Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krosnowa i świat oraz inne nowele - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krosnowa i świat oraz inne nowele - ebook

Zbiór opowiadań Władysława Reymonta polskiego pisarza, prozaika i nowelisty, jednego z głównych przedstawicieli realizmu z elementami naturalizmu w prozie Młodej Polski, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Publikacja zawiera następujące utwory: „Pracy!”, „Idylla”, „Lekcja życia”, „Wigilia wygnańców”, „Adeptka”, „Dwa spotkania”, „Na morzu”, „Niedziela w Londynie”, „Krzyk”, „Powrót”, „Historia”, „Która by mogła się stać”, „Z wędrówek Haruna Al Reszyda”, „Wspomnienia z lat dziecięcych”, „Powrót”, „Spowiedź”, „Seans”, „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani!”, „Gęsiarka”.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-237-0
Rozmiar pliku: 228 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRACY!

I.

– Czego pan sobie życzy?

– Przyszedłem prosić pana Naczelnika o jakiekolwiek zajęcie – odparł młody, dwudziestokilkoletni mężczyzna, o ostrych, ciemną skórą powleczonych rysach twarzy.

– Ha! ha! ha! paradny sobie! – wybuchnął Naczelnikiem zwany i odsunął się z krzesłem od biurka, aby się przyjrzeć występującemu z tak dziwnem żądaniem. Zmierzył go zimnym wzrokiem, przyjrzał się badawczo – jego szare oczka z inkwizytorską dokładnością oglądały postać stojącego, na której nędza i zimno wycisnęły jaskrawe piętno.

Strój miał ladajaki, prawie letni, płaszcz nieokreślonego koloru, straszliwie zużyty, spodnie grube, czarne do połowy, zakrywały cholewy butów, zmizerowanych użyciem i ciągłemi naprawami, że zdawały się być zlepkiem łat – kawałków, nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową, niegdyś czarną – dziś rudą prawie czapkę...

Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko siwe oczy przymrużył mimowoli.

Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Niepewność oczekiwania coraz wyraźniej malowała się na jego sinej, obrzękłej od zimna i wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej prośby.

Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował – prawą ręką poprawiał binokle, lewą bębnił po biurku, wzrokiem zaś błądził po pokoju lub chwilami zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz rękach, przestępował z nogi na nogę i wkońcu pierwszy przemówił:

– Panie Naczelniku, będzie mi darowane, że śmiem zaczynać pierwszy, że śmiem prosić o pracę, o zajęcie jakiekolwiek...

– Bardzo pięknie, że pan pracowaać chce...

– Tak, nietylko chcę, nietylko mogę, ale potrzebuję – muszę! – mówił, ośmielony milczeniem – i gdyby pan Naczelnik... był łaskaw uwzględnić moją prośbę...

– A wiesz pan, to ważne!

– Jak, dla mnie, to kwestja życia.

– Czyż tak?

– Dlatego, że, chcąc żyć, muszę pracować, a chcąc pracować, muszę mieć pole jakiekolwiek do pracy... Szukałem wszędzie, nie znalazłem – sądziłem. że już nigdzie nie znajdę! Powiedziano mi w ostatniem miejscu, gdziem prosił o zajęcie, aby się udać do pana Naczelnika. Przeto przychodzę nie z nieśmiałością, ale z rozpaczą, z błaganiem o jakakolwiek prace z najskromniejszem wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć...

– W tej chwili niema żadnego miejsca, mój łaskawco – odpowiedział flegmatycznie Naczelnik.

Na te słowa proszący posiniał jeszcze bardziej, oczy zaczęły mu biegać niespokojnie dokoła. Zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnem cykaniem zegara.

Z bocznego pokoju dochodziły głosy rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek – pito widocznie w sąsiedztwie.

Zimne słońce kładło przez okno na posadzkę przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpura. Zaledwie dostrzegalne pyłki wirowały w nich jak złote igiełki. Drzewa, stojące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem, lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów.

