Krwawa kąpiel nad Krutynią - ebook
Krwawa kąpiel nad Krutynią - ebook
Rozalia Ginter wybiera się z bliskimi na spływ Krutynią. Nie zdąży na dobre odbić od brzegu, gdy dziób kajaka trafia w przeszkodę. Jak się okazuje, to unoszące się na rzece ciało młodej dziewczyny. Wycieczka zostaje przerwana, a śledztwo w sprawie morderstwa przejmuje mąż Rozalii – Paweł Ginter. Trop prowadzi do położonej za kołem podbiegunowym tajemniczej Osady, do której w celach zarobkowych wyemigrowało wielu mieszkańców Mazur. Czy dramatyczne wydarzenia znad jeziora Torneträsk mają związek z zabójstwem nad Krutynią? Tymczasem Rozalia prowadzi własną nieczystą grę. Na jej celownik trafia – ku swej zgryzocie – wielebny Konopniak. Prywatne porachunki, policyjne dochodzenie, a na dokładkę dręczona literacką weną para kotów: Burbur i jej synalek Pedro.
Wakacje pełne relaksu? Nie dla Ginterów!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6450-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ponadto zapewniam, że postacie występujące w powieści są fikcyjne, podobnie jak szwedzka Osada. Prawdziwe są jedynie koty: Burbur i Pedro, które w rzeczywistości dzień w dzień także piszą swoje pamiętniczki – na mojej kanapie.
AutorkaDRAMATIS PERSONAE
Rozalia Ginter – lekarka weterynarii, właścicielka przychodni Podaj Łapę
Paweł Ginter – mąż Rozalii, komendant policji
Burbur – kotka o męskim imieniu i diabelskim charakterze, znana autorka pamiętników
Pedro – synalek Burbury, idzie w ślady matki
Hanna i Helena Ginterówny – córki Rozalii i Pawła, bliźniaczki, utrapienie
Hubert Ginter – syn Rozalii i Pawła; co też mu się przytrafiło?
Jadwiga Ginter – matka Pawła, już nie żyje, ale i tak nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa
Ilona Babiś – była recepcjonistka w przychodni weterynaryjnej, wedle wszelkich danych spoczywa na dnie jeziora Tałty
Robert Osipczuk – gangster z zasadami
Rafał Osipczuk – syn Roberta, nowy recepcjonista w przychodni weterynaryjnej Podaj Łapę
Emil Kaźmierczak – lalusiowaty podkomisarz z Mrągowa, tym razem się nie wtrąca, bo ma swoje pięćdziesiąt dwa śledztwa na barach
Jan Sobottka – właściciel hotelu Na Wodzie, znany jako Król Sielaw, szef wszystkich szefów
Wujek Stasiu – żul spod sklepu i baru U Ani, spotykamy go na gościnnych występach
Potomek-Chojarska – bezczelna prawniczka na obcasach, nikt nie wie, jak ta cholera ma na imię
Wielebny Konopniak – proboszcz parafii w Mikołajkach, który będzie musiał oddać, co nie jego
Nikola Wójcik – młoda dziewczyna, zaliczyła krwawą kąpiel w Krutyni
Mateusz Orzeł – chłopak Nikoli, przepadł bez wieści
Filip Orzeł – ojciec Mateusza, nieszczęsny karczmarz
Vanessa Wójcik – starsza siostra Nikoli, nieszczęsna kelnerka
Olof Molin – Szwed, marzy o tym, by się upić w Krakowie
Dobromir Żukowski – biznesmen, z wyglądu przypomina Beatlesa, nie wiadomo tylko którego
Ewa Jamioł – wścibska sąsiadka Ginterów
Komendant posterunku w Pieckach – przebywa właśnie na wczasach w Chorwacji i proszę mu nie przeszkadzać!
Lidzia – sekretarka komendanta w Pieckach – też jedzie do Chorwacji, tylko na inny turnus
Kucharz w stosownej czapce – zamiast ryby o mało nie ugotował kota
Hans Eriksson – właściciel szwedzkiego lasu współpracujący z przemysłem meblarskim
Boguś – dziennikarz polskiego pochodzenia pracujący w szwedzkiej gazecie, zafrasowany poziomem zalesienia
Tomek – drwal, zostaje zmuszony do podniesienia głosu
Witek – zaskakująco żwawy jak na wiejskiego dziada; trudni się przewożeniem kajaków na przenosce przy młynie – za drobną opłatą oczywiście
Olek Szpon – żurnalistyczna hiena pracująca dla brukowca „Bez Ściemy”
Posterunkowy, jak mu tam – powinien pomagać w prowadzeniu śledztwa, ale chce mu się spać
Małgonia i Staszek – wczasowicze ekscytujący się doniesieniami prasowymi nad ogniskiem, które się nie chce rozpalić
Kobieta z kurwikami w oczach i jej mąż-niewydarzony kajakarz – także zapoznają się z feralnym artykułem
Piotrek i koledzy – nastoletni uczestnicy spływu, koneserzy wina mszalnego
Stary pierdziel i jego druga żona – istna pochwała instytucji małżeństwa
Wójcik i Wójcikowa – mówią niewiele, ale przecież im smutno
Krystian – wysoki i chudy jak zeschnięta tyczka słonecznika notariusz, nie lubi się odzywać (kolejny!)
Lena – waleczna gosposia
Antoni Sobottka – bratanek Jana, obrał nieco odmienną niż wujaszek drogę zawodową
Lekarz – o gładkich dłoniach i z interesującą propozycją dla Ginterów
Konfident z wypożyczalni kajaków w Krutyni – niech no tylko wpadnie w pazury Burbur
Asia i Krzysiu – harleyowcy z Poznania, znaleźli się we właściwym miejscu o odpowiednim czasie
Waldemar K. i jamnik Parówa – znajdują zwłoki, choć woleliby nie
Dwóch funkcjonariuszy policji wodnej – jeden ma słaby żołądek, a drugi głowę
Grupa wściekłych szwedzkich ekologów – robią awanturęCZĘŚĆ 1
W której rodzina Ginterów jedzie na wakacje, a Rozalia z miejsca wpada na trupa. Weterynarka dostaje interesujący prezent. Pedro zabiera głos. Po raz pierwszy przenosimy się do Osady. Poznajemy sobowtóra Beatlesa (tylko trudno jednoznacznie stwierdzić którego).
Teraz, Krutyń
Bystry nurt Krutyni zabarwił się na karminowo. Gęsta plama rozlewała się coraz szerszymi zakolami i odnogami. Im była dalej od swojego źródła, tym bardziej rozrzedzała się i bladła. Trafiała na przeszkody z porastającej dno i przebijającej się przez taflę wody osoki aloesowatej. W radośnie zielone źdźbła rośliny wplątywały się długie pasma ciemnych falujących włosów, otaczających ruchomą aureolą bladą twarz. Twarz należała do dziewczyny, jeszcze przed chwilą pięknej i młodej. Teraz już pozbawionej życia i nadziei. Że kobieta jest martwa, rozumiało się po jednym spojrzeniu w jej nieruchome, zmatowiałe, błękitne oczy, wpatrujące się ślepo w mazurskie niebo o niemal identycznym jak one kolorze. Dotąd nikt jednak nie stwierdził zgonu, ponieważ ciało dziewczyny nie zostało jeszcze odkryte.
Co już za moment miało się zmienić.
Dzień był pogodny, słońce na dobre rozgościło się na firmamencie. Na razie dawało tylko na zapowiedzi tego, co szykowało na następne godziny dla spragnionych kontaktu z naturą turystów i umęczonych sezonem wakacyjnym lokalsów. Choć nastał dopiero poranek, Rozalia Ginter już zdążyła się spocić w swojej niby to przeznaczonej do sportowych wyczynów koszulce i szortach odsłaniających jej zgrabne, opalone, pokąsane przez komary i podrapane przez kota nogi, na co dzień uzbrojone w szpilki, a tym razem w przezroczyste gumowe buty do pływania.
Rozalia zachodziła w głowę, jak do tego doszło, że znalazła się właśnie tu. Czyli w istnym piekle na tej spragnionej deszczu ziemi! W zasadzie sama była sobie winna tego, że sprawy potoczyły się z nurtem najpopularniejszej wśród kajakarzy rzeki w Polsce, ale w tej chwili zdecydowanie łatwiej było jej szukać kozła ofiarnego wśród innych. Doskonale nadawał się na takowego jej mąż, Paweł Ginter.
To prawda, że to ona wymyśliła (i miała ku temu ukryte, bynajmniej nie sportowe powody!), by całą rodziną udać się na spływ Krutynią. To także ona przekonała (no dobrze, przekupiła) do tej idei córki, choć bliźniaczki pewnie wolałyby już nawet przesiedzieć te dwa tygodnie w cuchnącej pleśnią piwnicy. Wszystko to było zgodne ze stanem faktycznym, jednak nigdzie nikt przecież nie mówił o spaniu w namiocie!
Czterdziestoletnia z okładem Rozalia Ginter doprawdy była przekonana, że już nigdy w życiu nie będzie zmuszona nocować pod jakąś płachtą brezentu, odgniatając kości na karimacie, marznąc w śpiworze i tłocząc się na powierzchni sześciu metrów kwadratowych z mężem i dwiema nastolatkami. Oraz kotami.
Także sztuk dwie!
Nie miała jednak innego wyjścia. Decyzja o wyjeździe zapadła, a potem się zaraz okazało, że wszelkie sensowne miejsca noclegowe są już dawno zajęte. Nad Krutyń każdego lata zjeżdżały hordy! A już zwłaszcza w ostatnim czasie rzeka stała się niezwykle popularna i każdy najwyraźniej przyjmował sobie za punkt honoru choć raz w życiu spłynąć po niej kajakiem. Do tego to nie było tak, że okolica mogła się poszczycić szeregiem wielogwiazdkowych hoteli nastawionych na wymagającą klientkę, za jaką Ginterowa się uważała. Nic z tych rzeczy! Liczyć można było raczej na kwatery prywatne i stanice wodne z podejrzanej proweniencji domkami kempingowymi z papendekla i – na nieszczęście Rozalii – polami namiotowymi.
– Będzie fajnie, zobaczysz! – zapewniał ją Paweł, najwyraźniej wierząc w ten stek bzdur.
Rozalia dała się przekonać, za co pewnie odpowiedzialne były też jej wyrzuty sumienia. Miała wszak swoje za uszami. Paweł również. Jednak była przekonana, że gdyby mąż poznał jej tajemnicę, cały ich mały rodzinny wszechświat obróciłby się wniwecz. A do tego Rozalia Ginter nie zamierzała dopuścić. Obojętnie, jak wysoką cenę przyszłoby jej zapłacić. Zatem spanie pod namiotem nie wydawało się aż tak wielkim poświęceniem z jej strony. Tak sobie myślała, gdy jeszcze w Mikołajkach pakowała bagaże do swojego SUV-a. Teraz, po tygodniu spędzonym na przemian na wodzie i na twardej mazurskiej ziemi, była zgoła odmiennego zdania.
– Daj mi tego cholernego kota! – zwróciła się do Hani, która już umościła się na tylnym siedzeniu kajaka.
Teoria korzystania z tego wodnego sprzętu, jaką pierwszego dnia spływu wyłożył im równie umięśniony, co znudzony instruktor, głosiła, że delikwent o większej masie ciała powinien w dwuosobowym kajaku zasiąść z tyłu, lżejszy zaś z przodu. Tylko wtedy można było liczyć na to, że pojazd będzie skręcał tam, dokąd się go pokieruje. Istniała też szansa, że obędzie się bez wywrotki. Fakt był taki, że filigranową Rozalię córki już dawno przerosły i z pewnością każda z nich ważyła więcej niż matka. Początkowo Hania, która została przydzielona do tandemu z Rozalią, strzeliła focha i za nic nie chciała przyjąć do wiadomości praw fizyki. Wreszcie jednak pozwoliła się przekonać (tak, znów przekupić) do tego jedynie słusznego rozwiązania. Głównie dlatego, jak przypuszczała Ginterowa, że niewidziana za plecami matki mogła markować wiosłowanie.
No i z tandemu zrobił się też trójkąt, bo przecież mieli na pokładzie jeszcze koty!
– Bez nich nie jedziemy! – obwieściły zgodnie, jak nie one, dziewczynki, gdy usłyszały o propozycji rodzinnego wypadu. – U tej starej ropuchy nie pozwolimy ich zostawić! Ona gotowa przerobić Pedra i Burburkę na obiad! – upierały się.
Rozalia dałaby sobie blond włosy przefarbować na zielono, że nie chodziło tu o żadną miłość do zwierząt, tylko o sprytny plan, który miał na celu rezygnację ze wspólnego urlopu na łonie natury. Choć jeśli chodzi o opinię na temat ich sąsiadki Ewy Jamioł, która nad wyraz ochoczo zgodziła się zaopiekować kotami, pewnie sądząc, że dzięki temu będzie miała możliwość pomyszkować w okazałej willi Ginterów przy ulicy Kajki, pani weterynarz ją podzielała. W każdym razie, chciał nie chciał, zapakowała do terenówki też syczącą wściekle Burburę i popatrującego na nią z dezaprobatą Pedra.
A teraz musiała się użerać z przeklętą kotką, która tylko cudem dała się zakuć w dyby w postaci szelek z przypiętą doń smyczą i ulokować w kajaku pod nogami właścicielki. Rozalia wolała mieć zwierzę na oku. Burbura gotowa była wydrapać w kajaku dziurę, wymordować wszystkie mijane kaczki i na dokładkę doprowadzić do katastrofy wodnej, przy której afera z Titanikiem mogła się schować.
Kotka, o dziwo, po jakimś czasie się uspokoiła. Zaszyła w głębi kajakowego dziobu i w zasadzie rzadko kiedy decydowała się wychynąć na powierzchnię. Być może była w szoku po tym, gdy do całego osprzętu Rozalia dołożyła jej kapok. Głębokie bruzdy na łydkach Ginterowej były właśnie efektem wciskania kotki w pomarańczowe, fluorescencyjne wdzianko. Weterynarka wolała jednak nie sprawdzać, czy Burbura na pewno potrafi pływać.
Co innego Pedro. Synalek Burbury, młody, wścibski i nieposkromiony, był żywotnie zainteresowany wszystkim. Z nim jednak musieli sobie radzić Paweł i Helenka, którzy zajmowali drugi wynajęty przez Ginterów kajak. Kocurek pozwoliłby bez protestów, gdyby tylko przyszło im to do głowy, ubrać się nie tylko w kapok, ale i strój Świętego Mikołaja. Pod względem braku spolegliwości zdecydowanie nie wdał się w matkę.
Teraz mąż i druga córka znajdowali się jeszcze w tyle. Rozalia i Hania już zdążyły przetransportować swój kajak lądem przy młynie wodnym w Zielonym Lasku, przy którym mieściła się niewielka elektrownia. Poszło im sprawnie, bo Ginterowa po prostu zapłaciła starszemu panu, który czekał przy brzegu z wózkiem na kółkach, na który załadował sprzęt i go przyciągnął na miejsce. One mogły spokojnie przejść obok śluzy. Facetowi wprawdzie towarzyszył kudłaty, rozczochrany pies, który z miejsca wyczuł obecność gatunkowo wrogiej osobniczki i próbował wdać się z nią w pyskówkę, jednak jedno machnięcie (i to tylko w powietrzu) Burburowego pazura zdusiło kłótnię w zarodku.
– Tata pewnie żałuje tej dychy i sam dźwiga – zawyrokowała Hania. – Zejdzie im jeszcze.
Rozalia westchnęła. Usiadła na swoim miejscu, sprawdziła, czy kot oraz zapakowany w plastikowy worek na śmieci plecak są odpowiednio ulokowani, i odepchnęła się wiosłem od dna.
– Przyłóż się – pouczyła córkę, bo ta znowu się obijała. – Nie jestem twoją taksówkarką.
Z mozołem odbiły się od brzegu, tylko trochę telepiąc kajakiem na boki. Choć z Krutyni wypłynęli dopiero przed godziną, Rozalia już miała dosyć. Była wysportowana. Codziennie rano biegała wzdłuż Jeziora Mikołajskiego. Jednak tydzień walki z pagajami zdecydowanie nadwyrężył mięśnie jej ramion i kręgosłup zmuszony do sztywnego tkwienia w kajaku. Czuła się jak jakiś Pudzian. Bicepsy paliły żywym ogniem i wbrew obietnicom Pawła z każdym dniem nie było lepiej, tylko bardziej koszmarnie. No i namiot dokładał swoją porcję tortur.
Rozalia zerknęła w stronę wznoszącego się ponad poziomem wody dziewiętnastowiecznego, ceglanego, pokrytego murem pruskim budynku młyna. Wedle przewodnika należało mu się bliżej przyjrzeć i pokontemplować piękno solidnej, zabytkowej już budowli. Pani weterynarz nie marzyła jednak o niczym bardziej, niż wreszcie dobić do Ukty i móc zjeść obiad. A przed nimi było jeszcze sporo drogi. Specjalnie wypłynęli bladym świtem, bo już około dziewiątej rano robił się na szlaku istny kociokwik. Chcieli więc zdążyć przed tłumem.
– Równo! – warknęła na córkę, która wtykała wiosło do wody bez ładu i składu. Jeszcze gotowa je obie wpakować do rzeki. – Prawa! Lewa! Prawa! – wydawała komendy.
Oddaliły się wreszcie od młyna i znalazły na zakręcie prowadzącym w nurt ciągnący się pośród gęstego i ciemnego lasu. Rzadko kiedy słońcu udawało się tu przebić przez rozłożyste korony drzew. Rozalia odwróciła się przez ramię, żeby skontrolować ruchy córki, która znowu przestała wiosłować. Hania oparła wiosło o kajak i wpatrywała się intensywnie w jakiś punkt ponad ramieniem Rozalii.
– Zamknij usta, bo ci komary nalecą do buzi! – pouczyła ją matka. – I weź się wreszcie do robo... – Nie dokończyła zdania.
W tym momencie kajakiem szarpnęło i obróciło go o dziewięćdziesiąt stopni. Musiały w coś przydzwonić. Pewnie znowu w jakiś powalony na wodę pień.
– Co jest, do cho... – Rozalia ponownie urwała w pół zdania.
Siedziała już przodem do kierunku spływu i sama wgapiała się z oniemieniem w to samo co córka. W pierwszej chwili nie rozumiała, na co właściwie patrzy. Mózg jednak szybko podpowiedział jej jedyne możliwe wyjaśnienie tego abstrakcyjnego, zdawać by się mogło, obrazu. Tuż obok nich, obijając się o burtę kajaka, na wodzie kołysało się ciało martwej dziewczyny, z rozrzuconymi na boki rękami i spływającymi kaskadami, długimi jak u nimfy wodnej włosami.
Wcześniej
Drogi pamiętniczku,
nie mogłam się pozbierać po tym barbarzyństwie, jakiemu tej wiosny mnie poddali Rozalia i Paweł Ginterowie. Otóż unicestwili moją kolejną tajemną skrytkę – sanktuarium literackie, w którym oddawałam się działalności epistolarnej. Mieściło się ono w kuchennej szafce, do której nikt normalny (oprócz mnie) nie zaglądał, ponieważ poutykano tam sterty plastikowych siatek, które w zamyśle domowników miały się kiedyś przydać, ale jakoś koniec końców były tylko psu na budę. Każde otwarcie szafki groziło więc lawiną woreczków, nikt zatem nie ryzykował wywołania katastrofy.
I co to komu szkodziło, że sobie na owych drzwiczkach zapisywałam swoje złote myśli? Mogłaby Rozalia Ginter się z nimi zapoznać, może poszerzyłaby swoje wąskie horyzonty intelektualne. Ale nie. Ta najpierw uderzyła w lament, a potem dawaj, wymieniać meble.
Analfabetka.
Przyznaję, że ta akcja zburzyła mój spokój psychiczny na długo. Dochodzić do siebie zaczęłam gdzieś około czerwca. A gdy już, już zaczęłam się zastanawiać nad wyborem nowej, nadającej się do moich zapisków, nawierzchni, ta lunatyczka na obcasach oznajmiła, że jedziemy na wakacje. Ona, mój ukochany, a jej mąż Pawełek, dwa irytujące patyczaki, ich córki, które wyglądały identycznie i nawet miały takie same (w mojej percepcji) imiona. Oraz ja i mój synalek Pedro.
I żebyśmy jeszcze udawali się na turnus all inclusive do hotelu osiemnastogwiazdkowego na jakich Malediwach czy innych Hawajach, przy piaszczystej plaży, na której mogłabym sobie dziabnąć pazurem prosto z oceanu homara na brunch, to jakoś bym zniosła udrękę podróży. O naiwności! Ta obłąkana psychopatka planowała nas wywieźć na spływ kajakowy Krutynią! Spływ kajakowy Krutynią – każdy człon tego wyrażenia jest dla mnie obraźliwy!
No bo spływ? Czy ja komu wyglądam na zafajdanego śledzia, żebym się miała bawić w pływanie?
Kajakowy? Może jeszcze drewnianą tratwą? Jak już mnie wyprawiać na szeroki przestwór oceanu, to tylko jachtem ze służbą i prywatnym lądowiskiem dla helikopterów!
No i ta Krutynia... Ja was proszę! Rzeczona rzeka, jak się dowiedziałam, jest na Mazurach. A gdzie ja mieszkam na co dzień, jak nie w krainie tysiąca jezior? I to jeszcze w Mikołajkach – stolicy całego tego polodowcowego cyrku, a nie w jakiejś pipidówie, która nawet nie ma dostępu do porządnego jeziora, tylko do obsmarkanej rzeczki!
Nic się tu nie zgadzało! Obraziłam się więc na Rozalię i w geście protestu za każdym razem, gdy próbowała mnie pogłaskać, wbijałam jej pazur w wierzch dłoni. Kiedy się zabrała do mnie sposobem i obcięła mi manikiur (nie pytajcie...), to ją urąbałam zębiskami! Żadne jednak moje działania bojowe, jak się miało okazać, nie uchroniły mnie przed spływem kajakowym, do psiuja, Krutynią! No ŻODNE!
Tuż przed naszym wyjazdem Rozalia – co zauważyłam, śledząc każdy jej krok tak w domu, jak i w prowadzonej przez nią i położonej ściana w ścianę z moją willą przychodni weterynaryjnej Podaj Łapę – zaczęła się dziwnie zachowywać. Zamykała się przede mną w łazience i zabierała ze sobą smartfon! Próbowałam skakać na klamkę, ale ten idiota architekt zaprojektował ją zbyt wysoko, mierząc od poziomu podłogi, niewiele więc wskórałam. Wkładanie łapy w te okrągłe otworki u dołu skrzydła drzwiowego też na niewiele się zdało. Podsłuchać nic nie mogłam, bo Ginterowa puszczała głośno wodę w kranie i prokurowała zagłuszenia.
Tego dnia jednak mi się poszczęściło. Wystarczyła chwila nieuwagi pani weterynarz i już ją miałam w szachu! Wychodziła właśnie z przychodni, w której przecież i ja harowałam jako ten wół na recepcji, waląc po łapach każdego, kto je kładł na mój kontuar, i rzucając się z (przyciętymi, bo przyciętymi, ale jednak) pazurami na tych, których gęby mi nie przypadły do gustu (najczęściej była to ta wścibska baba, Ewa Jamioł).
– Do jutra! – rzucił za Rozalią Rafał Osipczuk, syn naszego starego znajomka, Roberta.
Chłopaczyna pracował u nas od niedawna i został zatrudniony dzięki koneksjom i nepotyzmowi. Znaczy tatuś władował go na pozycję recepcjonisty na tak zwanego chama, podobno po to, by śledził na miejscu poczynania Rozalii. Robert zrobił to na zlecenie niejakiego Jana Sobottki, szefa wszystkich szefów w naszym mazurskim światku przestępczym. Rozalia kiedyś mu podpadła, a on miał na nią haka. To tak w skrócie. O szczegółach przeczytajcie sobie w poprzednich częściach moich przygód. Wcale Rozalii nie żałuję! Ale temu Sobottce tobym powiedziała, gdybym go spotkała, że ani nie jest specjalnie bystry, ani nie potrafi szanować swoich finansów. Gdyby ruszył czerepem, toby zatrudnił mnie, a nie Rafała! Ja i tak byłam na miejscu, a tropieniem Rozalii zajmowałam się w zasadzie zawodowo. Zatem za odpowiednie wynagrodzenie wypłacane w puszkach krewetek w tuńczyku zdradziłabym mu co nieco.
On jednak uparł się na tego szczypiora, który irytował nie tylko Rozalię, ale i mnie. Ja tam swoje porządki na recepcji już dawno zaprowadziłam, a tu się taki nieopierzony grzdyl nagle zaczął mi wtryniać przed orkiestrę. Oburzające! Tyle mojego, że już mu nie raz i nie dwa zjechałam pazurami tak ręce, jak i facjatę.
W każdym razie Ginterowa nic nie odpowiedziała bubkowi na te uprzejme pozdrowienia i pognała do zaparkowanego przed przychodnią samochodu. Znaczy, że nie wybierała się do domu! W takim razie ja musiałam się dowiedzieć, dokąd zmierzała ta powsinoga! Zrobiłam hyc-kic, łup-siup i ani się zołza nie obejrzała, a już zasiadłam na gumowym dywaniku za jej fotelem. Rozalia wlazła na tych swoich szczudłach od projektanta za kierownicę, zdjęła je i rzuciła na tylne siedzenie, mało mnie nie trafiając w makówkę, i ruszyła z piskiem opon. Aż mną zarzuciło! Lepiej, żeby uważała, bo gotowa jej jestem zapaskudzić wnętrze tego dupowozu, który – jestem w stanie się o to założyć – został niedawno podmieniony na nowy, ale z wyglądu był identyczny z poprzednim! Rozalia nikomu się do tych motoryzacyjnych machloi nie przyznała, ale ja swój nos mam i nic się przede mną nie ukryje.
A Ginterowa chciała po prostu zatrzeć ślady wypadku, który jakiś czas temu spowodowała. No dobra, to już wam powiem. W jego wyniku trupem padła jej teściowa, niejaka Ginter Jadwiga. Nie żebym płakała za tą starą wichrzycielką, ale Rozalia zachowała się niczym prawdziwa kryminalistka. Zwiała z miejsca zdarzenia z ciałem na pace i jeszcze je zatopiła w jeziorze. Od tamtej pory miała nadzieję, że jej postępek się nie wyda (mimo że topielicę już wyłowiono), ale chyba każdy wie, czyją nadzieja jest matką. Na pewno nie moją! Ja (tak jak i Robert Osipczuk, ale to inna historia) wiem wszystko. Pech jednak chce, że dosyć często dopadają mnie ataki sklerozy i wtedy zapominam nawet, jak się nazywam. W tej jednak chwili nie mam takich problemów i mogę was zapewnić, że na chrzcie dano mi Burbur Ginter!
Tymczasem Rozalia poskręcała to w prawo, to w lewo. Dokąd mnie wywoziła, trudno mi było stwierdzić, ponieważ z mojej przypodłogowej pozycji widziałam tak zwane łajno. Wreszcie się jednak zatrzymała i zanim zdołała się wygramolić z wozu i włożyć buty, ja już siedziałam pod samochodem i czekałam na dalszy rozwój wypadków. Od razu skumałam, że jesteśmy w lesie! Boże, Boże, czyli znowu będę musiała wziąć udział w jakichś gangsterskich porachunkach. A tych, wbrew pozorom, w naszym niby to spokojnym, kuracyjnym miasteczku bywało bez liku. W tych bandyckich wybrykach przodował wspomniany Jan Sobottka – bandzior, który całe dnie spędzał w swoim luksusowym hotelu Na Wodzie, a w wolnych chwilach handlował narkotykami i nakazywał podległym mu chłoptasiom dać w mordę to temu, to tamtemu. Nigdy sam nie brudził rączek. Miał od tego ludzi (na przykład Roberta Osipczuka). A ci ludzie często okazywali się łamagami. I potem Rozalia musiała im składać połamane kończyny czy opatrywać rany postrzałowe. Nie żeby się do tego rwała z własnej woli. Musiała. Bo ta stara pierdoła ją szantażowała.
Rozejrzałam się uważnie za tym gamoniem Sobottką. Jedyne jednak, co ujrzałam, to dwie pary szpilek o czerwonych podeszwach! O mikołajskim zbirze można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że gustował w takim obuwiu. Od razu było widać, że się nie zna na modzie. Jedne pantofle ewidentnie należały do Rozalii – poznałam po nadgryzionym obcasie (tego upiększenia dokonałam sama, o czym nadmieniam z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku). Drugich zaś nie znałam, lecz zamierzałam zmienić ten stan rzeczy.
Ostrożnie wyczołgałam się spod SUV-a. Zbadałam sytuację. Zatem po pierwsze, tkwiłyśmy po przeciwnej stronie Jeziora Mikołajskiego, daleko jeszcze za hotelem Na Wodzie, w tych kniejach, które na co dzień widzę z mojej willi stojącej na drugim brzegu. Po drugie zaś, nieopodal w krzakach parkowała wielgachna czarna beemwica. Wychodziło jednak na to, że wcale nie należała do jakiegoś karka, tylko do chudej, wysokiej blondyny, właścicielki bliźniaczo podobnego do Rozaliowego obuwia.
– Wszystko gotowe? – zapytała nieznajoma i wsparła się na czymś, co dobyła z bagażnika swojej fury, a czego z początku nie potrafiłam zidentyfikować.
Ginter pokiwała na to głową.
– Jesteś pewna, że on tam będzie? – zapytała weterynarz.
– Ja, moja droga, się nie mylę – odparła jasnowłosa. – Tu masz ogłoszenie z wszystkimi szczegółami. Oficjalne! – Podała Rozalii jakiś świstek, który ta przejrzała, zmięła i schowała do kieszeni.
I coś w głosie kobiety, postawie ciała i ostrym spojrzeniu kazało mi jej wierzyć. Co nie zmieniało faktu, że nie miałam zielonego pojęcia, o czym te dwie dywagują. Jedno za to wiedziałam – ich spotkanie było z gruntu podejrzane! Gdyby nie było, mogłyby się spiknąć w lodziarni na promenadzie i tam przy ludziach, a nad pucharkiem gałek pistacjowych z bitą śmietaną wymienić uprzejmości. A te czaiły się po lasach jak jakie partyzantki. Coś więc tu cuchnęło jak psiujowi spod ogona!
– Myślisz, że się uda? – Rozalia miała wątpliwości.
– Ja to wiem! – Doprawdy zarozumiała była ta baba.
Jakoś nie zapałałam do niej miłością od pierwszego wejrzenia (inna sprawa, że ja kocham tylko Pawełka, reszta świata mogła, jak dla mnie, skisnąć). A że jestem istotą ekspresyjną i jeśli mi się co nie podoba, to daję temu wyraz, to i teraz zamierzałam zachować się zgodnie ze swoimi zasadami moralnymi.
– A to co? – Ginterowa wskazała na to coś, o co opierała się kobieta.
Wybałuszyłam swoje żółte z natury oczy, żeby lepiej widzieć. A mogłam sobie darować, bo gdy tylko się zorientowałam, co ma w ręku ta ani chybi wariatka, o mało się nie przekręciłam z przerażenia! Toż to był kij bejsbolowy! Czyżby zamierzała wlać Rozalii? W takim wypadku – chciał nie chciał – będę musiała stanąć w obronie mojej niewolnicy. Bo jak ta ją tu ubije, to kto mi poda śniadanie dnia następnego? No kto? Już zjeżyłam futerko i przyszykowałam się do skoku, ale w porę się powstrzymałam.
– Pała. Dla ciebie. Na wszelki wypadek – powiedziała nieznajoma i wręczyła Rozalii bejsbola.
– Ale co ja mam z tym...? – Ginterowa była skonsternowana.
– Bierz! – nakazała właścicielka beemy. – Jeszcze mi podziękujesz. Składana jest. Wiele miejsca nie zajmie. To się słyszymy – rzuciła.
Wsiadła do auta i tyle ją widziałyśmy. Rozalia jeszcze przez chwilę stała bez ruchu i wgapiała się w prezent. Wreszcie ją odblokowało. Zawróciła w stronę swojej karocy.
Tym razem niestety refleks mnie zawiódł. Nie zdążyłam w porę się schować.
– Burbur! – wydarła się na mój widok. – Co tu robisz?!
„Kręcę nowy odcinek Psiego patrolu”, chciałoby się rzec, ale czasem warto zmilczeć. W końcu raczyła była mi otworzyć drzwi, żebym mogła niczym poważana kocica wsiąść do samochodu i zająć miejsce pasażerki, a nie poniewierać się gdzieś po podłodze. Co się musiałam nasłuchać w drodze powrotnej do domu, to moje. Aż mi z tego wszystkiego uszy napuchły. I żeby potem nie było pretensji, że trzeba wydać stosowną sumę na operację plastyczną dla kota, bo już wstyd się z nim na mieście pokazać, gdy ma radary jak jaki były już, bo umarły, naczelny tygodnika „Nie”! Tak tylko ostrzegam, gdyż lista zabiegów upiększających, którym będę zmuszona się poddać, stale się wydłuża!
Zajechałyśmy pod willę na chwilę przed Pawełkiem. Rozalia ledwie zdążyła poskładać i schować swój bejsbol. A ja miałam nową zagadkę do rozwiązania. Musiałam się mianowicie dowiedzieć, po co jej ta pała.
Siema, koleżanki i koledzy,
to ja, Pedruszek. Zauważyłem, że mój mamoń wypisuje w kajaku jakieś dyrdymały, więc postanowiłem nie być gorszy. A ponieważ Burbur nie umie czytać, to się nawet nie zorientuje, że jej tu coś dodałem od siebie. Rozpisywał się nie będę. Chciałem tylko nadmienić, że nie jestem takim gamoniem, jak się mnie tu próbuje przedstawić.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------