Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krowy tłuste, krowy chude - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lipca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
17,49

Krowy tłuste, krowy chude - ebook

Krowy tłuste, krowy chude to barwna i frapująca opowieść o niezwykłym życiu Marcina Wolskiego. Poznajemy w niej jego rodowód – korzenie rodzinne, atmosferę okresu międzywojennego, epizody z wojny Polsko-Bolszewickiej, okres II wojny światowej i dzieje PRL-u. Autor ujawnia kulisy powstania i realizacji popularnych i znanych w całej Polsce programów i audycji radiowych i telewizyjnych takich jak: 60 minut na godzinę, Matriarchat, Polskie ZOO. Przed naszymi oczami przesuwa się bogata galeria znanych i dziś legendarnych postać polskich scen, między innymi: Jan Kaczmarek, Jacek Fedorowicz, Andrzej Zaorski, Marian Kociniak, Jerzy Kryszak, Jan Pietrzak, Andrzej Rosiewicz, Zenon Laskowik, Krzysztof Materna, Stefan Friedmann, Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Jan Tadeusz Stanisławski, Tadeusz Ross, Bohdan Łazuka, Andrzej Waligórski, Piotr Fronczewski,  Wojciech Młynarski, Magda Umer, Maria Czubaszek …

Jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników twórczość mistrza Wolskiego. Jest to swoista i arcyciekawa powtórka z rozrywki.

*  *  *


- Urodziłem się jako siedmiomiesięczny wcześniak. W lipcu, w roku czterdziestym siódmym. A kiedy miałem siedem lat,  napisałem  pierwszy w swoim życiu utwór...
Nie sposób nie zauważyć, że w moim życiorysie owe siódemki następują po sobie jak biblijne krowy
- Siedem chudych, siedem tłustych...
Całkiem niedawno uświadomiłem sobie, że było całkiem sporo osób, w większości szerzej nieznanych, którzy odegrali znaczącą role w moim życiu. Więcej powiem, owi anonimowi demiurgowie, którzy sprawili, że wszystko potoczyło się inaczej działali często nieświadomie...
Patrząc z perspektywy lat wydaje mi się, że miałem sporo szczęścia i jednoczenie nie marnowałem szans, które stwarzał mi los i napotkani ludzie. Szczególnie tacy, których wcale nie musiałem spotkać. (fragment książki)

*   *   *


Marcin Wolski – pisarz, dziennikarz i satyryk. Ukończył historię na Uniwersytecie Warszawskim. Otrzymał wiele nagród za teksty satyryczne. Wydał ponad 60 książek. Jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Nowego Państwa” i „Rzeczy Wspólnych”, wiceprezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i członkiem Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Pracował w Programie III Polskiego Radia w latach 1969–1982 i ponownie od 2010 r., obecnie w Trójce po północy prowadzi program Nasz ulubiony ciąg dalszy. Podczas stanu wojennego zwolniony z pracy z zakazem zatrudnienia w mediach. Twórca opozycyjnego kabaretu objazdowego. W 2006 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył Marcina Wolskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, 20 maja 2009 r. otrzymał z rąk ministra kultury i dziedzictwa narodowego złoty medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7595-563-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Moje siódemki

– Jak to jest z tym systemem siódemkowym, panie Marcinie?

– Jest!

– To znaczy, że wierzy pan w pitagorejską mistykę liczb?

– Nie jestem specjalnie zabobonny, nie wierzę też w jakąś szczególną magię, ale mój „układ siódemkowy” jest co najmniej zastanawiający.

– Dlaczego?

– Urodziłem się jako siedmiomiesięczny wcześniak. W lipcu, czyli siódmym miesiącu roku, i w roku czterdziestym siódmym. A kiedy miałem siedem lat, napisałem pierwszy w swoim życiu utwór... Znaczy nie tyle napisałem, ile narysowałem, bo to był komiks.

– Śledząc pański zawodowy życiorys, nie sposób nie zauważyć, że owe siódemki następują po sobie jak biblijne krowy...

– Siedem chudych, siedem tłustych...

– No to zacznijmy od tego pierwszego okresu: 1966–1973. To były krowy tłuste czy chude?

– Raczej zaliczyłbym je jednak do chudych. Na dorobku.

– Chude? Kolejne debiuty: „Szpilki” (1966), kabaret Pod Egidą (1968), własny kabaret Mikser (1969), potem Stodoła (1970), wczesne początki w radio – błyskawicznie etat w elitarnej Trójce...

– I za każdym razem: debiut, debiut. Ciągle młody zdolny. Nieźle się zapowiadający...

– I nagradzany: sukcesy na festiwalach, dyplom magistra historii... To mało?

– Mogło być lepiej. A ile było po drodze porażek! Ile trudności, poszukiwań własnego stylu. I wreszcie ile niewiary, że wybrałem właściwą drogę.

– No a drugie krowy: lata 1974–1981?

– Tłuste, nieomal krowy rekordzistki. Przygoda życia: magazyn 60 minut nagodzinę. Status Nadredaktora Wolskiego na antenie i w realu, program telewizyjny Winda, w teatrze – Czarny kabaret. Mnóstwo publikacji prasowych. Pierwsze książki. Słodki smak popularności. Śmietana! Mogło mi się zakręcić w głowie od sukcesu.

– A zakręciło się?

– Nie było czasu. Rozpoczął się festiwal „Solidarności”, w którym przeniesiona na estradę Sześćdziesiątka miała swój skromny udział...

– I wszystko tąpnęło 13 grudnia. Nastały lata 1982–1989. Zgaduję, że chyba dość chude krowiny?

– Jak u redaktora niezdolnego do służby w jednostce zmilitaryzowanej, jak się później okazało, z totalnym zakazem zatrudnienia w prasie, radio i telewizji.

– A gdyby nie było zakazu? Przecież i tak pan bojkotował reżim?

– Fakt.

– Z głodu też pan nie umarł. Ani nie wyemigrował.

– Wyemigrowałem, ale niedaleko, na emigrację wewnętrzną.

– I też raczej na pół etatu.

– Rzeczywiście, poza krótkimi okresami pełnego szlabanu system okazał się nieszczelny. Przeżyłem dzięki legalno-nielegalnej estradzie. Koncertów było mnóstwo. Ludzie, przychodząc na nasz kabaret (zamiast 60 minut na godzinę trzeba było się posługiwać tytułem 1000 metrów na kilometr), wierzyli, że w ten sposób walczą z komuną.

– I niedługo powodziło się panu lepiej niż kolegom kolaborantom. Czyste sumienie plus kasa. Pozazdrościć!

– Ale miało to swoją cenę. Czasami tygodniami nie widziałem rodziny. W domu byłem gościem. Na Wszystkich Świętych, Boże Narodzenie i Wielkanoc. A po hotelach w wolnych chwilach pisałem książki. Przeważnie do szuflady.

– Lata 1989–1996...?

– Wypasione! – jak się mówi dzisiaj. Patrząc z perspektywy czasu, były może nawet za dobre. Powróciłem do radia. W Programie I Polskiego Radia stworzyłem nowy stały magazyn satyryczny ZSYP. Taką Sześćdziesiątkę na nowe czasy. W TVP pojawiły się Szopki (najczęściej realizowane wspólnie z Markiem Majewskim) i cotygodniowe Polskie zoo. Cokolwiek by rzec – program o najwyższej oglądalności w historii telewizji. Powyżej 60 procent. Jednak w 1994 roku Zoo zniknęło. Ponoć formuła wyczerpała się! Ale zaraz potem w tym samym składzie, z Zaorskim i Kryszakiem, zrobiliśmy cykle – Akropoland, Satirical fiction, dwie serie Rodziny Statystycznych, powstała Poradnia pozamałżeńska z Opanią...

– No i następny zestaw krów. Według moich obliczeń pojawiły się w 1996 roku i z tego, co wiem, wyglądały mizernie.