– Nazwisko pańskie?

– Jan Baliński... – Jakiś cień nadziei, jakby radosne oczekiwanie przemknęło mu po twarzy.

– Gdzieś pan pracował dotychczas?

– Na drodze żelaznej.

– W jakiej miejscowości?

– Na oddziale pana Naczelnika.

– Nie przypominam sobie, abym pana kiedy widział, a ja przecież znam swoich ludzi.

– Nie mógł pan Naczelnik znać tak prostą siłę roboczą, lub żeby jako twarz mogła mu pozostać w pamięci.

– Toś pan pracował jako...?

– Prosty robotnik.

– No, proszę... hm, to nie żarty, potrzeba zmusiła pana jąć się takiej pracy!

– O, nie żarty – głód!

– Głód?

– Tak...

– No, proszę... hm – i mimowoli zrobił charakterystyczny ruch ręką po wydatnym brzuchu. – Przykra rzecz – pomyślał.

– Gdy wszystko sprzedałem i wyczerpałem wszelkie środki i sposoby dostania zajęcia, odpowiedniego moim mniemaniom, a nędza i głód zajrzały w oczy, musiałem się jąć choćby najcięższej pracy, pierwszej z brzega. Z jaką trudnością mi przychodziła! Pracowałem, dopóki mogłem, niechaj te ręce panu Naczelnikowi dopowiedzą – i wyciągnął przed siebie ręce grube, napracowane, poranione, sine od mrozu...

– Ah!... a teraz nie robi pan już na plancie? – co mówiąc, odwrócił twarz w inną stronę, ze wstrętem czy też z podziwem.

– Odprawiono mnie z roboty.

– Dlaczegóż to?

– Pierwsze, że roboty teraz znacznie mniej, a drugie, że nie jestem dość silny, nie mogę tyle zrobić, ile każdy z robotników, bo jestem chory – temi rękami odparzonemi trudno mi podjąć oskard lub młot, trudno pchać taczki. Oh, nie mówię, ile w tem upokorzenia, że ja wobec prostego chłopa, bydlęcia roboczego, stoję nieskończenie niżej, bo nie mogę stanąć z nim narówni do pracy, nie mam dość sił – nie mogę w pocie czoła zapracować na kawałek suchego chleba na byle jakie legowisko pod dachem...

– Hm, praca... praca, mój panie... jakże tam?

– Baliński!

– Aha, mój panie Baliński, to dźwignia, prawdziwa dźwignia w życiu – odparł bezmyślnie a sentencjonalnie.

– O, głód – jeszcze większa!

– Masz pan jakie kwalifikacje naukowe?

– Mam – i, wyjąwszy z zanadrza, podał świadectwa szkolne.

Naczelnik przeglądał uważnie.

– No, proszę – toś pan skończył z odznaczeniem, hm...

– Tak – odpowiedział gorzko Jan. – Na to odznaczenie, na te trochę nauki pracowałem lat ośm, pracowałem o głodzie, kosztem zdrowia, kosztem najwyższych wysiłków, bo mi wszędzie i wszyscy mówili: – Jasiu, ucz się! – I uczył się Jasio, nie sypiał, nie jadał, nie wiedział, co to słońce, wiosna, swoboda, uczył się, był głupi. – Myślałem, że, skończywszy szkoły, znajdę z łatwością pole pracy. Znalazłem – wszystkie drzwi zamknięte! Pukałem wszędzie, gdzie mogła być praca – napróżno! Odprawiano mnie prostem «niema» lub uśmiechem szyderczym, że byłem tak naiwny, aby bez protekcji starać się o posadę. Pocóż więc było mi się uczyć? I bez wiedzy można umieć zdychać z głodu. Wiedza to potęga, lecz niezaprzeczona, prawdziwa potęga, to plecy wpływowych osób. – Tyle goryczy było w jego głosie, w tych krótkich, urywanych zdaniach brzmiał ból i beznadziejna rozpacz – twarz mu pałała, ręce drżały, a całe ciało wstrząsały dreszcze gorzkich przypomnień. Oczy świeciły ponuro, zamatowane łzami, siność twarzy przeszła w fiolet, a cała postać wyprostowała się. Stał nawprost okna, oblany ostatniemi blaskami zachodzącego słońca, jak w purpurę, odziany w swą nędzę, stał jak uosobienie starej, odwiecznej niedoli ludzkiej.

