Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch - ebook
Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch - ebook
Nagroda główna PEN Open Book!
W kaplicy opactwa benedyktynów w Montserrat znaleziono dziecko. Pracownicy jednej z firm w Londynie odkrywają, że ich nowa koleżanka skrywa oprawiony w skórę dziennik z mosiężnym zamkiem. Młoda studentka Day stara się o przyjęcie do tajemniczego stowarzyszenia. Każda z tych historii potrzebuje właściwego klucza, który otworzy zamknięte od lat drzwi i zatwardziałe serca bohaterów oraz pozwoli odkryć tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Opowiadania Oyeyemi rozgrywają się w różnych miejscach i czasie, a autorka umiejętnie zaciera granice między współistniejącymi światami. Mistrzowsko prowadzi narrację, zręcznie żongluje stylami i aluzjami, a jej nieco ekscentryczne poczucie humoru sprawia, że każda historia jest jedyna w swoim rodzaju.
Oyeyemi tak umiejętnie łączy codzienność z elementami fantastycznymi i uniwersalnymi prawdami, że czytając jej opowiadania, czujemy jak zacierają się granice między rzeczywistością i fikcją – a może one już przestały istnieć?… Wchodząc w jej świat, napotykamy coraz więcej niepokojących tajemnic, a z każdym opowiadaniem pojawia się przyjemne, lecz niezwykle rzadkie doświadczenie całkowitego zaskoczenia… Arcydzieło.
„The New York Times Book Review”
Literacki świat Oyeyemi skrzy się inteligentnym i ekscentrycznym poczuciem humoru. Jak twierdzi jedna z jej postaci, to istna „implozja pamięci”.
„The New Yorker”
Po mistrzowsku napisane opowiadania odważnej autorki dowodzą, że Oyeyemi do perfekcji opanowała umiejętność czerpania inspiracji z najdrobniejszych i najbardziej ulotnych elementów rzeczywistości.
„The New York Times”
Zbiór czarujących i pięknie napisanych opowiadań, które łączy powracający motyw kluczy. Oyeyemi nie ma sobie równych w opowiadaniu historii.
BBC.com
Oyeyemi wsącza magię w zwyczajne życie współczesnych bohaterów.
„Time”
Te opowiadania oszałamiają, zadziwiają i wodzą na pokuszenie. Styl Oyeyemi, zanurzony w tradycji Księgi tysiąca i jednej nocy, jest niepoukładany w najlepszym tego słowa znaczeniu.
„New York Magazine”
Po raz kolejny Oyeyemi udowadnia, że potrafi hipnotyzować i czarować słowami.
„The Washington Post”
W tym zbiorze opowiadań znajdziecie mnóstwo kluczy. Co je wszystkie łączy? Przekonajcie się sami.
„Cosmopolitan”
Współczesne baśnie tej nagradzanej autorki pobudzą waszą wyobraźnię historiami o miłości, stracie i… kluczach. Magiczna, przyjemna i pełna pasji lektura z dreszczykiem.
„Marie Claire”
Najoryginalniejsze opowiadania 2017 roku.
„O, The Oprah Magazine”
Helen Oyeyemi – brytyjska pisarka, autorka takich książek jak White is for Witching (2009), Mr. Fox (2012) i Boy, Snow, Bird (2014), nominowana i nagradzana w licznych konkursach i plebiscytach literackich – zdobyła m.in. British Book Award i Somerset Maugham Award. W 2013 roku znalazła się na liście najlepszych młodych brytyjskich pisarzy magazynu „Granta”.
Spis treści
Spis treści
książki i róże 7
„przepraszam” nie sprawia, że jej herbata staje się słodsza 47
czy twoja krew jest równie czerwona? 81
utopienia 129
obecność 149
krótka historia stowarzyszenia nieurodziwych dziewuch 181
dornička i gęś na dzień świętego marcina 213
freddy barrandov melduje… się? 227
jeżeli jakaś książka jest zamknięta, prawdopodobnie istnieje ku temu dobry powód, nie sądzisz 253
Podziękowania 269
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8179-528-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
dla Jaumego Vallcorby
Pewnego razu w Katalonii znaleziono w kaplicy dziecko. Stało się to u Matki Bożej w Montserrat. Był kwietniowy poranek. A dziecko tak się kręciło i było tak maleńkie, że koszyk, w którym zostało znalezione, na pierwszy rzut oka wydawał się pusty. Dziecko zgubiło się w jego rogu, lecz zaczęło się znowu odważnie wiercić, aż dotarło do zagięcia kocyka i wyjrzało zza niego. Mnich, który znalazł koszyk, z desperacją rozglądał się za jakimś wyjaśnieniem. Jego spojrzenie napotkało drewniane oczy Dziewicy z Montserrat, matki, która od wieków trzyma swoje dziecko na kolanach, pozłacane dziecko, które nie oddycha ani nie rośnie. Patrząc na tę wielką panią, mnich przyjął falę jej bezwarunkowej miłości i padł na kolana, by modlić się o dalsze wskazówki, ale zorientował się, że ukląkł na kawałku papieru, który wypadł z koszyka, gdy dziecko się kręciło. Na kartce napisano następujące słowa:
1. Macie tutaj Czarną Madonnę, więc będziecie wiedzieli, jak kochać to dziecko, niemal tak bardzo jak ja. Proszę dać jej na imię Montserrat.
2. Czekajcie na mnie.
Na szyi dziewczynki zapięty był złoty łańcuszek, a na owym łańcuszku znajdował się klucz. Gdy dorosła, sprawdzono zamki wszystkich drzwi i szaf w klasztorze, lecz daremnie. Musiała czekać. Było to dla Montse źródłem zarówno pociechy, jak i wielkiej frustracji – to… jak mogłaby to określić, przekonanie, sugestia, obietnica? Ta obietnica, że ktoś po nią wróci. Gdyby była białym dzieckiem, możliwe, że mnisi od Matki Bożej z Montserrat oddaliby ją pod opiekę jakiejś miejscowej rodziny, lecz ona była czarna jak twarz i dłonie Dziewicy, której oddawali cześć. Otrzymała nazwisko Fosc, nie tylko z powodu koloru skóry, ale także dlatego, że jej pochodzenie było niejasne. A mnisi postawili sobie za cel dowiedzieć się możliwie wszystkiego o potrzebach dziecka. Zazwyczaj byli zanadto pobłażliwi i prowadzili dysputy, czy tak wyjątkowa słabość stanowi grzech śmiertelny, czy też powszedni. W każdym razie to benedyktyńscy zakonnicy karmili, ubierali i nosili Montse, i to oni przeszli z nią przez okropności procesu ząbkowania, i to oni godzinami dzwonili dzwonami kaplicy w dniu, w którym powiedziała pierwsze słowa. Ani jako dziewczyna, ani jako kobieta Montse nigdy nie wątpiła w oddanie swoich licznych ojców, i po części to właśnie ta pewność owego oddania pomogła jej przetrwać w szkole i w mieście, gdy ludzie patrzyli na nią dziwnie lub mówili obraźliwe rzeczy – ich słowa i spojrzenia czasami sprawiały, że kiedy szła ulicą, pochylała głowę na kilka kroków, lecz nigdy na długo. Była córką Dziewicy z Montserrat i czuła instynktownie, oraz oczywiście nieprawomyślnie, że sama Dziewica jest tylko symbolem jeszcze większej siostry-matki, równocześnie beztroskiej i pełnej smutku; bogini, która nie prowadzi ani nie chroni, lecz tylko podąża wraz z tobą z miejsca na miejsce i w razie potrzeby przydaje namacalnej obecności twojej własnej.
Kiedy Montse była wystarczająco duża, zatrudniła się w pasmanterii w Las Corts de Sarrià i pracowała tam, dopóki nie okazało się, że krewni Señory Cabelli nie chcą przejąć rodzinnej firmy, i sklep został zamknięty.
– Pracowita z ciebie dziewczyna, Montse – powiedziała jej Señora Cabella – i wiem, że zrobisz coś ze swoim życiem, jeżeli tylko będziesz miała taką sposobność. Widziałaś to szkaradzieństwo przy Passeig de Gràcia. To, które nazwano Casa Milà. Ludzie mówią na to La Pedrera, bo rzeczywiście wygląda jak kamieniołom, jak mnóstwo kamieni ponarzucanych jedne na drugie. Uczciwa, rzetelna dziewczyna może dostać tam pracę jako praczka. Podołałabyś temu zajęciu? Bardzo dobrze – idź do Señory Moliny, żony conserje. Powiedz jej, że przysłała cię Emma Cabella. Daj jej to. – I kobieta napisała taki list polecający, że Montse zarumieniła się, kiedy go przeczytała.
Następnego ranka stawiła się u Señory Moliny w La Pedrerze, a żona conserje posłała ją na górę do Señory Gaety, która orzekła, że Montse się nada, i zawiązała jej wokół pasa fartuch. A potem praca, praca, praca i tygodnie zamieniły się miesiące. Montse musiała pracować wyjątkowo szybko, tak aby Señora Gaeta nie zauważyła, że dziewczyna pierze nie tylko ubrania tych mieszkańców, do których została przypisana, ale także rodziny Cabellów. Rotacja pracowników w La Pedrerze była wysoka – każdego tygodnia do zespołu dołączały nowe dziewczyny, a inne znikały bez uprzedzenia. Señora Gaeta znała każde imię i każdą twarz, chociaż identyczne stroje utrudniały zapamiętanie koleżanek samym praczkom. To Señora Gaeta zatrudniała dziewczyny i to ona zwalniała je z obowiązków, jeżeli ich starania nie spełniały wymogów. Nieustannie przemieszczała się po strychu, poruszając powietrze trzepoczącym czerwonym wachlarzem z laki i kontrolując rozmaite czynności. Mieszkańcy Casa Milà nazywali Señorę Gaetę skarbem, a praczki lubiły ją, ponieważ czasami przyłączała się do nich, kiedy przy pracy śpiewały piosenki – wydawało się, że kiedyś była taka jak one, mimo adamaszku oraz pierścionków z kameami, które teraz nosiła. Señora Gaeta była powszechnie lubiana także dlatego, że słuchało jej się z prawdziwą ekscytacją – przysięgała na najpotężniejsze i najniezwyklejsze rzeczy, jakie praczki kiedykolwiek słyszały, naprawdę niedające się powtórzyć, i zawsze mówiła to słodko drżącym głosem, przypominającym pieśń wygrywaną na harfie. Przyjęła strategię zatrudniania kobiet wyglądających na zdrowe, ponieważ było mało prawdopodobne, że szybko zaczną je boleć plecy. Ale nie zawsze udawało się to trafnie przewidzieć. Niektóre dziewczyny starzały się z dnia na dzień. Inne okazywały się nieoczekiwanie leniwe. Kobiety, które martwiły się o swoją reputację, także nie zostawały długo na strychu – szukały pracy w zwyczajniejszych budynkach i ją znajdowały.
Powszechnie uważano ów okazały dom, który wybudowała sobie rodzina Milà, za całkowitą porażkę. Była to przede wszystkim wina architekta. Miał odpowiednie materiały, lecz najwyraźniej nie potrafił zrobić z nich najlepszego użytku. Budynek z kamienia, szkła i żelaza powinien być poważny i stateczny, powinien być wieżą strażniczą, z której dobrotliwie strzeże się społeczeństwa. Lecz biały kamień tego konkretnego budynku falował, jakby reagował na dłoń, która znalazła miejsce sprawiające mu największą przyjemność. Znakomity krytyk prasowy opisał owo zjawisko jako „dające wrażenie zgubnej zmysłowości”. A jakby tego było mało, cała budowla przybierała naprawdę haniebny brzoskwinowo-różowy odcień o zachodzie i wschodzie słońca. Przyzwoici obywatele nie mogli oprzeć się wrażeniu, że ów budynek wyraża usposobienie swoich mieszkańców, którzy z pewnością są albo szaleni, albo nieustannie zajęci nieprzyzwoitymi poczynaniami. Jednak Montse uważała, że dom, w którym pracuje, jest piękny. Stała na rogu chodnika i patrzyła w górę, a to, co widziała, mąciło jej zmysły. W mniemaniu Montse La Pedrera była wspaniałym miejscem. Ale też jej gustom brakowało wyrobienia. Największym materialnym skarbem, jaki posiadała, był wyjątkowo błyszczący kawałek metalu, który wygrała w wesołym miasteczku w konkursie strącania kokosów umieszczonych na tyczkach – nie wolno tego faktu pominąć.
Było jednak kilka światlejszych osób, które podzielały podziw Montse dla La Pedrery – należała do nich Señora Lucy, która mieszkała na drugim piętrze i często spierała się z ludźmi o to, czy jej dom jest, czy nie jest obrazą estetyczną. Od czasu do czasu do Señory przychodzili dziennikarze, żeby zrobić z nią wywiad, i na odchodnym rzucali jakąś uwagę na temat budynku, ale Señora Lucy nie dawała sobie odebrać ostatniego słowa i stała, argumentując na całe gardło. Zawsze podnoszono kwestię kątów prostych – jak Señora Lucy wytrzymuje w domu, w którym nie ma ani jednego kąta prostego… nawet w meblach…?
– Ale doprawdy, komu potrzebne kąty proste? Komu? – stanowczo pytała Señora Lucy, po czym zatrzaskiwała drzwi na patio i wbiegała po schodach ze śmiechem.
Señora Lucy była malarką, a jej oczy przypominały świt. Podobnie jak Montse nosiła klucz na łańcuszku na szyi, lecz w przeciwieństwie do niej mówiła ludziom, że ma pięćdziesiąt lat, i rzucała im takie spojrzenia, które wyzywały ich, by powiedzieli, że dobrze się trzyma jak na swój wiek. (Señora Lucy w rzeczywistości miała trzydzieści pięć lat, ledwie pięć lat więcej niż Montse. Jedna z pokojówek przypadkiem podsłuchała, jak kustosz galerii błagał ją, żeby przestała mówić ludziom, że ma pięćdziesiąt lat. Señora odpowiedziała na to, że niedawno była na wystawach swoich kolegów i teraz chce wiedzieć, czy pięćdziesięcioletni mężczyźni w jej dziedzinie są traktowani z szacunkiem, ponieważ mają pięćdziesiąt lat czy też z jakiegoś innego powodu). Poza tym pokojówki były nieco rozczarowane Señorą Lucy. Spodziewały się, że miejscowa artystka będzie wylegiwać się w szkarłatnej piżamie, pić koktajle na śniadanie i przyjmować szykownych nicponi oraz pachnące kusicielki. Tymczasem Señora Lucy pracowała w ustalonych godzinach. Merce, jej służąca, usiłowała jej bronić, utrzymując, że Señora pije poranną kawę z wazonu, lecz nikt nie uważał tego za wiarygodne.
Montse szukała sposobów, żeby zostać tą osobą, która będzie przynosiła Señorze Lucy jej pranie – czasami oznaczało to wzięcie na siebie kilku innych dostaw, aby jej przełożona, Señora Gaeta, nie nabrała podejrzeń. W mieszkaniu Señory Lucy mieścił się pokój do pracy – często tam zaczynała obraz, a dopiero potem kazała przetransportować płótna do pracowni. Montse wystarczyło trzydzieści sekund w mieszkaniu Señory Lucy, żeby dobrze napatrzeć się na te wszystkie początki obrazów. Señora wkrótce zorientowała się, że Montse jest ciekawa jej pracy, i zaczęła zostawiać otwarte drzwi, kiedy malowała. Wołała Montse, żeby weszła i osądziła postępy prac nad obrazem.
– Spójrz tutaj… – mówiła, wskazując niewyraźny kształt w rogu. – Popatrz tu. – Czubki jej palców przesuwały się nad ciemniejącą barwą w oddali.
Szkicowała z wysiłkiem, który obciążał wszystkie jej członki. Montse widziała, że Señorze czasami brakowało tchu, choć prawie się nie poruszała. Konsekwencja wychwytywania widoków z powietrza – powietrze odbierało coś w zamian.
Montse spytała Señorę o klucz na szyi. Nie było to prawdziwe pytanie, po prostu mówiła, żeby zostać chwilę dłużej. Ale Señora odpowiedziała, że nosi go, ponieważ na kogoś czeka – na to Montse zapomniała się i wypaliła:
– Pani też?
Señora była rozbawiona.
– Tak, ja też. Przypuszczam, że wszyscy na kogoś czekamy.
I opowiedziała o tym Montse, gdy nalała im obu kawy do wazonów. (To prawda! To prawda!)
– Dwie przeważnie pozbawione środków do życia kobiety spotkały się podczas rytuału samozadowolenia w Sewilli – tak zaczęła Señora Lucy. – Tym wydarzeniem był zjazd całego rocznika Uniwersytetu w Sewilli po pięciu latach od ukończenia studiów – żadna z nich tam nie studiowała, ale wmieszały się w tłum i co druga spotkana osoba twierdziła, że je pamięta, po czym następowało dużo okrzyków radości, jak to cudownie, że dawne koleżanki ze studiów tak dobrze wyglądają. Oszustki dobrze się przygotowały i wiedziały, co mówić oraz jakie pytania zadawać. Nazywały się Safiye oraz Lucy i nikt by nie zgadł, że obie są nędzarkami, ponieważ większość poprzedniego popołudnia poświęciły na odseparowanie rozmaitych bezcennych strojów i kosztowności od ich właścicieli.
Te dwie niemające ani grosza dziewczyny znały wszystkie sztuczki, a ich niezdolność do rozpoznania tej drugiej była jednym z minusów bycia skutecznym oszustem. Obie kobiety przenosiły się z miasta do miasta pod całym zestawem fałszywych nazwisk i obie były przekonane, że współpraca jest dla słabeuszy. Lucy i Safiye nie pojawiły się na zjeździe w poszukiwaniu przyjaźni czy miłości – ich celem było nawiązanie kontaktów. Kiedyś, kiedy jeszcze trudziły się uczciwą pracą – Lucy w piekarni, a Safiye w rzeźni – zastanawiały się, czy naprawdę istnieją ludzie, którzy dostają pieniądze tylko i wyłącznie dlatego, że wyglądają, jakby nawykli do posiadania ich w dużych ilościach. Obie, obdarzone przeciętnymi twarzami i darem bezczelnego zmyślania, zabrały się za sprawdzenie tej teorii i przekonały się o jej skuteczności. Safiye uwielbiała patrzeć na obrazy i potrzebowała pieniędzy, żeby tworzyć ich kolekcję. Lucy była artystką, której stale zbywało na farbach, pędzlach, terpentynie, pogodnym świetle i wystarczającej ilości płótna, by mogła na nim popełniać frapujące błędy. Przez jakiś czas Lucy była zamężna z rzadkim typem klauna, takim, jakiego dzieci się nie boją: Przecież jest jednym z nas, widać to w jego oczach, rozumowały. Śmieszne, że jest tak dziwnie wysoki. Lucy i jej mężowi nie za bardzo spodobało się małżeństwo – ta więź okazała się im ciążyć, czego nie zapowiadały radosne i beztroskie zaloty, ale zgodzili się co do tego, że warto było spróbować, a podczas oczekiwania na rozwód mąż Lucy nauczył ją niezbędnej przy rozmaitych sztuczkach zręczności, którą ostatecznie wykorzystała do opróżnienia kieszeni sąsiada do ostatniej niteczki. Tego wieczoru, kiedy poznała Safiye, ukradła jej kolczyki wprost z płatków uszu i wycofawszy się do spokojnego kąta posiadłości, żeby się im dokładnie przyjrzeć, dostrzegła, że zdobiące je szlachetne kamienie są sztuczne. A potem zorientowała się, że z nadgarstka zniknęła jej bransoletka z metalu nieszlachetnego i szybko zdała sobie sprawę, że za tym może stać tylko ta osoba, którą sama okradła – jej uwagę odwróciły świecidełka i urok tych delikatnych płatków uszu. Osaczona przez bankiera, którego fałszywe wspomnienia, że kochał się w niej od czasu egzaminów wstępnych, mogły okazać się całkiem intratne, Lucy wahała się pomiędzy decyzją rozsądną a ryzykancką. Ryzykanctwo zawsze brało w niej górę – znalazła Safiye opartą o lampę olejową w ogrodzie i sama zobaczyła, że nie jest jedyną głupią kobietą na świecie, a nawet na tym przyjęciu, ponieważ Safiye trzymała w dłoni mocno wypolerowaną bransoletę Lucy i obracała ją w jedną i drugą stronę, żeby złapać odbijające się od niej ogniki w wydymający się, przezroczysty lewy rękaw sukni. Wszystko to groziło stanięciem w płomieniach, ale też, z miejsca, w którym stała Lucy, Safiye wyglądała, jakby sama była stworzona z ognia, a ruchliwe cząstki płomienia tworzyły jej rękę. Albo jakby powracała właśnie do ognia.
Wyszły ze zjazdu wcześniej i pośpiesznie, wraz z niewielką grupką uczestników, którzy nie byli w stanie utrzymywać pozorów całkowitego życiowego sukcesu. Gdy już opadły na łóżko Lucy, nie opuściły go przez kilka dni. Dlaczego miałyby, skoro w samych czubkach palców Lucy mieściły się wszystkie powody do zadowolenia Safiye, a każde drażniące smagnięcie języka Safiye doprowadzało Lucy na skraj szaleństwa? Zasnęły, każda potajemnie planując wyśliznąć się w środku nocy. Wszakże namiętność oddawała je całkowicie pod panowanie tej drugiej, a to musiały uznać za przerażające. Zatem planowały ucieczkę, lecz zbudziły się splecione. To od decyzji Lucy zależało, czy Safiye zostanie, czy odejdzie. I kto wie, czego Safiye może nagle zażądać od Lucy i co otrzymać? Przestań oddychać. Zrezygnuj z picia herbaty. Sytuacja poprawiła się, kiedy przyszło im do głowy, że powinny także rozmawiać – gdy zrozumiały się nawzajem, dotarło do nich, że tym, czego tak się obawiały, było zniknięcie własnego ja. Przeciwnie, im bardziej kochały, tym więcej miały do kochania. Niekiedy spędzały z dala od siebie całe miesiące, gdy nakłaniały ludzi do rozstania się z cennymi przedmiotami przy użyciu metod, których starały się szczegółowo nie omawiać. Lucy wysyłała Safiye obrazy i kwiaty pomarańczy, a Safiye kierowała w stronę Lucy stały dopływ potencjalnych portretowanych. Kochanki kłóciły się o to – Lucy wydawało się, że Safiye usiłuje ją podstępem nakłonić do zarabiania na życie w „przyzwoity” sposób. Lucy dawno obiecała sobie, że będzie malowała tylko te twarze, które uzna za przykuwające uwagę, i męczyła ją konieczność wymyślania usprawiedliwień dla nieprzyjmowania zleceń.
– W porządku, po prostu nie jesteś dobra w dawaniu prezentów – powiedziała Lucy z mającym załagodzić sytuację uśmiechem. Prezenty nie miały znaczenia, kiedy przebywały razem, i prezenty nie musiały też mieć znaczenia, kiedy były osobno. Ale Safiye to oburzyło.
– O czym ty mówisz? Nie waż mi się mówić, że daję kiepskie prezenty!
Gdyby Lucy mogła odwołać jakieś słowa, byłyby to właśnie te o kiepskich prezentach Safiye – gdyby Lucy ich nie powiedziała, Safiye nigdy nie postanowiłaby skraść prezentu, który miał dowieść, że Lucy się myli, i nie zostałaby złapana.
Kochanki spędziły Święta Bożego Narodzenia razem, a potem się rozdzieliły – Lucy wyjechała do Grenoble, a Safiye do Barcelony. Wysyłały do siebie listy na adres centralnych urzędów pocztowych tych miast, a na początku kwietnia Safiye napisała o romantyzmie Dnia Sant Jordi:
Lucy, tutaj co roku dwudziestego trzeciego kwietnia przyjęte jest wymienianie się książkami i różami. Może też spróbujemy?
Lucy ochoczo zabrała się do pracy. Najpierw posłała po papirus i ręcznie zrobiła książkę, kartka za kartką, oprawione w okładkę z deseczek. Następnie zapełniła każdą stronę z pamięci, rysując róże angielskie w pączkach i róże chińskie w rozkwicie, różowo-czerwonawe jak owoce peruwiańskiego drzewa pieprzowego róże burbońskie wspinające się po ścianach i srebrzyste róże piżmowe drzemiące na klombach. Sięgnęła po każdą różę, jaką kiedykolwiek widziała, i zrobiła wszystko co w jej mocy, żeby kwiat wyglądał jak żywy (w miejscach, w których cieniowała płatki, szorstki papier stał się jedwabisty), i w takich trwałych formach ofiarowała je Safiye. Tworzenie księgi róż pokryło się z tym okresem w życiu Lucy, kiedy zarabiała pieniądze, nie musząc nikogo okłamywać. Przyłączyła się do notorycznego hazardzisty, który zauważył, że przy niej w niewiarygodnym stopniu panuje nad nerwami. Zawsze wygrywał w blackjacka, ilekroć przy nim siedziała, więc umówili się, że będzie oddawał jej dziesięć procent wygranej z każdego wieczoru. Ów mężczyzna grał tylko wtedy, gdy stawka była wysoka, więc wygrywał dużo i oboje byli zadowoleni. Lucy nie miała pojęcia, co się stanie, gdy ich szczęście minie – mogła mieć tylko nadzieję, że hazardzista nie zareaguje agresją wobec niej, ponieważ wówczas sama musiałaby stać się agresywna. A byłoby szkoda, ponieważ polubiła tego mężczyznę. Nigdy jej nie obmacywał, zawsze pytał co słychać u Safiye, i bardzo kochał swoją żonę, która również go kochała i sądziła, że pracuje jako stróż nocny. Żona hazardzisty oszalałaby z przerażenia, gdyby wiedziała, jak bliska jest każdego wieczoru utraty oszczędności całego życia, ale niczego nie podejrzewała, toteż przygotowywała mężowi lekkie kolacje do pracy, kolacje, na które jej mąż nie mógł nawet patrzeć (zawsze kiedy rzucał wyzwanie Fortunie, dokuczał mu żołądek), więc to Lucy je zjadała i bardzo jej smakowały, smak oliwek w ziołach pozostawał w jej ustach, więc kiedy piła wino, czuła pełnię smaku zieloności winogron.
Lucy, z miejsca obok swojego hazardzisty, miała widok przez okno wychodzące na długą ulicę prowadzącą do podnóża góry. A najbardziej w widoku z tego okna Lucy podobało się to, że gdy noc przeradzała się w świt, góra wydawała się schodzić ulicą. Poruszała się na paluszkach, w pełni przygotowana na to, że zostanie odpędzona. Na tyle, na ile całkowicie przemijająca istota z ciała i krwi jest w stanie pamiętać (albo przepowiedzieć), jak to jest być kamieniem, Lucy rozumiała pragnienie góry, by słuchać głosów z okna jaskini hazardu i ogrzewać się całą tą parującą z niej nadzieją i rozpaczą. Życzyła górze, żeby któregoś dnia skurczyła się do kamyka, wpadła do środka, tłukąc szybę, i poturlała się w róg, gdzie z radością wchłaniałaby życie toczące się w zajeździe tak długo, jak ten będzie stał. Lucy próbowała przedstawić Safiye widok ze skrzydłowego okna, ale zorientowała się, że jej opis góry wyrażał tak wyjątkową tęsknotę, iż czytanie go budziło niesmak. Nie wysłała tego listu.
Safiye zaczęła pracować jako pokojówka – zajęcie odpowiednie dla niej, ponieważ miała niezbędną po temu cierpliwość. Mogą minąć miesiące, nim pozna się umiejscowienie domowego sejfu, a co dopiero odkryje udostępniający jego zawartość kod. Ale czy taki był właśnie plan Safiye? Lucy miała przeczucie, że znowu podstępem nakłaniana jest do czegoś konwencjonalnego. Safiye wszczynała kłopotliwe rozmowy o „przyszłości”, ostatecznej konieczności zabezpieczenia się i możliwości zrobienia jednej sztuczki za dużo. Od czasu do czasu Lucy przerywała pracę nad księgą róż, żeby napisać i wysłać krótkie liściki: Safiye – jestem tak zajęta, że nie mam czasu, by pomyśleć; obawiam się, że będę w stanie wysłać ci tylko mały drobiazg na ten Dzień Świętego Jordiego, o którym pisałaś. Będę błagać o przebaczenie, gdy cię zobaczę. Safiye opowiedziała: Bez względu na rozmiar twojego drobiazgu, jestem pewna, że mój jest mniejszy. Uśmiejesz się, gdy go zobaczysz, Lucy. Lucy odpisała: Jak zawsze chętna do rywalizacji! Cokolwiek robisz, nie daj się złapać. Kocham cię, kocham.
Dwudziestego trzeciego kwietnia koperta adresowana pismem Safiye dotarła do Lucy na poste restante. W środku znajdował się kluczyk na łańcuszku oraz mapa Barcelony z narysowaną na jej niewielkiej części czarną różą. Lucy wywróciła kopertę na drugą stronę, ale ta nie zawierała żadnego liściku. Nie mogła nawet wysłać książki, pomyślała Lucy, wbrew sobie cmokając z niezadowoleniem. Nie wysłała jeszcze książki, którą zrobiła, i kiedy stała w kolejce do okienka pocztowego, zaczęła zastanawiać się nad jej zatrzymaniem.
Kobieta stojąca przed nią w kolejce czytała gazetę i Lucy zobaczyła twarz Safiye – a raczej reprodukcję niedoskonałego szkicu twarzy Safiye – a w nagłówku przeczytała słowo Barcelona. Jakiś istotny przewód zwęził się w jej sercu albo krew zrobiła się zbyt gęsta, by przez niego przepłynąć. Przeczytała wystarczająco dużo, żeby pojąć, iż policja poszukuje pokojówki w związku z morderstwem i serią innych przestępstw, które jak podejrzewają, popełniła pod innymi nazwiskami.
Morderstwo? Niemożliwe. Nie Safiye. Lucy szła tyłem, dopóki nie trafiła na ścianę. Oparła się o nią i odpoczęła, aż była w stanie pieszo przejść na stację kolejową, gdzie kupiła bilety i gazetę, z której przeczytała tylko jedną stronę w oczekiwaniu na pociąg. Pojedzie tam, dokąd mapa w torebce każe jej się udać, znajdzie Safiye, Safiye wyjaśni wszystko i będą się śmiały. Oczywiście będą musiały opuścić kontynent. Być może nawet będą musiały zarabiać na życie uczciwą pracą, tak jak Safiye chciała, ale proszę, proszę, proszę, proszę. Te błagania nie ustawały w niej przez całą podróż, przez trzy przesiadki i większą część dnia. Jakaś góra wydawała się podążać za każdym pociągiem, którym jechała – kiedy nie spojrzała za ramię, góra tam była i dotrzymywała jej kroku. Lucy chciała myśleć, że widzi swoją górę, tę, którą pierwszy raz zobaczyła w Grenoble, a która teraz stara się co sił nie tracić razem z nią wiary, dopóki Lucy nie znajdzie Safiye.
Mapa Safiye doprowadziła Lucy do prymitywnie wyciosanych w murze drzwi. Nie przypominały drzwi, które można otworzyć, wyglądały raczej tak, jakby służyły do zamaskowania pomyłki w ceglanym murze. Klucz pasował do zamka i Lucy weszła do otoczonego murem ogrodu zarośniętego różami. Brodziła w falach zapachu, podnosząc przypominające sznury pnącza róż rdzawych, żeby przejść, a każdy jej krok posyłał we wszystkie strony bladoniebieskie motyle. Safiye napisała, że Lucy uśmieje się na widok rozmiaru jej prezentu, i być może, gdyby Lucy ją spotkała w ogrodzie, to by się śmiała. W końcu nigdy wcześniej nie dostała tajnego ogrodu. Lecz gazety pisały, że ta kobieta, która wyglądała jak Safiye, zabiła swoją chlebodawczynię, a Lucy bardzo się bała, że to prawda i że powodem był ten prezent. O zmierzchu rozważała sen pośród róż, te wszystkie falbaniaste podmuchy powietrza niosły ją ku jakiejś odpowiedzi, jednak lepiej było znaleźć Safiye niż śnić. Przez dwa tygodnie nieustannie poruszała się po mieście, słuchając rozmów o pokojówce zabójczyni. Nie śmiała wrócić do różanego ogrodu, ale nosiła klucz na szyi z nadzieją i strachem, że zostanie rozpoznany. Nie został i zdecydowała się wrócić do Grenoble, póki jeszcze miała pieniądze. Jej hazardzista był w szpitalu. Kilka razy stracił dużo pieniędzy przy stoliku do blackjacka, jego żona odkryła, co też jej mąż wyczynia, nabrała całkowicie nieoczekiwanej siły („nieludzkiej”, jak powiedział), złamała mu obie ręce i wyprowadziła się do stolarza, który najwyraźniej dotrzymywał jej towarzystwa, podczas gdy mąż zajmował się małżeńskimi finansami. Mimo wszystko ucieszył go widok Lucy: „Fortuna znowu się do mnie uśmiecha!”. Cóż Lucy miała zrobić? Ugotowała mu zupę, a gdy nie siedziała przy jego łóżku, okradała cudze kieszenie, żeby opłacić rachunki za szpital. Pozostali przyjaciółmi do dziś – na nim wrażenie zrobiło jej przekonanie, że jest za niego odpowiedzialna, a ją zdumiało, że po raz pierwszy nie przyszło mu do głowy obwiniać kogokolwiek innego za swoje problemy.
Kilka tygodni po powrocie Lucy do Grenoble nadeszła letnia burza, która zalewała ulice mchem z górskich szczytów. Burzowa noc zamieniła okno jej pokoju w drzwi – przez sen Lucy uświadomiła sobie, że to coś więcej niż krople tłukące w szkło… Ktoś w nie pukał. Półprzytomna, chwiejnym krokiem przeszła przez pokój, żeby podnieść zasuwkę. Gdy Safiye w końcu wczołgała się do środka, dygocząca i przemoczona do kości, całowały się długo, całowały, dopóki zęby Safiye dzwoniące o jej zęby nie obudziły w pełni Lucy. Przyniosła ręcznik, Safiye wykonała dla niej rozdzierający serce, nieporadny, krótki striptiz, a Lucy opatuliła ciepło swoją miłość, trzymała ją w ramionach i nie pytała o to, o co koniecznie spytać musiała.
Po dłuższej chwili Safiye się odezwała, głosem tak idealnie niezmienionym, że bliższy był wspomnieniom niż rzeczywistości.
– Dziś pytałam o ciebie ludzi i nawet przez chwilę szłam za tobą ulicą. Kupiłaś wstążkę do kapelusza i worek cebuli i wytargowałaś całkiem niezłą cenę za tę wstążkę. Czasami już mi się wydawało, że dostrzegłaś, jak ci się przyglądam, ale teraz jestem pewna, że nic nie wiedziałaś. Dobrze sobie radzisz. Jestem z ciebie dumna. A mnie udało się tylko wziąć klucz i wszystko spaprać. Chciałam dać ci… Chciałam dać ci…
– Śpij – powiedziała Lucy. – Po prostu śpij.
To były jedyne słowa, na których wypowiedzenie starczyło jej oddechu. Ale Safiye pojawiła się u niej po to, żeby wytłumaczyć, skąd wziął się klucz, klucz, klucz, zupełnie jakby ogarnęła ją obsesja, i nie chciała zasnąć, dopóki Lucy nie wysłucha jej wyjaśnień.