później zobaczył wyłaniającego się zza wydmy jeźdźca. Człowiek ubrany w czarne jak u Szarifa szaty, jadący na karym koniu również go spostrzegł i pospieszył wierzchowca. Starcie było nieuniknione.