– Jeśli spojrzeć finansowo – zdecydowanie chudziej. Grupa Trzymająca Władzę wymiotła mnie z telewizji. Nawet z funkcji „dyżurnego szopkarza”. Przypomnę:w 1991 roku były aż trzy Szopki, w przełomowym 2000 – żadnej. W 2001 jakimś cudem udało się zrobić znowu dwie, choć miały być cztery... I potem w kratkę...

– A na innych polach eksploatacji?

– Różnie. Skończył się kabaret, aktorzy dawnej Sześćdziesiątki – Kryszak, Opania czy Zborowski – występują osobno, na własny rachunek. Ja spotykam się z publicznością raczej na wieczorach autorskich, a najczęściej można mnie zobaczyć w kabarecie Pod Egidą u Pietrzaka. Nie jestem powszechnie rozpoznawalną telegwiazdą. To jednak mój świadomy wybór, nie zamierzam się ścigać z sitcomami czy talk-show. Mam wreszcie trochę czasu na robienie tego, co lubię. Piszę książki, powieści, opowiadania. Siedem tytułów wydanych przez wydawnictwo SuperNOWA – między innymi Pies w studni czy Antybaśnie z 1001 dnia – dało mi sporo satysfakcji. Jeszcze więcej Alterland i Ekspiacja w W.A.B.

Spróbowałem też sił jako recenzent. To zasługa Piotra Wierzbickiego, który wciągnął mnie do „Gazety Polskiej”.

– A ta ostatnia siódemka już w nowym tysiącleciu?

– Dziwna. Pod pewnymi względami chuda, a pod innymi... Ciągle nie chcę być Stańczykiem rentierem. Poważnieję, poszukuję. I nieustannie się narażam. W latach 2003–2010 zdążyłem być wiceprezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i prezesem Fundacji Domów Literatury, członkiem Komitetu Honorowego Lecha Kaczyńskiego (w roku 2005), a w 2010 – Jarosława Kaczyńskiego. Dostałem Komandorię Orderu Polonia Restituta od Kaczyńskiego i Złotą Odznakę Gloria Artis od Zdrojewskiego.

– Ładny parytet.

– Dziewięć miesięcy byłem dyrektorem Programu I Polskiego Radia. Dwa lata spędziłem jako doradca w TVP.

– Ale kontrakt był na trzy lata.

– Wymiotła mnie czystka Farfała. Równocześnie po 20 latach działalności skasowano mi ZSYP i przez rok, gdyby nie pół etatu w „Gazecie Polskiej”, musiałbym chodzić do pośredniaka.

– Ale był czas na prawdziwą fontannę książek: „trylogia optymistyczna” – Nieprawe łoże, Noblista, Kaprys historii. Trzy rewelacyjne historie alternatywne Polski i świata – Wallenrod, Jedna przegrana bitwa, Cud nad Wisłą, niezła sprzedaż, wieczory autorskie...

– Przy przytłaczającym milczeniu krytyki. Wszyscy za to zauważyli mój wiersz Na śmierć prezydenta Kaczyńskiego i zmieszali z błotem. Mimo kolejnych prób, poza średnio udaną Świnką, nie powstał też żaden film na podstawie mych opowieści.

– Ale wrócił pan do radia. Do Trójki.

– Można powiedzieć: wróciłem do punktu wyjścia. Ale to już inne radio. Nie ma pieniędzy na aktorów, którzy byli podstawą moich dokonań. Prowadzę audycję, raz w tygodniu po północy, zdając sobie sprawę, że to działalność zastępcza, i nie wiadomo, jak długo to potrwa, bo postrzegany jestem jako osobnik politycznie niepoprawny.

– Brzmi to bardzo pesymistycznie!

– Bynajmniej, realistycznie. W dłuższej perspektywie jestem optymistą. Wierzę, że moje najlepsze powieści nie zostały jeszcze napisane, że pewnego dnia uda mi się z filmem. Poza tym nie tylko pracuję.

– Słynne są pańskie podróże. Podobno odwiedził pan blisko setkę krajów.

– Przymierzam się nawet do napisania o tym książki. W 80 podróży dookołaświata.

– I wszędzie pan nurkuje?

– Nie wszędzie się da.

– A prognozy na progu kolejnej siódemki?

– Teoretycznie powinna być chuda. Ja jednak łudzę się, ba, nawet uszami wyobraźni słyszę ryk i tętent nadciągających tłustych krów, chociaż z rachunków wynika, że pora na te chude.

Rozmawiała Anna MarcińskaI Rodowód

Nie będę próbował wyprowadzać swego rodowodu od starożytnych Wolsków ani szukać korzeni sięgających Piasta czy Ruryka, bom, wedle wszelkich znaków na ziemi i niebie, jedynie z zaścianka, z gleby polskiej, słabej, bielicowej, kędy sosny, brzozy, głóg i jałowiec. Giganty myśli rodzą się tu rzadziej niż na kresach, choć Sienkiewiczowska Wola Okrzejska niedaleko...

Jest na Podlasiu, w dawnej guberni siedleckiej (za Gierka też było tam województwo), wieś Szawły, w której – jeśli wierzyć danym ze świadectwa zgonu – urodził się mój dziadek Franciszek Wolski.

Dziś osada to brzydka, zabudowana jak to na Mazowszu sześcianami o płaskich dachach, udającymi nowoczesne domy – co to ni wiejskie, ni miejskie, jakieś tymczasowe, bez wyrazu, choć zamieszkane przez tubylców z dziada, pradziada, może czasem wzbogaconych krwią jakiego Jaćwięga czy Litwina, który się w one strony zapuścił i dziewek nagwałcił. Wolskich tam dostatek po dziś dzień, choć, co ciekawe, większość to zwyczajni Wolscy – zagonowe szaraki, a jedynie nieliczni, ostatnio już tylko jedna mieszkająca tam kobieta, posługują się nazwiskowym dwuczłonem – jak mój tamtejszy praszczur Feliks – Wolscy-Rzewuscy. (W całej Polsce żyją ponoć 24 osoby posługujące się tym nazwiskiem).

Powodu występowania owego zagadkowego apendyksu nie znam. Herb Krzywda, o którym mówił mi ojciec, wskazywałby na powiązania ze znanymi Rzewuskimi magnatami – nie tylko zdrajcami, jak Seweryn, ponoć mózg konfederacji targowickiej, ale także pisarzami, że wymienię Wacława Rzewuskiego, autora Pamiątek Soplicy.

Czy bastardztwo zdarzyło się tam jakieś, czy ktoś inostrańca, nie daj Bóg Żydowina, do klejnotu przygarnął, chętnie bym się dowiedział, ale nigdy czasu nie było, żeby zbadać, a i możliwości też. W przypływie zapału dotarłem wprawdzie do parafii w Helenowie (gmina Olszanka) i zajrzałem do szafy miejscowego organisty, gdzie księgi parafialne, i owszem, ostały się wśród burz dziejowych. Niestety, tylko przez krótki czas w latach sześćdziesiątych XIX wieku po polsku były prowadzone; wcześniej łaciną miejscowy proboszcz skrobał, tyleż zamaszystą, co niechlujną, a w 1969 roku, kiedy najpóźniej winien widnieć zapis o chrzcie mego dziada, wprowadzono cyrylicę, do której od szkoły ni talentu, ni sympatii nie mam.

Studiując pośpiesznie owe księgi, bo proboszcz dziwnie niechętny był mej kwerendzie, a organista śpieszył się, mając jakiś dodatkowy ślub czy chrzciny do obsłużenia, naraz oko w oko z rodzonym pradziadem żem się spotkał. W owym okresie wpisy czynione były pięknym kaligraficznym stylem i nie trzeba było być grafologiem, iżby rozpoznać, że ręka, która je kreśliła, podpisała się jako świadek pod jakimś aktem, należała do Feliksa Wolskiego-Rzewuskiego.

To, żem właśnie na pismo swego przodka trafił, uprawdopodabniało inne moje odkrycie. Owóż w Przewodniku warszawskim informacyjno-adresowym z roku 1869 w Sądzie Pokoju w Radzyniu Podlaskim (a więc niedaleko) trafiłem na onego Feliksa, podpisarza Trybunału.

Wiele więcej znaleźć mi się nie udało, poza tym imiona kobiet w różnych aktach nie zgadzały się z tym, co wyczytałem ze świadectwa zgonu mego dziadka. Niewątpliwie nad wszystkim unosi się tajemnica jakaś, której zgłębić mi się nie udało. Po pierwsze, nie doczytałem się świadectwa urodzenia Franciszka. Wedle aktu zgonu wydanego 30 listopada 1931 roku w parafii Świętego Michała w Łodzi mój dziadek po mieczu zmarł tam w wieku 63 lat, ergo winien urodzić się w roku 1868 jako syn Feliksa i Izabeli z Biernackich. Czemu nie ma go w księdze? Może ochrzczono go później i zapisano już cyrylicą? A może chrztu dokonano gdzie indziej... Po drugie, z opowieści ojca wiem, że wyjechawszy z rodzinnej wsi, dziadek Franciszek nigdy o niej, a także o swej rodzinie nie wspominał, żadnych kontaktów nie utrzymywał. Nie wiadomo nawet, czy miał braci, siostry. Co więcej, nigdy z mym ojcem na ten temat rozmawiać nie chciał. Czy z nieprawego łoża pochodził, czy z majątku go wyzuto, próżno by kombinować. W każdym razie zdobył wykształcenie, został rejentem i jako urzędnik państwowy zmieniał ciągle miejsce pobytu. Każde jego dziecko (a miał czterech synów: Stanisława, Stefana, Jerzego i Zbigniewa) urodziło się w innym mieście. Mój ojciec Jerzy – 11 października 1901 roku w Gostyninie. Potem dziadek osiadł w Łodzi, a na starość (inna sprawa, że prawdziwej starości nie dane mu było doczekać) kupił jakiś dom czy dworek pod Biłgorajem. Musiało mu się nieźle powodzić, bo ponoć straż pożarną tamże ufundował. Ojciec opowiadał o nim niewiele, a w pamiętnikach napisać nie zdążył prawie nic. W dodatku dziadek umarł stosunkowo wcześnie, w grudniu 1931 roku w Warszawie. Opowiadano mi, że skaleczył się drutem kolczastym i zmarł na zakażenie krwi.

Takich kłopotów nie było z rodziną babci Stanisławy z domu Ereth. Tu kontakty familijne były dobre, a koligacje z rodziną Krzyckich dotrwały do moich czasów. Babcia Wolska, która zmarła w roku 1952 i pamiętam ją jak przez mgłę, jako z postury większą od babci Karczewskiej i zdecydowanie bardziej surową, była córką Andrzeja, też prawnika, którego odnalazłem we wspomnianej publikacji w roku 1869. Był naonczas jak drugi pradziadek także pisarzem Sądu Pokoju, tyle że w Tomaszowie Lubelskim. Znalazłem jeszcze jednego Eretha – Alexandra, asesora Sądu Policyjnego w Chęcinach, ale nie mam pojęcia, kim byli dla siebie. Legendy, że pochodzili z Węgier i mieli tam tytuł barona, nie udało mi się zweryfikować, co gorsza, żadnych Erethów, Eretów czy Eretich w książkach telefonicznych Budapesztu ani Wiednia nie znalazem. Czy pojawili się na Lubelszczyźnie po III rozbiorze Polski? Hipoteza dobra jak każda inna.

Może kiedyś zdobędę się na ponowną wizytę w rodzinnych stronach i zabiorę kogoś znającego się na łacinie i cyrylicy, i wtedy uda się ustalić coś więcej.

Babcia Wolska umarła latem 1952 roku. Jedno z najwcześniejszych wspomnień dziecinnych to obraz śpieszącej przez wielkie puste pole, między ówczesną ulicą Kmicica (dziś Nowowiśniową) a Świecką, naszej lokatorki pani Kaniowej wymachującej telegramem.

Wyczułem, że stało się nieszczęście: telegramy w tamtych czasach rzadko wykorzystywano do przesyłania dobrych wiadomości (wyjąwszy standardowe: Przyślijcie konie na dworzec). Interesująca sprawa, że w mym szczupłym archiwum posiadam także telegram nadany 23 lipca 1947 roku w Łodzi, zaadresowany do pana Tadeusza Karczewskiego, ul. Halicka 3, Wawer, następującej treści: Wnuk pozdrawia dziadka, wujka, Krystyna zdrowa – Jerzy.

Brak babci Kazimiery w telegramie wskazuje, że musiała przebywać w tym czasie w Łodzi, bo nie sądzę, żeby przy takiej okazji mój tata postanowił oszczędzić jedno słowo.

Skoro zaś o słowach mowa: podobno miałem być dziewczynką. Tak przynajmniej przypuszczała moja mama. Opowiadano, że razem z ojcem długo zastanawiała się nad imieniem dla córki. Kiedy jednak zapytała: – No dobrze, a jeśli będzie syn?... – Synek Marcinek – błyskawicznie zrymował tata, determinując w ten sposób moje życie, w którym, jak się miało okazać – wszystkie drogi prowadzą do rymu.

Więcej informacji na temat rodziny po kądzieli zawdzięczam, paradoksalnie, hitlerowcom. W roku 1941 z jakiegoś powodu mój dziadek postarał się o wyciągi z Bromberga (Bydgoszczy) i bliżej nieznanej mi Topolki dokumentujące rdzennie katolicko-polski rodowód. Można tylko się domyślać przyczyn owej kwerendy. Ta część mojej rodziny, w większości drobna i ciemnawa, wolała mieć na wszelki wypadek solidne aryjskie papiery.

Protoplastą jest tedy w pierwszej połowie XIX wieku Stanisław Karczewski, będący wedle tradycji rodzinnych rządcą włości hrabiów Dąbrowskich na Kujawach. Czy akurat tych od Mazurka – trudno orzec, w każdym razie musiało to być w okolicach Włocławka i Lubrańca, a więc w Kongresówce, bo jak wieść rodzinna głosi, za udział w powstaniu styczniowym Karczewskim odebrano szlachectwo. Miał się do tego przyczynić syn Stanisława – Karol Karczewski, urodzony w 1858 roku w Woli Sosnowej, który jako dziecko sypnął piaskiem w oczy carskim żandarmom przybyłym do majątku.

Jeśli idzie o rodzeństwo Karola, brat Nikodem utopił się w młodości, a siostra Żaneta Jarzynowska pozostała na Kujawach. Pamiętam, że razem z babcią odwiedzałem jakąś ciotkę pod Lubrańcem... Była też jakaś ciotka Rokicka, której syna poznałem po latach, kiedy w III RP odzyskał, a potem chyba sprzedał rodowy majątek w Wielkopolsce.

Ów Karol Karczewski, zamieszkały w Opielance, w wieku 21 lat poślubił w roku 1879 pannę o dwa lata od siebie starszą z pobliskiego Zgniłego Głuszynka, urodzoną w Żydowie Kasyldę Krzyżańską, córkę Wawrzyńca, określanego jako landwirt (gospodarz), i Franciszki (wedle jednych dokumentów de domo Zaborowskiej, wedle drugich Kropidłowskiej spod Nieszawy). Karczewski po ponoć burzliwym życiu zmarł około roku 1908; moja prababcia Kasylda przeżyła go o blisko 30 lat i zmarła w Bydgoszczy 26 września 1937 roku.

Małżeństwo to miało co najmniej siedmioro dzieci: Helenę Talpową, Zofię Kowalewską, Bronkę, chyba zmarłą bezdzietnie, Wiktora, o którym nie wiem nic zgoła, oraz Stanisława, Antoniego i Tadeusza – mojego dziadka.

Od Stanisława pochodzi gałąź toruńska Karczewskich – jego córka Irena wyszła za mąż za mecenasa Mroczkowskiego i mieli córkę Ewę.

Postacią niezwykłą był Antoni Karczewski. Walczył przeciw bolszewikom w dywizji syberyjskiej, przedarł się do Mandżurii, gdzie zaczął układać sobie życie, ale na pierwszą wiadomość o zmartwychwstaniu Polski rzucił wszystko i dookoła świata wrócił do Polski (z tej wędrówki pozostał w naszym posiadaniu miniaturowy serwis z brązu kupiony w Hongkongu). Zdołał jeszcze wziąć udział w wojnie bolszewickiej i piastować urzędnicze stanowiska w II RP w Wilnie. Zginął w tamtejszym więzieniu zakatowany przez NKWD.

Jego historię poznałem któregoś pięknego dnia w ogrodzie w upalnej Georgii, kiedy nad głową fruwały kolibry i purpurowe kardynały, z ust cioci Basi. Barbary Long. Ciocia, nieco młodsza od mojej mamy, opowiadała, że była świadkiem, jak w zawodach w Wilnie moja mama w sztafecie jazdy szybkiej wywalczyła mistrzostwo Polski (startując w zastępstwie, była bowiem łyżwiarką figurową). Sama ciocia też zaliczyła więzienie wileńskie, ale malutka i drobniutka została zwolniona jako dziecko. Później, po przedostaniu się do Warszawy, jakiś czas pomieszkiwała u nas w Wawrze, a wkrótce w Zakopanem poznała rosłego, przystojnego Amerykanina Boba Longa, z misji wojskowej USA, wzięła z nim ślub i prysnęła za ocean, zanim żelazna kurtyna opadła na dobre. Zamieszkali w Warm Spring, słynnym z wód termalnych ośrodku leczniczym (którego Bob był dyrektorem administracyjnym). Nieopodal znajduje się Mały Biały Dom, letnia rezydencja, w której prezydent Roosevelt spotykał się ze swymi kochankami, a na koniec umarł w 1945 roku. Po Bobie został cioci dom na Lisim Wzgórku i córka Małgosia. Ściągnęła też do Ameryki brata Andrzeja (zmarł w roku 2010) i jego syna Wojtka.

Mego ciotecznego brata widziałem raz, przed wyjazdem z Polski, i byłem tak podniecony faktem, że mam w ogóle jakąś rodzinę, że podarowałem mu całą kolekcję plastikowych żołnierzyków, otrzymywanych od babci za dobre stopnie. Jednak nie wzbudziłem w nim tymi figurkami jakichś większych uczuć patriotycznych. W USA Wojtek Karczewski zmienił imię i nazwisko na Albert Carson, czego ani ja, ani ciocia nie potrafimy ani zrozumieć, ani wybaczyć.

Mój dziadek Tadeusz Karczewski, urodzony w 1888 roku, ukończył gimnazjum, a następnie służył w carskiej armii głównie hen, w Azji Centralnej.

Jakoś w tym czasie, może podczas urlopu, poznał moją babcię Kazimierę. Romantyczna historia opowiada, że jechał konno, podczas gdy babcia przechadzała się po pniu powalonego drzewa, które upadło na mur cmentarny. W pewnym momencie zachwiała się i wpadła wprost w ramiona Tadeusza. W tej sytuacji musieli się pobrać. Podobno babcia miała wtedy 16 lat; znów legenda nie bardzo zgadza się z faktami. Babcia urodziła się w roku 1890, ergo całe zdarzenie winno nastąpić w roku 1906, ale wtedy dziadek był jeszcze gimnazjalistą. Poza tym ślub miał prawdopodobnie miejsce dopiero w roku 1910 (w kościółku na Powiślu), a rok później urodził im się syn Andrzej i wkrótce umarł. Ale czy zmarł jako niemowlę, czy podczas epidemii hiszpanki, zbierającej swe okrutne żniwo podczas wielkiej wojny?

Co się tyczy genealogii babci, też towarzyszy jej legenda, tym razem żołnierza armii napoleońskiej, który w trakcie wielkiego odwrotu odmroził sobie nogi, zakochał się w pięknej młynarce, a jego nazwisko De Vita przekształciło się w swojsko brzmiące Witas. Kuzynem babci był znakomity śpiewak operetkowy, osobliwie długowieczny Stefan Witas (1908–2006), jeszcze za moich czasów gwiazda Podwieczorku przy mikrofonie. W każdym razie babcia Kazia pochodziła z rodziny warszawskich mieszczuchów. Jej ojciec Wojciech Witas chyba gdzieś przepadł, matka chorowała i na koniec trafiła do jakiegoś zakładu, toteż babcia i jej siostry wychowywane były przez dalszych krewnych. Babcia znalazła się u jakichś zamożniejszych, posiadających majątek ziemski na terenie dawnej bitwy pod Olszynką Grochowską, i często opowiadała mi, że jako dziecko bawiła się metalowymi guzikami, które „wypluwała” tamtejsza ziemia. Uczyła się w domu; ze względów patriotycznych nie posłano jej do ruskiej szkoły, dlatego świetnie czytając i posiadając duży zasób wiedzy, miała praktyczne kłopoty z szybkim pisaniem. Miała ogromny dar narracji i, jak twierdziła mama, niezwykłą sprawność fizyczną. Jej popisowy numer polegał na wykonywaniu fikołków razem z krzesłem, wokół którego zaplatała ręce i nogi. Potrafiła tak okrążyć całe mieszkanie. Babcia nie cierpiała swojego imienia. Podobno miała nazywać się Marta, ale w drodze do kościoła chrzestni tak się popili, że na miejscu nie mogli sobie przypomnieć, co wcześniej ustalono, i zdecydował za nich ksiądz: – No to niech będzie Kazimira!

Jako dziewczynka przypominała luksusową laleczkę, wzbudzając zachwyt bliższych i dalszych krewnych – drobniutka, malutka, prawdziwa Francuzeczka, zawsze na oko wiele młodsza od swej metryki. Budziło to jej wielkie strapienie, bo kiedy podczas rewolucji 1905 roku, już jako panienka, biegała na demonstracje na plac Zamkowy, nigdy żaden Kozak nie zwrócił na nią uwagi ani nawet nie wypłazował. Carski reżim w odróżnieniu od bolszewickiego miał względy dla dzieci, a zwłaszcza małych, ślicznych dziewczynek.

Ale mimo swego wyglądu była to osoba silna, apodyktyczna. Przy dziadku wiecznie zajętym wojenką, a później pracą samodzielnie wychowała dwójkę dzieci: mego wujka Jurka (urodzonego w 1915 roku) i mamę Krystynę (urodzoną w 1920 roku).

W wolnej Polsce doszło w rodzinie Karczewskich do stabilizacji. Jako administrator domu przy Miodowej i Podwalu, należącego do adwokata Marczewskiego, dziadek dostał mieszkanie służbowe z malowniczym stryszkiem, tak zwaną górką, z widokiem na Zamek Królewski. Notabene moja babcia nigdy w nim nie była, bo zawsze sądziła, że zdąży. Przed wojną jakoś nie zdążyła, a gierkowskiej odbudowy nie doczekała. Co ciekawe, nasza służąca Mania (o której za chwilę) zwiedziła tę budowlę. Wedle jej opowieści wielkie wrażenie zrobiły na niej posadzki, a jeszcze większe, że któraś z turystek posikała się na nie z emocji.

Dziadek pracował w dziale prawnym stołecznych tramwajów i był jednym z inicjatorów budowy Kolonii Tramwajarzy, osiedla w Wawrze na terenach rozparcelowanych dóbr wilanowskich. Z początkiem lat trzydziestych na ulicach Sępiej, Halickiej i Szumnej powstały więc domy z wielkich sosnowych bali, mające przypominać wille w stylu zakopiańskim, choć chyba żaden z budynków nie został wykończony wedle pierwotnego planu. Budowali się dyrektorzy, jak państwo Jarzębscy pod jedynką, urzędnicy – jak dziadek – pan Wernik, pan Poller, ale również tramwajowi rzemieślnicy, jak nasz sąsiad stolarz pan Kupidłowski. Ci nowi wrastali w wawerskich autochtonów rolników: Molendów, Wolframów, Gawryszewskich czy Lepianków...

Przy odrobinie wysiłku mogę sobie wyobrazić ówczesne w większości bezdrzewne pola, ścianę dębowego lasu na horyzoncie (ten bliższy wyrąbano w czasie wielkiej wojny), z wieżą klasztoru Sióstr Felicjanek, dalej, w lewo, komin huty szkła i obok wielkie familoki z czerwonej cegły. Kilka chałupek wawerskich tubylców, pasmo szosy, za nim łąki i w mgiełce, za Wisłą, Warszawę, oczywiście bez szpikulca Pałacu Kultury, co najwyżej z kanciastą bryłą ówczesnego drapacza chmur – Prudentiala. Podobno na terenie pustej działki znaleziono jedynie but. Jeden. Nie wiadomo, lewy czy prawy?

Powietrze było tu zdrowe, miasto niedaleko – wzdłuż ulicy Płowieckiej, zwanej wówczas po prostu szosą, chodziła kolejka do Karczewa. Ze stacji Wawer można było dojechać koleją średnicową do centrum, na Gocławku powstała pętla tramwajowa, toteż ani dziadek nie miał kłopotu z dojazdem do pracy (z powrotem trochę miał, jako że był człowiekiem trunkowym), ani jego dzieci z dojazdem do szkół – wujek Jurek do Gimnazjum Górskiego, mama na pensję u Wołowskiej.

Wyobrażam sobie, że były to szczęśliwe lata, względny dostatek, mili sąsiedzi, dom zarządzany przez babcię i obrabiany przez posłuszną jej Manię (Karpicką), przybyłą ze wsi Bućki spod Radoszkowicz i Mołodeczna, pracowitą, wierną, a zarazem głodną wiedzy, pożerającą każdy skrawek zadrukowanego papieru. Inna sprawa, że wiek Mani pozostawał zagadką. Pochodziła z wielodzietnej rodziny, liczącej bodajże 22 pociech, wśród których były dwie Marie. Jedna zmarła w dzieciństwie. Moja przyszła niania stwierdziła, że nie wie, która – ona czy jej starsza siostra? W efekcie podawała się za tę młodszą, ale emeryturę, którą zapewnił jej mój dziadek, pobierała za starszą. Dorastający Jurek oddawał się rysowaniu i czytaniu książek, a mała Krysia rozplanowała swój ogródek (choć główny ciężar obrabiania spadł na Manię), próbowała też pisać. Zaczęła nawet powieść. Tytuł wymyśliła zgoła profetycznie: „Tajemnica starego Marcina”. Jeszcze zabawniejsze, że główna bohaterka nazywała się Krysia Wolska (sic!).

Babcia opowiadała o jeszcze jednym incydencie, do którego doszło chyba w Ogrodzie Saskim, gdzie moja mama, goniąc za kółkiem, wpadła z impetem na przystojnego młodego mężczyznę w garniturze. Starszy o 20 lat dżentelmen pomógł jej wstać i powiedział jakiś komplement.

Babcia twierdziła, że następnym razem zobaczyła tego mężczyznę jesienią 1942 roku w Wawrze, kiedy moja przyszła mama przedstawiła go słowami: – To mój mąż. – Babcia zemdlała.*

Rodzinna pamięć historyczna! Jakże jest ulotna. Ludzie odchodzą, zanim zdążą nam przekazać to, co przekazać by mogli. W efekcie w chwili próby rekonstrukcji zdani jesteśmy na jakieś pojedyncze historie, rzucone zdania, tematy zaczęte, do których nigdy nie powrócono.

Nie przeprowadziłem wywiadu rzeki z babcią. Kupiłem nawet magnetofon, żeby ją nagrać, ale poza krótkim tekstem nie zarejestrowałem niczego. Babcia umarła parę dni później, nie doczekawszy mojej pierwszej audycji na antenie. Podobnie całe lata nosiłem się z zamiarem solidnego powypytywania mamy. Niestety, straciła głos, nim zasiedliśmy do pracy. Ojciec też odszedł nagle, właśnie wówczas, kiedy byłem wystarczająco dorosły, aby wiedzieć, o co pytać. Dziś już wiem, że jeśli sam nie zapiszę tego, co pamiętam, fakty i ludzie rozwieją się, tak jakby ich nigdy nie było.

Na szczęście tata zaczął w końcu spisywać pamiętniki. Nieco za późno. Zostało ledwie kilka rozdziałów i garść luźnych notatek. Przypominają seans w starym fotoplastykonie na Alejach Jerozolimskich. Przed oczami przesuwają się wyblakłe fotografie, rozpoznajesz czasem jakieś miejsca, niektóre twarze.

Bywa, że dojrzysz zaskakujące podobieństwo do twoich doświadczeń. Niekiedy wzruszenie przytrzyma twój wzrok dłużej. Jak przy tym wspomnieniu o bracie:*

Paradoksalnie, ale będąc całe lata bardzo blisko z moją mamą, niewiele wiem o jej młodości. Dzieciństwo na Starym Mieście, młodość w Wawrze, szkoła u Wołowskiej (uczennica bystra, ale leniwa), typowa chłopczyca, łażąca po drzewach, bawiąca się z chłopakami z sąsiedztwa, obdarzona wielkim talentem sportowym – wszystko przychodziło jej z niezwykłą łatwością: tenis, jazda na rowerze, pływanie, siatkówka, a przede wszystkim łyżwy. Czasami wspominała Dolinę Szwajcarską, pierwsze zawody, pierwsze sukcesy i pierwszą miłość, do Zbyszka, doskonałego, starszego od niej zawodnika, który (o rozpaczy!) traktował ją jak dziecko. Sądzę, że był to jeden z dwóch powodów poważnego traktowania sportu. Drugim – byłkompleks mało majętnej córki urzędnika z Wawra, dla której znakomite wyniki sportowe stanowiły jedyną przepustkę do „lepszego świata”, którego symbolem były panny Rogaczewskie, koleżanki ze szkoły, zamieszkałe w Alejach Ujazdowskich, równie młode, ale znacznie lepiej znające życie i różne jego sekretne rozkosze...

Po ukończeniu szkoły mama zaczęła studia na Uniwersytecie Warszawskim, ale nie przykładała się zbytnio – zawalone egzaminy miała składać na jesieni. Wakacje 1939 roku spędzała na Helu, w Juracie czy w Jastarni.

Do domu wracała pod koniec sierpnia. Mogę wyobrazić sobie zatłoczony pociąg – ona w oknie owiewana ciepłym wiatrem, a w sercu myśli na temat nadchodzącej wojny.

„Nareszcie coś się będzie działo, koniec nudy!” – dudnią emocje w dziewczęcym serduszku.

No i zaczęło się dziać! Zaraz po pierwszych nalotach zobaczyła straszną twarz dziejowego kataklizmu, zbombardowane domy, pierwsze trupy przy pętli na Gocławku. Płonący dom sąsiadów, państwa Zdziarskich (w jego miejscu 40 lat później zacznę budować swoją „rezydencję” – mogę przypuszczać, że w pełni bezpieczną, bo ulokowaną w „leju po bombie”). Bomby sypią się i na nasz ogródek. Jedna trafia w sam róg placu, ścinając dorodną wierzbę. Fosforowa, zapalająca. Mężczyźni – dziadek i wujek Jurek – rzucili się ją zakopywać... Nie wybuchła! Czy leży tam do dziś dnia? Śmiem wątpić. Działka wielokrotnie była przekopywana, a teraz stoi tam pawilonik mojej córki...

Inny nalot zastaje ich na otwartym terenie, bomba pada bardzo blisko, aż ziemia sypie im się na głowy. Kiedy je unoszą, zauważają brak wujka Jurka.

Co się stało?! Okazało się, że w szoku ten niezbyt fizycznie rozwinięty młodzian jednym susem przesadził płot sąsiadów i przywarował po drugiej stronie. Nie wiem, kiedy i pod czyim wpływem zostaje podjęta decyzja o pójściu do wojska. Przed czy po pamiętnym exodusie z Warszawy, kiedy tłumy mieszkańców stolicy uciekają z dobytkiem na wschód, szosą brzeską. Pod wsią Konik (nie pomnę już – Stary czy Nowy) atakują ich niemieckie samoloty. Spadają bomby, terkocą karabiny maszynowe... Po raz kolejny rodzina Karczewskich ociera się o śmierć. Ale Opatrzność czuwa nad nimi.

W każdym razie znaczną część kampanii mama spędza jako sanitariuszka w armii generała Kleeberga. Bardzo szybko dorasta, styka się ze śmiercią, hartuje, odkrywa smak trwogi i odwagi. Trwa do końca. Aż do dnia, kiedy muszą kapitulować. Wobec Armii Czerwonej, która wbiła nóż w plecy jaśniepańskiej Polsce!

Raz jeden opowiadała o tej upiornej nocy, przed złożeniem broni, kiedy wiedziona instynktem krążyła wśród kadry oficerskiej i radziła pozbywać się dystynkcji oficerskich. Skąd taka zdolność przewidywania u dziewiętnastoletniej dziewczyny?! Wielu posłuchało jej rady. Poza dowódcą oddziału. Zginie w Katyniu czy innym podobnym miejscu sowieckich kaźni...

Los zetknął ją z moim tatą w Kameleonie – lokalu znajdującym się przy placu Zbawiciela, w którym za moich czasów mieściła się szkoła językowa metodystów.

Mama, która postanowiła się usamodzielnić, była tam kelnerką, ojciec zaś miał „kartę stałego klienta”. Po ucieczce z Litzmannstadt (jak hitlerowcy przechrzcili Łódź), gdzie polowano na polskich inteligentów, zamieszkał w Warszawie i przekonany, że nie przeżyje wojny, przepijał z grupą przyjaciół resztki rodzinnej (niewielkiej, zaznaczmy) fortuny. Obok Jana Kiwerskiego i Romana Ługowskiego pojawił się tam Jan Gołkontt, którego bratanicę Grażynę poznam 30 lat później, trochę za późno, by mogła zostać kobietą mego życia. (Choć może powinna...)

Wśród zapisków taty odnalazłem nieco wcześniejszy opis warszawskiej Wigilii roku 1939:

Pierwsza zima wojenna, bezlitosna i luta. W zrujnowanej Warszawie nie było światła, nie było wody ani węgla. Ludzie tulili się w pojedynczych pokojach wybranych z całego mieszkania jako najcieplejsze za oknami bez szyb, zabitych deskami, ogrzewanych kawałkami wyrabowanego drewna, spalanego w piecykach i „kozach”. Blaszane rury odprowadzały dym przez dziury w oknach.

Gdy się z ulicy spoglądało na taki pokaleczony, oślepły dom warszawski, widziało się tylko dziesiątki dymiących rur, wystających z niegdysiejszych okien.

24 grudnia 1939 roku był wyjątkowo mroźny. Ulicami przemykali się ludzie, głośno potupując, okutani w co się tylko dało, byleby najwięcej, byleby najgrubiej. Płaszcze, paletka, pelisy, futra, a nawet grube, wełniane, frędzliste chusty (służące nosiły takie w okresie pierwszej wojny) na kobietach, mężczyzn widywało się w wydobytych z kufrów staromodnych bekieszach, a szczytem elegancji były stróżowskie baranie kożuchy, ściśnięte prostym rzemiennym pasem.

Na ulicy Hożej – tutaj chwilowo zatrzymałem się u mojej ciotki – przy krawężniku usiadł tęgi, siny na twarzy mężczyzna. Koło niego na chodniku wielka bryła węgla i zwykła dwutalerzowa waga sklepowa. A w ręku młot i dłuto. Przedsiębiorczy warszawiak sprzedawał drogocenny węgiel na kilogramy...

Szedłem na umówioną przedwigilijną rybkę z Janem Kiwerskim i Romanem Ługowskim do baru „Pod Jemiołą” przy ulicy Brackiej, prowadzonego przez mego przyjaciela z korporacji Władka Englichta. Janek pracował wówczas jako księgowy w nowo powstałej firmie budowlanej Bojarskiego, Roman prowadził małą fabryczkę bateryjek do latarek elektrycznych, a ja, świeży uchodźca z Warthegau, na razie bez perspektyw.

Siedzieliśmy dość długo w ciemnej i zadymionej knajpie, gdzie jednak zdumiewająca zaradność i inicjatywa warszawska potrafiła wyczarować świetne przysmaki, jak sardynki, szproty i śledzie, wszystko podlewane prawdziwą jeszcze (bimber stał się powszechny znacznie później) wódeczką...

A był to tylko wstęp. Później ojciec udał się na proszoną Wigilię do starych przyjaciół rodziców, państwa Łazęckich, gdzie był i czerwony barszcz, i karp, i kolędy, i słodka wiśniówka, i słodkie usta Mary, jednej z trzech córek gospodarzy, 17 lat od taty młodszej.

Ale był przede wszystkim nastrój i klimat rodziny. Coś, czego nie miał, a za czym tęsknił. Aż do spotkania mojej mamy. Jedynej – jak mówił – prawdziwej miłości jego życia.

Początkowo tata był przekonany, że nie ma szans u młodszej od siebie o 19 lat dziewczyny, „młodziutkiej brunetki o świetnej figurze i błyszczących, ciemnych oczach”, w której podkochiwał się skrycie i beznadziejnie. W dodatku w Kameleonie panowała opinia, że jest to dziewczyna właściciela... Starał się więc nie angażować. Jakiś czas to mu się udawało.

Pewnego razu, było to latem 1942 roku, natknąłem się na nią na plaży Kozłowskiego. Stała na dachu kabiny i czesała mokre, lśniące włosy. Zgorzałem! Była to najpiękniejsza figura, jaką kiedykolwiek udało mi się widzieć. Wysoka, smukła, smagła. Długie, kształtne nogi, szczupłe, chłopięce biodra; miała ostro sterczące piersi, giętką szyję z cudownie osadzoną małą główką. Czerwony trykot opinał ją ściśle, pozwalając ocenić wszystkie szczegóły tego ciała. Prawdziwa Diana!

Straciłem głowę: zakochałem się jak młokos.

Ale do tanga trzeba dwojga. Pomógł przypadek.

Stali klienci flirtowali pro forma z panną Krysią, pili tęgo i grali w brydża. Często zostając w lokalu z powodu godziny policyjnej. Ponieważ permanentnie brakowało czwartego, przyuczyli bystrą kelnerkę. Początki były trudne. Stwierdzenie: „Grasz jak Krystyna!” należało do najcięższych obelg. Szybko jednak moja przyszła mama podciągnęła się, a gdy wrodzona inteligencja sprzęgła się z nadzwyczajną intuicją, weszła do grona mistrzów.

Któregoś razu wywiązała się dyskusja na temat wywózki młodych ludzi stanu wolnego na roboty do Rzeszy. Sytuacja ta niepokoiła młodą kelnerkę... – Żeby tak ktoś chciał się ze mną ożenić! – westchnęła.

Ojciec nie przegapił okazji – zgłosił swoją kandydaturę. O dziwo, został przyjęty.

Ślub wzięli w pobliskim kościele Zbawiciela. Tata przekonany, że to jedynie formalność, a małżeństwo pozostanie „białe”, wzorem świętej Kingi i Bolesława Wstydliwego, jeszcze pierwszej nocy został wyprowadzony z błędu.

Okazało się, że od początku podobał się swej wybrance, imponował jej inteligencją, towarzyską ogładą. Nie bez znaczenia był przedwojenny status społeczny, o którym panna Karczewska z Wawra mogła tylko marzyć.

Paradoksalnie nigdy nie byli szczęśliwi tak jak za okupacji.

Tata zaprzyjaźnił się z dziadkiem Tadeuszem, pomagał rodzinie w nielegalnym wyrobie papierosów i wszyscy czekali na koniec wojny. Aż do lata 1944 roku.

Mogę wyobrazić sobie, jak dyskutowano w wawerskim drewniaczku w trakcie upalnych lipcowych wieczorów, słuchając wieści o zbliżającym się froncie, obserwując uciekające szosą brzeską gromady spanikowanych „nadludzi”.

Wawer nie wydawał się bezpieczny. To tu, na przedpolu stolicy, toczyły się najczęściej bitwy z najeźdźcami. Tu w drugi dzień świąt 1939 roku hitlerowcy dokonali pierwszej masowej egzekucji cywilnej. W rodzinnej pamięci zachował się opis panicznej ucieczki dziadka i wujka. Na szczęście łapanka, koncentrująca się przeważnie w Aninie, nie dotarła do ulicy Halickiej.

Mama z tatą wynajmowali w tym czasie spore mieszkanie na Krakowskim Przedmieściu, zaproponowali więc reszcie rodziny – dziadkowi, wujkowi, babci i jej małoletniej wychowanicy Hani – przeniesienie się na Starówkę. – Warszawa zostanie ogłoszona miastem otwartym, nie będzie żadnych walk! – Nie wiem, kto w tej sprawie odgrywał rolę adwokata. Nie ugięła się tylko Mania Karpicka. Stara gosposia została „pilnować domu”. I upilnowała.

Gdy tuż przed sowiecką ofensywą Niemcy wysiedlili wszystkich na Gocławek i zaczęli, celem oczyszczenia przedpola, wysadzać piętrowe domy Kolonii Tramwajarzy, Mania na krótko wróciła, przypomniawszy sobie, że zapomniała cudownego obrazka. Obrazek znalazła, a przy okazji powyrywała przewody łączące ładunki wybuchowe podłożone pod nasz dom.

I w odróżnieniu od budynków należących do państwa Jarzębskich czy Kaniów Halicka 3 ocalała!

Mania twierdziła, że stało się to dzięki Matce Boskiej, którą zdarzało się jej widywać unoszącą się nad dachem naszego domku. Trudno wykluczyć.

Parę dni później ostatecznie wróciła do domu. Nie ustrzegła go przed gruntownym szabrem, choć co cenniejsze książki ocalały, zakopane w polepie na strychu (zginę?y jednak zbiory filatelistyczne), ani przed dzikimi lokatorami, kt?rzy pod nieobecno?? gospodarzy zaj?li dom. Jej zosta?a tylko kuchnia. Ale dobre i?to.

Tymczasem ca?a rodzina trafi?a w?oko cyklonu. 1 sierpnia wybuch?o Powstanie.

ły jednak zbiory filatelistyczne), ani przed dzikimi lokatorami, którzy pod nieobecność gospodarzy zajęli dom. Jej została tylko kuchnia. Ale dobre i to.

Tymczasem cała rodzina trafiła w oko cyklonu. 1 sierpnia wybuchło Powstanie.

Mieszkanie znalazło się na linii frontu. W ruinach Zamku i wokół Nowego Zjazdu ulokowały się stanowiska niemieckie. Moja rodzina podkopem przedostała się na drugą stronę ulicy Senatorskiej i aż do upadku Starówki dzieliła losy cywilnych mieszkańców miasta, koczując na podwórkach, w ruinach, po piwnicach...

Mama zabierała się wielokrotnie, aby to spisać. Zachęcał ją do tego profesor Marian Drozdowski, zbierający relacje do Exodusu Warszawy. Jednak, niestety, nigdy tego zamiaru nie zrealizowała. Najwięcej dowiadywałem się od babci, ale ta oszczędzała mi drastycznych szczegółów, choć wcześnie usłyszałem o czołgu pułapce, a także o narastających konfliktach między powstańcami a cywilami.

Entuzjazm pierwszych dni sierpniowych szybko zamienił się w gniew i rozpacz. Babcia do końca miała żal, że cywile nie mogli ewakuować się kanałami, choć, dodajmy, nigdy nie podważała sensu Powstania.

Jak udało się im przeżyć w komplecie? Chyba cudem. I dzięki intuicji mamy. Nie zapobiegła wprawdzie przeniesieniu się do centrum, ale znalazłszy się już w oku cyklonu, bezbłędnie wyczuwała niebezpieczeństwo. I nikt nie lekceważył jej kasandrycznych przeczuć.

Któregoś razu w połowie przyrządzania posiłku – zdobyli skądś ziemniaki i kociołek – kazała natychmiast opuścić wyjątkowo zaciszne podwórko. Posłuchali.

Chwilę później uderzenie niemieckiej „krowy” podcięło ścianę, która runęła, grzebiąc wszystkich, którzy tam pozostali... Najbardziej dramatyczny moment zdarzył się na Krzywym Kole w dniu zajęcia Starówki. W podziemiach Domu Gdańskiego dokonywano egzekucji schwytanych cywilów. – Kobiety na prawo, mężczyźni na lewo. Pod mur! – Mama nigdy nie wspominała tego epizodu. Zapamiętała go za to wówczas skamieniała ze strachu babcia. Niezdolna do najmniejszego ruchu słyszała wszystko.

Mama mówiła po niemiecku słabo. A przecież w tej dramatycznej chwili zwróciła się płynną niemczyzną do oficera kierującego egzekucją, mówiąc swobodnie i z wdziękiem: – Przecież pan, reprezentant narodu Goethego i Beethovena, nie zabije mojego ojca, mojego brata, mojego męża...

Niemiec na moment osłupiał, a potem rzucił do stojących pod ścianą Tadeusza i dwóch Jerzych: – Wychodzić!

Mama chciała pójść za nimi, ale oficer dotknął jej ramienia. Zrozumiała, że wszystko ma swoją cenę. Posłusznie poszła za nim do sąsiedniego pomieszczenia, z łukowatą ścianą... (Musiały to być podziemia Barbakanu).

Niemiec jednak nie zamierzał jej gwałcić. Ze stosu garderoby należącej do zabitych podniósł ciepły sweter i podał go mamie. – Proszę wziąć! – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Mimo sierpnia noce potrafią być chłodne.

Dzięki temu swetrowi przeżyła obóz w Ravensbrück. Dzięki swetrowi i fiolce aspiryny podarowanej jej przez koleżankę Jaśkę Mikołajczykównę.

Nie musiała się tam znaleźć. Kiedy w trakcie exodusu z płonącego miasta znalazła się w Pruszkowie, wielokrotnie udawało się jej wydostawać za druty. Mogła uciec, wszędzie miała przyjaciół. Ale nie potrafiła rozstać się z rodziną.

Za bardzo kochała mego tatę. Wtedy!

Rozdzielono ich i tak. Dziadek i babcia pojechali do obozu pracy w Saksonii. Wujek i mój ojciec trafili do Mauthausen, potem do Gross-Rosen, mama – do obozu koncentracyjnego dla kobiet w Meklemburgii.

Potrafię jedynie fragmentarycznie odtworzyć ich losy. Dziadek, zapytany przez Niemców o swoje kwalifikacje, przyznał się, że pracował w tramwajach, jako prawnik. – Doskonale, będziecie pomocnikiem maszynisty – zapadła decyzja.

I od tego momentu przez pół roku w lokomotywie podróżował torami Rzeszy wśród sypiących się bomb. Babcia przebywała pod Hoyerswerdą. Była świadkiem wielkiego bombardowania Drezna, ale najsilniej utkwił jej obraz wiosny 1945 roku, dróg obsadzonych przez kwitnące jabłonie, pełnych żelaznego złomu, trupów i gromad łachmaniarzy...

Ojciec szybko został rozdzielony z wujkiem Jurkiem. Był przekonany, że nie przeżyje. Bywały momenty, że przed śmiercią głodową ratował się, zapychając żołądek węglem...

Pisałem już, jak bardzo cierpiał z powodu swego ateizmu i ogromnie zazdrościł ludziom wierzącym, którzy nawet w obozie pocieszali się perspektywą zbawienia i nowego życia. On sam daru łaski nie dostąpił.

Nie utracił jednak zdolności obserwacji – pamiętam kapitalną opowieść na temat duszy rosyjskiej. W pewnym momencie trafił razem z jeńcem sowieckim do gospodarstwa jakiegoś bauera, gdzie sporo czasu spędzali tylko we dwójkę.

– Widzisz, jak ludzie potrafią żyć – podpuszczał swego Wanię. – Prości chłopi, a mają lodówkę, pralkę, radio...

– U nas wszyscy też to mają, tylko większe! – odpowiadał Rosjanin.

Zadziwiające: ideologiczny czad nie ustępował nawet w obliczu niechybnej śmierci.

Wujek Jurek zniósł obóz najciężej. Melancholik i pesymista, z gatunku ludzi, którzy nawet w radosnych momentach boją się cieszyć, bo wiadomo, że jak jest dobrze, to może być tylko gorzej. Zakompleksiony, samotny, bojaźliwy przypłacił pobyt w obozie gruźlicą. Podobno zachorował podczas przemarszu z obozu do obozu, śpiąc na zlodowaciałej drodze i czując, jak śnieg roztapia się pod jego ciałem.

A przecież i on miał promyk słoneczny podczas tułaczki. Przepędzani przez Wiedeń koczowali na jakimś podwórku. Nie wiadomo skąd pojawiła się naraz piękna wiedenka, która wciągnęła go do swego mieszkania, nakarmiła, umyła, a potem... Czy była jedyną kobietą w jego życiu? Zapewne pierwszą. (Nie wierzę w opowieść, jakoby dziadek, martwiąc się o nieśmiałego syna, wydał polecenie służbowe Mani, żeby go rozprawiczyła!)

W każdym razie potem ze dwa razy planował ożenek, ale nigdy go nie zrealizował. (Raz nawet było już „po zapowiedziach”).

Wówczas, w Austrii, zdumiony pytał kobietę, dlaczego to robi. Odparła: – Coś się wam od nas, Niemców, należy.

Wspomnienie tej „rekompensaty” zachował do końca swego życia wypełnionego monotonną pracą w jakimś dziale rachuby i marzeniami o podróżach po świecie, z których żadnej nie udało mu się zrealizować.

Mamę ocalił wspomniany sweter, aspiryna, chleb palony na węgiel i życzliwość współwięźniarek. W obozie dostała szkarlatyny i tyfusu, ale mocny organizm sportsmenki przetrzymał wszystko.

Czasami udawało mi się wycisnąć z niej cokolwiek na temat tamtych miesięcy.

Po wyzdrowieniu została przeniesiona do Berlina, gdzie pracowała w fabryce samolotów Heinkel Werke, co rusz kryjąc się przed bombardowaniem.

Wyzwolili ją Sowieci, jeszcze zanim Hitler popełnił samobójstwo.

Koleżankom z niewoli – Rosjankom – zawdzięczała szybki powrót do domu, pustymi eszelonami wracającymi z frontu. Dziewczyny lubiły ją i chroniły przed napastliwością sowieckich sołdatów, choć same chętnie uczestniczyły w orgietkach.

W Warszawie, której nie dało się poznać, znalazła się 1 maja. Na ruinach wywieszono flagi i organizowano pochód. Dotarła do Wawra. Pierwsza! W domu była tylko Mania i tłum intruzów. W ścianie stołowego ziała dziura po pocisku artyleryjskim, w sypialni jakiś student palił na podłodze ognisko...

W Warszawie pokręciła się chwilę i pojechała do Łodzi szukać ojca. Pomocy udzielał jej przyjaciel taty, mecenas Czesław Bądzyński.

Był to poniekąd rewanż. Dwa lata wcześniej tata wyciągnął go z getta, ratując mu życie. Operację przeprowadzono w gmachu sądów na Lesznie, podzielonym na część polską i żydowską. Strażnik został opłacony, w toalecie (wspólnej dla obu części) czekał tata z garniturem bez gwiazdy Dawida. Potem wystarczyło tylko wyjść śmiało na aryjską stronę, a później wierzyć w „łańcuch ludzi dobrej woli”. (Kilkunastu Polaków ryzykujących życie, aby uratować jednego Żyda). Nawiasem mówiąc, mam uzasadnione podejrzenia, że „Czechurek” – jak go nazywano – nadużył co nieco swojej roli gospodarza. Inna sprawa, że oboje mieli prawo sądzić, że mój tata nie żyje.

Dziadkowie wrócili jeszcze w maju. Zatrzymali się na moment we Wrocławiu, gdzie Tadeusz Karczewski otrzymał propozycję objęcia dyrekcji tamtejszych tramwajów. Gdyby ją przyjął, mógłby mi nucić nad kołyską Mkną po szynach niebieskie tramwaje...

Ale on, wbrew realistce babci, chciał do Warszawy, do Warszawy! Więc wrócili do nadwyrężonego artyleryjskim ostrzałem domu pełnego obcych ludzi.

Babcia pozbywała się ich całymi latami, aż pozostał tylko jeden pokój zajęty przez rodzinę pani Kaniowej. (Pamiętam, jak raz wystąpiła w roli Świętego Mikołaja – niestety, rozpoznałem ją, co nadwyrężyło moją dziecięcą wiarę). Kaniowie w końcu wyprowadzili się do własnego odbudowanego domku, zostawiając nam jednak córkę z mężem. Ku rozpaczy babci rychło rodzina powiększyła się o bliźniaki. Ale to akurat uratowało nasz dom. Ich zakład pracy (bodajże Kora) w nagrodę za mnogi poród załatwił im mieszkanie. Byliśmy znowu sami w swoim domu i mogliśmy stąpać po swych własnych schodach.

Tata wrócił (ze strefy amerykańskiej) w lecie. Wiedział naturalnie, że wraca do kraju zajętego przez Sowietów, ale jakoś nie widział się na emigracji. Podobno, choć nie bardzo w to wierzę, na swoją pierwszą rozprawę musiał pójść w pasiaku. Ale bardzo szybko stanął na nogi.

Małżeństwo państwa Wolskich znów rozkwitło. Tylko obozowe wycieńczenie nie pozwalało przez dłuższy czas na pojawienie się potomka.

Tymczasem późną jesienią objawił się także wujek Jurek, po dłuższym pobycie w szpitalu w amerykańskiej strefie okupacyjnej.

Zaczęło się życie w PRL-u, a wkrótce na tym najszczęśliwszym z możliwych światów miał się pojawić autor niniejszych wspomnień.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: