- W empik go
Krwawa plama powieść historyczna z XV w. - ebook
Krwawa plama powieść historyczna z XV w. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 239 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KRWAWA PLAMA
Powieść historyczna z XV wieku.
WARSZAWA
Księgarnia E. Wende i S-ki (Ludwika Fiszera)
1915
Druk Synów St. Niemiry. Warszawa, plac Warecki 4.
Błogosławione to były czasy… Kraków używał dobrobytu, jak nigdy przedtem.
Falanga niemczyzny, co zalewała miasto od tylu wieków, powoli ustąpiła. Ostatnią placówkę hanzeatycką, która się składała z norymberskich kupców, wyrzucono z miasta. Został się lud polski i spolszczony, rządny, pracowity, wesoły–a wesoły nad miarę. Jakgdyby mu po dwoje rąk przybyło, śpiewał przy pracy od wczesnego ranka do późnej nocy.
Gdzieśkolwiek zwrócił kroki, słyszałeś muzykę. Można było powiedzieć, że cały Kraków rozśpiewany, rozmuzykowany.
Turkot i hałas dzisiejszych miast nieznany był w średnich wiekach. Nie było bruków, więc jeśli przemknął przez miasto jaki wóz, to grzązł cicho w pulchnej ziemi, albo w błocie się zanurzał i słychać było tylko pogwar ludzki, albo uderzenie rzemiosła o kowadło lub drzewo, a po zatem wesoły śpiew lub dźwięki instrumentów. Gdy szary zmrok zapada, praca ustaje i wtenczas dopiero ludzie całą duszą toną w melodyi.
Tu cytra dźwięczy, owdzie Het świszczy, tam znowu kobza, a tu skrzypce się śmieją. Gędźba cicho i smętnie gędźbi, żacy na drumli wygrywają, Żydzi na cymbałkach.
Jak rozkosznie brzmi kapela u Mikołajka na Wiślnej, pod Złotą Gruszką…
Na fletni przedziwnie śwista Marcin Kowalczyk, na cytrze przebiera Balcer, na basach pomrukuje gruby Jędrek Zawiślak, a na skrzypcach wygrywa Juras Wiewiórka.
Serca tają z radości.
W kuflach się pieni purpurowe piwo, albo złoty lipiec tyniecki. Rumiane twarze uśmiechają się błogo, kiwają się w takt głowy.
Albo na Floryańskiej u Piskorza.
Tam panny na harfach przygrywają, śpiewając.
Na Wawelu nadworny lutnista Czuryłko wygrywa wesołe pieśni na organach.
U panny Maryi Bieniasz jest mistrzem nad mistrzami na archilutni. Komponuje on przedziwnie nabożne pieśni, które lud śpiewa po kościołach, a wieczorami, gwoli uciesze, puszcza w świat wesołe śpiewki, w lot chwytane przez żaków i pospólstwo.
Biskupi, opaci brząkają na cytrze.
Z po za murów miasta, na Kleparzu, dochodzą aż do rynku krzykliwe kornety, fujary, sztorty, szałamaje, pomorty, regoły, puzany.
W takim to szczęśliwym Krakowie żyła rodzina Szarlayów.
Byli to złotnicy. Mieli swój dom i warstat na Floryańskiej ulicy.
Stary Szarlay, człek lat ośmdziesięciu, pochodził z Węgier. Przybył do Krakowa z Elżbietą Piastowną, siostrą Kazimierza Wielkiego. Był młodym, ale już biegłym w swojej sztuce, a uczył się onej u Włochów, we Florencyi.
Nadobna siostra Kazimierza, miłośniczka sztuki, garnęła do siebie wszystko, co wówczas świeciło talentami. Lubiła się otaczać przepychem, zbytkiem, a choć już wówczas bardzo leciwa, prowadziła życie wesołe i hulaszcze nawet.
O czasach owych lubił opowiadać stary Szarlay.
Syn jego, Jarosław, rajca miejski, prowadził po ojcu warstat złotniczy i otworzył wspaniały sklep, będący podziwem miasta, w którym błyszczała, jako żywy kleynot, piękna jego córka, Marya.
Sklep złotniczy Szarlayów odwiedzano tłumnie. Magnaci, szlachta, mieszczanie młodzież i damy. Jeśli nie kupić, to bodaj popatrzeć na piękną Marysią.
W głębi siedział zwykle stary Szarlay i tłumaczył kupującym znaczenie kleynotów. Mówił:
– Jak kwiaty, mają także i kleynoty swoją mową. Szafir oznacza sprawiedliwość i szlachetność duszy, wyraża zarazem piękność. Szmaragd jest symbolem miłosierdzia, nadziei i radości. Dyament ma własność łagodzenia gniewu i wzmacnia wierność. W topazie jednoczy się łagodność, rubin oznacza melancholię, karbunkuł jest dobrym środkiem od snów złowrogich, ametyst rozwesela, turkus zaś zajmuje miejsce niezapominajki. Wszystkim zakochanym, ofiarującym damom swego serca kosztowne podarunki, wiedzieć należy, iż każdy miesiąc ma swoje kleynoty, uprzywilejowane. W styczniu tedy należy ofiarować granaty, w lutym ametysty, w marcu jaspisy, w kwietniu szafiry, w maju szmaragdy, w czerwcu, agaty, w lipcu rubiny, w sierpniu sardoniki, we wrześniu chryzolity, w październiku opale, w listopadzie topazy, w grudniu turkusy.
ów złotnik znamienity, to starzec z brodą, jak śnieg białą, która mu prawie do pasa sięga. Na głowie ma czarną czapkę, rodzaj doktorskiego beretu, z pod którego białe włosy widne. Czarna, długa suknia, spięta w pasie klamrą złotą, wyobrażającą węża.
Jest on wyrocznią w swoim zawodzie i syndykiem krakowskich złotników. Zna wartość każdego kleynotu i według jego oceny, sprzedają go na rynku.
Ale nietylko w sprawach swego zawodu stary Szarlay głos zabiera. Rozumie on dobrze ludzi i czasy.
Gani zbytek i swywolę mieszczaństwa, jego rozpanoszenie się, które w możnych panach obudza zawiść. Niech każdy będzie tem, czem mu być dano. Nie należy wronie ubierać się w pawie pióra, ani kogutowi przybierać orlich znamion.
Jarosław jest echem ojca. Obaj nie mają tej żyłki kupieckiej, której jedynym celem gromadzenie majątku, choćby kosztem ludzkiej krzywdy. Sztukę swoją uprawiają dla samej sztuki, nie oglądając się na zyski – a mimo to, i może właśnie dlatego–mienie ich rośnie. Uczciwość i rzetelność ich powszechnie znane.
– Co kupione u Szarlayów, to jakby sam
Pan Bóg pieczęć przyłożył! – mówiono powszechnie.
Fałszerstwo kleynotów juź od niepamiętnych czasów rozpanoszyło się po świecie i tak, jak dziś, juź wówczas ciężko było odróżnić kamień fałszywy od prawdziwego. Szarlayowie byli zawsze ostatnią instancyą w sądzie i od ich wyroku nie było apelacyi. Gdy oni odkryli fałsz, to już tylko sądom pozostawało ukarać winowajcę. A karano takiego srodze, bo nic w onych czasach nie było wstrętniejszego nad fałszerza.
Dom Szarlayów odznaczał się tem, że był murowany. Wystawił go rajca Jarosław po pożarze, w którym utracił żonę, a wystawił w gotyckim stylu, wedle planu architekta Grimaldiego z Bolonii.
Pożary, to zwykła klęska w owych czasach. Gorzały nieraz całe ulice. Widzieć można było place, pokryte zgliszczami, obok nowo wystawionych domów, które temi czasy coraz częściej murowano. Kraków powoli zagrzebywał w gruzy stare, drewniane domostwa i murował się. Czego nie zniszczył pożar, dokonały ręce ludzkie.Odnowa odbywała się we wszystkich czynnościach. Pokój, dobrobyt skłaniał ludzi, iż zrzucali dawne szaty i stroili się w nowe ze skwapliwością młodzieńczą. Z Włoch płynęło ku nam odrodzenie zrazu nieśmiało, a potem coraz bujniej. Szaty średniowieczne zrzucano, a strojono się w włoskie.
Pewnego majowego popołudnia, stanął przed sklepem Szarlayów młodzieniec, przybrany w suknie włoskim krojem, pięknego oblicza, z czarnym, trefionym włosem, z małym wąsikiem nad purpurowemi wargami, o ognistych, ciemnych oczach, które utopił, niby w cudownym obrazie, w licach nadobnej złotniczanki Marysi.
Nie stanowił on osobliwości, bo i przed nim już było kilku takich, co radzi zapatrzeni w piękną twarzyczkę, postali chwilę i odeszli z westchnieniem. Ale ten wydał się natrętem prawie, bo już od kilku pacierzy tak stał i nibyto na kleynoty zerkał czasami dla niepoznaki, gdy panna odwróciła się ku niemu, ażeby potem całkiem utonąć w żywym kieynocie Szarlayównej. Ona to spostrzegła i odezwała się do starego;
– Możebyście zapytali tego młodego pana, czego tu szuka. Toć już ze trzy „Ojcze nasze” tak patrzy i patrzy…
– A niech sobie patrzy. Patrzeć wolno każdemu. Mało to ich patrzy, a wszystko to na ciebie, moja Maryś.
– Niechby już raz przestał. To chyba jakiś obcy. Możebyście go spytali, co on zacz?
Starzec się podniósł i postąpił ku drzwiom.
– Czybyście sobie czego życzyli…
Ale nie dokończył zdania, bo popatrzywszy bystro w twarz młodzieńca, zawołał zdziwiony:
– Tyś Wojtuś Wierzynków!…
– To ja, panie Szarlay.
– Poznałem cię odrazu. Czemuż nie wchodzisz? A toć poznałem, choć już trzy roki cię nie widziałem. Poznałem potem podobieństwie do matki. Żywyś jej portret.
– Nie śmiałem…
– Marysiu! dyć to Wojtuś Wierzynek. Ale prawda, tyś była w klasztorze, kiedy on wyjechał.
Dziewka pokraśniała mocno, uśmiechnąwszy się wdzięcznie gościowi.
– A widzi dziaduś, gdyby nie ja, to pan Wojciech byłby tak może do wieczora patrzył i nie przemówił słowa.
– Prawda. Cóż to cię tak onieśmiela Wojtku?
– Bom się nigdy nie spodziewał, ażeby panna Marysia…
Do sklepu wszedł wielki pan, co można było odgadnąć po bogatym stroju i dwóch pachołkach, którzy zatrzymali się na ulicy. Nie pozdrowiwszy nikogo, rzucił ponure spojrzenie na młodą parę i zapytał szorstko starego:
– Kiedyż będzie gotowe?
– Za parę dni odeślemy waszej wysokości. Właśnie go wykończa czeladnik.
– Żmudna ta wasza robota.
– Aby była dobra, trzeba się nad nią namozolić. Za to wasza wysokość będziesz zadowolony.
Znów popatrzał na młodych ów dostojnik i wyszedł bez pożegnania.
Młody Wierzynek, jak gdyby nim co targnęło, wstrząsnął się oburzony.
– Kto jest ten człowiek? – zapytał.
– To dumny pan: Jan Tęczyński z Rabsztyna.
– Prawda, że dumny. Ale musi też być zły i głupi, bo nie umie poczcić siwych włosów i uszanować niewiast.
– Widać, że wracasz z innego świata, Wojtusiu. A tam jest inaczej?
– Oh! teraz widzę, że inaczej.
– A skądże to powracasz?
– Z Wenecyi, do usług waszmości. Uczyłem się mojej sztuki u Gentilla Fabriano.
– I tu chcesz założyć warstat?
– Z Boską pomocą i dobrych ludzi. A na początek pozwólcie mi wymalować portret panny Marysi.
– Toś dlatego tak patrzył w nią, jak w tęczę?
– To jest tak… – począł zmieszany Wierzynek.
– Ha, jeżelić ona się na to zgadza…
– Ale i ojca spytać trzeba.
– Oh, ojciec pozwoli – rzekła Maryś i spojrzała śmiało w twarz Wojtusia, który zatopił w niej swe pałające oczy.
I skrzyżowały się wzroki młodych, niby dwa promienie świetliste.
II.
Przez rynek krakowski sunie powoli poważna matrona, za nią kilku panów i pachotików.
Gdy ją ujrzano, cisza się stała, ale tylko przez chwilę, bo wnet jedni drugim coś rozpowiadają, wskazując na tę grupę. Tworzą się coraz gęstsze gromadki ludzi. Niektórzy z wielką atencyą usuwają ciżbę i torują swobodne przejście dla idących. Czasem wyrwie się jakiś głośny okrzyk, niby radosne powitanie, lecz wnet ucichnie, pohamowany przez innych.
U drzwi sklepów wyległo wszystko i nizkim pokłonem wita przybyłą. Ona od czasu do czasu zatrzyma się przed niektórym, a wówczas zjawia się jakaś postać niewieścia, niosąc na tacy monetę, tę poważna pani przyjmuje od; klęczącej z uśmiechem dziękczynnym i oddaje ją jednemu z towarzyszy, który wsypuje pieniądz do worka, gdy inny, z księgą pod pachą, coś w tej księdze zapisuje.
Jest to królowa Zofia, wdowa po Włady – sławie Jagielle, a matka obecnego króla. Zbiera tundusz na posagi dla niezamożnych dziewcząt.
Za przykładem błogosławionej pamiąci Jadwigi, idą jej następczynie. Królowa Zofia, po śmierci ukochanego swego syna, który poległ pod Warną, oddała się cała miłosierdziu. Gdy wyczerpała zasoby swego mienia, puka do serc krakowskiego mieszczaństwa i oto spieszy ono, hojnie sypiąc do worka najjaśniejszej filantropki ciężko zapracowany grosz.
Największa gromada ludzi zebrała się przed warstatem Klemensa płatnerza, na rogu Sławkowskiej, który, z hełmem w ręku, zwołuje, przemawia i zachęca do ofiar, a gdy już zebrał sporo, zbliża się do królowej i przyklęknąwszy, podaje hełm z pieniędzmi.
Płatnerz Klemens słynie ze swojej swady i dowcipu. Jest on uosobieniem pięknego typu krakowskiego. Dosyć wysoki, smagły, z czarnym, zawiesistym wąsem i takiemiż włosami, przystrzyżonemi na czole.
Gdy się ubierze w zbroję, wziąćby go można za jakiegoś rycerza Złotej Ostrogi… Wodzi on też rej między majstrami i czeladnikami nietylko swojego cechu.
– Racz darować, miłościwa pani, że trochę przyciężka ofiara dla waszych dostojnych rączek, aleć miłą wam będzie w tem, że hełm ten nosiła niebyłe głowa.
– Ktoż taki?–pyta królowa, biorąc hełm.
– Pana Zawiszy z Garbowa.
– O mój Boże! A skądże?…
– Dostał mi się po moim ojcu Marcinie, który służył w Garbowie. Ten pieniądz mieszczański, pracą uczciwą zdobyty, nie splami hełmu, co go nosiła głowa Czarnego Zawiszy.
– Bóg wam zapłać! To ofiara jak gdyby przez jego ręce dana.
Oddała hełm podskarbiemu, który wysypawszy z niego monetę do worka, chciał go zwrócić Klemensowi.
– On już nie mój – rzecze płatnerz.
– No, juźci ja się w niego nie ustroję – rzekła królowa ze śmiechem.
– Ale przez ręce wasze, miłościwa królowo, niech się dostanie najgodniejszemu.
– To już chyba król rozstrzygać będzie.
– Tegoć to ja właśnie chciałem.
– Bogaty dar daliście, Klemensie. Będzie on zapisany na wieczne czasy w naszej księdze.
Już prawie całe miasto wyległo na rynek. Oprócz tych, co spieszyli z darami, powyłaziło z nór wszelkie ubóstwo, pewne, że się ohiowi jałmużną królowej.
Krwawa plama. 2
Burmistrz Leimiter i kilku ławników przypadli do nóg pani, prosząc o rozkazy.
– Weźcież mieszek – rzekła do burmistrza.
Podskarbi wręczył burmistrzowi worek, wraz z księgą.
– Dziś ciężki – mówi burmistrz. – Wasza kr. mość zanadto się utrudziła.
– Nic nie szkodzi Patrzcie, jaki mi podarek wręczył Klemens. Zgadujcież, czyj to?
Burmistrz i ławnicy kiwali głowami, potem wymienili kilka nazwisk tych zwłaszcza rycerzy, którzy polegli pod Warną, przez co królowej sprawili mocną żałość.
Otarła łzy i uśmiechnęła się boleśnie.
– Nie zostało po tamtych nic, krom łez gorzkich; to hełm Zawiszy, równie nam drogi.
– To jakby relikwia. Bo majster Klemens przechowuje dużo pamiątek i strzeże je, jak oka w głowie. Toć powiadają, źe ma mieczyk jeszcze po królu Łokietku.
– Prawdaż to?
– Bają ludzie różności, miłościwa pani. Mam tam trochę żelastwa po ojcu, ale Pan Bóg wie jeden, co do kogo należało. Przecie żaden z nieboszczyków nie stanie na świadectwo. Trzebaby chyba Świętego Stanisława, coby ich wskrzesił, jak Piotra, aby powiedzieli prawdą.
Pachołcy miejscy rozgarniają ciżbę, ale królowa gestem ich powstrzymuje, wydobywa ze swojego mieszka kilka sztuk monety i rozsypuje między ubóstwo. A zna każdego dokładnie z nazwiska.
– Przyjdziecie w środę na zamek, tam już wam przygotuję pocieszenie.
Dopieroż się zerwały okrzyki, dopieroż wiwaty i życzenia… I jak cicho weszła żona Jagiełły na ten rynek krakowski, tak wracała zeń, pozdrawiana tysiącami głosów, które jej towarzyszyły aż do bram Wawelu.
Ten rynek krakowski, ileż to na nim scen się odegrało, a ileż ich jeszcze będzie w przyszłości? To sanctuarium pamiątek. Tam, na Wawelu, tworzyła się historya, na rynku zaś dzieje serca się odgrywały.
Tu łzy radości i rozpaczne jęki, tu brzmiały hymny zwycięstw i okrzyki zgrozy, tu płynęło bogactwo i lała się krew niewinnych nieraz ofiar. Dziś on cały, niby w świąteczne przybrany szaty, goduje, ucztuje, bo mu dobrze. Opieka królewska, niby płaszczem miłościwym, go okrywa. Niema dnia, żeby szczodrobliwa ręka z Wawelu nie nadała mu jakiegoś przywileju, jakiegoś prawa, co zwiększa swobodę i stawia go narówni z panami herbowymi. Patrzą też nań zawistnem okiem oni, co tylko sami brać przywykli.
Cudne słońce majowe siało złote blaski na ten tłum różnobarwny, snujący się po rynku i ulicach miasta. Postanowiono dzień ten zakończyć radośnie. Ozwała się muzyka, która tak rozpłomienia serce. Zaroiły się gospody.
Tym.czasem wieczór zapadł. U Panny Maryi odezwał się dzwon na Anioł Pański i zaraz popłynęły dżwięki ze wszystkich kościołów. Uprzątano kramiki z przed Sukiennic, zamykano sklepy i warstaty. Mrok szedł od ziemi coraz wyżej, aż wreszcie zgasił ostatni odblask słońca na Maryackiej wieży. W oknach o różnobarwnych szybach ukazywać się poczęły światełka coraz gęściej. Rynek pustoszał, okryty cieniem coraz czarniejszym.
Dzień dla pracy, noc dla hulanek i rozpusty – tak bywało i będzie do końca świata. Tylko, gdy ludzie, uznojeni pracą, śpią spokojnie, nabierając sił do nowej, są inni, dla których dzień i noc jest tylko jedną zabawą.
Gdy już noc czarna zawisła nad miastem, pogrążonem w śnie głębokim, wyłaniają się z domów weseli panowie w orszaku licznych sług z pochodniami, z muzyką, i przebiegają miasto z hałasem. Są winiarnie, gdzie noo całą bawi wesołe towarzystwo, a choć władza miejska śledzi bacznie i każe zamykać wszelkie domy swywolne, hulaszcza młodzież je roztwiera przemocą, kiereszując po gąbie służbę miejską.
Niema rady, panowie chcą się bawić!
Z Brackiej ulicy, z domu Mikołaja Kezingera, wyrusza młody pan Tączyński z Rabsztyna w gronie zawadyaków i służby, przelatując przez rynek na Mikołajską. Tu z dawien dawna istnieje winiarnia Czarnego Orła, utrzymywana przez Niemca Glasera, osławionego dostawcą zakazanego owocu.