Krupówki - ebook
Krupówki - ebook
Partner wydania: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem
Chociaż nie wydarzyło się to bardzo dawno temu, jej początki trudno dokładnie opisać. Niegdyś była ścieżką wśród łąk i lasów, ale potem, gdy mała wieś stawała się kolejno letniskiem, stacją klimatyczną, ośrodkiem walki z gruźlicą, centrum turystycznym i wreszcie modnym kurortem, zmieniła się i ona.
Krupówki – symbol miasta i serce zakopiańskiej historii – charakteryzuje nieustanny ruch, narastanie pomysłów, idei i interesów. Dla jednych to chaos, dla innych wyraz wolności. I chociaż, jak twierdzą autorzy, megalomanią byłoby twierdzić, że pewne zjawiska występują tylko w Zakopanem, to krótka historia i niewielka powierzchnia czynią z tego miasta idealną „doświadczalną pracownię”.
Kuba Szpilka i Piotr Mazik opowiadają o Krupówkach, najsłynniejszej ulicy w Polsce, opisując skomplikowane procesy, zdarzenia i postaci, które zdecydowały o jej istnieniu i obecnym kształcie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-727-6 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znaczenie hybrydy sięga do tradycji greckiego hybris, które obok pychy i upadku oznacza również gwałt. Hybryda to połączenie, krzyżówka, mieszanka dwóch różnych gatunków. W słownikach zaznaczona zostaje sięgająca do etymologii łacińskiej definicja, która mówi o potomstwie zwierzęcia domowego i dzikiego oraz pana i niewolnika. Hybryda rodzi się w miejscu transgresji gatunku, rasy, klasy. Ponieważ jest owocem gwałtu, jej egzystencja zostaje zawieszona, jej status jest niewiadomy. Pisanie o hybrydzie ociera się o niemożliwość wyrażenia jej struktury w piśmie, niemożliwość, która tkwi w istocie hybrydycznego destrukturowania, de-konstruowania, de-gradacji. Jej istota polega na wyistaczaniu samej siebie, na buncie przeciwko klasyfikowaniu, strukturowaniu, ekonomizowaniu i innym formom przemocy symbolicznej. Hybryda nie jest, nie była i nie będzie ani panem, ani niewolnikiem, nie stoi ona przed wyborem albo/albo, jej egzystencja nie jest efektem wyboru, lecz symbolicznego gwałtu, który stawia ją w pozycji ani/ani.
Opowiadając Krupówki, nie możemy zapominać o ich osobliwej naturze. Podążająca za nią opowieść rwie się, przełamuje, korzysta z różnych narracji i perspektyw. Nie szuka gładkości, harmonii, jednego głosu. Widzi i pamięta o hybrydzie.
W jej sercu tkwi sprzeczność obcej tkanki, zszytej grubymi nićmi, zgwałconej materii. Nie, hybryda nie godzi w sobie sprzeczności, bo zawsze pozostawia ranę, ślad ich zespolenia. Ślad, blizna, znamię – wszystkie te kategorie opisują hybrydę, która staje się cielesną i mechaniczną mapą podziałów, operacji plastycznych.
Siłą rzeczy przedstawienie też popada w pewną hybrydyczność. Nie eksponujemy tego, ale też nie ukrywamy. Wiemy, że to kłopot i trud dla odbiorcy. Bywamy na bakier z poprawnością i odstajemy od standardowego sposobu opisu. Jesteśmy jednak w górskiej miejscowości i bywa tu pod górę. Na dodatek Krupówki są mutującym galicyjskim gryfem, arogancko niezważającym na reguły i zasady. Ta arogancja wynikała najczęściej z niewiedzy, nieświadomości i prowincjonalnego zapóźnienia. To się trochę udziela. Nie brata się za darmo z hybrydą. Nasza ulica jest problemem. Była dla nas i będzie dla tych, którzy zechcą z nami po niej wędrować. Ale tylko dzięki swej kłopotliwości może być inspirującą drogą, kształtującym trudem.
Zasadniczym wydarzeniem Krupówek jest spotkanie. Ludzi i ich historii, idei, wyobrażeń, rzeczy, form, stylów, pamięci i zapomnienia. Niespodzianek, bo w spotkanie wpisana jest ich możliwość. Ulica udziela temu wszystkiemu miejsca, pozwala objawić obecność, daje prawo głosu. Szum, gwar, rozmywające się granice – tym skutkuje jej polifoniczność. Jeśli bowiem kierujemy uwagę na uliczność, to jest na relację, wówczas pojedynczy obiekt zawsze traci coś ze swej autonomii, samoistności, pełni. Łączy się jakimś fragmentem z innym i powstaje nowa jakość, która dopiero szuka swej nazwy, formy, zrozumienia. W tym sensie ulica wciąż się poczyna. Nigdy nieskończona, niezamknięta, opowiadana, a przecież niemożliwa do opowiedzenia.
Krupówki, które przedstawiamy, to rezultat pracy dwóch autorów różnych życiowym doświadczeniem, wykształceniem, zadomowieniem w języku. Nasze spotkanie było próbą powtórzenia, przybliżenia się do wydarzenia stwarzającego jeden z bardziej znanych polskich traktów. Rozmową na Krupówkach. Krupówkowym gadaniem, w którym poprzez cytaty uczestniczą inni, a dzięki zdjęciom wszystko staje się bardziej współczesne i wspólne. Jest w tym nieco nieładu, może nawet bałaganu, czasami coś zgrzyta. Spacer główną zakopiańską ulicą nie pozostawia jednak cienia wątpliwości, że w naturze jest tego radykalnie więcej. Nasza nieporadność szczęśliwie w tym przypadku pomaga odwzorować rzeczywistość.
Raz jeszcze – Krupówki to spotkanie, bardziej nadzieja, szansa, że ono się zdarzy. Legenda miejsca, tłum, który wciąż je zapełnia i ukazuje, jak bardzo łakniemy daru biorącego się ze zmieszania, wymiany, inności, mimo wiążących się z tym problemów i upadków. Nasza hybryda z tego się ulęgła.
K.S.1
Gdy myślę „Krupówki”, przed oczyma pojawia się kilka obrazów. Pamiętam tekst pisany przeze mnie, małego chłopca, w szkole podstawowej, którego pointą był zachwyt spotkania na Krupówkach znajomego. Było w tej emocji jakieś dziecięce zadomowienie się na tej ulicy. Oswojenie jej po kilku spacerach z tatą. Muszę dodać, że miałem wówczas jedynie zakopiańskich znajomych. Chcąc spotkania, prosiliśmy o Krupówki. Pozostawało niespodzianką, na kogo trafimy.
Myślę też o Jerzym, którego widzę z okna, gdy prawie co dzień idzie z plecakiem w górę Krupówek, by odnaleźć knajpianą młodość. Opowiada, jak siada na parkanie przed dawno nieistniejącym Cocktail Barem z nadzieją na powrót do przeszłości.
Słyszę też podobne słowa piszących dziś i lata temu o ekstrawaganckich a kontrowersyjnych rozrywkach, o tłumie dzikich, o krzyczących kolorach. I wiem, że każda z tych opowieści ma w sobie coś z prawdy i koloryzowania. Każda, przez emanującą z niej moc wspomnień, dawnej młodości, nazwiska piszącego, jest ekspansywna, zabiera drugiej miejsce, a jednocześnie tak często rzeczywistość nie może im sprostać. Tak jakby życie było o krok za opowieścią i, być może z braku sił, jej nie dobiegało.
Postanowiliśmy napisać o ulicy, wiedząc, że nie będzie to łatwe. Wiedzieliśmy też, że nie sposób opowiedzieć całości, bo rzeczywistość zawsze będzie większa niż nasza opowieść. Niemożliwe jest przecież opowiedzenie stu pięćdziesięciu lat. Każda dziedzina, przez której pryzmat przyglądamy się Krupówkom, może mieć do nas pretensje o dyletantyzm. To nie szkodzi, bo wierzymy, że takie właśnie są Krupówki. Czerpią z wielu źródeł, są posklejane z setek cytatów, oporne w czytaniu, trudne. Podróż, którą proponujemy, nie jest oczywista, a po powrocie dobrze jest odpocząć. My, już po wszystkim, byliśmy wykończeni.
P.M.
*
Jedno z najczęstszych pytań zadawanych przez zagubionych w Zakopanem turystów brzmi: jak dotrzeć na Krupówki? Jeżeli przemierzy się kilka razy tę niezbyt przecież długą ulicę, łatwo postawić inne: po co na niej bywać? Dlaczego tak tutaj rojno i gwarno? Dlaczego – jak to ekspresyjnie wyraził rosły, krótko ostrzyżony młodzieniec z plastikowym kubkiem piwa w dłoni, mijając siedzącego na chodniku długowłosego, zabiedzonego grajka śpiewającego dramatycznie „O, Wiktorio, moja Wiktorio” – „Kurwa, zajebiste są te Krupówki”? Co to jest za miejsce i skąd wzięła się jego atrakcyjność?
Krupówki są oczywistym emblematem Zakopanego. Są jedną z lepiej rozpoznawalnych polskich ulic. Na pierwszy rzut oka trudno pojąć taką karierę. Mocno nieoczywista jest uroda tego traktu, krótka jego historia i prowincjonalny splendor. Krupówkowej legendzie niewiele to szkodzi. Na tutejszym bruku wyobrażone zdecydowanie gromi realne. Aura, klimat, nastrój kreują osobliwą jakość. Siła tej osobliwości to zapewne odpowiedź na pytanie, które słyszeli pracownicy punktu informacyjnego Tatrzańskiego Parku Narodowego: „Jest tu coś ciekawego oprócz Krupówek?”.
Taki sposób istnienia, to, że Krupówki są raczej wyobrażeniem niż twardą rzeczywistością, przymusza do myślenia, że mamy do czynienia z wielowymiarowym fenomenem. Ulica żyje, dzieje się, darzy. Jest jej teraźniejszość i przeszłość, są duchy i żyjący, fasady i zaplecza, jasne i ciemne strony, historie znane i nie, rzeczy widoczne i skryte. Świat cały – niech będzie: światek – do opowiadania, objaśniania, przypominania.
Zakopane leży na granicy. Stacja końcowa, pociąg dalej nie jedzie. Z dala od metropolii. Mała, prowincjonalna miejscowość. Bywa, że halny mocno tu wieje, ale nie jest to wiatr historii. W każdym razie tej wielkiej. Lubimy nazywać nasze miasto zimową czy wakacyjną stolicą Polski, ale to raczej oczywisty przykład prowincjonalnej tęsknoty, megalomanii, wtórności niż opis stanu faktycznego. Szczęśliwie marginalność skutkuje nie tylko imitacją, także pewną dozą niepodległości wynikającej z oddalenia od wzorcotwórczego centrum. Czas inaczej tu bieży. Najistotniejsze i najpracowitsze pod Tatrami są wakacje, które zgodnie ze swym łacińskim źródłosłowem oznaczają przerwę w zwyczajnym biegu spraw. To rodzaj nieczasu. Takie odwrócenie. Hucznie i radośnie celebrujemy święta. Sklepy i knajpy, hotele, inne przestrzenie uciech są stale otwarte. Świętujemy, gorączkowo pracując, szykując miejsca wypoczynku i rozrywki dla przyjezdnych. Krupówki to największa przestrzeń takiej świąteczności. I wybieg, gdzie promujemy podtatrzański szyk, i deptak, gdzie możemy spotkać lokalne i przyjezdne gwiazdy. Dzieje się: pieniądze się kręcą, zawsze się na kogoś natyka, coś się zobaczy, kupi. Łatwo się zgniewać, rozmarzyć, ubawić czy popaść w zadumę, najeść, napić, napatrzeć. Oczywista energia, nieoczywiste przyciąganie; Krupówki – spotęgowana zakopiańskość.
K.S.2
Bruno Schulz bywał w Zakopanem w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku wielokrotnie. Krupówki z pewnością znał. Wszak do tatrzańskiego uzdrowiska przyjeżdżał ze względu na spotkania z ludźmi, a nie turystyczne uciechy – miał lęk wysokości i w góry nie chodził. A życie towarzyskie koncentrowało się wtedy w kawiarniach i restauracjach usadowionych przy Krupówkach. Ponadto autor Sklepów cynamonowych urodził się i całe życie spędził w Galicji. Jego twórczość wyrasta z ducha tej osobliwej kulturowej przestrzeni. Zakopane, mimo wszystkich swych odrębności, także wywodzi się z tego obszaru. Z Drohobycza do Zakopanego i daleko, i blisko. Opowiadanie Ulica Krokodyli, wchodzące w skład zbioru Sklepy cynamonowe, ma zmąconą relację z naszą ulicą. Z pewnością nie jest to oczywiste odwzorowanie. Nie istnieją żadne dowody na to, że tworząc tak niezwykły obraz, Schulz odwoływał się także do zakopiańskich powidoków. Ale na głębszym poziomie Ulica Krokodyli traktuje również o Krupówkach. W liście do Stanisława Ignacego Witkiewicza – wielkiej gwiazdy Krupówek tamtego czasu – napisał osobliwy nauczyciel z Drohobycza tak:
Sklepy cynamonowe dają pewną receptę na rzeczywistość, statuują pewien specjalny rodzaj substancji. Substancja tamtejszej rzeczywistości jest w stanie nieustannej fermentacji, kiełkowania, utajonego życia. Nie ma przedmiotów martwych, twardych, ograniczonych. Wszystko dyfunduje poza swoje granice, trwa tylko na chwilę w pewnym kształcie, ażeby go przy pierwszej sposobności opuścić. W zwyczajach, w sposobach bycia tej rzeczywistości przejawia się pewnego rodzaju zasada – panmaskarada. Rzeczywistość przybiera pewne kształty tylko dla pozoru, dla żartu, dla zabawy. Życie substancji polega na zużywaniu niezmiernej ilości masek. Ta wędrówka form jest istotą życia. Obecna tam jest nieustanna atmosfera kulis, tylnej strony sceny…
Widok z kamienicy Zwolińskich na hotel Morskie Oko, fot. S. Zwoliński
I jeszcze fragmenty z samego opowiadania.
Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użyteczności. Duch czasu, mechanizm ekonomiki nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił chciwe korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.
Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności. Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nieheblowane drzewo portali, szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike’u.
Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez istną lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich efemerycznych środowiskach. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej intymności, brudnego zmieszania. Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźnie przymrużonym perskim okiem – do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało z pęt niską naturę.
Wszystko tam było szare, jak na jednobarwnych fotografiach, jak w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłą metaforę, gdyż chwilami, wędrując po tej części miasta, miało się w istocie wrażenie, że wertuje się w jakimś prospekcie, w nudnych rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wśród których zagnieździły się pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wątpliwe ilustracje; i wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu, jak ekscytacje fantazji, pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków.
A jednak – a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy, troskliwie ukrywany sekret ulicy Krokodyli?
Mówiliśmy o imitatywnym i iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by określić połowiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistości.
Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu. Mogliśmy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność – w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cała ona nie jest niczym innym, jak fermentacją pragnień przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwości kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i rośnie w pustą wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkowym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym struchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa, atmosfera gaśnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w nicość, oszalałe, szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół.
Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego, jak na papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet.
Tyle wspaniały Bruno. Skąd ta widokówka? Cóż na niej z tak niebywałą ekspresją „widzący z Galicji”, „widzący Galicję” objawia, uwydatnia? No przecież nie konkretne miejsce w rodzinnym Drohobyczu, ogarniętym naftową gorączką. Tym bardziej nie oczywistą i znajomą zakopiańską przestrzeń, która dzieli z tamtą, domową, podniesioną temperaturę istnienia. Także i tu znaleziono „skarb”, a jego eksploatacja może nie postawiła na głowie, ale dramatycznie odmieniła tutejsze istnienie. Kiedy jednak przeczytamy Ulicę Krokodyli nie jak opowieść o wydarzeniu dziejącym się w określonym czasie i miejscu, ale o procesie metamorfozy, przemiany, o odchodzeniu i poczynaniu, o energiach i emocjach, które temu towarzyszą, wówczas proza Schulza stanie się fascynującą mapą Krupówek. Być może także innych galicyjskich ulic w miejscach, które z różnych przyczyn wypchnięte zostały ze, zdawałoby się, na zawsze zastygłego, niezmiennego niebycia. Mapą pewnego życia, istnienia, dla którego czas i miejsce są sceną z wciąż zmieniającymi się dekoracjami. Klondike w Galicji, gorączka złota pod Tatrami i Krupówki – słowo/obraz/terytorium tego wydarzenia.
K.S.3
Wszyscy jesteśmy z jakiejś ulicy. Znaczenie naszej uliczności potwierdzają mocno dokumenty tożsamości. Pośród kilku parametrów, które w nich nas określają, jest i ten związany z zamieszkiwaniem przy ulicy… Z czego to wynika? Po części z rosnącego wraz z modernizującą się biurokracją nowoczesnego państwa apetytu na nadzór i kontrolę nad obywatelami. Łatwość i szybkość lokalizacji mają tutaj pierwszorzędne znaczenie. Odpowiada temu definicja ulicy, akcentująca jej terytorialność, umiejscowienie w przestrzeni. Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny daje następujący opis: „wydzielony w obrębie miasta lub osiedla pas drogi, obejmujący część przeznaczoną dla ruchu kołowego (jezdnię) oraz ruchu pieszego (chodnik)”. Zaraz po nim następuje jednak zaskakująca sentencja z Księgi Syracha 9,7: „Nie rozglądaj się po ulicach miasta ani nie wałęsaj się po jego pustych zaułkach”. Można sądzić, iż to przywołanie wydobywa następujący fakt: ulica nie tylko gdzieś jest, ona istnieje w pewien określony sposób. Biblijna księga mówi, że to miejsce niebezpieczne, nieznane, obce, o szczególnych własnościach. Aleksander Brückner w Słowniku etymologicznym języka polskiego przypomina: „pierwotne znaczenie »wchodu wąwozu«, jeszcze w r. 1500: »uliczka, furta«, i »uliczki, drzwi«, i »ulicznik, odźwierny«”. A Władysław Kopaliński dopowiada w Słowniku mitów i tradycji kultury: „Ulica – pierwotne znaczenie »wejście; wąwóz«, jeszcze w 1500 »furtka; drzwiczki«, później »przystęp, droga do czegoś, alejka«, zdrobnienie od ul, pierwotnie »dziura, wydrążenie; wylot; otwór, którym pszczoły wchodzą i wychodzą«, wreszcie »kłoda z otworem, w której mogły zamieszkać pszczoły«”. Archaiczne, pierwsze użycia podkreślają nade wszystko wkraczanie, otwieranie, wpuszczanie do rzeczywistości już w pewien sposób domkniętej, uporządkowanej, której obrazem może być rój w ulu. Świat będący amalgamatem składników, elementów, mieszkańców najróżniejszych, którego jedność i nowa – w stosunku do wszystkich składowych – jakość poczyna się we wspólnym, publicznym, ulicznym łożysku. Nasza tożsamość, ta najbardziej podstawowa, pochodzi z naszej uliczności. Tam nasz początek, dopiero potem miejscowość, region, państwo i reszta świata. Dlatego pytający nas, jak trafić na Krupówki, interesują się czymś więcej niż tylko drogą. Poruszają, choć nieświadomie, wielki problem. Jak trafić w inne życie? Jak zobaczyć inny świat, doświadczyć go? Cóż szkodzi przypuścić, że za tym piwem, grzanym winem, za nieustannym konsumowaniem, kupowaniem, za masową obecnością stoi poznawcza ciekawość, bo chcemy konfrontować jedno życie z innym? Może to ulica nie Krokodyli, lecz Hermeneutów? Może tu lęgnie się zakopiański demonizm? Wszak demon to dość oczywista figura obcego, który z jednej strony przyciąga i fascynuje, z drugiej zaś zniechęca, uraża, napełnia złymi i niskimi emocjami. Zakopiański demonizm demosu, na chwilę i dla wszystkich, wakacyjny, łatwo dający się rozbroić, ogarnąć, ba – kupić. Apetyczny i niedrogi demonizm. Z niego zaś wynika magnetyzm Krupówek, który dziś z powodu deficytu, chyba nie tylko słów, zwany jest „zajebistością”.
K.S.
Bank Spółdzielczy, dom rodziny Bachledów-Curusiów, kamienica Bujaka, fot. K. Gorazdowska
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy
M. Kłosiński, Problem hybrydy, „Świat i Słowo” 2010, nr 1, s. 157.
Tamże, s. 159.
B. Schulz, Opowiadania. Wybór esejów i listów, oprac. J. Jarzębski, Wrocław–Warszawa–Kraków 1998, s. 476, 477.
B. Schulz, Opowiadania, dz. cyt., s. 76–85.
Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, red. H. Zgółkowa, t. 44, Poznań 2003, s. 103.
Tamże.
A. Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Warszawa 1985, s. 593.
W. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985, s. 1227.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected]
[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I