– Rozumiem pańskie położenie – hm! tak, w zupełności rozumiem i boleję nad niem, hm, tak, boleję – ozwał się Naczelnik, oddając świadectwa Janowi. – Ale nic panu poradzić nie mogę, teraz kompletnie nic, wszystkie miejsca zajęte, hm! zapchane! – Pomilczał chwilę.

– Gdybyś się pan później zgłosił – może się jakieś miejsce otworzy. Dowiaduj się pan – hm! Gdybyś pan miał świadectwa z ukończonej szkoły technicznej to, hm! możeby się prędzej coś poradziło, ale tak... – ścisnął ramiona, rozkładając ręce, jakby się usprawiedliwiał. – Technicy są fachowcami, mają w danym kierunku specjalność...

– O, i my ja mamy!

Naczelnik spojrzał pytająco.

– Umierania z głodu!

– Wstąp pan do szkoły technicznej, łatwiej panu będzie później znaleźć miejsce w drodze żelaznej.

Jan spojrzał mu w oczy wzburzony, sądził, że żartuje, ale w nieruchomej twarzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.

– Dziękuje za radę – rzekł drwiąco – ale mnie się jeść chce. – To mówiąc, skłonił się i zabierał do odejścia.

– Gdzie pan teraz iść myśli?

– Na ulicę...

– No, hm... ja wiem, ale czy ma pan tu znajomych, rodzinę?

– Nie, panie. Dom mój tam, gdzie wszystkich do mnie podobnych – wszędzie i nigdzie... czasem pod parkanem, czasem gdzieś w szopie niezamkniętej – gdzie się zdarzy a co do rodziny, nie mam nikogo. Przyjaciół zaś nie mam za co utrzymywać, a nędzy mojej niktby nie był tak głupi dzielić...

– Hm, po stoicku znosi pan niedolę.

– Muszę znosić, aby godnie uczcić dary tej pani, co się zwie cywilizacją, postępem... Muszę znosić jeszcze czas jakiś.

– Więc ma pan jakąś nadzieję? – spytał żywo Naczelnik.

– Tak, skończenia szkoły technicznej... Tyle ironji było w jego głosie, że Naczelnik szybko odwrócił oczy, utkwione w okno, lecz nie ujrzał już twarzy Jana, który pochylił się w głębokim ukłonie i wyszedł.II.

Prawie że nie myślał. Szklistym wzrokiem patrzył gdzieś w próżnię i szedł wolno, jak człowiek ugodzony w samo serce.

Poco miał się śpieszyć? Dokąd? Schował ręce w kieszenie, bo mróz brał siarczysty. Śnieg brylantami skrzył się na ulicy. Był jakby odurzony. Starał się logicznie myśleć, lecz nie mógł. Zapytanie: Co dalej? uporczywie wracało mu na usta.

– Czas już skończyć! – pomyślał. Całe lata cierpień i walki o byt stanęły mu w myśli, jak słupy przydrożne, które już wyminął. Wszystko mija...

– Czas skończyć! Najgorsze nieznane nie może być gorszem od dotychczasowego. – Spojrzał przed siebie.

Mrok szybko zalegał. Czerwone zorze na niebie rzucały różowawy odblask na śnieg. Cienie nocy włóczyły się leniwie po załamkach i zagłębieniach murów, taiły się w nagich gałęziach drzew. Zapalano latarnie, gdzie niegdzie z okien domów i drzwi sklepów wylewała się aż na chodnik smuga złotego światła. Ruch na ulicach ustawał, każdy biegł szybko do domu, do ciepłego ogniska, do uśmiechniętych twarzy swoich bliskich, kilkoro sanek z głośnym brzękiem dzwonków przemknęło ulicą, srebrna kaskada śmiechów, echa wesołych rozmów unosiły się nad niemi...

Jan wlókł się w kierunku dworca kolejowego i myślał, czy też ci wszyscy, którzy go tak szybko wymijali, mieli się poco śpieszyć. Z zawiścią przypatrywał się oknom oświetlonym i cieniom migającym poprzez szyby.

– Ciepło mają... – i wyobraźnią przenosił się na ich miejsce, że zdawało mu się, iż czuje ciepło, ogarniające jego członki.

– Są tacy, co mają wszystko!myślał gorzko. – A i ty masz nędzę podszepnął mu jakiś głos wewnętrzny. Dusza poczęła mu się okrywać mrokiem buntu na niesprawiedliwość podziału.

– Jakto? kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu mają wszystko, a tysiące, miljony nic! Głupcy czekają na przyjście tego, czego pragną – dorzucił mu znowu głos wewnętrzny.

A więc? – to «więc» jak znak tajemniczego pytania zawisło mu w mózgu. Wychodzi się na spotkanie losu. Szuka się i pomaga!...

Czarne cienie osnuwały zwolna jego umysł. Spostrzegł jakiegoś przechodnia pod latarnią, patrzącego na duży, złoty zegarek. – Pół roku mógłbym żyć za to – szepnął i patrzył ciekawie, jak go nieznajomy chował wolno do kieszeni. Przystanął i nie wiedział, czemu obejrzał się za oddalającym, wydało mu się, że w cieniach nocy zabłysła jeszcze raz wielka, żółta koperta zegarka.

Głód zaczął mu dokuczać. Sięgnął do kieszeni, aby policzyć, ile mu jeszcze pozostało z ostatniego zarobku. Naliczył kilka złotych – co z tem zrobić?

Przed dworcem panował ruch gorączkowy i gwar, zwykły przed odejściem pociągów. Wszedł do sali. Owionęło go ciepło, pomieszane z oddechami natłoczonych ludzi. Usiadł koło bufetu. Denerwujące, wstrętne opary podnosiły się z zabłoconej podłogi i śniegu, naniesionego nogami. Dym z papierosów i cygar najgorszego gatunku zaciemniał salę i podrażniał pragnienie papierosa. Kupił paczkę jakichś obrzydliwych, zapalił jednego i zaczął się nim zwolna delektować.

Obok niego usiadło jakichś dwóch ludzi ze służby kolejowej. Rozpoczęli zwykłą rozmowęwyrzekaniem na ciężkie czasy, podłych zwierzchników itd.

– Co ty z sobą robisz dzisiaj? – zapytał jeden z nich.

– Jadę odwiedzić chorego kolegę.

– Ah!

– Pisał dziś do mnie, nie mogłem się wymówić – to mówiąc, wyjął list i podał pytającemu, który go przejrzał uważnie i zwrócił ze słowami: Co to za Józef P... skądś znam to nazwisko?

– Służy na naszej kolei w N.

– Ah, przypominam go sobie! Szczupły, brunet, twarz jak u kobiety, ładny chłopak.

Jan niewiele zwracał uwagi na rozmawiających, lecz usłyszawszy znajome sobie nazwisko, obrócił się żywo ku siedzącym i zapytał śpiesznie:

– Który z panów zna Józefa P.? Czy daleko stąd mieszka? Czy pan jedzie do niego?

– Tak!

– Prędko?

– Pierwszym pociągiem.

– To on zajmuje jakąś posadę na kolei?

– Tak jest.

– I bardzo chory?

– Niebezpiecznie, suchoty w ostatniem stadjum. Choruje blisko rok, i lekarze nie robią już żadnej nadziei.

– Nic o tem nie wiedziałem. Prawda, bo i skąd? – westchnął Jan. – Od kogo mogłem wiedzieć? Niech się panowie nie dziwią, że się tak interesuję losami Józia, ale to jeden z moich dobrych kolegów szkolnych. Od czasu wyjścia ze szkoły, to jest od lat kilku, nie widzieliśmy się ani razu.

– Pan stale tu mieszka?

– O, nie.

– Zapewne czeka pan na pociąg?

– Doprawdy, tak mnie ta wiadomość o chorobie Józia zaskoczyła, chciałbym go widzieć, ale... staje na przeszkodzie kwestja tego rodzaju...

– Że nie ma pan czasu...

– Mam go aż za wiele – zato nie mam pieniędzy na podróż... A! dziwi panów moja otwartość?

Tak, panowie, nie mogę uczynić zadość życzeniom serca, aby odwiedzić dawno niewidzianego kolegę, bo nie mam za co kupić biletu – mówił Jan swobodnie, z pewnym cynizmem człowieka, któremu wszystko jedno.

Patrzyli na niego, zdziwieni odwagą, z jaką się przyznawał do nędzy, a jeden z nich szepnął coś nakształt usprawiedliwienia:

– No, przecież chwilowe braki każdemu się zdarzają...

– O, u mnie jest to chroniczne i, zdaje się, nieuleczalne, mówię otwarcie, boć nędzy uczciwie nabytej nie potrzebuje się wstydzić – odparł Jan z gorzkim uśmiechem. – I właśnie przed przyjściem panów, paląc papierosa, obierałem sobie rodzaj śmierci. Mam tylko dwa rodzaje do wyboru – drzewo – lub pod pociąg; skłaniałem się ku ostatniemu, bo to daje śmierć prędszą.

– E! żartuje pan!

– Nie, panowie! nie żartowałem! To, co powiedziałem, wykonać muszę – dodał silnym głosem, z ogniem niezłomnego postanowienia w oczach. – Wprawdzie żal mi się teraz zrobiło, usłyszawszy o dawnym druhu, który jest niedaleko, ale cóż robić? może to i lepiej, prędzej skończę, a tak mógłbym się łudzić, żałować życia... Czas kończyć! – Umilkł i zapadł w ponurą zadumę...

– Ależ panie, cóż za powody, które mogą skłaniać do tak potwornego kroku?

– Głód! Nie mam miejsca, zajęcia, a pracą rąk zarobić nie mogę, nie umiem. Nie jest to wesołe, ale prawdziwe...

Siedzieli, milcząc, nieznajomi od czasu do czasu zwracali niespokojny wzrok na Jana, stwierdzając prawdę słów jego nędznym stanem garderoby i twarzy. Po kilku chwilach przykrego milczenia jeden z nieznajomych odezwał się:

– Jedź pan ze mną, postaram się przewieźć pana...

Jan spojrzał niechętnie, lecz rzekł:

– Dobrze, dziękuję...

– Niema za co. Niech pan tu na mnie poczeka, idę wystarać się o furmankę – dodał żartobliwie i wyszedł.

Jan siedział milczący, palił papierosy i odganiał cisnące się uporczywe myśli:

– Co będzie, to będzie – wszystko mi jedno – odwlecze to śmierć na kilka dni, i tak wkońcu rzucę się w jej ramiona. Hej! gdzie te czasy marzeń, gdy z upragnieniem wpatrywało się w przyszłość? Wszystko przeszło! ale nie jako dalszy ciąg marzeń... tę resztę, co pozostała, niedługo zlikwiduję pomyślał i mimowoli podniósł rękę ku szyi, odczuł coś nakształt łkania Skąd mu to przyszło? przecież nie z żalu za potworną farsą życia!... Biedny Józio! Mógłby żyć, a musi umierać... Dalszy ciąg tych bezładnych myśli i uczuć przerwało wejście nieznajomego, który już od progu wołał:

– No, chodź pan...

Wszyscy trzej wyszli na peron.

Pociąg stał już na stacji. Tłumy podróżnych sadowiły się z pośpiechem w otwartych wagonach. Widno było od mnóstwa świateł. Śnieg miejscami przybierał złotawofioletowy odcień, Czerwone mury stacji, oświetlone od dołu, miały w sobie martwą zadumę kamieni.

Zadźwięczał dzwonek.

– Chodźmy, prędzej! – przynaglał nieznajomy. Gdy stanęli przy maszynie, poszeptał coś z maszynistą i przedstawił mu Jana. Poczem, jakby na usprawiedliwienie, dodał przy pożegnaniu:

– Nie mogłem pana umieścić w wagonie – będzie kontrola. Ale i tutaj swobodnie pan dojedzie, zobaczymy się w N.! Do widzenia!

Jan wdrapał się na maszynę. Stanął zboku. Jednocześnie prawie rozległ się ostry gwizd, i pociąg ruszył.

Przymknął oczy. Przez chwilę wydało mu się, że jakaś nieznana a potężna siła porywa go i niesie ku nieznanym światom i losom.

Pociąg biegł po wyciągniętych, jak struny, szynach, które przez okienko maszyny było widać, odrzynające się czarną linją na tle śniegu.

Ziemia zdawała się uciekać wtył, latarnie przy domkach dróżników tworzyły nieskończony sznur o węzłach ze świateł. Pociąg pożerał przestrzeń, sapał, kołysał się czasami, jakby dla nabrania większego rozpędu, i biegł, przyświecając sobie dwiema latarniami na przedzie.

Czasami kominem wybiegały roje, miljony złotych pszczół, rozsypujących się jak płaszcz ognisty na śnieg, na lasy, i biegły chwilę za pociągiem jak ogon komety.

Jan siedział na węglach, wprost drzwiczek pieca, twarz palił mu ogień, a plecy kostniały od przejmującego mrozu.

Było mu dobrze. Zdawało mu się, że jest cząstką tego olbrzyma, który biegł naprzód, pchany potworną siłą. Czuł jakieś nieznane podniecenie, przymykał oczy i poddawał się wrażeniu, które nie było ani snem, ani marzeniem, lecz jakiemś powolnem pogrążaniem się w spokoju, w niepamięci, w niebycie... Zatrzymywali się prawie na każdej stacji.

– Daleko jeszcze do N.? – spytał maszynisty.

– Za pół godziny będziemy – brzmiała odpowiedź.

Jan wstał, oparł się o rezerwuar z wodą i ogarnał wzrokiem ogromną przestrzeń. Księżyc się już był ukazał w całej pełni, oświecając rozległe pola. Na prawo ciągnęła się długa linja lasów. Na lewo rozrzucone gdzie niegdzie wioski czerniały niebielonemi ścianami domów w krótkich linjach – siedziały poważnie, otulone dachami, pokrytemi śniegiem. Gromady drzew, ogołoconych z liści, stały surowe i czarne. Chwilami do uszu patrzącego dochodziły naszczekiwania psów i jakieś nieuchwytne szmery – to pewnie wiatr niósł echa tych tam uśpionych, echa przebrzmiałych śmiechów lub płaczów, które się tułały w spokojnem powietrzu

– Dojeżdżamy! zawołał maszynista, i rozległ się przeraźliwy gwizd. Przed nimi w nieznacznem oddaleniu zamajaczyła grupa czarnych murów i światełek.

Pociąg stanął. Jan, podziękowawszy maszyniście, wysiadł, rozglądając się ciekawie.

Nieznajomy wkrótce się zjawił, i, obszedłszy pociąg z drugiej strony stacji, weszli do niewielkiego domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: