Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kroniki Valeny II Włócznia i Młot - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroniki Valeny II Włócznia i Młot - ebook

Uciekający przed pościgiem Hadar zawiązuje niespodziewany sojusz. Khalik jest zmuszony ukrywać się w jaskini lwa, siedzibie Kościoła Jedynego Boga, z której kiedyś wykradziono posiadany przez niego miecz. Felicia musi poradzić sobie na obcym, niegościnnym dworze swojego nowego męża. Kadras wciela w życie plany odbudowy Imperium Valeny, a na światło dzienne wypływają dwie kolejne bronie z magicznego zestawu Haylela: włócznia i młot. Kto stanie się ich posiadaczem i jak wpłynie to na układ sił na kontynencie?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397301313
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Hadar biegł przez Krokodyle Mokradła, kierując się na północny zachód. Z każdym krokiem oddalał się od wojownika z płonącym mieczem, z którym musiał stoczyć walkę. „Pokonałbym go, na pewno. Już ledwo trzymał się na nogach” — myślał. Ból w prawym boku znów dał o sobie znać. Chyba w coś uderzył, kiedy Bezimienny odrzucił go falą energii razem z jednym z furgonów. „Chociaż gdyby trafił mnie w bok, różnie mogłoby się to skończyć. I może wcale nie osłabł, tylko udawał. Poza tym Kadryjczycy byli już blisko. Nawet gdybym go zabił, oni mogliby dokończyć jego dzieło. W sumie dobrze się stało, że walka pozostała nierozstrzygnięta. Spotkamy się jeszcze kiedyś i dokończymy to, co zaczęliśmy, tym razem bez udziału Bezimiennego”.

Wykonał misję połowicznie. Nie dostarczył ładunku, ale pozbył się tego, który miał go odebrać. Król Olan powinien być zadowolony. Nie wiedział, dlaczego wiózł dzieci, ani co zrobił Bezimienny, by władca Tariny mu je dostarczył. Nie miał również pojęcia, co człowiek w białej masce zamierzał z nimi zrobić. Czy miały skończyć jako jego zabawki? Czy może otoczyłby je opieką, by później wcielić w szeregi swojego stowarzyszenia? I dlaczego wszystkie dzieci były czarne? Musiało to mieć jakieś znaczenie. Gdyby Bezimienny szukał jakichkolwiek sierot, bez problemu znalazłby je w Kadras, a nie sprowadzał z dalekich krain.

Nagle wydało mu się, że usłyszał pisk dziecka. A może dzwoniło mu w uszach po tym potężnym ciosie Bezimiennego. Nie, znów dobiegł go ten dźwięk. Zatrzymał się i starał zlokalizować jego źródło. Kolejny pisk dobiegł z południa. Wyglądało na to, że jakieś dziecko — zapewne z „jego” furgonów, bo co robiłyby inne dzieci na tych bagnach — ma kłopoty. Pomóc mu? Każda strata czasu mogła go kosztować życie lub utratę wolności — żołnierze kadryjscy na pewno podjęli już pościg. Nie czuł, że jest coś winny tym małym istotom, ale jednocześnie nie potrafił ich zostawić swojemu losowi. Ruszył na południe.

Przebiegając przez wodę, sięgającą mu za kolana, rozglądał się uważnie na boki. Kilkadziesiąt metrów na zachód zauważył coś sunącego pod wodą. Nie był w stanie ocenić rozmiarów tego stworzenia, widział tylko jego oczy, ale jeśli to krokodyl, musiał czym prędzej wydostać się na brzeg. Przyspieszył biegu. Unosząc nogi nienaturalnie wysoko, poczuł nasilający się ból w prawym boku. Kiedy wyszedł z wody, od razu spojrzał w kierunku zbliżającego się zwierzęcia, lecz zauważył tylko szybko rozpraszający się ślad na tafli rozlewiska. Stwór zrezygnował czy zanurzył się pod wodę, by za chwilę wyskoczyć z niej w niespodziewanym ataku?

Nieważne, kolejny krzyk dziecka powiedział mu, że jest już blisko celu. Pobiegł w kierunku pobliskich zarośli. Za nimi zauważył siedzące na drzewie: jedną z Pań P. oraz dwójkę dzieci, chłopczyka i dziewczynkę. Pod drzewem, tuż przy brzegu, swoje paszcze najeżone ostrymi zębiskami otwierały dwa ogromne krokodyle. Musiały mieć około pięciu metrów długości. Ich masywne, zielono-brązowe cielska gotowały się do pojedynku o siedzącą na drzewie ucztę.

Hadar nie miał czasu, by czekać na rozstrzygnięcie walki. Musiał się ich pozbyć jak najszybciej, Kadryjczycy mogli dogonić go lada moment. Z początku chciał użyć swojej wypróbowanej broni — lodowego kolca — ale uznał, że nawet jeśli pozbyłby się w ten sposób jednego krokodyla, drugi zdążyłby go dopaść przed wypuszczeniem kolejnego pocisku. Zdecydował, że lepiej unieruchomić stwory i szybko uciec z miejsca starcia.

Rywale chwilowo skupiali całą uwagę na sobie, dzięki czemu udało mu się podejść dość blisko, zanurzyć topór w wodzie i uformować dookoła nich barierę z wody, która po zamrożeniu krępowała ich ruchy. Krokodyle to jednak silne zwierzęta, rozbicie lodowej zapory było kwestią minuty, najwyżej dwóch, Hadar musiał więc działać szybko. Podbiegł do drzewa.

— Szybko, schodźcie póki się nie uwolniły!

Pani P. spojrzała niepewnie na uwięzione gady, ale musiała uznać, że warto zaryzykować, bo czym prędzej zeszła z drzewa. Jej śladem podążyła dwójka dzieci. Hadar odszedł kilka kroków, zamierzając odprowadzić całą trójkę w bezpieczne miejsce, gdy zza pleców dobiegł go głos Pani P.:

— Jeszcze Kamana. Kamana, schodź szybko, nie możemy czekać.

Hadar odwrócił się, podszedł do drzewa i dopiero teraz dostrzegł trzecie dziecko — dziewczynkę, najwyżej siedmioletnią, która schroniła się wysoko wśród gałęzi. Wcześniej nie mógł jej dostrzec, ponieważ zasłaniało ją listowie.

— One się zaraz uwolnią. Musimy iść — ponaglał Hadar, zerkając na zyskujące coraz więcej miejsca krokodyle.

— Kamana, złaź natychmiast, bo cię zostawimy — rzuciła ostro Pani P.

Dziewczynka jednak nie schodziła na ziemię. Pozostałe dzieci, nerwowo popatrując na uderzające o barierę gady, zaczęły coś mówić do swojej koleżanki. Hadar, poza imieniem Kamany, nie rozumiał z ich mowy ani słowa. Był to jakiś zupełnie nieznany mu język, którego wyrazy zawierały dużo samogłosek oraz liter _B_ i _M_. Gdy stało się jasne, że i apele pozostałych dzieci nie pomagają, zwrócił się po raz ostatni do opiekunki:

— Nie możemy dłużej czekać. Za mną.

Odbiegł kilka kroków, Pani P. podążyła za nim, ale szybko się zatrzymała. Dzieci nawet nie ruszyły się z miejsca. Najwyraźniej były ze sobą tak zżyte, że nie chciały zostawiać koleżanki na pewną śmierć, nawet gdyby je same miał spotkać podobny los. To psuło plany Hadara, z drugiej jednak strony ich postawa bardzo mu zaimponowała.

Ponownie podbiegł do wody i zanurzając w niej broń, stworzył kolejną warstwę lodu dookoła krokodyli. Mógł tak co prawda wzmacniać co jakiś czas gadzie więzienie, ale nie miał na to czasu; był przekonany, że Kadryjczycy za chwilę pojawią się w okolicy. Potrzebował permanentnego rozwiązania. Wspiął się więc na zaporę, jej część zamienił w wodę, uformował z niej kolec i ponownie zamroził. Mocnym ciosem z góry zbił szpikulec w łeb jednego ze stworów. Zwierzę przestało się ruszać, ale drugi gad skoczył do przodu. Hadar w porę odsunął się w lewo, rana w jego boku uderzyła go jednak nieprawdopodobnym bólem. Przez chwilę nie był w stanie nic zrobić. Na szczęście stwór zatrzymał się na kancie bariery, nie potrafiąc z niej zejść. Niezdarnie wywijał w powietrzu swoimi krótkimi kończynami, szukając oparcia. Hadar nie zwykł marnować takich okazji, kilkoma szybkimi ciosami wbił się w jego masywne cielsko, niemal ucinając gadowi łeb.

— Aaaaaa! — zawył z bólu podczas wyprowadzania ostatniego cięcia.

Pani P. i dzieci wpatrywały się w niego z podziwem. Po kilku chwilach Kamana, widząc, że nie zagraża jej już niebezpieczeństwo, zeszła z drzewa i ku uciesze pozostałych dzieci, dołączyła do grupki.

— Szybko, za mną — rozkazał Hadar.

Przebiegłszy kilka kroków, spojrzał za siebie. Dzieci nie potrafiły dotrzymać mu tempa. „W taki sposób nie uciekniemy — myślał. — Dobrze, że granica bagien jest blisko”. Wziął chłopczyka na barana, a większą dziewczynkę pod pachę lewej ręki. W prawej trzymał topór. Pani P. pozwoliła najmniejszej Kamanie wsiąść sobie na plecy i w ten sposób ruszyli przed siebie. Nie widzieli pościgu, ale Hadar wiedział, że kadryjscy żołnierze już przeczesują okolice niedawnej potyczki i na pewno niedługo dotrą i tutaj.

Po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów, ponownie dotarli do wody. Dostrzegli krokodyle oczy wystające ponad jej powierzchnię. „Jedna, dwie, trzy pary — policzył Hadar. — A nie wiadomo, ile jeszcze czeka całkowicie zanurzonych pod wodą”. Od przeciwległego brzegu dzieliło ich jakieś dwadzieścia metrów, mieli raczej nikłe szanse na bezpieczne dotarcie do niego w konwencjonalny sposób. Hadar zanurzył więc topór w wodzie i zaczął ją zamrażać, tworząc prowizoryczny most, po którym powoli posuwali się naprzód. Obawiając się pozostawienia za sobą śladów, które wskazałyby pogoni kierunek jego ucieczki, odwracał się co jakiś czas i odmrażał nieużywane już kawałki mostu. Było to dość problematyczne zajęcie, ponieważ najpierw musiał zamrażać wodę przed sobą, potem przepuszczać Panią P. przed siebie, bo za chwilę niszczyć most za plecami i powracać na przód ucieczki. Manewrowanie na niezbyt szerokiej lodowej kładce, w dodatku z dziećmi na plecach i pod pachą, było ryzykowne i zabierało dużo czasu, ale stanowiło konieczność dla ich bezpieczeństwa.

Niestety ich powolne przemieszczanie się przykuło uwagę zamieszkujących mokradła drapieżników. Dwie pary krokodylich ślepi powoli, acz konsekwentnie, zmierzały w ich kierunku. Byli dopiero nieco za połową drogi, nie zdążyliby dotrzeć do brzegu, bieg przez wodę nie wchodził przecież w grę — byliby w niej łatwym celem. Na moście także nie byli bezpieczni, ponieważ stwory, jak mieli okazję przekonać się niedawno, potrafiły skakać. Hadar miał jednak pomysł. Ponieważ jeden z gadów przyspieszył i wysforował się znacznie do przodu, mężczyzna obrał go za cel. Gdy był już dostatecznie blisko, zamroził wodę przed nim w kształt kolca, a krokodyl z rozpędu wbił się prosto w niego. W wodzie pojawiła się krew. Drugi drapieżnik przyspieszył. Hadar był na niego gotowy, ale gad nie zbliżył się do kładki. Zamiast tego zaatakował swojego pobratymcę, najwidoczniej uznając go za łatwiejszy cel.

— Nie oglądajcie się. Do przodu, szybko — powiedział Hadar, przystępując do budowy dalszej części przeprawy.

Nie niepokojeni dotarli na drugi brzeg, a po dziesięciu minutach byli już przy północnej granicy moczarów. Hadar postawił dzieci na ziemi. Gdy się wyprostował, ponownie poczuł ukłucie w prawym boku. Przez jego twarz przebiegł grymas bólu.

— Jesteś ranny? Pozwól, że zobaczę, może będę mogła… — zaczęła Pani P., ale Hadar powstrzymał ją ruchem ręki.

— Poradzę sobie, bywałem już gorzej raniony. Musicie uciekać, ze mną nie jesteście bezpieczni.

— Bez ciebie już byśmy nie żyli — oponowała opiekunka. — Te stwory na pewno by nas rozszarpały. Widzieliśmy, jak pożarły jedną z moich koleżanek.

— Krokodyle już wam nie zagrażają, a mnie ściga pewnie cały garnizon wojska z Veles. Niedługo tu będą. Pójdę na północ, odciągnę ich trochę. Wy na razie idźcie na zachód, za jakiś czas będziecie mogli wrócić na wschód. Kiedy obława przejdzie, powinno tu być bezpiecznie.

— A jeśli nas złapią? Jak się obronimy?

— Nikt was nie szuka, to o mnie im chodzi — zapewnił Hadar. — Nawet jeśli się na nich natkniecie, nie będą wiedzieli, kim jesteście. Powinni zostawić was w spokoju. Ale jeżeli złapią was w moim towarzystwie…

— Tak, pewnie masz rację. — Pani P. opuściła głowę. — Ale gdzie mamy iść?

— Veles jest blisko. Tam dzieci mogą wsiąść na jakiś statek i wrócić do domu. Może jakiś kapitan zgodzi się je zabrać, mogą przecież pomagać przy posiłkach czy czyszczeniu pokładów.

— One nie mają gdzie wracać.

— Jak to? Dlaczego?

— A myślisz, że jak dostały się w niewolę? Ich rodzice albo nie żyją, zabici przez rywalizujące z nimi plemię, albo sami je sprzedali. Tak wyglądają realia na ich kontynencie.

— Aha, nie wiedziałem. — Umilkł na chwilę. — W takim razie wracajcie do Tariny. Może Zygfryd znajdzie im jakieś zajęcie, pracuje u niego przecież wielu nastolatków.

— Obawiam się, że na Zygfryda, czy jak go tam zwał, też nie możemy liczyć. Jeśli nasza karawana została zaatakowana jeszcze w Tarinie, oznacza to, że cała siatka została zdekonspirowana. Zygfryd albo już nie żyje, albo zmienił miejsce pobytu. Nie znajdę go.

Hadar podrapał się po policzku. Argumenty Pani P. były logiczne, a on nie widział żadnego sposobu, żeby im pomóc. W dodatku z każdą chwilą, jaką przebywali w jego towarzystwie, rosła szansa, iż zostaną złapani.

— Nie wiem, co możecie zrobić. Ja na waszym miejscu wracałbym mimo wszystko do domu. A teraz już uciekajcie. Żołnierze zaraz mogą tu być.

Pani P. popatrzyła w kierunku bagien i westchnęła.

— Dobrze, dziękuję za twoją pomoc.

Hadar obracał się już na północ, gdy Pani P. dodała:

— Właściwie dlaczego nam pomogłeś? Miałeś nas przecież tylko dostarczyć na miejsce. Wykonałeś swoje zadanie, a mimo to ryzykowałeś dla nas życie.

— Hm — zastanowił się Hadar. — Nie wiem. A dlaczego ty rzuciłaś się pod płonący wóz, żeby otworzyć klapy?

— Rozpoznałeś mnie? — Na twarzy opiekunki pojawił się nikły uśmiech. — Zygfryd mnie oszukał. Nie wiedziałam, że dzieci były niewolnikami. Nie na to się pisałam. Nie mogłam pozwolić im zginąć.

Hadar popatrzył na nią przez chwilę.

— Mnie nikt nie oszukał. Idźcie już.

By nie przedłużać niepotrzebnego, sam ruszył biegiem w las. Nie widział tego, ale chłopczyk chciał za nim pobiec. Zobaczywszy jednak, że reszta grupki została na miejscu, zrezygnował z tego zamiaru. Po chwili Pani P. wraz z dziećmi udała się na zachód. Hadar już nigdy więcej ich nie zobaczył.

Biegnąc przez las, sam zastanawiał się, dlaczego im pomógł. Przecież nie wymagały tego rozkazy króla Olana. Co więcej, stracił w ten sposób cenny czas, przez co malały jego szanse na powrót do domu, a to na pewno nie spodobałoby się władcy Tariny. Nie tak dawno dziwił się motywom postępowania Zenira Ulli, a dziś wiele wskazywało, że sam kierował się uczuciami zamiast logiką. I mimo że jego czyny wiele różniły się od mściwych gestów lorda nadmorskiej prowincji, to do końca nie rozumiał swojego postępowania i nie był z niego zadowolony. Tak, ocalił czwórkę osób przed pewną śmiercią, ale czy ryzykując dla nich swoim życiem nie łamał w pewien sposób rozkazów króla?

Nie, jeśli zdoła dotrzeć do Ver Tar. Wiele razy wykonując rozkazy miał przecież dowolność w ich realizacji. Nie inaczej było tym razem. Szybko zapomniał więc o rozterkach i skupił się na przeżyciu.

Po jakiejś godzinie biegu na północ postanowił się zatrzymać i przyjrzeć ranie. Im dłużej z tym zwlekał, tym rosło prawdopodobieństwo, że opuchlizna uniemożliwi mu dokładne zbadanie kontuzji. Rozpiął koszulę, na wysokości dolnych żeber zauważył dosyć duży siniak, który zaczynał już puchnąć. Palcami starał się wybadać, czy doszło do złamania któregoś z żeber. Wydawało mu się, że nie. Nie odczuwał również bólu podczas oddychania. Na razie wszystko wskazywało, że nie jest to groźny uraz. Zawsze miał twarde kości, a potężne mięśnie na pewno dobrze je chroniły. „W porządku — pomyślał zadowolony — złamane żebra goją się nawet dwa miesiące, udało mi się tym razem”. Nie zmieniało to jednak faktu, że ból mu przeszkadzał i w dodatku nasilał się z każdą minutą. Najgorsze było jeszcze przed nim.

Nie słyszał żadnej obławy, nie widział nikogo, lecz nie wątpił, że Kadryjczycy podjęli poszukiwania. To, co miał przy sobie, było zbyt cenne, żeby tak po prostu zarzucić pościg. On sam był zbyt cenny. Mimo że nie miał o sobie przesadnie wysokiego mniemania, znał wartość swojego wyszkolenia i faktu, że nikt poza nim nie potrafi posługiwać się mocą zaklętą w toporze z niebieskim klejnotem. Toporze Waruny, jak go nazwał swego czasu król Olan.

Oddychał głęboko, starając się odpocząć przed kolejnym biegiem. Zastanawiał się nad dalszymi krokami. Czy był już wystarczająco daleko od Krokodylich Mokradeł, by odbić na wschód? Czy może powinien jeszcze przez jakiś czas kierować się na północ? Nie znał rozmiarów obławy. Nie wiedział, z których kierunków może się spodziewać żołnierzy. Po namyśle postanowił jednak kontynuować podróż na północ, na wschód zawsze zdąży skręcić.

Przed sobą widział inny problem. Po wyczerpującej podróży wozami, walkach i ucieczce był już naprawdę zmęczony. W dodatku zaczął doskwierać mu głód. Fizycznie bez jedzenia był sobie w stanie poradzić jeszcze dzisiaj czy jutro, ale wiedział, że ból, głód i zmęczenie potrafią szybko wpędzić w podły nastrój nawet takiego doświadczonego podróżnika jak on. Nie zamierzał się poddawać, lecz zdawał sobie sprawę, że w jego sytuacji każdy szczegół mógł decydować o przeżyciu. „Rusz się, nie siedź w miejscu, nie pozwól negatywnym myślom przejąć nad sobą kontroli”. Od razu pobiegł dalej.

Niebo zasnuło się chmurami, a słonce powoli znikało za horyzontem, gdy zatrzymał się po raz kolejny. Ostatnie dwie godziny już tylko szedł, był zbyt zmęczony nawet na trucht. Ciężko oddychał. Usiadł i oparł się plecami o drzewo. Musi znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby odpocząć, nabrać trochę sił. Jakiś czas wcześniej usłyszał nawołujących się ludzi. To spowodowało, że porzucił kierunek północny i wbrew wcześniejszym planom odbił na zachód. Niestety nie widział innej możliwości. Obława wydawała się nadchodzić z południa, północy i ze wschodu. Zaczerpnąwszy kilka głębokich oddechów, już miał wstać i przeć dalej, gdy usłyszał znajomy trzepot potężnych skrzydeł. Wyverna.

Stwór kręcił się przez kilka minut po okolicy, ale nie dostrzegłszy ukrywającego się pod drzewem uciekiniera, odleciał na wschód. Hadar uznał, że nie może tracić czasu, czym prędzej ruszył w dalszą drogę. Wkrótce zapadł zmrok, księżyc skrył się za chmurami, a z nieba spadł rzęsisty deszcz. „Zmoczy mnie, zziębnę, ale nie mogę zostać w miejscu”. Po następnych dwóch godzinach marszu słaniał się już na nogach. Potknął się o wystający z ziemi korzeń i uderzył prawym bokiem o gruby dąb. Z największym trudem nie krzyknął z bólu, zamiast tego bijąc pięścią w ziemię. W myślach ganił się za nieuwagę.

Gdy tak leżał, walcząc z bólem, w pobliżu pojawiła się kolejna wyverna. Przez hałaśliwy szum deszczu nie usłyszał w porę zagrożenia. Jeden z siedzących na grzbiecie stwora ludzi trzymał w ręku zapaloną pochodnię i pokazywał na Hadara. Gad zniżył lot, zawisając kilka metrów nad ziemią. Było za późno na ucieczkę. Jeśli żołnierze zsiądą na ziemię, będzie musiał walczyć. Wyverna powoli opadła na błotnisty grunt. Hadar stracił ją z oczu; wolał udawać nieprzytomnego, licząc, że może w łatwy sposób pozbędzie się choć jednego z żołnierzy.

Fortel przyniósł zamierzony efekt. Hadar spod półprzymkniętych powiek zauważył, że podchodzi do niego jeden z wojskowych. Gdy tylko poczuł przy ciele ciepło ognia z pochodni, szybko wyprowadził atak. Złapał przeciwnika za rękę i przytknął mu płonącą żagiew do twarzy. Zanim wojak zdążył cokolwiek zrobić, topór Hadara rozpłatał mu brzuch. Żołnierz padł na ziemię, bezskutecznie próbując powstrzymać wylewające się na błoto wnętrzności. Jego towarzysza, siedzącego cały czas na wyvernie, ogarnął szok. Nie wiedział, co robić. Zaatakować mordercę czy uciekać, by dać znać kompanom, że znalazł ściganego?

Hadar nie znał wartości bojowej wyvern, do tej pory nie widział, aby były używane do czegoś więcej niż transport ludzi, ale wolał nie tracić inicjatywy. Dotknął toporem mokrego podłoża, formując od siebie do stwora ścieżkę z wody, którą zwieńczył kilkoma lodowymi kolcami. Słychać było trzask łamanych szpikulców. Stwór musiał mieć twarde łuski, ale Hadar chyba jednak trafił go w jakiś czuły punkt, bo gad stanął prawie pionowo i głośno zawył. Z podbrzusza ciekła mu krew. Po chwili wrócił do pochylonej pozycji i zaczął się kręcić w kółko, uderzając ogonem o pobliskie drzewa. Jeździec na jego grzbiecie na pewno spadłby na ziemię, gdyby nie pasy przypinające go do dwuosobowego siodła. Tylko dzięki nim walczył z wierzchowcem, starając się odzyskać nad nim kontrolę.

Hadar nie atakował, nie chciał zostać niepotrzebnie trafiony przez szamoczące się zwierzę, zwłaszcza że walka mogła już być wygrana. Uważnie obserwował przeciwników, gotowy ponowić uderzenie w każdej chwili. Po kilkunastu sekundach jeźdźcowi udało się zapanować nad gadem. Stwór ociężale wzbił się w powietrze i odleciał na wschód, zostawiając po sobie tylko krew i ślady łap w błocie oraz pokaleczoną korę na drzewach.

Hadar czym prędzej dopadł do martwego żołnierza i zaczął go przeszukiwać, licząc, że znajdzie jakieś jedzenie. Nie zdziwił się jednak, gdy poszukiwania okazały się bezowocne — wojskowy miał przy sobie tylko małą drewnianą figurkę Córki. Ściągnął z niego przeciwdeszczową pelerynę i założył na siebie. Była na niego za ciasna w ramionach, nie mógł się nią opatulić, ale przynajmniej w jakiś sposób chroniła przed deszczem i wyziębieniem. Zmęczony i zawiedziony, ledwo poruszając nogami, udał się na zachód.

Wolnym tempem parł przed siebie, spodziewając się w każdej chwili pojawienia się kolejnej wyverny lub chociaż oddziału kadryjskiej armii. Ku jego zdziwieniu, nic takiego nie następowało. Czyżby ranny gad nie doleciał do reszty obławy i nie dał jej znać o miejscu spotkania ze ściganym? Każdy prezent od losu był mile widziany, lecz Hadar był zbyt zmęczony, aby się z niego cieszyć.

Niestety kolejny dzień przyniósł pogorszenie sytuacji. Co prawda przestał padać deszcz, ale on znalazł się akurat w rzadkim, nie porosłym jeszcze o tej porze roku liśćmi lesie, który w żaden sposób nie mógł go ukryć, gdy usłyszał dochodzące z kilku kierunków nawoływania żołnierzy. Byli naprawdę blisko. Potrzebował szybko znaleźć schronienie. Resztkami sił pobiegł w stronę znajdującego się kilkadziesiąt metrów przed nim urwiska. Zsunął się po piaszczystym zboczu i rozejrzał dookoła. U podnóża skarpy rosła gęsta kępa krzaków. To był jego jedyny ratunek. Szybko, choć niezdarnie, przeskoczył zarośla i po raz pierwszy od wielu dni poczuł, że szczęście mu sprzyja. Za roślinami, skrzętnie ukryta przed wzrokiem każdego, kto by tędy przechodził, ziała wykopana przez jakieś zwierzę jama.

Zajrzał do jej wnętrza. Słońce oświetlało tylko niewielki kawałek ziemi przy wejściu, ale gospodarza nie było chyba w domu. Nogami do przodu, wsunął się do środka. W pierwszej chwili wydawało mu się, że nie jest w jamie sam, ale nic go nie atakowało, więc odpędził te myśli i czekał na pościg.

— Nikogo tu nie ma — usłyszał po kilkunastu sekundach.

— Może mi się wydawało. A w krzakach?

— To sobie w nie wchodź. Znowu coś na mnie wyskoczy.

— Nie musicie w nie wchodzić, z góry dobrze widzę, że nikogo w nich nie ma.

Nastąpiła chwila ciszy. W końcu jakiś głos przemówił:

— A w ogóle idziemy w dobrym kierunku? Nie sądzę, żeby dotarł tak daleko. Nikt nie dałby rady przejść tyle kilometrów bez odpoczynku. Na pewno zgubiliśmy go gdzieś wcześniej. Musimy zawracać.

— Rozkaz był szukać tutaj. Po południu ma przylecieć druga wyverna, to powinno ułatwić poszukiwania. A teraz naprzód, musi być gdzieś blisko.

Hadar odczekał, aż wojacy się oddalili i głośno wypuścił powietrze z płuc. Miał zamiar odpocząć tutaj dłuższą chwilę, może nawet się przespać, ale nagle poczuł delikatne, lecz zdecydowane, ukłucie czegoś ostrego i metalowego na swojej szyi.

— Kim jesteś i co robisz w mojej jamie?Rozdział V

Pamina otwarła drzwi i szybko weszła do pokoiku, w którym leżał Hamal.

— Musisz uciekać — rzekła do zaspanego pacjenta. — Idą po ciebie.

Ten od razu się przebudził.

— Kto idzie? — Odsunąwszy koc, zaczął się przebierać w podane mu przez pomocnicę medyka ubranie.

— Nie wiem, jacyś żołnierze.

— Nasi? Obcy?

— Chyba nasi, ale nie mają przyjaznych zamiarów.

— Skoro nasi, to skąd to przypuszczenie?

— Szli z wyciągniętą bronią, jakby mieli cię aresztować… albo zabić.

— Nasi mieliby mnie…

— Nie ma czasu na dyskusje. — Dziewczyna wyjrzała na korytarz. — Za mną, musimy się spieszyć. — Pociągnęła Hamala za rękę.

Noga zabolała chłopaka już przy pierwszych krokach, ale ufał Paminie. Wiedział, że nie wyciągałaby go ze szpitala, gdyby nie miała ważnego powodu. Dziewczyna wyprowadziła go na dwór, na podwórko. Było jeszcze ciemno, dzień dopiero wstawał. Gdy otwarła furtkę wychodzącą na jakąś tylną uliczkę, z domu zajmowanego przez doktora dobiegły ich krzyki:

— Nie ma go! Dawać mi tego medyka!

— Szybko — ponagliła Pamina.

W biegu otwarła przejście na kolejne podwórze. Popędzili do bramy otwierającej się na szerszą, zwykle pełną ludzi ulicę. O tej porze dnia aleja świeciła jednak pustkami. Skierowali się do kolejnej bramy i biegnąc cały czas w tym samym kierunku, pokonali kilka przecznic.

— Dokąd idziemy? — spytał w końcu Hamal, który coraz bardziej odczuwał ból w nodze.

— Do mnie do mieszkania. Mam tam pieniądze, będą ci potrzebne, jeśli masz stąd uciec. Boli cię noga? — Dopiero teraz zauważyła, że chłopak kuleje.

— Trochę. Ale co tu się w ogóle dzieje?

— Zwolnijmy, oddaliliśmy się trochę od szpitala. Co się dzieje? Nie wiem. Wiem tylko, że doktor zauważył idący ulicą oddział. Gdy byli już dość blisko, usłyszał jak wymawiają twoje imię. Nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych, więc doktor kazał mi cię zabrać ze szpitala, a sam miał ich na trochę zatrzymać.

— Może to wszystko jakieś nieporozumienie? — pytał Hamal, choć sam w to nie wierzył.

— Tak, przyszli do ciebie w odwiedziny w nocy, a przy okazji chcieli ci pokazać swoje nowe miecze.

Chłopak mimowolnie uśmiechnął się na ten komentarz. Po chwili jednak syknął z bólu, co nie uszło uwagi Paminy.

— Już niedaleko — zapewniła dziewczyna. — Wytrzymaj.

Miała rację. Dwie minuty później stali już przed domem, w którym wynajmowała pokój.

— Zaczekaj za tym składzikiem, mieszkam na piętrze. Zaraz wrócę.

Hamal kucnął za niewysoką, drewnianą komórką. Leżało tu wiele połamanych nóg od krzeseł i stołów oraz drewnianych szprych. Dość szybko zaczął odczuwać bóle w w okolicy biodra i kolana. Wstał, by dać nodze odpocząć i cały czas mieć na oku znajdujące się w bramie wejście do budynku. „Pamina powinna już wrócić, co ją zatrzymuje? Czy coś się stało?” — zaczął się wkrótce martwić. Chwyciwszy masywną, drewnianą nogę od stołu, udał się do bramy. Wszedł po skrzypiących, drewnianych schodach na pierwsze piętro. Jedne z drzwi na korytarzu były uchylone. Skierował się w ich kierunku. Już z korytarza usłyszał przerażony głos pomocnicy medyka.

— Ja naprawdę nie wiem, gdzie on jest. Wyszłam ze szpitala wieczorem.

— To dlaczego dopiero teraz wracasz do domu? — spytał jakiś twardy, męski głos.

— Byłam u przyjaciółki.

— Nie kłam. — Odgłos uderzenia otwartej dłoni o skórę i jakiegoś ciężaru upadającego na podłogę. — Dwóch pacjentów widziało cię niedawno w szpitalu. Myślisz, że możesz ze mną pogrywać? Tępa su…

Mężczyzna w wojskowym mundurze nie dokończył, pierwszy cios w głowę zbił go z nóg, a kolejne pozbawiły przytomności.

— Co ci zrobił? — spytał stojący nad żołnierzem Hamal.

— Nic — odparła trzymająca się za policzek Pamina.

— Pokaż. — Odsłonił jej twarz. Skóra zaczerwieniła się od uderzenia.

— Nic, spoliczkował mnie tylko. Nic mi nie będzie. Wezmę tylko pieniądze i zabieramy się stąd.

Otwarła szafę i wyciągnęła z niej małe pudełeczko, z którego wyjęła nieduży mieszek pobrzękujący monetami.

— Na strychu nikogo nie ma — usłyszeli nagle znudzony męski głos.

Hamal odwrócił się w kierunku drzwi. Stojący w nich zaskoczony żołnierz zatrzymał się w pół kroku i od razu wycelował w niego kuszę. „To przecież Ramis — rozpoznał go chłopak — jeden z tych, którzy przywieźli mnie do Veles z rozkazu Khalika”.

— Rzuć to — nakazał wojskowy.

Hamal nie wykonał polecenia.

— Ramis, co tu się dzieje? Dlaczego mnie ścigają?

— Nie chcę cię zabijać, więc rzuć to — nie ustępował żołnierz.

— Weź to. — Pamina wyciągnęła przed siebie mieszek z monetami. — Weź i pozwól mu odejść.

„Mnie odejść? Czy ona nie zdaje sobie sprawy, że teraz jej też szukają?” — przebiegło przez myśl Hamalowi. Zasłonił ją własnym ciałem i odrzucił nogę od stołu.

— Ramis, nie chcę z tobą walczyć. Powiedz mi, co tu się dzieje. Przecież mnie znasz.

Żołnierz opuścił nieco kuszę.

— Przylecieli w nocy. Jacyś faceci ze stolicy, mieli królewskie pieczęcie. To jeden z nich. — Wskazał na powalonego mężczyznę. — Szukają cię, nie wiem, o co chodzi, ale to ważna sprawa. Poddaj się, a nie będzie kłopotów. Może uda się ich przekonać, że dziewczyna nie brała w tym udziału dobrowolnie.

— Niestety na to już za późno. On wie, że Pamina pomogła mi w ucieczce i że zrobiła to bez przymusu. Proszę, puść chociaż ją. Nie chciała, żeby tamci mnie zabili.

— Przykro mi, Hamal, ale nie mogę.

— Masz tylko jeden bełt — stwierdziła odważnie Pamina. — Obojga nas nim nie trafisz. — Chciała wyjść przed zasłaniającego ją Hamala, ale ten ją powstrzymał.

— Nie. Ja to załatwię — przekonywał.

— Jakie _załatwię_? — oburzyła się. — Słyszycie w ogóle siebie? Jesteście znajomymi, a on chce cię zabić.

— Nikogo nie chcę zabijać — sprzeciwił się Ramis.

— A myślisz, że co z nim zrobią, jak im go przekażesz? Będziesz miał jego krew na swoich rękach. I moją pewnie też. Jeśli o mnie chodzi, to możesz mnie zabić od razu. — Odważnie wystawiła pierś zza Hamala. — Wolę natychmiastową śmierć, niż to, co mnie czeka w niewoli.

— Pamina, nie wychylaj się — ostrzegł Hamal.

Zaczęli się szarpać.

— Idźcie — rzucił niespodziewanie Ramis.

— Co? — zdziwił się Hamal.

— Dziewczyna ma racje. Jak cię im wydam, to tak samo, jakbym cię zabił. Idźcie, póki się nie rozmyśliłem.

Hamal nie dowierzał własnym uszom, przez chwilę stał jak zamurowany. Dopiero Pamina, pociągnąwszy go za ramię, wyrwała go z osłupienia. Bez słowa przeszli obok Ramisa i opuścili izbę. Gdy schodzili schodami, usłyszeli skrzypienie otwieranych drzwi i czyjś podchmielony głos:

— Co tu się dzieje po nocy? Znowu pijatyki i awantury.

Ramis tłumaczył coś wstawionemu osobnikowi, ale nie wyłapali szczegółów rozmowy, szybko oddalając się z miejsca zagrożenia. Na ulicy minęli dwa konie, którymi zapewne przyjechali wojskowi. Nie chcieli ich kraść. Mogłoby to sprowadzić kłopoty na ich dobroczyńcę. Poza tym Hamal większe szanse na ucieczkę upatrywał w zgubieniu obławy w wąskich, tylnych uliczkach miasta. Gdyby się pospieszyli, za kwadrans mogliby opuścić Veles. Miasta nie chroniły mury, więc przedostanie się przez jego granice nie należało do najtrudniejszych zadań.

— Musimy się gdzieś schować — stwierdziła jednak niespodziewanie Pamina, gdy wbiegli w kolejną bramę.

— Do granic miasta nie jest chyba daleko. Może zdążymy — przekonywał Hamal.

— Nie, wczoraj rano wrócili strażnicy, którzy poszli szukać tego zbiega na bagnach. Jest ich za dużo, a my nie zdołamy się ukryć w tłumie. Ty się wyróżniasz kolorem skóry, a mnie zna większość wojskowych, którzy odwiedzają medyka po wypłacie i pijatykach.

— Mimo to kierujmy się w stronę granicy miasta…

— Nie rozumiesz, ulice zaroją się zaraz od strażników. Chcesz skończyć na środku alejki, między dwoma oddziałami?

— W porządku, nie będę się kłócił. Ty znasz Veles lepiej. Ale co w takim razie proponujesz?

— Niedaleko stąd jest pustostan przeznaczony do rozbiórki…

— Zapomnij, opuszczone budynki będą sprawdzać w pierwszej kolejności — wszedł jej w słowo.

— …a obok niego nowy, wyglądający na zamieszkany, ale z kilkoma wciąż wolnymi izbami dom — dokończyła pewnie dziewczyna.

Za ich plecami rozległ się stukot podkutych kopyt na brukowanej ulicy. Ich serca zatrzymały się na krótką chwilę, ale był to tylko zwykły mieszczanin, zupełnie nimi niezainteresowany.

— Najciemniej będzie pod latarnią — zasugerowała dziewczyna.

— Zgoda. Chodźmy.

Mimo że od budynku dzieliły ich zaledwie dwie przecznice, prawie wpadli na trzyosobową grupkę spieszących ulicą wojskowych.

— Za blisko — skomentował Hamal, gdy żołnierze już ich minęli. — Wystarczyłoby, żeby któryś spojrzał w bok.

W drzwiach na klatkę schodową poszukiwanej kamienicy o mały włos nie zderzyli się za to z wychodzącą, wypachnioną chyba wszystkimi istniejącymi perfumami naraz, kobietą. Dom rzeczywiście został niedawno postawiony, więc ich obecność nie zdziwiła lokatorki — zapewne cały czas widywała tu nowe twarze.

— W tych nowych budynkach nie wszyscy dostają od razu klucze do piwnic i strychów. Mogą być otwarte, póki reszta mieszkańców ich sobie nie dorobi — rzekła optymistycznym tonem Pamina i pociągnęła za klamkę drzwi prowadzących do piwnicy.

Te ani drgnęły.

— Sprawdźmy strych, może ktoś suszył ubrania i go nie zamknął — widząc zawiedzioną minę dziewczyny, zaproponował Hamal.

Ledwie weszli na pierwsze piętro, nad sobą usłyszeli, jak ktoś otwiera drzwi. Po chwili na schodach rozległy się kroki. W porę zdołali się skryć przed schodzącym w dół ciężkim, powolnym rytmem mężczyzną. Gdy ten przeszedł, w głębi korytarza otwarły się kolejne drzwi. Szybko czmychnęli na górę, na trzecie piętro. Zaczekawszy, aż na klatce schodowej zapadnie cisza, Hamal szarpnął za drzwi prowadzące na poddasze. Były otwarte! Weszli po niewysokich stopniach i znaleźli się w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Gdy ich oczy przyzwyczaiły się do mroku, Hamal pokuśtykał do wyjścia prowadzącego na dach. Wspiąwszy się na drabinę, otworzył klapę, rozejrzał po dachu i wrócił, zostawiając otwarte wyjście.

— Może się przydać, gdy będziemy musieli się ukryć. Na dachu są dwa grube kominy, powinny nas zasłonić.

— Wolałabym tam nie wychodzić, mam lęk wysokości.

— Zawsze możesz go zwalczyć lękiem przed spiczastymi końcami włóczni. — Hamal starał się rozpogodzić nerwową atmosferę żartem.

— Bardzo śmieszne — odparła z udawanym wyrzutem Pamina.

Usiedli, opierając się o drabinę prowadzącą na dach. Długo milczeli, obawiając się, że ktoś mógłby ich usłyszeć. Około południa Pamina zaczęła ziewać.

— Prześpij się, jeśli musisz. Do wieczora mamy jeszcze trochę czasu.

— Wątpię, czy uda mi się zasnąć w takiej pozycji.

— Zawsze możesz się oprzeć o mnie. Nie jestem zbyt miękki, mam mięśnie twarde jak skała, ale to lepsze niż nic.

Pamina delikatnie sprawdziła jego biceps.

— Mięciusi jak moja poduszka, będzie idealny.

— Jaki? — rzekł z udawanym oburzeniem chłopak. — _Mięciusi_? Teraz zobacz. — Napiął mięśnie.

— Nadal mięciusi.

Hamal już miał protestować, ale Pamina wtuliła się w niego, odpędzając wszystkie troski. Po kilku minutach już spała. Chłopak siedział na podłodze, rozmyślając nad przyczynami wizyty mężczyzn ze stolicy. Posiadali królewskie pieczęcie. Szukali jego i nie mieli przyjaznych zamiarów. Czyżby Meridius nie był zadowolony z wyniku ich misji? Khalik nie zabił co prawda Tarińczyka z magicznym toporem, ale udaremnił przekazanie zapłaty Bezimiennemu. Nie, to nie mogło być to. Meridius nie zareagowałby w ten sposób; Khalik mówił, że władca naprawdę go polubił. Nie potrafił jednak znaleźć innego wytłumaczenia faktu, iż stał się ściganym.

„Tak czy inaczej, trzeba ostrzec Khalika” — postanowił w końcu. Tyle że wyprawa na Raz-Hal Mat bez zapasów i wierzchowca równała się samobójstwu. Zwłaszcza z jego kontuzjowaną nogą. Poza tym co zrobić z Paminą?

„Dziwne są koleje losu” — pomyślał po chwili. Gdyby Aron pozwolił Khalikowi zabić Brandona jeszcze w gospodarstwie Mileny, nie doszłoby do zasadzki w wąwozie. On nie zostałby ranny i nie musiałby leżeć w szpitalu w Veles, a Pamina nigdy by go nie poznała. A jeśliby cofnąć się jeszcze dalej w przeszłość? Gdyby zbłąkany bełt nie trafił Willa, Brandon nie zostałby pojmany. Nie musieliby go uwalniać i nie zdradziliby swojej pozycji. Może nie zostaliby wtedy odnalezieni przez mężczyzn z Ariany. „A gdybyśmy nie natrafili wtedy na pustyni na ten wóz z mieczem Aszy, nic z tego by się nie wydarzyło” — zakończył rozważania.

Wsłuchiwał się w miarowy oddech Paminy. Nie czuł się winny, że została w to wciągnięta. Nie kazał jej sobie pomagać. To była jej decyzja. Mimo to uważał, że jest za nią odpowiedzialny i chciał się nią zaopiekować. Tylko że na razie to ona opiekowała się nim. Ona zdobyła przecież pieniądze i znalazła kryjówkę.

— O czym myślisz? — wyrwała go z zamyślenia.

— Nie śpisz?

Zerknęła na zewnątrz.

— Zbliża się wieczór, dość się naspałam. Więc o czym?

— Hę?

— O czym myślisz?

— Aha, o naszym następnym ruchu. Muszę się dostać do mojego przyjaciela Khalika.

— Tego, który gdzieś wyjechał?

— Tak. Pojechał na Raz-Hal Mat.

— Na pustynię? — Dziewczyna aż usiadła prosto z wrażenia. — Bez koni i jakichś zapasów nigdy tam nie dotrzemy.

— Wiem, ale muszę go ostrzec. Jeśli przyszli po mnie, przyjdą i po niego.

— Masz jakieś przypuszczenia, dlaczego w ogóle cię ścigają?

Streścił jej wydarzenia ostatnich tygodni i swoje dzisiejsze przemyślenia.

— Nic innego nie przychodzi mi do głowy — zakończył.

— Król znany jest z tego, że nie toleruje żadnych porażek, to może być to. — W zamyśleniu popukała się palcem po nosie.

— Misja nie zakończyła się porażką — oponował Hamal.

— Może w jego oczach tak to wygląda. — Wzruszyła ramionami. — Na razie lepiej skupmy się na tym, żeby wydostać się z miasta. Veles nie posiada co prawda murów miejskich, ale lepiej byłoby się przedrzeć poza jego granice ze wschodniej dzielnicy. Jest tam cała masa uliczek, zaułków i zniszczonych budynków, przez które łatwiej opuścić miasto niż przez szerokie aleje centrum.

— Dobrze, ale zaczekajmy do nocy. Na razie jest jeszcze zbyt widno.

— Pójdziemy wieczorem, gdy po ulicach kręci się jeszcze trochę ludzi, ale światło jest już na tyle słabe, żeby nie mogli nas poznać — stanowczo postanowiła Pamina.

Hamal nie zamierzał się z nią kłócić. Na pewno lepiej znała realia tego miasta. Był pewny, że w Tamirze musieliby czekać do nocy, najwyraźniej w Veles po zmroku mniej się działo.

Gdy przyszła pora ruszać w drogę, spojrzeli sobie głęboko w oczy i skinęli głowami. Nie potrzebowali słów. Ten prosty gest wystarczył, by zapewnili się nawzajem, że wszystko potoczy się po ich myśli. Hamal zamknął wyjście na dach. Zeszli po schodach na parter. Minęli jakiegoś ciekawsko przyglądającego się im starszego mężczyznę i wyszli na dwór. Było dość ciepło jak na początek wiosny. Łagodny wiaterek wiejący znad morza przyjemnie owiewał ich twarze. W powietrzu dało się wyczuć budzącą się do życia przyrodę. Pamina chwyciła Hamala za dłoń. Spojrzał na nią zaskoczony.

— Tak wzbudzimy mniej podejrzeń — wyjaśniła szybko.

Chłopak uśmiechnął się nieznacznie i poprawił uścisk na jej dłoni. Ruszyli przez podobne do siebie podwórka i tylne uliczki centralnej dzielnicy. Wkrótce bruk ustąpił miejsca ziemi, a murowane domy zniknęły na rzecz lichych drewnianych chatek. Po orzeźwiającej bryzie również nie pozostało śladu. Małe, ciasne przestrzenie wschodniego dystryktu skutecznie blokowały wiatr, dusząc życie w okowach smrodu i zatęchłego powietrza. Od czasu do czasu musieli wychodzić na jakąś szerszą ulicę — Pamina nie znała przecież wszystkich zaułków Veles — lecz sukcesywnie, równym tempem kierowali się na wschód, ku granicy miasta.

Cały czas rozglądali się uważnie na boki, wypatrując strażników miejskich, ale ku swej uldze i zaskoczeniu, nie dostrzegli ich wielu — zaledwie dwa dwuosobowe patrole zupełnie nie zainteresowane ich osobami.

— Już blisko — powiedziała w pewnej chwili dziewczyna, przyspieszając kroku.

Hamala bolała kontuzjowana noga, ale nie zamierzał spowalniać ucieczki. „Byle tylko wydostać się z miasta” — powtarzał sobie w myślach. I wtedy stało się to, czego się najbardziej obawiali.

Wychodząc z ciasnego przesmyku między drewnianymi domami zwrócili na siebie uwagę trzech żołnierzy patrolujących okolicę.

— Hej, wy! — rozległo się na ich plecami. — Pozwólcie no tutaj.

Pamina pociągnęła Hamala w przeciwnym kierunku.

— Nie słyszeliśmy ich. Nie przyspieszaj — nakazała.

— Hej, wy! Mówię do was! Hej!

— Biegiem! — rozkazała Pamina i ruszyła przodem.

Hamal ledwie mógł jej dotrzymać kroku. Na razie mieli jakieś trzydzieści metrów przewagi nad strażnikami, ale ich ciężkie kroki zaczęły się do nich zbliżać. Przebiegłszy między jakimiś rozpadającymi się szopami, wybiegli na szerszą, ale prawie pustą uliczkę. Hamal spojrzał w tył. Żołnierze byli już kilkanaście metrów za nimi. Wiedział, że ich dogonią. Przez głowę przebiegła mu myśl, by oddać się w ich ręce i pozwolić Paminie uciec. Tylko na jak długo uda mu się ich zatrzymać? Na pewno będą chcieli dopaść i ją. Ponownie spojrzał w tył, zostało niecałe dziesięć metrów. „Muszę to dla niej zrobić” — postanowił.

Już miał puścić jej rękę, gdy dziewczyna wśliznęła się w bardzo wąskie przejście między dwiema rozpadającymi się chatynkami. Czyżby to był ich ratunek? „Strażnicy w pancerzach nie zdołają się tędy przecisnąć” — pomyślał z nadzieją. On sam musiał wciągnąć brzuch, by zmieścić się w przesmyku, ale udało mu się w samą porę. Wyciągnięta ręka jednego z wojskowych musnęła jego ramię. Dostrzegł zagniewane oblicze żołnierza, które po chwili zniknęło, gdy cała trójka gdzieś pobiegła.

Wydostał się na małe podwórko po drugiej stronie przesmyku, zadowolony, że udało im się uciec. Jego mina jednak szybko zrzedła, gdy zobaczył muskularnych osiłków, zacieśniających dookoła nich półokrąg. Było ich prawie dziesięciu, kilku trzymało w rękach drewniane pałki, a dwóch słusznych rozmiarów noże. „Z deszczu pod rynnę — pomyślał. — Trzeba się było z tym liczyć, gdy postanowiliśmy uciekać przez wschodnią dzielnicę”. Ucieczka nie wchodziła już w grę, a w walce nie miałby szans. Żałował tylko Paminy, miał cichą nadzieję, że po zabraniu jej mieszka z pieniędzmi, bandyci nie zapragną czegoś jeszcze.

Spojrzał na dziewczynę. O dziwo, ta nie zdradzała oznak zaniepokojenia. Przyglądała się uważnie mężczyznom w gasnącym świetle dnia.

— Falko? — spytała po chwili, patrząc na jednego z bandytów. — Falko, to ty, prawda?

Mężczyzna podszedł bliżej uciekinierów. Zaraz za nim kroczył ktoś jeszcze.

— O, jest i Marko — stwierdziła zadowolona Pamina. — Jak się czuje mama?

— Dziękujemy, po złamaniu nie ma śladu. — Ten z przodu ukłonił się z wdzięcznością.

Gdy rosłe postacie stanęły obok siebie, Hamal zauważył, iż były do siebie bardzo podobne, musieli być braćmi, może nawet bliźniakami. I znali Paminę. Rozejrzał się po twarzach pozostałych. Nie zauważył na nich wrogości, a kilku nawet nieznacznie się uśmiechało. „Chyba jesteśmy bezpieczni”.

Nagle w pobliżu rozległy się krzyki strażników, którzy musieli tutaj dotrzeć okrężną drogą:

— To tutaj, mówię wam!

— To was ścigają? — spytał Falko.

Pamina pokiwała głową.

— Pomożecie nam? — spytała, przekrzywiając głowę na bok. Prezentowała się nadzwyczaj uroczo w takiej pozie.

— Załatwione — rzekł Falko i skinął na kilku kolegów.

Gdy trójka strażników miejskich ukazała się w pobliskiej bramie, została przywitana przez idących w ich kierunku uzbrojonych zawadiaków. Wojskowi nie próbowali nawet używać swojego autorytetu, by zatrzymać mężczyzn, od razu wzięli nogi za pas. Jeden z nich zgubił przy okazji hełm. Po chwili Falko i koledzy dołączyli do grupki stojącej u wylotu przesmyku.

— Dziękuję. — Pamina uśmiechnęła się szeroko. — Ale chyba musimy już stąd iść. Oni mogą wrócić większym oddziałem.

— Nie dzisiaj i nie w najbliższym czasie — odparł pewnie Falko.

— Dlaczego?

— W mieście brakuje wojskowych. Ledwo wrócili z bagien, od razu wysłali ich na granicę z pustynią.

— Z pustynią? — zdziwiła się dziewczyna.

— Podobno spodziewają się, że jakiś niebezpieczny szpieg będzie chciał wjechać do kraju. Czy może uciec z kraju? Nie wiem dokładnie. A że królowie lubią ostatnio ginąć…

— Co masz na myśli?

— Jak to co? Całe miasto o tym mówi od rana — powiedział zdziwiony Falko, ale widząc skonfundowaną minę dziewczyny, dodał: — Król Meridius nie żyje. Podobno zabił go jakiś ochroniarz czy ktoś taki.

— Szef ochrony jego syna — dodał milczący do tej pory Marko. — Który sam zginął z ręki Constantina. A ten szpieg to podobno znajomy tego ochroniarza.

Hamalowi na krótką chwilę stanęło serce. Teraz wiedział już, dlaczego był ścigany. Przypuszczał też, że prawdopodobnie nie uda mu się przedostać na Raz-Hal Mat, a kierując się w stronę pustyni, tylko ułatwiałby wojskowym schwytanie go. Tylko jak inaczej ostrzec Khalika? A może przyjaciel sam o siebie zadba? Był w końcu potężnym wojownikiem. Może próbując go ostrzec i pakując się w kłopoty, Hamal naprawdę wyświadczałby mu niedźwiedzią przysługę? Gdyby został schwytany, Khalik na pewno przyszedłby mu z pomocą, wpadając w ręce kadryjskich wojskowych. Tylko co mógł teraz zrobić? Zostać w mieście? Czy ukryć się gdzie indziej?

— Aha — rzekła obojętnym tonem pomocnica medyka. — No cóż, mało mnie obchodzi świat polityki. Co za różnica, kto siedzi na tronie?

— Ha, dla nas żadna. Ale im mniej strażników w mieście, tym większe pole do popisu dla nas — rzekł z uśmiechem Falko. — Właśnie wybieraliśmy się na… eee, na obchód po mieście. Żeby sprawdzić, czy wszystko jest w należytym porządku.

Mimo że widoczność nie była już najlepsza, Hamal mógłby przysiąc, iż dostrzegł na jego twarzy rumieniec zmieszania.

— Dobrze — uśmiechnęła się Pamina. — Zostawiam was zatem z tym odpowiedzialnym zadaniem. Jeszcze raz dziękuję za waszą pomoc.

— A my dziękujemy za wyleczenie mamy. — Falko szturchnął brata łokciem i obaj się ukłonili. — Ale może potrzeba was gdzieś odeskortować? Ci strażnicy mogą na was czekać w okolicy. Chętnie pomożemy.

— Hm. — Dziewczyna popukała się palcem po nosie. — W sumie gdybyście pomogli nam dostać się do _Rozbrykanego Kucyka_…

— Oczywiście, żaden problem.

Bracia szybko zebrali niewielką grupkę i Hamal oraz Pamina ruszyli w ich eskorcie do wspomnianej karczmy. Hamal nie odzywał się całą drogę. Pamina rozmawiała z braćmi o ich matce. Pozostali mężczyźni rozglądali się bacznie na boki, wypatrując strażników.

Dziesięć minut później nie niepokojona przez nikogo grupa dotarła do mieszczącej się w dość dużym, drewnianym budynku oberży. Po wymianie podziękowań, eskorta oddaliła się, a Pamina postąpiła ku wejściu do lokalu.

— Zamierzasz tam wchodzić? — spytał zaniepokojony Hamal.

— Oczywiście. Potrzebujemy przecież jedzenia — odparła spokojnie dziewczyna.

— Idę z tobą. Znam takie przybytki. Ze mną będziesz bezpieczniejsza.

— A ja znam ten przybytek — zaakcentowała mocno ostatnie dwa słowa — i zapewniam cię, że będę tu bezpieczna. A poza tym bez ciebie mam większe szanse na wynegocjowanie korzystnej umowy.

Hamal od razu domyślił się, jakich technik negocjacyjnych zamierzała użyć. Ale jeśli twierdziła, że będzie bezpieczna…

— W porządku, zaczekam tutaj w zaułku — zgodził się niechętnie.

Pamina wróciła po kilku minutach, niosąc w ręku wcale niemały worek z zapasami.

— Na podróż powinno nam wystarczyć — stwierdziła, podając sak chłopakowi.

— Podróż? — Jego brwi powędrowały w górę w geście zaskoczenia.

— Chyba nie zamierzasz tutaj zostać?

— Nie wiem, chyba nie. Ale z wyprawy na pustynię nici. Bardziej zaszkodzę Khalikowi, niż pomogę, jeśli mnie złapią.

— Domyśliłam się tego wcześniej. Dlatego pójdziemy w moje rodzinne strony.

— To ty nie jesteś stąd? — zdziwił się Hamal.

— Nie. A skąd ci taki pomysł przyszedł do głowy?

— Znasz tak dobrze miasto i ludzi, pomyślałem więc…

— To przez moją pracę. Nie raz musiałam opiekować się pacjentami w ich domach.

— Rozumiem. — Hamal pokiwał głową. — Więc dokąd idziemy?

— Do Skalnika — odparła takim tonem, jakby każdy w Kadras znał tę nazwę.

— A gdzie to?

— Dwieście kilometrów na północny wschód stąd.

Hamal popatrzył na swoją bolącą nogę. W normalnych okolicznościach nie martwiłby się podobną podróżą. Cztery, może pięć dni i byliby na miejscu. Ale teraz? Nie był pewny, czy pokona taką odległość. Pamina musiała domyślić się jego obaw, bo szybko zapewniła:

— Nie będziemy musieli przejść całej drogi. Kiedy odwiedzam rodziców, często zabieram się na wozy, które jadą w tamtym kierunku. Na pewno ktoś nas weźmie.

— Rodziców?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: