- W empik go
Krwawa hrabina Báthory. Mroczna powieść historyczna - ebook
Krwawa hrabina Báthory. Mroczna powieść historyczna - ebook
Kim była bohaterka powieści? Istotą mityczną, czy postacią historyczną. Na jej temat takie można znaleźć informacje: Elżbieta Batory, węg. Báthory Erzsébet (1560-1614) – arystokratka węgierska zwana Krwawą Hrabiną z Čachtic – od nazwy zamieszkiwanego przez nią zamku w Čachticach, którego nie należy mylić z pobliską twierdzą w Trenczynie na Słowacji (węg. Csejte); siostrzenica króla polskiego Stefana Batorego. Nazywana jest najsłynniejszą seryjną morderczynią w historii. Nazywana czasami „wampirem z Siedmiogrodu”. W 1573 odbyły się zaręczyny Elżbiety z Franciszkiem Nádasdym, za którego wyszła w wieku piętnastu lat. Istnieją zapisy, że miała ona wtedy już za sobą ciążę będącą skutkiem związku z miejscowym chłopem – dziecko (córkę) miano oddać wiejskiej rodzinie. Jednakże zapisy te raczej zostały wymyślone w późniejszym okresie przez hrabiego Turzona – bo Elżbieta w ciążę musiałaby zajść w wieku 12 lat lub wcześniej. 8 maja 1575 we Vranovie nad Toplą odbyła się pełna przepychu ceremonia ślubna Elżbiety z dwudziestosześcioletnim Nádasdym. Małżeństwo zamieszkało na Węgrzech w zamku Sárvár, rodzinnej posiadłości rodziny Franciszka, który jako żołnierz większość czasu spędzał na walkach z Turkami. Samodzielnie zarządzając majątkiem, Elżbieta zasłynęła okrucieństwem wobec sług, a także utrzymywaniem kontaktów z licznymi kochankami obojga płci. Pierwsze dziecko z Nádasdym – córka Anna – urodziło się dopiero w 1585. W ciągu następnych dziewięciu lat na świat przyszła jeszcze trójka dzieci: Urszula, Katarzyna oraz jedyny syn, Paweł. Elżbieta często odwiedzała ciotkę, Klarę Batory, kobietę o skłonnościach homoseksualnych, organizującą regularnie wyuzdane orgie. Możliwe, że właśnie w takich okolicznościach poznała Dorotheę Szantes, która podsyciła sadyzm Elżbiety. Rankiem 4 stycznia 1604 zmarł nagle mąż Elżbiety, Franciszek, prawdopodobnie z powodu otrucia. Gdy żył, z ochotą pomagał żonie w torturowaniu sług, zwłaszcza przyłapanych na kradzieży albo niewykonaniu polecenia lub tylko o to podejrzewanych; jego śmierć okazała się początkiem wielkich okrucieństw Elżbiety Batory.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-636-0 |
Rozmiar pliku: | 696 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TAJEMNICZY ZAMEK
O rycerzu! Jakaż siła,
twoje kroki zapędziła,
w te bezludne strony?
Grom uderza, wiatr dmie w oczy,
potok z szumem fale toczy,
w ów kraj spustoszony.
Michály Vörösmarty
poeta węgierski († 1855 r.)
Był rok 1608. Silna wichura pieniła mętne wody rzeki Wagu, siekł drobny deszcz i zapadał już mrok, kiedy młody szlachcic polski Stanisław Górka z dala dojrzał wyrastające przed nim jakieś potężne kontury.
Kontury, wznoszącego się na wzgórzu zamku.
– Hej! – rzekł – do jadącego nieco z tyłu pacholika. – Chwałaż Bogu! Widać ludzką siedzibę! Przemokłem do kości i myślałem, że w lesie śród tej ulewy przyjdzie nam nocować!
– Piękne zamczysko! – przywtórzył pacholik, radośnie spozierając na wysokie baszty wznoszące się na wzgórzu i okolone szeregiem zabudowań. – Piękne zamczysko! Nie odmówią nam tu chyba gościny i noclegu!
Górka, ucieszony, spiął konia ostrogami i pospieszył w kierunku zamku. Zaiste, był to traf nader szczęśliwy. Bo, nie znając dobrze Węgier i zbłądziwszy śród drogi, mógł być przygotowany na przeróżne przygody i niebezpieczeństwa śród nocy.
Węgry, podzielone wówczas pomiędzy Turcję a Austrię, skłócone, w stanie nieustannej wojny i ciągłych zamieszek, mało, zwłaszcza dla podróżnego, przedstawiały bezpieczeństwa, a każdy napotkany po drodze zajazd, mógł być nie tyle schronieniem ile pułapką i zbójecką jaskinią. Wszędzie krążyły uzbrojone bandy, złożone z Serbów, Kroatów, Słowaków, ba nawet Tatarów, czyhające na łup i dla niewielkiego nawet łupu gotowe pozbawić podróżnego życia.
Toteż Górka rad pędził teraz w stronę magnackiej rezydencji. Nie orientował się, do kogo należeć może zamek, ale znając dobrze gościnność węgierskiej arystokracji, tuszył, że spotka się z serdecznym przyjęciem.
Istotnie, niezadługo wraz z pacholikiem znaleźli się podle zamku. Był on w rzeczy samej potężny jak większość wybudowanych na Węgrzech zamków, mających za cel obronę przed ciągłymi napadami i otoczony szeroką fosą. Na szczęście jednak znajdował się tam zwodzony most i był opuszczony obecnie.
– Wjeżdżajmy! – zawołał Górka i kopyta jego bachmata wesoło zadzwoniły po deskach. – Ale, cóż to? – raptem wykrzyknął.
Z dala dobiegł go jakiś jęk.
– Co to? – powtórzył.
Koło bramy znajdującej się na drugim końcu mostu, wsparty o nią stał jakiś człowiek i szlochał głośno. Raz po raz podnosił swą pięść i uderzał w bramę, jakby pragnął dostać się do wewnątrz, a tam go nie wpuszczano.
– Nie chcą wam otworzyć? – zapytał Górka i wpił się zdziwionym wzrokiem w nieznajomego.
Jego wygląd istotnie przedstawiał się niezwykle. Był to wysoki, barczysty, starszy już mężczyzna, obrośnięty, bez czapki, o potarganych wichurą włosach i zmierzwionej brodzie. Opończę miał poszarpana i zabłoconą, rzekłbyś, odbył daleką. drogę, a oczy nabiegłe krwią nieprzytomnie patrzyły dokoła. Obojętnym wzrokiem obrzucił Górkę i jego pacholika, po czym znów z mocą wyrżnął pięścią w okute żelazem drzwi i wycharczał:
– Zbrodniarze... Zbrodniarze…
Może począłby się go rozpytywać Górka i dowiedział z ust nieznajomego, co znaczyła ta cała scena, gdyby wtem w murze nie rozwarło się jakieś okienko i nie ukazała się w nim głowa. Ściągnęły ją tam, zapewne, nie tyle uderzenia w bramę starego mężczyzny, który dobijał się do zamku bezskutecznie od dłuższego czasu, ile stuk kopyt końskich nowych przybyszów po zwodzonym moście.
– Állj, ki vagy? Kto idzie? – zabrzmiało po madziarsku zapytanie.
– Vendég! Gość! Podróżny! – odparł w tym samym języku Górka, gdyż władał nieźle tą mową.
Jednocześnie drgnął. Coraz dziwniejsza, poczynała się stawać przygoda. Twarz, jaka ukazała się w okienku, była tak potwornie szpetna i wykrzywiał ją taki wyraz złośliwości, że przestraszyć się jej można było nie tylko w nocy. Spłaszczony nos, olbrzymie uszy i ogromne usta niepokryte zarostem, nadawały jej coś zwierzęcego, a w świdrujących małych oczkach przebijała się drapieżność.
Nieufnym wzrokiem mierzył Górkę.
– Goście? – powtórzył, przenosząc oczy z Górki na nieznajomego. – Razem przybywacie?
Górka potrząsnął głową.
– Jestem wojewodzic Stanisław Górka! – dumnie rzekł. – Wraz z moim pacholikiem zmyliliśmy drogę i długo błąkaliśmy się śród lasów. Przybywamy was prosić o gościnę. A tego człowieka – wskazał na nieznajomego – jako żywo nie znam i rad byłbym posłyszeć, czemu tak rozpacza.
Twarz tego, który wyglądał przez okno, jakby się rozpogodziła. Znikł z niej cień niepokoju. Dostrzegł zapewne w mroku i pięknego wierzchowca, i bogaty, choć zmoczony ubiór Górki. Poznał, że z przedstawicielem znakomitego rodu ma do czynienia, bo na szpetnej twarzy pojawił się obleśny uśmiech i głosem skrzeczącym, ale któremu starał się nadać możliwie uprzejme brzmienie, wypowiedział:
– Zaraz rozkażę rozewrzeć bramę! Radzi jesteśmy waszej miłości...
– A czyjże ten zamek? – zapytał Górka.
– Jaśnie wielmożnej hrabiny Nádasdy! Zowie się Csejthe!
– Aha! – bąknął zadowolony, bo o hrabinie nieraz miał sposobność słyszeć na Węgrzech. – Tedy zameldujcie mnie waszej pani! Ale – dodał, przypomniawszy sobie nagle tajemniczego mężczyznę, który stał teraz podle jego konia i niby z nadzieją wpatrywał się w Górkę. – Czemuż nie chcecie go wpuścić? Wszak znużony, zmoczony i stary. Widać z odzienia, że przebył daleką drogę... Nie godzi się w taką noc – wichura zawyła z nową siłą – człowieka ostawiać na dworze!
– To człek pozbawiony rozumu! – zabrzmiała odpowiedź. – Sam nie wie, co gada...
– Ja, pozbawiony rozumu? – wrzasnął w tejże chwili mężczyzna. – Jak śmiesz, ty...
Dalsze słowa zagłuszył zgrzyt rozwieranej bramy. Górka wjechał na obszerny dziedziniec. Przy nim, trzymając go za strzemię, prześlizgnął się stary. Na dziedzińcu kręciło się sporo hajduków, ubranych dostatnio, lecz dziwnie ponurych, o minach niewzbudzających zaufania. Przy bramie zaś stał ten, który z nimi rozmawiał przez okienko. Gdy Górka mu się przyjrzał, mógł stwierdzić, iż cała jego postać była równie odrażająca, jak głowa. Był to garbus, ale niezwykle rozrośnięty w ramionach, o długich niczym u goryla rękach, zapewne obdarzony dużą fizyczną siłą. Musiał zajmować wyższe w domu stanowisko, gdyż hajducy spozierali nań z bojaźnią połączoną z respektem.
– Zaraz doniosę jaśnie hrabinie o odwiedzinach waszej miłości! – Skłonił się nisko i uczynił kilka kroków w stronę jasno oświetlonego ganku, jakby Górce wskazując drogę.
Z tej chwili skorzystał nieznajomy. Przyciśnięty wciąż blisko do konia Górki, wyszeptał:
– Jam nie jest szalony! Łże, potworny karzeł! Strzeż się szlachcicu! Tu zbójecka jaskinia!
– Coście rzekli? – powtórzył Górka, dobrze nie rozumiejąc.
– Zbójecka jaskinia! Więżą ją... Ilonę... Pragnę Ilonę wybłagać, wyprosić...
– Kogo więżą ?
– Ilonę... Pamiętajcie rycerzu... Pamiętajcie rycerzu, jeślibym zginął! Nic ponadto wam rzec nie mogę, bo to przeklęte monstrum znowu tu spieszy...
W rzeczy samej garbus nie dotarł do ganku, a jakby przypomniawszy sobie o czymś, zatrzymał się w pół drogi. Przypomniał sobie o owym dziwnym mężczyźnie i jemu teraz dawał znaki, żeby się zbliżył.
– Ej, dziadu! – krzyczał. – Nie nudź szlachetnego pana! Idź za Sándorem – tu wskazał na jednego z hajduków – do czeladnej izby! Później załatwimy nasze sprawy!
Nieznajomy puścił strzemię Górki i rzuciwszy mu ostatnie spojrzenie, jakby błagając o litość i pomoc, począł się oddalać. Lecz zdawało się, że z dala biegnie jeszcze szept.
– Strzeżcie się... Strzeżcie, rycerzu...
W innym wypadku cała ta scena i przepojone niepokojem słowa zrobiłyby na Górce inne wrażenie i nie tak łatwo opuściłby nieznajomego. A potworny garbus i hajducy o ponurym wyglądzie przejęliby go obawą. Ale posłyszawszy, że zamek zwie się Csejthe i należy do hrabiny Nádasdy, na wszystko spozierał innymi oczami. Choć bliższych szczegółów o hrabinie nie znał, to, co posłyszał w różnych węgierskich dworach, całkowicie wystarczało, aby wzbudzić do niej całkowite zaufanie i respekt. Elżbieta, hrabina Nádasdy, urodzona księżniczka Batorówna, miała być kobietą niezwykle urodziwą i rozporządzającą olbrzymimi bogactwami. Owdowiawszy, powtórnie nie wychodziła za mąż, ale pono przeróżne miewała kaprysy. Czasem mówiono o niej, że jest to druga Kleopatra i że niejeden piękny kawaler poszczycił się jej względami. W każdym razie była to wielka dama z potężnego rodu Batorych i każdy poczytywałby sobie za honor znaleźć się na jej dworze, bo na ogół żyła odosobniona, nie przyjmując nikogo.
Toteż, w związku z jej nazwiskiem, niezwykłe otoczenie nabierało innego charakteru i wojewodzic cieszył się już z góry, że przed obliczem pięknej pani się znajdzie. Co zaś tyczyło się przygody z nieznajomym starcem, to poczynał wierzyć, iż w rzeczy samej szalonego napotkał i mimo uszu puścił posłyszane ostrzeżenie. Tym bardziej że garbus, widocznie rad, że odciągnął szaleńca od nowego przybysza, zbliżywszy się, tłumaczył:
– Pozbawiony rozumu! Zmarła mu córka czy wychowanka! Z rozpaczy pomieszało mu się w głowie! Nie chce uwierzyć w jej śmierć i wszędy jej szuka! Szuka i oskarża, że mu ją porwano.
Wyjaśnienie to całkowicie zadowoliło Górkę. Zeskoczył z konia i rzuciwszy cugle pacholikowi, podążył równocześnie z garbusem. Rychło znaleźli się w olbrzymim przedsionku o ścianach zawieszonych zbrojami, najprzeróżniejszą bronią i rogami jeleni, a z tego przedsionku w jasno oświetlonej, bogato przybranej komnacie. Miała ona nieco charakter wschodni i tonęła śród kosztownych makat i smyrneńskich dywanów. Nie dziwota. Choć Węgry wciąż walczyły z Portą Otomańską, zdążyły jednak przejąć w niektórych wypadkach turecki przepych i tureckie upodobania.
Pośrodku komnaty, jakby oczekując na ich przybycie, stała niewiasta, którą, zaiste, piękną nazwać było można. Słusznego wzrostu, w prawdziwie madziarskim typie, śniadej cerze, kruczych włosach i wielkich ognistych oczach. Na oko lat mieć mogła najwyżej trzydzieści i gdyby nie duma rozlana na jej obliczu w połączeniu z jakimś niesamowitym wyrazem w źrenicach, mogła pociągnąć każdego. Była odziana tak, jakby tylko co powróciła z konnej przejażdżki: w karmazynową, ściśniętą złotym pasem szubkę, oblamowaną kosztownym futrem, tureckie szerokie szarawary, jakich wówczas do podobnych przejażdżek używały węgierskie panie, i wysokie, męskie, safianowe buty.
W dłoni, na której połyskiwało kilka kosztownych pierścieni, dzierżyła bat, którym od niechcenia raz po raz niecierpliwie uderzała po cholewce.
– Piękna, bo piękna – pomyślał Górka. – Dla takiej warto i poświęcić życie!
Zapomniał natychmiast o dziwacznym garbusie i ponurych hajdukach, kręcących się po podwórzu zamku.
Na widok Górki oblicze urodziwej damy rozjaśnił uprzejmy uśmiech, a słowa które wybiegły zza krwawych warg, były jeszcze słodsze.
– Witajcie, kawalerze! – rzekła. – Mówił mi Fitzke – wskazała na garbusa – żeście zbłądzili w podróży i szukacie w moim domu gościny. Rada was widzę. Cały dom stoi dla was otworem!
Skłonił się nisko.
– Wielki to honor dla mnie – odparł – znaleźć się w tak znakomitym domu! Sława wasza mościa hrabino, a raczej mościa księżno, bo pochodzicie ze sławnego domu Batorych, grzmi po całej Hungarii i szczęśliw jestem, że vestram celsitudinem – waszą wysokość poznaję i na własne oczy przekonać się mogę, że zaiste krasą starożytne boginie przewyższacie!