- W empik go
Krwawe ręce: powieść z dziejów rzezi galicyjskiej - ebook
Krwawe ręce: powieść z dziejów rzezi galicyjskiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 420 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LWÓW.
KSIĘGARNIA MANISZEWSKIEGO I MEINHARTA.
WARSZAWA E WENDE I SP.
1907.
Wielki wąwóz wygląda jako rzeka porannej mgły. ?ródła tej rzeki przy prastarym kościele łapezyekim; na gościńcu krakowskim, na drodze wiśnickiej, coraz szersza jej nawała, siny strumień mgławicy wpływa wreszcie W niezmierne morze wiślanej równiny. Zaświeciło słonko złote, mgła w ziemię się zapada i w pszenne grunta wsiąka, z mgławicy miasto się rodzi. Kościół i drewniana, gotycka dzwonica, klasztor Dominikanów, kościół św. Leonarda i Bernardyński.
To złudzenie, jakie sprawia poranna mgła. W Bochni były niegdyś te kościoły. Stały tak długo, jak długo pobożna polska Rzeczpospolita stała. Upadły świątynie wraz z Polską. Przyszli obcy ludzie i świątynie zabrali. Liberalni Austryacy zawyrokowali odrazu, że w tak matem mieście, jak Bochnia, tylu kościołów na nic nie potrzeba. Położyli kres panującemu tu klerykalizmowi, dali folgę ideom postępowym, które przepajały ich dusze. Ta liberalna idea była jako orzeł, mający dwa skrzydła: jedno kościoły burzy, a drugie kradnie wielkie majątki kościelne. Te już dawno skonfiskowano. Z opuszczonych świątyń stoją nagie mury. W kościele Bernardynów jest skład siana dla koni, w klasztorze magazyn tytoniu i tabaki; w klasztorze dominikańskim mają koszary finanzwachy, z ruin zaś kościoła, budowanego przez Jagielłową żonę, Jadwigę, wybudowano dom becyrkowy. Tam mieszka, tam pracuje Niemiec, starosta Berndt…
Siedzi przy biurze, akta, sporządzone przez komisarzy, podpisuje. Czyni na nich własnoręczne dopiski i uwagi. Załatwił dziesięć spraw, papiery złożył, opłatkiem je zalepił, czamo-żółtym sznureczkiem opasał, jeszcze jeden strzęp opłatka, na którym wybił pieczęć: K.k. Bezirkshaitptmansclntft Bochnia. Otwarł drzwi do sąsiedniej kancelaryi i krzyknął:
– Panie Hoszar!
Do izby wszedł wysoki, tęgi mężczyzna.
– Służę panu staroście.
– Odebrałeś pan wiedeńską pocztę?
– Tak jest, panie starosto… Przyszło tysiąc broszur.
– Czekałem na nie…
– Tak?… Ja zdziwiony jestem… Boję się, panie starosto, czy to nie pomyłka.
– Jaka pomyłka?
Z ministeryum przychodzą do nas książki polskie?!
– Milczeć o tem!… Gdyby się kiedykolwiek kto ten exhibit pytał, mów pan, że broszury te drukowało paryskie Towarzystwo demokratyczne… Nikt nie śmie wiedzieć.
– Zapamiętam, panie starosto.
– Czy poczta dziś odchodzi?
– Do Wiednia nie.
– O Lwów się pytam.
– Oto pocztylion trąbi. Za dwie godziny poczta będzie już na tarnowskim gościńcu.
Tuzin pism poczcie oddać!… Do gubernium dwa fascykuly… jeden do własnych rąk prezydenta, barona von Krieg. A ten numer Jo własnych rąk Breindla von Wal-Unstern w Tarnowie, ten do starostów: Ostermana w Sanoku i Przybylskiego w Jaśle…
– Pospieszę się.
– Czekaj pan chwilę!… Jeśli za dwie godziny poczta odchodzi, masz pan jeszcze czas. Powiedz mi, co nowego?
– Niewiele, panie starosto… Chyba to, że żona koncepspraktykanta Mayerlego powiła syna.
– Cóż w tern nadzwyczajnego?
– Trzeci miesiąc po ślubie..,
– Głupiś pan jest, kochany panie Hoszar. Jak po ślubie, to już dobrze… Byłoby źle, gdyby była powiła trzy miesiące przed ślubem. Zresztą nie o bajki miejskie się pytam… Nowiny wiedzieć chciałem…
– Jakie?
–- Pan nie wie, jakie?… No… z polityki.
– A!… O to się pan starosta pyta… Otóż niema w mieście żadnych nowin.
– A w powiecie?…
– Ani w mieście, ani w powiecie… Podejrzenia pana starosty były zupełnie mylne. Polacy o buncie nie myślą. Cisza zupełna…
– Spiski, tajne związki…
– Niemasz spiskim-, niemasz tajnych związków.
Pan starosta Berndt zamyślił się. Obudził się w minucie z zadumy, spojrzał zpodełba na kancelistę Koszara i rzeki:
– Będziemy musieli podziękować panu za służbę.
– Jakto, panie starosto?… – zawołał przerażony Hoszar.
– Nie rozumiesz pan?… Jesteś pan tymczasowym urzędnikiem, napiszę więc do gubernium, aby panu dało dymisyę.
– A to dlaczego?! – pyta zbladły człowiek.
– Pytasz się pan?… Odpowiem panu: jesteś jak człowiek, który chodzi po ulicach i na niebo patrzy… Taki nie znajdzie cwancygiera, leżącego na ziemi… Kto chce znaleźć coś… musi szukać, musi patrzeć w ziemię, bo ewancygiery po niebie nie latają… Cesarski urząd posyła pana na miasto i w powiat, abyś szukał… Abyś zdał sprawę o każdym rodzącym się spisku, abyś umiał czytać z ócz, abyś umiał patrzeć w głąb serc…
– Patrzę…
– Z półsłówek musisz poznać słowa, ze słów zdania…
– Staram się… Dniem i nocą śledzę, węszę i szukam…
– Szukasz?!… Ale szukasz cwancygiera na niebie… Niema się czemu dziwić, że nie wiesz o tem, co się dzieje…
Hoszar załamał ręce.
– i to słyszę za gorliwość moją?
– Bądź pan zdrów!… Zawołaj mi pan kancelistę Dańca…
– Ależ mój chleb, panie starosto…
– Z ręki do ręki… Będzie chleb, gdy pan mi pokażesz znalezionego cwancygiera… Pocztę zabrać! Dańca zawołać!… Prędzej!
Za kilka minut wszedł kancelista Daniec. Indywidyum o rzadkim, ryżym włosie, o cerze kartoflanej.
– Moje uszanowanie panu staroście!… Berndt popatrzył bystro na przybyłego.
– Dobry wieczór!… Powiedzno mi pan co, panie Daniec… Lubię słuchać, jak pan gwarzysz.
Daniec zrobił minę napół jowialną, napół głupkowatą. Mówi po niemiecku z manierami polskiego małomieszczanina.
– Nichs nenes', mości panie, Hery Bezirkskaupt-mann, Euer gnaden… Der Tag war, panie dobrodzieju… schbn und heiłer.
– Nie umiesz po niemiecku, panie Daniec – rzekł wesoło Berndt,
– Jakto nie umiem?… A w jakimże języku do pana starosty mówię?!
– Mości panie dobrodzieju…
Jakby się kancelista przeląkł. W glosie jego zaprzeczenie, w słowach siła przekonania:
– Ja mówię po niemiecku, dom mój mówi po niemiecku, dzieci mówią tylko po niemiecku.
– No… no… Ja panu tego za złe nie biorę, żeś w niemczyźnie nie tęgi. Takiego nam potrzeba. Takiego właśnie, jak pan. Potrzeba mi człowieka, któryby wszedł w polski tłum.
– W polski tłum?… Nie rozumiem, panie starosto.
– Przecie jasno mówię… Pan możesz z tłumem żyć, pić, bawić się… A przy tańcu i różańcu słuchać… Musisz słyszeć, jak trawa rośnie, musisz wiedzieć, co w trawie piszczy.
– Słyszałem to już z ust pana starosty – rzekł zimno kancelista.
– I cóż pan na to?
– Ja nic na to… Ja nie mam głosu, głos ma służbowy regulamin… Umiem go od deski do deski… Obowiązkiem moim wójtów pilnować, pijanych chłopów do aresztów zamykać, akta karne w porządku trzymać, od dominiów wiejskich podatki odbierać, przy poborze rekruta asystować…
– Tak, tak… Ale dziś inne czasy i inne obowiązki… Pan, rodowity Polak, umiesz dobrze po polsku.
Przecie po niemiecku z panem starostą mówię.
– Nie wypieraj się, że umiesz po polsku.
– To jest.,.
– Umiesz pan, czy nie umiesz?!…
– Umiem…
– Takiego właśnie urzędnika mieć chciałem, takiego, mieszczanina polskiego szukałem i znalazłem"
pana, jak pan wiesz, na stanowisko kancelisty w gubernium przedstawiłem.
Daniec nie mógł pozbierać myśli, nie mógł połapać się w tem, co Berndt do niego mówi.
– Do czego pan zmierza, panie starosto?
Berndt powstał, obie ręce na ramionach Dańca położył i mówił ze szczerością wielką:
– Wierz mi pan, że jestem ci życzliwym, że jestem twym przyjacielem.
– Cieszę się serdecznie.
– W tych dniach przedstawiam pana do awansu. Policzymy panu w emeryturze czas służby wojskowej, podniesiemy panu pensyę o dwieście złotych rocznie…
– Czy być może?! – krzyknął radośnie Daniec.
– Będzie, będzie, jeśli pan…
– Co mam robić?… Czem się zasłużyć?
– Przedewszystkiem zupełną szczerością. Masz pan być otwartym, serce otworzyć przedemną, jak przed bratem… Rozumiesz pan?
– Rozumiem.
– W pańskiem sercu jest przecie, jeśli nie sym-patya, to cień sympatyi, to ślad sympatyi do Polaków, którzy w Rosyi, Prusach i Austryi się buntują.
Daniec milczał.
– Panie kancelisto!… Ja panu tego nie biorę za złe… Ja to uważam za rzecz zupełnie naturalną. Powiem więcej: jabym się dziwił, gdyby w panu nie było sympatyi dla ludzi, którzy mówią tym samym, co pan, językiem, tak, jakbyś się pan miał prawo dziwić, gdybym ja nie miał sympatyi dla mej niemieckiej ojczyzny.
W głosie starosty Berndta była taka szczerość, w oczach jego taka przyjaźń, że reszta podejrzeń w duszy kancelisty stajała.
– W istocie, że…
– To właśnie wiedzieć chciałem… – rzeki ze siłą Berndt. A teraz zupełnie inne pytanie: – Coś pan za jeden, panie Daniec?… Czem był pański ojciec? Chłopem ze Gdowa.
– A pan jesteś…
– Przecie pan starosta wie…
Pan jesteś cesarskim urzędnikiem… Przejdź pan myślą dzieje własnego żywota… Ze wsi, z pod chłopskiej strzechy, wzięli pana do wojska. Miałeś talent, nauczyli jako tako po niemiecku, awansowali na feldfebla, zrobili potem kancelistą…
– Prawda, panie starosto…
– – Komu to zawdzięczasz, że nie jesteś brudnym, gdowskim chłopem?
Cesarzowi.
1 Niemcom!… Nieprawdaż, panie Daniec?
– Święta prawda.
– Teraz dopiero, gdy to usłyszałem, pomówimy z panem o pańskich polskich sympatyach, o pańskim narodzie, o pańskim rodzinnym języku… Pamiętasz polskie powstanie w r. 1831?
No oczywiście, że pamiętam… Przecie to temu lat czternaście…
Czegóż oni chcieli, ci powstańcy?… Czego chciało wojsko polskie?
– No… Polski.
Polski! Polski!… Co to znaczy Polski?
Odebrać kraj Austryi, Rosyi i Prusom.
Niechże i tak będzie… Zatem odebrać… A czem-byś pan był, panie Daniec, gdyby była Polska?
Kancelista wybałuszone, bezmyślne oczy w starostę wlepił.
Byłbym chłopem, jako bracia moi…
– To mało, mój przyjacielu… Ja panu powiem, czembyś pan był… Ja panu na oczy pokażę.
Wybiegi Berndt, wnet naręcze, pełne książek, przyniósł. Otworzył jedną z nich.
– Oto książka o szlachcie polskiej… Drukowana w ojczystym, pańskim języku. Ta książka powie, czem-byś pan był, gdyby była Polska.
Uderzył Berndt dłonią w otwartą broszurę i mówił z ogniem:
– Byłbyś pan chłopem. Mówiłoby o panu prawo polskie: „ktoby kmiecia lub chłopa zabił, jakoby psa zabił”. Zatem, panie Daniec, gdyby pana zabili, to psa zabili.
W wytrzeszczonych, bezmyślnych oczach kancelisty było przerażenie.
– Gdyby była Polska, kazałby szlachcic chłopu, Dańcowi, wyleźć na wierzbę i w łebby mu strzelił. Zapłaciłby za pana trzy grzywny…
W tępej głowie exfeldfebla myśl świta. Myśl się rodzi i wściekłość się rodzi.
– Prawdaż to?
– Czytaj pan!… Tu jest napisano, jak szlachta chłopów na pal wbijała, tu jest napisano, jak im ręce obcinano, tu jest napisano, że gdy pies szlachcicowi zdechł, to przy bramie parobka swego do łańcucha przykuć kazał. Parobka!… chłopa!… Dańca!… Rozumiesz?
– Krew się gotuje…
– Dość tego, panie Daniec… Nie mam z panem nic do gadania. Tę książkę weź… Jedna dla pana… A te cztery tuziny rozdaj piśmiennym, wójtowi i pisarzom gminnym. Każ im, aby chłopom czytano. A gdy ty przeczytasz, pomówimy… Teraz tylko dwa słowa. Jest podejrzenie, że w Galicyi gotuje się polski bunt…
– To nieprawda, panie starosto. Powstanie szlachta robi.
–- Nie słyszał o tem słowa ani urzędnik, ani szpieg…
II
Wschodzące słonko spojrzało w okna kwater oficerskich tak raźnie, tak wesoło patrzało w oczy śpiącego porucznika, że ten zerwał się z łoża na"równe nogi. Ubrał się szybko w mundur granatowy, szablę przypasał, na głowę włożył szwoleżerski kask. Dziwne nakrycie głowy. Na hełmie skórzanym branżowy grecki łuk, klasyczny hełm Achillesa i Patrokla, z austryacka ustylizowany, w parweniuszowski sposób suto i jaskrawo złocony. Przejrzał się oficer w komiśnem, ręcznem zwierciedle, na palcach idzie, aby śpiącego kamerada nie zbudzić, cicho zamknął drzwi i spieszy do stajni. Uderzyl w bramę mocno metalową rękojeścią bicza…
– Sepp I Sepp!
– Słucham, pana porucznika.
– Konia!… Siwka!
– – W mgnieniu oka go osiodłam.
Żołnierz* za kilka minut wywiódł ze stajni konia, porucznik Berndt siadł na niego, w śpiące miasto jedzie. Zakwitłe bzami ogrody, pachnie ranek rozkosznie, z lasu i z łąk wonny wiatr płynie, wstanie wnet słonko, żar jego rosę wypije – wypije zaranną woń ogrodów i łąk.
Jedzie starościc bocheński przez puste ulice miasta, cugle koniowi popuścił, nie spieszy się, widać, jeźdźcowi. Poco i dokąd wyjechał? Czy on sam wie? Aby na rozkoszną wiosnę się popatrzeć, aby czas do południa błąkaniem się po zakwitlym świecie spędzić.
Przejechał stępem ulicą rzeżnicką, miną! rynek, wjechał w cichy, dominikański gościniec Gwar jakiś.
Dom naprzeciw dawnego klasztoru Dominikanów gra pomrukiem ludzkim, przez zamknięte okiennice śmiechy się przedostają i okrzyki. Zna porucznik Berndt ten dom: to szynk Okrzeszy, to urzędnicze kasyno bocheńskie.
– Do rana zostali?
Wjechał szwoleżer na podwórze zajazdu, konia do słupa przywiązał; do izb kasynowych spieszy. Otwarł drzwi, stanął w ościeżach. Zatrzymał go niesłychany zaduch, odór zepsutego oddechami ludzkimi powietrza, okropny smród z cygar i fajek. Tuman dymu z izby karcianej leci…
Urzędnicy się bawią. Przyjmują gości znakomitych. Jedzie przez Bochnię prezydent gubernialny, baron Krieg; wysokiemu urzędnikowi towarzyszą sekretarz Nitribit, odSącza odprowadza go Bocheński, starosta nowosądecki. Na ich cześć kasyno wydało bankiet. Baron bezpośrednio po wieczerzy wyniósł się do zajazdu, w którym nocował, reszta urzędników bawi się tem, czem zwykle kończą się uczty kasynowe: pijaństwem i kartami. Do rana piją, do rana grają. Jakby gospodarz szynku, Okrzesza, wstydził się wschodzącego sionka, przed złotymi promieniami jego okiennice pozamykał. Około beczki z piwem tłum panów stoi, przy szynkwasie z wódką ludzie się kłócą i ludzie się śmieją, w kinkietach szynkowego kandelabru świece łojowe goreją, płoną świece na zielonych stolikach karcianych. Mdłe ich światło: oto przez wycięte w kształt serca otwory w okiennicach wpadło wschodzące słońce, złoto i rubin się błyszczy, w okiennicach trzy ogromne, rubinowe asy czerwienne goreją.
Poluciały oczy porucznika na kółko pijackie. Ojciec… Dziwne uczucie. Karty i gorzałka, toć przecie treść żołnierskiego żywota, pijana gromada, to codzienny dla porucznika widok, to codzienny chleb. A przecie ten ojciec, z oczami sino podkutemi, z czołem spoconem, z koszulą, po której strugi różnokolorowego likieru spłynęły, ze śmiechem pijaka na twarzy…
Zczezl śmiech z ust starosty Berndta, gdy syna zobaczył. Chmura jakaś na czole się zjawiła. Ten syn przypomniał… Czuł to stary Berndt, że jemu, staroście, naczelnikowi powiatu, nie wypada z kancelistami pić na umór, że on ich przełożony, powinien być od podwładnych, jak Niemiec mówi: Drei Schritte yom Leibe. Dla starosty największym przykładem jest prezydent gubernium, który w chwili, gdy się ludzie ożywili, gdy kieliszki krążyć zaczęły, znikł z kasyna. A jednak w tym szynku milo jakoś było, ochota była taka, życie takie i pragnienie w gardle nieugaszone… Wszak i Jowisz, ojciec bogów, z Olimpu zstępował, na lampartki chodził, czemuzby wiec on, starosta… Zrazu chwilę tylko zamierzał w kasynie zabawić, tylko chwilę, ta krótka chwila trwała noc. Widok syna przypomniał mu wysoki urząd, jaki piastuje. Widok syna obudził go… Jakby się wstydził teraz podwładnych i syna. Odstąpił, odsunął się od szynkwasu, przy stoliku usiadł.
– Jak się masz, dziecko moje? Bawicie się dobrze, jak widzę…
– Ha!… Dle kompanii dał się cygan powiesić. Spostrzegli pijani urzędnicy starościca, naprzeciw wybiegli, otoczyli, do szynkowni go ciągną.
– Pij!…… – zawołał Witztum, koncepspraktykant bocheńskiego starostwa.
– Zdrowie pana porucznika!
– Pan służysz cesarzowi szablą, a my rozumem – wołal sekretarz sądeckiego starostwa, Nitribit.
Oficer odjął od ust blaszankę gorzałki, na Nitri-bita zezem spojrzał i rzekł sardonicznie:
– Jabym się z panem na rozum nie zamienił. Pijani zupełnie ludzie przycinek jednak zrozumieli, konsternacya przez mgnienie oka zapanowała.
– E, co tam! – mówi Witztum.
– Tyś, Nitribit, głupstwo powiedział!
– Zapijmy tę sprawę… On pana nie chciał obrazić.
– Gdy się upijesz tak, jak my, mówić będziesz tak, jak Nitribit.
– Panie Okrzesza!… Nalejno w te blaszanki!
– Nie lej, panie Okrzesza!… Dość tej wódki!… Więcej nie piję.
– Piwo trąbisz?!
– Przegródź to piwsko gorzałką… Zrób durch-marsz. Co pięć szklanek piwa, kielich rumu!… Lej, panie Okrzesza!…
Do kółka pijackiego zbliża się nowy człowiek. Postać wysoka, wąs zawiesisty, sensat to jakiś i poważna persona, powagę jego rozwiała przepita noc. Ranga wysoka, ale wódka topi wszystkie rangi, wódka równa i brata ludzi, po dziesiątym kieliszku kancelista równym jest staroście, pijak – pijakowi równym. Zrównał się starosta nowosądecki, Bocheński, z maluczkimi, do tej chwili z kancelistami we ferbla grał. Teraz od czterech waletów oczy oderwał, porucznika spostrzegł, chce iść do niego. Na nogach ustać nie może. Niezliczona ilość „durchmarszów” wlazła w kolana ołowiem. Posuwać się te nogi nie chcą. Zebrał Bocheński przytomność i siły, nalał do kieliszka wina, zbliżył się do muzykantów kapeli górniczej, którzy we wnęku zjazdu pili i drzemali, śpiących obudził, z filuterną miną zapowiedział im, że za chwilę toastowy tusz grać będą; teraz nagle ujął za ramię porucznika Berndta, wpatrzył się w niego. Milczenie długie… – Co to?
– Pan mię nie poznajesz? – pyta się Bocheński.
– Owszem.
" Zdrowie twoje pić chcę, młodzieńcze kochany!
– Cieszę się…
Bocheński otworzył na oścież ramiona.
– Chodźże w moje objęcia, poruczniku… pyska dawaj, mój drogi!
Oficer cofnął się wstecz o krok. Z taktem wielkim z objęć starosty się usunął.
– Przepraszam pana wielce…
Bocheński oczy otworzył, usta otworzył, brwi zmarszczył. Ten porucznik śmie z nim, ze starostą… Udał, że nie poznał się natem.
– He, he! rozumiem… Pan jesteś trzeźwy, a my pijani… Nie chcesz się wdawać z pijanymi ludźmi.
Porucznik milczał. A Bocheński zamyślił się.
– Co to znaczy, mój panie? – rzekł, zbierający przytomność, starosta. – – Z miny pańskiej, z zachowania się widać, żeś pan krzyw na mnie, że masz urazę, czy żal…
– Nie mam żadnej urazy, ani żadnego żalu… rzekł żywo młody Rerndl.
– Jestem kolegą i przyjacielem twego ojca, jestem przyjacielem twoim i twojej rodziny. Jedna myśl nas ożywia, dla jednej myśli pracujemy.
– Z jednej beczki pijemy… – rzeki napół ironicznie oficer.
– 'A… tak. Dobrześ pan powiedział. Jak przyjaźń, to przyjaźń. W służbie i drużbie. Przy stoliku urzędowym i przy kielichu. Nalej pan sobie kieliszek wina… Chcę się z panem trącić, chcę wnieść serdeczny toast.
– Nie będę pić… – rzekł stanowczym głosem olicer.
A Bocheński na karcianym stoliku kieliszek postawił…
– Teraz wszystko rozumiem… Przed dwoma tygodniami byłeś pan ze szwadronem w Sączu. W obwodzie moim, w mieście mojem, był… kto? Syn mojego przyjaciela, starościc Berndt. Właśnie w tym dniu była w mym domu wielka uroczystość. Urzędnicy i oficerowie święcili rocznicę bitwy pod Aspern. Bitwy, w której my pokonaliśmy Napoleona, w której wojska nasze zdobyły nieśmiertelną chwałę. Rocznica droga dla niemieckiego serca… Napisałem do pana, panie poruczniku, abyś do mnie przyszedł, abyś do uczty usiadł z nami, radował się z nami…
– Nie mogłem przyjść.
– 7 Dlaczego pan nie mogłeś?
– Byłem zajęty.
– Pozwól sobie pan powiedzieć, że to nie prawda, panie poruczniku. W hotelu krakowskim całą noc piłeś.
– A więc tak… piłem.
Bocheński popatrzy! bystro na oficera, poszedł do stolika, kieliszek wina duszkiem wychylił i mówi! urzędowym i kaznodziejskim tonem:
– To źle… to bardzo źle… Wolno panu z przyczyn mi nieznanych mieć żal, czy złość do mnie, nie wolno jednak panu usuwać się od świętej rocznicy. Tego nie powinien był uczynić oficer austryacki, ani Niemiec. Muszę stanąć w obronie honoru naszego narodu…
Młody Berndt spojrzał na starostę zezem.
– Proszę pana dać pokój niemieckiemu narodowi.
– Jakto?
Myśli chwilę porucznik, słów szuka, po zgromadzonych okiem podejrzliwem rzucił.
– lyle panu powiem, źe Niemcy bez pańskiej obrony się nbejdą.
Zwrócił się Berndt do stolika, przy którym ojciec jego na grę w karty patrzył, usiadł Prz"y nim, milcząc.
spojrzał na ogromne, świetlane asy kierowe, które jasnością słoneczną świece gasiły.
Otwórz okna, panie Okrzesza! Pobiegł gospodarz, zazgrzytały żelazne okucia, otwarły się okiennice, na gromadę pijanych nietoperzy spadla niezmierna jasność słoneczna.
Jakby Bocheńskiemu w głowę klin wbito. To, co powiedział młody Berndt, jako jesienny wiatr: uderzył ten wiatr w podśeiółkę opadłych liści, każdy liść gdzieindziej poleciał, na cały świat rozbieżała się listowia ciemierwa. A te liście, jako myśli… On, stary urzędnik, on, dyplomata, połapać się nie może. Umysł pragnie, aby zebrać te myśli, wniosku szukać, wątek jakiś znajśc.
Nie znalazł Bocheński. A przecie w tem musi cos być, coś się ukrywać. – Rozum zasnął, sumienie się obudziło, strach nerwowy, ten strach go pędzi; widzi że oficer opuszcza kasyno, musi z nim mówić, prędko na pole za starościcem wybiegi. Znalazł go przy płocie w chwili, gdy Berndt chwytał użdzienicę konia.
–- Panie poruczniku…
– Czem mogę służyć?
– Ja pana nie puszczę! – rzeki napo! jowialnie Bocheński.
– He, he! A to co? Niewola:!
Ja z panem rozmówić się muszę-
– Dość mówiliśmy przecie.
_ Precz z półsłówkami, precz z niedomówieniami.
Powiedz mi pan, co cierpisz do mnie i czego chcesz odemnie?
– – Mówiłem już panu, że nic. Bocheński był blady.
– Pan byłeś w ostatnich czasach i we Lwowie i we Wiedniu. Może pan w gubernium co o mnie siy szaieś, może oczerniono mnie przed ministrem? A pan wiesz to i taisz przedemną… Śmiał się oticer.
– Masz pan rachunki z gubernią?
– Nie mam żadnych rachunków. Sprawa łapówek została dawno wyjaśniona… Pokazało się, żem niewinny.
"– Łapówki?… Więc nie brałeś łapówek?
– Jeśli tam, w ministeryum, nowego co powiedziano, to kłamstwo powiedziano! Oczerniono mnie, rzucono cień na mój patryotyzm, na moją wierną służbę!…
Ironia rozszerzyła śmiechem usta porucznika Bemdta.
– Ależ bądź pan spokojny… nic nie wiem o łapówkach, nie wiem, co się dzieje w gubernium, nie jestem wcale powiernikiem ministra…
Bocheński odetchnął.
– A więc tak… Dobrze… Zatem prywatne sprawy. Prywatne, to ja wnet załatwię… Nie chcesz pan mówić? Niech i tak będzie… Policzymy się… Znajdę ludzi, którzy się z panem porachować potrafią.
– Z czem i z kim się pan będziesz liczył?
– Z pańskimi półsłówkami, panie poruczniku.
– Żadnych półsłówek nie mówiłem.
– Dlaczego więc pan wzgardził moim domem?… Cóż znaczyło owo napomknienie, abym wypuścił z opieki naród niemiecki?
– Chcesz pan wiedzieć?
– Żądam tego.
– Mogę zaspokoić pańskie żądanie… Pan się uważasz za Niemca, za rzecznika i bojownika niemczyzny?
– Tak jest… Niemcem jestem z krwi i kości. Spojrzał bystro starościc.
Czem był pański ojciec?
– 0Jciec mój?… Wiem do czego zmierza pańskie pytanie. Wyrzucasz mi pan, że mój nieboszczyk ojciec był żołnierzem polskim w 1831 r., że się bil pod Dębnem i Wawrem…
– On był Polakiem. A-pan…
– Ja jestem…
– Powiem panu, czem jesteś.
– Mów.
Splunął Berndt na ziemię i rzekł:
– Jesteś pan ostatnim nikczemnikiem.. Nastała cisza, jak po gromie.
Rzucił się starosta sądecki, ręce zacisnął, do Berndta przyskoczył.
– Panie!…
Oficer stał spokojnie.
– Co?! No mówże pan!… Czemu pan milczysz?…
– Ja się z panem porachuję! – wrzasnął Bocheński.
– Ze mną?… Ze mną się pan nie porachujesz…
– Wyzwę pana!…
– Wyzwiesz pan?… Nie trudź się… Ja się z takimi, jak pan, nie pojedynkuję.
– Zaskarżę do komendy!
Podniósł porucznik Berndt w górę głowę. 7. wykrzywionych śmiechem warg, zęby białe widać, skoczył do.Bocheńskiego, znagła pistolet z za pasa wydobył, mosiądzem kutą kolbę pistoletu do nosa staroście przyłożył i pyta się:
– Pachnie?!
Skoczył na konia, lejce siwka puścił, zwrócił się do starosty sądeckiego raz jeszcze.
– W komendzie zaskarżysz?… Spróbój pan tylko, panie Bocheński.
Oficer cwałem ruszył, niknąc w zaułku dominikańskiej ulicy.
Nietoperze wyszły z kasyna na jasne światło słoneczne. Mieszczaństwo, które snuje się po rynku, patrzy na urzędników zpodelba, patrzy na ich wymięte fraki, poplamione gorsy koszul, zbakierowane i zwichrzone kastorowe cylindry, wskazuje urzędników palcami:
– Niemcy, pijani…
– Nawet starosta pijany.
Pan Berndt prowadzi swego przyjaciela Bocheńskiego do domu. Blady starosta sądecki i nieswój. Zezem na Berndta oczy lecą, usta tępo i krótko na pytania jego odpowiadają. Jakby miał odrazę do domu, w którego podwoje idzie, jakby chciał z progu cofnąć się…
– Co ci jest, przyjacielu?
– Nic, nic… – mówi Bocheński.
– Cały wieczór byłeś rad i wesół… Rozmawiałeś z moim synem?
– Rozmawiałem.
– O czem mówiliście?
Zbiera się dusza, aby coś powiedzieć, aby przed ojcem porucznika wybuchnąć, pożalić się, wreszcie skargą pogrozić. Powstała myśl i zgasła… Co za cel? Najlepiej odrazu iść do jenerała, pozew wnieść… Wygra nape-wno… Oficerowi gwiazdki oderźną. A gdy mu gwiazdki oderżną, to…
– Powąchaj…
Alez to straszne. Biją się myśli pijanie bije się resztka godności ludzkiej ze strachem. A wynik walki a rezultat i suma wszystkich myśli, wniosek wniosków jest jeden, mówi jedno:
– Jemu szlify oderżną, a on mi w teb strzeli.
– Co ty mówisz? – pyta się starosta Berndt.
– Nic… nic…
– Niedobrze ci?…
– Jak każdemu po przepiciu… Możeby się czemś orzeźwić, może kawy czarnej, lub śledzia?…
– Spać, stary! Chodź spać, ludzie się patrzą. Hołota się gorszy. Pospólstwo widzi, że my, naczelnicy powiatów.
– Jak szewcy, pijani..
Poszli starzy spać, młodzież wałęsa się po mieście. W cukierni kubeł czarnej kawy wypili, znowu „durch-marsz” wódką, ktoś wtrącił popularne dla pijanie hasło:
– Chodźmy na śledzia. Wniosek przyjęto entuzyastycznie.
– Na śledzia! Na śledzia!
– Wróćmy się do Okrzeszy.
– Nie! Chodźmy na rynek, do Baranowskiej!
– Idź do dyabła z polskimi zajazdami.
– Mamy przecież szynk niemiecki.
– Deulsciies Mcins.'
– Do Papatscha na śledzia! Do Papatseha!
Za miastem, na starym gościńcu krakowskim, widać z daleka olbrzymi, murowany dom. Pamięta on czasy Rzeczypospolitej, struktura jego świadczy, że kto wie… czy nie budował go ten sam artysta, który stawiał prześliczny zamek Kmitów na Wiśniczu. Ośm ogromnych doryckich kolumn attykę dźwiga, na attyce rzeźbione herby państwa wiśnickiego i renesansowe, kute w kamieniu konsole. Mury te. Czerwieńcem zwane, były niegdyś zajazdem wieikopanskim i szlachecką gospodą. Dziś gospodaruje w nich Niemiec, Papatsch… który prowadzi tam szynk, stawna i teraz ta karczma na cały powiat. Ściągają wszystkich gościnne pokoje, dla oficerów i urzędników sprowadzono tu pierwszy i jodyny – w mieście bilard, piwo zawsze świeże, zawsze z pod czopa, zwabia tu tłumy mieszczaństwa. Tu też, do deutsches Haus idzie teraz przepita, nocą zmęczona, urzędnicza gromada. Przeszli ulice rzeznicką, minęli wielki hotel Hantschła i strzelnicę, zbliżają się do bramy krakowskiej i, stojącej w tej bramie, kaplicki świętego Wincentego. Za kaplicą wikliny, z wiklin, z nad wody… glos dźwięczny leci. Słowik śpiewa w gąszczu zieleni. A śpiewa tak cudnie, że nawet pijanych ludzi pierfń ptaszyny zachwyciła. Zbliżają się wszyscy do wiklin, krok, dwa kroki już do ptaszyny…
– Cicho…
– W ręce go złapię…
– Zacietrzewiony pieśnią, do klatki się dostanie. Zbliżył się NJtrihjr do krzaka, gałązki zwolna rozchylił, patrzy…
– Ha, ha, ha!
– Co się dzieje?
– Witzthum! Witzthum! On słowika udaje!
– Zgadywałem to. On słynie z tego.
– W błąd nas wprowadził…
Wyszedł z krzaków koneepspraktykant Witzthum, słowicze laury i powinszowania od kolegów zbiera. Złączył się z nimi, wszysey razem weszli do szynku Pa-patscha. I'siedli kolo stołu w bilardowej sali, zadzwonili, w momencie weszła do izby córka gospodarza. Dzień dobry, panno Papmseh. Jak się pani ma? Jak się pani spało? Różowa, zakwitła szatynka, ślicznemi oczami po gościach spojrzała…
– Panom* jak widzę, nieosobliwie się spało.
– Wcale się nie spało.
– Czem mogę służyć?
– Śledziem. Dziesięć śledzi! Ilu nas tu jest, tyle śledzi. Sto śledzi!
– A przed śledziem?
" Naturalnie, że przed śledziem wódka.
Wyszła dziewczyna; wnet Papatsch wniósł naręcze fajansowych talerzy, córeczka jego niebieskim, kwietnym obrusem stół nakryła, flaszka ze śliwowicą poszła w koło, na nowo w zmęczonych ludziach wskrzesiła wesołość. Dzwonią talerze, znikają śledzie, ze sieni słychać, jak parobek pipę do beczki z piwem wbija, niosą już pieniące szklanki do bilardowego salonu. Przypomnieli sobie koncepspraktykanci dobre, uniwersyteckie czasy, przypomnieli knajpę z akademickich lat, jakby na dane hasło kuflami o stół trą, chórem i gromem huknęła niemiecka, mądra piosenka:
O dii heiliger yąmnutk
Mak… unik, imik. Der dUda stekst auf prager Brak
Bruk. Bruk, Bruk. Wir kommcn dick za gru&stn – i, en, w, l'ud falleu diir zu Fiisseu
Senne, mgławe oczy, uwaga w pieśni i piwie zatopiona; skorzystał z tego Witzthum, wymknął się z grona, skrada się do drugiej izby, patrzy do wnęku… w którym kredens stoi. Tam stary Papatsch zawdział okulary, na brudnym papierze ołówkiem coś pisze, pyta się o rachunek córki, znowu pisze. Ołówek za ucho założył, świecę zapalił, klucze wziął, pochylił się, otwarł ziemne drzwi do piwnicy, wszedł na schody i zniknął
Wypadł Witzthum. –* Kathi! Kathi!
– Cicho!… Ojciec może usłyszeć.
– – Jak ja cię kocham, Kathi moja!
– Odejdź pan!… Patrzeć się na pana nie mogę.
– Jakto? Co ty mówisz?… Patrzeć się na mnie nie możesz?… Dlaczego?
– Boś pan pijany.
– Cóż robić?! Przecie wszyscy koledzy… – Z daleka od pana wódkę czuć.
– Przebacz mi to, Kathi…
– Tu, w Galicyi, wódkę pić się nauczyłeś.
– Przeklęty kraj!… Wódka, to tutejszy narodowy napój. Ci Polacy…
– Daj pan pokój Polakom. Jeśli o picie chodzi, oni by z.panem zapasów nie wytrzymali.
– Ulituj się, Kathi!
– Czego pan chcesz?
– Nie wiesz?… Nie domyślasz się?
– Nie.
Witzthum szepce:
– Wyjdź wieczorem.
– Nie wyjdę.
– Musisz!… Zaklinam cię, ty najmilsza!
– Naprzód wytrzeźwiej.
Z wyrzutem patrzy urzędnik na śliczną dziewczynę.
– Moje drogie dziecko! Mówisz, żem pijany?!… Wiedz, że gdy byłem tam, wśród pijanej czeredy, nie było mgnienia oka, abym nie myślał o tobie; byłaś treścią każdejminuty, gdy mię zmuszano, abym pił, wychylałem kieliszek za twoje zdrowie. Słyszysz? Za twoje zdrowie, moja droga Kathi1
– Odejdź pan!
– Podaj mi rękę, kochanie.
– Nie podam.
Skoczy! Witzthum do dziewczyny, chwycił ją za rękę, ciągnie do siebie.
– Ojciec idzie!…
Zazegotały zawiasy ziemnych drzwi, dżwigło się wieko, w czarnej czeluści zjawiła się niemiecka szlafmyca starego Papatscha. Witzthum znikł
– Kto tu był, córko moja?
– Nikogo nie było.
– Słyszałem jakiś głos mężczyzny.
Głos? Mężczyzny?… Był pan kreisfizyk i piwa żądał.
– Piwa?… Wyrzuciłbym tę hołotę… Przyszli pijaki, szynk mi rozbiją!
W bocznych drzwiactiłjawił się Nitribit i krzykną!;
– Piwa!
Stary Papatsch zaniósł wnet piwo, na nowo zahuczała pieśń:
A gdy noc letnia zapadła, Witzthum, który popołudniu z Czerwieńca wnicił, idzie tam na nowo. W chwili, gdy spostrzegł białą attykę zajazdu, jakby się ludzi przeląkł, opuścił gościniec, wszedł W gąszcz olsz, lasem się przekrada. Wielkim kołem okrążył dom Papatscha, buj-nemi trawami łąk zielonych brodzi. Zdała odwieczne drzewa i żywy leszczynowy płot, to cel jego drogi. Czarowna noc. Ogromne kołu księżyca pełnią blasku świeci, tak jasno na świecie, że, mimo nocy, rozróżnisz subtelne barwy kwiatów, żółć jaskrów, złoto knieci… czerwień storczyków i fłrletek. W polach przepiórki biją… w gąszczu traw derkacze krzyczą. Pod lasem jeden, na bagnie drugi, u stup Witzthuma trzeci. Zbliża się człowiek do ogrodu, derkacz już u jego stóp, już pod nim.
ucichł na chwile "ciec kilka kr„kó – i gnu! na nowo… a
Minął Witzthum łąkę… na zajazd spojrzał. Świeci się jeszcze. Przed karczmą furmanka stoi, opuścili ją chłopi, którzy w karczmie siedzą. Wyszli wnet, na wóz wsiedli, parobek zaciął konie, cwałem ruszyła fura, zdała dolatuje śpiew pijanych chłopów:
Kiej w okienku siano, przychód* Jaśku śmiało, Kiej w okienku słoma, to matusia doma.
Słychać trzask zamykanej w karczmie bramy, w oknie już ostatnie światło zagasło. Jeszcze Witzthum czeka, aż się wszystko uciszy, aż stary Papatsch zaśnie, aż wszystkich zmorzy sen. £ilka pacierzy czekał, gałęzie żywopłotu leszczynowego rozchylił, do ogrodu wszedł. Znagła na Witzthuma wpadł pies. Zaczął gwałtownie ujadać, już się ma brytan na przybysza rzucić.
– Fidel! Fidel!
Sciehl pies nagle, do młodego człowieka się zbliżył, poznał go, koncepspraktykant pogłaskał psa, dobył z kieszeni przygotowany żer, który brytanowi rzucił. Je pies łakomie, do Witzthuma się łasi.
– Grzeczny Fidel.
Idzie Witzthum brzegiem płotu", kilka młodych jarzębin do ogrodu wiedzie, schował się w ich gąszcz, choć już w zajeździe ciemno, podejrzliwie w okna Pa-patscha patrzy. Gałęzie młodych drzew dotąd go zakrywały. Teraz przez niską aleję porzeczkową trzeba przejść, pochylił się pan koncepspraktykant, na czworakach prawie się przemknął, wpadł w gęstą kępę bzów, które zapach niezmierny roztaczały. Odetchnął Witzthum, odetchnął zapachem kwiatów, przeczystem powietrzem czerwcowej nocy. Już jej okienko…
Nadsłuchuje młodzieniec. Cisza zupełna.,. Jaka niezmierna, że słychać trzepot ćmy, która na kwiatku wisi, że słychać szelest nietoperza, że granie chrabąszcza dla ludzkiego ucha jest głośną muzyką.
Przystąpił Witzthum do okna. Jeszcze moment słucha… Zapukał z lekka. Jedno pukanie, drugie i trzecie… Szelest cichutki w izdebce. Dziewczyna w szal turecki zawija się i tuli, w ciemnej przestrzeni izby biała twarzyczka się zjawiła. Zbliżyła się do okna, patrzy, poznała, przez szybę szepce:
– Odejdź!
– Ulituj Się… – szeptają usta młodzieńca.
– Oddal się, mówię.
– Wyjdź do mnie… – prosi Witzthum, usta przy szybie trzymając.
– Nie wyjdę!… Ojciec zobaczy, zobaczą ludzie…
– Cały świat śpi… otwórz okno… Nie.
– Otwórz… Rękę mi podaj,., rękę twą pocałuję i odejdę… Przysięgam ci, że odejdę.
– Odejdziesz?…
– Wierz mi, Kathi, wierz!
Zarzegotały cicho zasuwy i skubie okna… na prześliczną twarz dziewczyny padły srebrne księżyca promienie. Jako lilia, białe jej czoło, jako kwiat wiśni biała ręka, której nagość dziewczyna chustką zakrywa. Paluszki jeno kochankowi podała, on je przyciąga do ust: na przycieś domu skoczył, zdołał ująćszyję drugiem ramieniem…
– Puść mnie… – szeptają wiśniowe usta.
– Pocałuję…
– Nie, nie… Odejdź!
– Kocham cię… ty od wiosny piękniejsza… Zakradł się do ust dziewczyny, mimo oporu wargi jej, lica i czoło całuje, me chce dziewczyna, odebrała usta, mocuje się… krótki opór, młodzieniec znowu zdobył usta dziewczyny, bez końca je całuje. W upale
Pocałunków topnieją postanowienia, Słabnie walka, niknie opór, ona już wisi w jego ramionach, rozgorzało ym pocałunkiem całe jestestwo, mdleje w pocałunkach kochanka dziewczyna. Rozchylił się szal, który krył koszulinę i marmurowe ciało; jak człowiek patrzy się na wychylającą się z osłon różę… tak światło miesięczne patrzy na ramiona białe i piersi dziewicze. Tuli kochanek do siebie wdzięki niewieście, zapomniała " świecie, z omdlenia miłosnego zbudził ją szept:
– Wyjdź do mnie…
– Nie żądaj…
– Dziś mi odmawiasz, a dawniej…
– Grzech…
– To kłamstwo!… Miłość grzechem nazywasz? Wstyd…
– Wstyd zawadą na drodze do naszego szczęścia… Zaklinam cię… wyjdź!