Krwawe żniwa - ebook
Krwawe żniwa - ebook
Na polu w pobliżu miasteczka Salem zostają odnalezione zwłoki młodej kobiety w przebraniu stracha na wróble. Wśród okolicznych mieszkańców narasta panika, bo tutaj każdy zna legendę o złowieszczym Żniwiarzu. Echa tej sprawy docierają do policjanta Jeremy’ego Flynna, który przyjechał do Salem w poszukiwaniu żony przyjaciela. Jeremy wyśmiewa małomiasteczkową mentalność, szydzi z wiary w zabobony, ale tylko do czasu, gdy do jego śledztwa niespodziewanie wtrąca się miejscowa specjalistka od okultyzmu Rowenna Cavanaugh
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9651-7 |
Rozmiar pliku: | 752 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się w chwili, gdy Mary i Brad Johnstone podczas spaceru po jarmarku ezoterycznym natrafili na namiot wróżbity. Żadne z nich nie wierzyło w coś takiego jak wróżby, mimo to Brad, uśmiechając się pod nosem, mruknął:
– Skoro wszedłeś między wrony…
Wróżono przecież w całym Salem w stanie Massachusetts. Wszędzie, zwłaszcza teraz, podczas Halloweenu. Mary i Brad, zanim dotarli na jarmark, zdążyli odwiedzić kilka nawiedzonych domów i sklepów z kostiumami oraz pogadać z miejscową ludnością, od wyznawców wikka począwszy, a na poznanym w muzeum historyku skończywszy. Zresztą ten historyk okazał się prawdziwym pasjonatem dziejów tego miasta. On to właśnie namawiał ich, żeby dali sobie powróżyć, najlepiej u kilku osób. Powiedział nawet, dokąd jego zdaniem naprawdę warto zajrzeć.
Mary skusiła się pierwsza. Dała sobie powróżyć w „Sklepie z magią”, prowadzonym przez prawdziwych wikkan, Adama i Eve Llewellynów. Ona wyglądała jak hippiska, on ubrany był cały na czarno, ale bez przerwy żuł gumę, dzięki czemu wyglądał bardziej normalnie. Brad miał wątpliwości, czy Adam i Eve to ich prawdziwe imiona. Wszystko w tym sklepie było trochę sztuczne, jak w teatrze, ale jego właściciele byli naprawdę bardzo sympatyczni.
Eve, spojrzawszy na dłoń Mary, zapewniła ją, że dzięki swoim uzdolnieniom tanecznym zajdzie daleko. Skąd wiedziała, że Mary jest tancerką? Przecież nie wspomnieli o tym ani słowem.
– Może oglądała eliminacje do konkursu tańca? – zastanawiał się potem Brad. W sumie było to jednak niestotne. Najważniejsze, że wróżba napawała optymizmem.
Natomiast ten facet tutaj… Straszydło. Wysoki i chudy jak tyczka. Otulony w pelerynę, na głowie turban. Spod turbanu wyzierały wielkie czarne, przesadnie umalowane oczy. Na środku namiotu stał stolik, przykryty ciemną tkaniną z jasnym deseniem w księżyce i gwiazdy. Na stoliku kryształowa kula. A dookoła, pod ścianami namiotu, porozstawiane rzeźby. Co jedna to lepsza. Bogowie egipscy, boginie, smoki, demony i tak dalej.
– Jesteś wikką? – spytała Mary. – Czarownikiem?
Wróżbita uśmiechnął się, ale raczej krzywo.
– W religii wikka nie ma czarowników. Wikkan to wikkan. Ale ja nie jestem wikkanem. Po prostu czytam z gwiazd, z księżyca, ze wszystkiego, co zdarzyło się przedtem.
– Jestem Mary Johnstone, a to mój mąż, Brad.
Mąż… Mary omal się nie zająknęła. Razem z tym mężem przecież jeszcze tak niedawno myśleli o rozwodzie.
– A ja mam na imię Damien – przedstawił się wróżbita.
– Miło mi. Czy możemy zostać tu oboje? – spytała Mary. – Taka wróżba dla dwóch osób?
Czuła dreszcz emocji. Nie tylko. Także jakiś niewytłumaczalny lęk, co było bez sensu. Podczas Halloweenu wszystko przecież powinno wzbudzać strach. Jak film grozy. Jeśli z przerażenia nie podskakujesz w fotelu, film jest do kitu.
– Oczywiście – powiedział Damien z uśmiechem. – Proszę, siadajcie przy stoliku.
Usiedli. Brad wziął Mary za rękę i leciutko ją ścisnął, a Mary powtórzyła sobie w duchu, że są na urlopie, daleko od domu, od plaż Florydy. W całkiem innej rzeczywistości. Specjalnie, żeby stare rany zagoiły się szybciej i można było wszystko zacząć od nowa.
Chcą się rozerwać. Te wróżby to też rodzaj rozrywki.
Wróżbita szerokim gestem wskazał na kryształową kulę.
– Wpatrujcie się w nią.
Mary spojrzała na kulę i pomyślała, że ten mężczyzna musi być znakomitym specjalistą od efektów specjalnych. Kryształowa kula najpierw wypełnila się mgłą, potem mgła znikła i pojawił się ogień. Czerwono-złociste języki unoszące się ku niewidocznemu niebu.
Ogień zgasł, teraz Mary ujrzała samotne wzgórze porośnięte z rzadka drzewami o cienkich pniach i sękatych konarach. Byli tam też jacyś ludzie, chyba śpiewali. Nagle w ich śpiew wdarł się rozpaczliwy krzyk. Mary, wystraszona, omal nie podskoczyła na krześle. Spojrzała na Brada, siedzącego tuż obok. Uśmiechał się. Czyli bawił się dobrze, a ona, jak jej zresztą często powtarzał, ma zbyt bujną wyobraźnię, nie wspominając już o tym, że jest tchórzem podszyta.
Przypomniała sobie, że są tutaj, by naprawić swój związek. Oboje nad tym pracują, chociaż tylko jedno z nich zawiniło. To Brad zszedł na manowce. Ale on nigdy nie zamierzał spędzić z Brendą całego życia. Spodobała mu się jej pewność siebie, brak zahamowań. Ciekawe, czy pociągała go też dlatego, że była zwyczajnym brudasem.
Ale nic to. Brad kochał ją, Mary. A ona, choć zraniona, nie zamierzała skupiać się na przeszłości. Było, minęło. Trzeba patrzeć przed siebie. Pewne rzeczy w sobie zmienić. Na przykład – być bardziej żądną przygód, a teraz wykrzesać z siebie więcej odwagi.
Palce Brada zacisnęły się na jej dłoni. Był razem z nią. Teraz wierzyła, że ją kocha, że oboje dadzą radę.
Znów usłyszała głos wróżbity:
– W ciemnościach i we mgle może być bardzo niebezpiecznie. Nie pozwól, żeby twoja dłoń wysunęła się z ręki, która ją trzyma. Nie pozwól, bo kiedy wichry zawieją i przygną drzewa do ziemi, niechybnie spotka cię śmierć.
Wpatrywała się w kulę. Znów słyszała krzyk, znów szloch, który brzmiał jak wyraz największej udręki. Gałęzie drzewa wyglądały teraz jak ręce szkieletu. W kuli nagle zawirowały płatki śniegu, a potem…
Potem zobaczyła martwe, rozkładające się ciało kobiety. Zwisało z gałęzi. Szyja uwięziona w pętli zawiązanej ręką kata.
Krzyknęła cicho.
– Indianie – odezwał się Brad pogodnym tonem. – O nie, przepraszam. Rdzenni Amerykanie.
Spojrzała na niego. Uśmiechnął się. Czyli widział całkiem coś innego, to jasne.
– Zobaczyłem pierwsze Święto Dziękczynienia – poinformował ją i spojrzał na wróżbitę. – Jesteś naprawdę dobry.
Damien uśmiechnął się, a Mary pomyślała, że mimo tego uśmiechu w jego spojrzeniu jest coś wstrętnego, obleśnego. Coś bardzo złego.
– Dotknijcie teraz kuli.
Drgnęła. O, nie! Ona na pewno tego nie zrobi!
Musiała. Brad zbliżył do kuli ich złączone dłonie…
Kukurydza. Teraz zobaczyła pola kukurydzy. Rzędy kukurydzy, jeden za drugim. Niezliczona ilość. Wśród kukurydzy strachy na wróble.
Czy to one wzbudzają w niej lęk?
Brad wpatrywał się w kryształową kulę jak zahipnotyzowany.
Co widział Brad?!
Damien wpił wzrok w Brada.
– Kochałeś – powiedział. – Kochałeś, ale zdradziłeś. Teraz jesteś słaby. Dlatego ty… – przeniósł wzrok na Mary – ty jesteś teraz łatwym łupem. On, żeby o ciebie walczyć, za mało wierzy w siebie. Zagubisz się w szatańskiej mgle…
Brad zerwał się z krzesła.
– Co to niby ma być, do cholery! Jakieś brednie!
Damien również wstał.
– Przykro mi, jeśli nie podobają ci się moje wróżby. Ale kryształowa kula zawsze powie prawdę. To ona mówi, nie ja.
Brad rzucił na stół dwudziestocentówkę, złapał Mary za rękę i wyprowadził z mrocznego namiotu. Znów znaleźli się w pasażu pełnym ludzi. Ruch, gwar. Z nawiedzonego domu wybiegła gromadka rozbawionych dzieci. Jakiś starszy pan, wyraźnie mając już dość hałasu, zdecydowanym krokiem wszedł do kawiarni. Jakaś kobieta szła, trzymając za ręce dwie dziewczynki przebrane za wróżki. Wszyscy mieli na sobie kostiumy, nawet psy.
A Brad się pieklił.
– Już ja go załatwię, tego kretyna! Tego…
– Och, daj spokój, Brad. Czym tu się przejmować? Przecież to też swego rodzaju przedstawienie.
Starała się, żeby zabrzmiało to wręcz lekceważąco. Choć sama była spięta. Bo i skąd ten Damien mógł wiedzieć o ich dość skomplikowanej sytuacji? Skąd?
– Brad, a co ty właściwie widziałeś w tej kuli?
– Ja? Indyka! Wyglądał super, czułem dosłownie jego zapach. Ale potem…
Wyraźnie ociągał się z odpowiedzią.
– Potem… co potem, Brad?
– Może to i głupie, ale potem zobaczyłem coś całkiem innego. Pole kukurydzy. I to ciało… Ale nie mówmy o tym. Jakieś głupie przywidzenia!
– To dlaczego byłeś taki zły? Bo byłeś!
– Dziwisz się? Facet zrobił ze mnie durnia. Szkoda, że nie ma tu Jeremy'ego, on by rozpracował go od razu. Jedno spojrzenie na tę głupią kulę i już by wiedział, gdzie gość trzyma sprzęt do efektów specjalnych.
Mary uśmiechnęła się.
– Niestety, Jeremy jest teraz w Nowym Orleanie.
Jeremy Flynn, były partner Brada. Kiedy obaj pracowali w policji, byli płetwonurkami. Jeremy był też drużbą Brada na ich ślubie, a potem, niezależnie od biegu wydarzeń, nigdy jej nie okłamywał. Nadal był nie tylko przyjacielem Brada, ale i jej.
Wyjątkowo bystry człowiek. Brad miał rację. Jeremy natychmiast by rozszyfrował Damiena.
Po lunchu Mary oznajmiła, że pragnie poznać bliżej historię miasta, dlatego wybrali się na jeden ze starych cmentarzy.
– Chcę obejrzeć stare groby, poczytać napisy. Kupiłam sobie nawet to… – Mary przystanęła w alejce między grobami, poszperała w torebce i wyciągnęła jakąś książkę. – Są tu objaśnienia symboli na nagrobkach. Girlandy symbolizują zwycięstwo śmierci, klepsydra upływ czasu. Kości i czaszki przypominają, że każdy z nas jest śmiertelny, anioły natomiast o niebie. Umieszcza się je też na grobach małych dzieci.
– Ciekawe. A popatrz tam! Skręcony wąż! Co to może oznaczać?
– Wieczność! – zawołała przez ramię, ruszając przed siebie alejką.
Brad poszedł za nią, ale tylko kawałek. Po chwili zatrzymał się i przysiadł na jednym z grobów.
– Hej, Mary! Nogi mnie już bolą. Odpoczniemy trochę? Usiądź obok mnie.
– Brad, nie wypada siadać na czyimś grobie! – zawołała, jednocześnie spoglądając z ciekawością na stary nagrobek pod jednym z wielkich, rozłożystych drzew. Musiał być bardzo stary, prawdopodobnie z końca szesnastego wieku. Stał w sąsiedztwie innych nagrobków, równie starych i zniszczonych, rozsadzonych przez potężne korzenie drzew.
– Trudno… – Brad położył się na grobie i spojrzał w niebo. – Mary! Tylko nie odchodź daleko! Ludzie zaczynają już wychodzić z cmentarza. Lepiej, żeby nas tu nie zamknęli!
– Bez obaw!
Kiedy zbliżała się do zniszczonych nagrobków, poczuła nagle, że wiatr przybiera na sile. Już nie był to łagodny wietrzyk. Zmrok zapadał szybko i chociaż przedtem w powietrzu nie czuło się żadnej wilgoci, teraz powietrze raptem zgęstniało od srebrzystej rosy.
Minęła wielkie drzewo. Podeszła do starego nagrobka i z ciekawością spojrzała na napis.
Spojrzała i zamarła.
Nagrobek był wyraźnie odświeżony, litery wyryte na nowo. Na górze głowa kostuchy, wzdłuż brzegów kosy i klepsydry.
W środku napis. Imiona i nazwisko zmarłej.
Mary Clare Johnstone.
Jej imię. Pierwsze i drugie.
Jej nazwisko. Dokładnie.
Czuła, że robi jej się słabo. Uklękła i położyła dłoń na zimnym kamieniu.
Gdzieś z daleka słyszała śmiech i piski rozbawionych dzieci. Nawoływania matek, szmer rozmów dorosłych.
Zamknęła oczy, żeby odgrodzić się od tego, co miała przed sobą. Ale pod powiekami wcale nie zrobiło się ciemno. Pojawiło się coś, inny obraz. Przerażający.
Wzgórze. Na szczycie wzgórza drzewo o gałęziach podobnych do rąk kościotrupa. Na jednej z takich gałęzi powieszona kobieta. Kołysała się na stryczku wśród gęstych oparów mgły.
Znów usłyszała śmiech. Nie dziecięcy, radosny, lecz zły. Szyderczy. Śmiech Damiena.
Zobaczyła jego twarz.
Był tam, na wzgórzu, razem z nią. Trzymał ją za rękę, dookoła hulał wiatr.
Przywidzenie, zwyczajne przywidzenie. Ale jednocześnie czuła na nogach podmuchy wiatru, czuła twardą ziemię pod stopami, czuła przejmujący chłód nadchodzącej nocy.
Słyszała jego głos.
– Jesteś moja. Zabawimy się, kochanie.
I znów śmiech zmieszany z szumem wiatru.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Strachy na wróble.
Stały na polu kukurydzy, umocowane na drewnianych krzyżach. Ich twarze z daleka wyglądały jak jasne plamy. Puste, bez wyrazu, przerażające.
Kukurydza wyrosła wysoko. Proste, mocne łodygi maszerowały do horyzontu równymi szeregami. Strachy na wróble, unoszące się nad nimi, trzymały straż.
A ją niósł wiatr. Frunęła nad rzędami kukurydzy wśród mgły, która opadając na pole, okrywała ciemnym kocem rośliny, tę jasność. Dowód życia.
Sen, oczywiście sen. Koszmarny. Bo ta pełzająca ciemność. I szepty. Cichutkie, a takie złowieszcze…
Och, obudzić się. Przerwać ten koszmar, spojrzeć na jasne światło dnia, na ciepłe kolory jesieni. Przepiękne, zwłaszcza tam, w Nowej Anglii, gdzie był jej dom. Wkrótce miała do niego wrócić – może więc nic dziwnego, że przyśniły jej się rodzinne strony. Tam, gdzie jesień jest tak cudna, że wydaje się, jakby nie była realna, lecz należała do krainy marzeń.
Złocisty, pomarańczowy, głęboka czerwień i żółty, bardzo jasny – cała gama barw, jaką pyszniły się korony drzew rosnących od wielkich granitowych skał aż po chłostany wichrem ocean i zaciszne porty.
Ale teraz, w tym jej śnie, były pola kukurydzy. Łodygi falowały hipnotyzująco w podmuchach wiatru. Zawsze kochała te pola, pamiętała, jak w dzieciństwie biegała między rzędami kukurydzy. Dziadek gonił ją, a jej śmiech wzbijał się wysoko, ku niebu.
Wrony już tu były, słychać było złowrogie krakanie żarłocznych rabusiów. Farmerzy jednak, wykorzystując mądrość przekazywaną z pokolenia na pokolenie, wiedzieli, jak sobie z nimi poradzić. Robili strachy na wróble i ustawiali je na polach. Najprzeróżniejsze. Strach pani Abel miał fantazyjny kapelusz nadziany szpilkami, dzieło Ethana Morrisona okryte było fałdzistą peleryną i miało odrażający, bezzębny uśmiech. Strach dziadka Rowenny z kolei miał siwą czuprynę i słomiany kapelusz. Ubrany był w kombinezon z denimu, koszulę w kratkę i trzymał strzelbę.
Najbardziej oryginalne i naturalistyczne były strachy Erika Rolfe'a, budzące autentyczny lęk. Wydawało się, że w każdej chwili mogą ożyć. Eric ubierał je w czarne surduty. Ręce stracha były rozpostarte, z głowy, z reguły plastikowej czaszki, wystawały kawałki kolczastego drutu, tworząc coś w rodzaju koszmarnej peruki. Twarz bardzo mocno umalowana, wielkie oczy ruchome, na baterię.
Mała Rowenna, bawiąc się z dziadkiem na polach kukurydzy, kiedy dobiegała do stracha Erika Rolfe'a, zawsze przed nim przystawała. I zawsze cichła, czując się bardzo niepewnie. Bo wiatr nagle jakby przybierał na sile. Ale nie wył, tylko szeptał, dziwnie przenikliwym, wysokim szeptem.
Bała się. Jak jednak miało się nie bać wrażliwe dziecko, które rosło na ziemi przesiąkniętej krwią niewinnych ludzi? Od małego słyszała opowieści o procesach czarownic, kiedy to ludzie w imię Boga i sprawiedliwości torturowali i skazywali na śmierć swoich bliźnich. Kiedy nawet dzieci oskarżały.
A teraz… Teraz dorosła Rowenna wybiera się w drogę powrotną do domu. Niebawem znów zobaczy pola kukurydzy. Tak, to stąd wziął się ten sen. Widziała je oczyma wyobraźni. Biegła, jak kiedyś w dzieciństwie. Słyszała swój śmiech, wiedziała, że zaraz będzie przebiegać koło stracha Erika. Koło przerażającego monstrum, ale nie zatrzymywała się. Przecież jest dorosła, dawne lęki poszły w zapomnienie. Nie bała się już…
Nieprawda. Kiedy go zobaczyła, jeszcze z daleka, od razu poczuła strach. Ale biegła, świadoma, że niebawem nadejdzie chwila, kiedy zobaczy go z bliska.
Mogła przebiec koło niego. Ale nie. Coś zmuszało ją, żeby się zatrzymała.
Stanęła więc przed tym strachem na wróble, który miał pochyloną głowę. I nagle strach podniósł głowę. Na Rowennę spojrzały… oczodoły. Puste oprawki, w których kiedyś były lampki udające oczy.
Ale one spojrzały na nią. Czuła to.
Okrzyk przerażenia utkwił w ściśniętym gardle. Ten strach to był… kościotrup pokryty gnijącym, rozkładającym się ciałem. Usta – to, co z nich zostało – otwarte. Zastygłe w ostatnim, niemym krzyku. Oblepiony zeschniętą krwią surdut był cały w strzępach.
Na ramieniu straszydła usiadła wrona i zaczęła wydziobywać zawzięcie resztki gnijącego mięsa, zwisające z policzka.
W pustych oczodołach pojawiły się łzy i spłynęły po poszarpanej twarzy. Łzy czerwone. Strach płakał krwią.
Kości z kawałkami mięsa, udające ręce, zaczęły drżeć. Wyciągnęły się do niej…
Wiatr zaszumiał i nagle przyniósł ze sobą dźwięki starej piosenki:
– Nie bój się Żniwiarza, to kostucha jest. Duszę twoją weźmie i do Boga śle.
Kosiarza się strzeż. Kosiarz zły dusze kradnie. Strzeż się go, kobieto, strzeż,
bo on duszę twoją do piekła albo jeszcze dalej śle.
Rowenna Cavanaugh, ciężko dysząc, usiadła na łóżku. Szybko zrobiła głęboki wdech, żeby się choć trochę uspokoić. Boże, co za koszmar…
Przed zaśnięciem rozmyślała o powrocie do domu, stąd na pewno wziął się ten sen. Ale dlaczego tak przerażający? Myślała przecież o powrocie bardzo ciepło. Tęskniła za Salem, w Massachusetts jesienią jest zawsze tak pięknie. Poza tym podczas jej nieobecności wybrano ją zaocznie królową dożynek. Czyli czekają ją miłe chwile, co prawda przedtem jeszcze musi wykonać pewien obowiązek, tu, w Nowym Orleanie. Czeka ją wspólny występ w audycji radiowej z Jeremym Flynnem. Będą debatować, potem Jeremy zachęci do przekazywania datków na Dom Dziecka. Tego rodzaju działalnością zajmował się już od jakiegoś czasu. Rowenna natomiast miała cichą nadzieję, że po tej audycji jej nowa książka będzie się dobrze sprzedawać.
A miłe chwile są bardzo potrzebne, kiedy w sercu nosi się żal po stracie ukochanego mężczyzny. Czy to możliwe, że od śmierci Jonathana minęły już trzy lata?
Ale trzeba wstawać i szykować się psychicznie do starcia z panem Jeremym Flynnem. Kiedyś płetwonurkiem policyjnym, teraz prywatnym detektywem z agencji trzech braci Flynnów. Bardzo inteligentnym, uroczym, pod każdym względem super. Rowenna zdecydowanie nie była w jego typie. Może przede wszystkim nie podobały mu się jej poglądy. W każdym razie odnosił się do niej z wielką rezerwą. Chociaż zawsze był wobec niej bardzo uprzejmy, do czego prawdopodobnie przyczyniał się fakt, że Rowenna od lat przyjaźniła się z Kendall, żoną Aidana, jego starszego brata.
Tego wieczoru Kendall i Aidan wydawali przyjęcie z okazji Halloweenu. W swoim domu, starym dworze, do którego wprowadzili się rok temu. Zorganizowali tam teatr amatorski i urządzali wiele imprez dobroczynnych. Jeremy na pewno będzie na tym przyjęciu. Przywita się z Rowenną bardzo grzecznie, potem postara się przez cały wieczór przebywać jak najdalej od niej. Dokładnie w drugim końcu pokoju.
Z Aidanem i Zachem, najmłodszym z braci, Rowenna była w jak najlepszych stosunkach. A Jeremy właściwie od niej uciekał. Szkoda, bo tak się złożyło, że jej odczucia wobec niego były dokładnie odwrotne. Zdecydowanie ją pociągał. Od śmierci Jonathana nie umawiała się z nikim. Po prostu nie spotkała nikogo, kto spodobałby się jej do takiego stopnia, żeby wziąć pod uwagę randkę, a może nawet seks. Dopiero Jeremy… O, to coś innego! Bardzo często zdarzało jej się zagapić na niego, na jego usta na przykład, albo na długie palce, które potrafiły tak pięknie grać na gitarze. Niestety, jego stosunek do niej był taki, jaki był, w związku z czym Rowenna swoje marzenia o dzikim, nieokiełznanym seksie – oczywiście, na początku dyskretnie, po ciemku – z tym właśnie facetem uznała za najskrytsze. Czasami też zastanawiała się, czy marzenia te nie są sprzeniewierzeniem się pamięci o Jonathanie. Czy też po prostu ona jest tylko człowiekiem.
Mogłaby przysiąc, że Jeremy, mimo okazywanego jej chłodu, reaguje na nią. Tak! Iskrzyło w obie strony, za każym razem, kiedy znaleźli się blisko siebie.
I co z tego? Nic. Najlepiej wstać i wziąć prysznic. Przestać o nim myśleć.
Niestety, było to ponad jej siły. Bo Jeremy'ego Flynna pragnęło nie tylko ciało. Także serce.
Och, Jeremy, gdybyś wiedział… Ja po prostu uwielbiam słuchać twojego głosu. Uwielbiam ten błysk w twoich oczach, kiedy opowiadasz o jakiejś pasjonującej sprawie. Marzę o rozmowie z tobą, takiej prawdziwej, sam na sam, kiedy cała twoja uwaga skupiona byłaby na mnie. Kiedy mogłabym poznać twoje myśłi, dowiedzieć się, co naprawdę dla ciebie jest ważne…
Marzenia marzeniami, a życie życiem. W końcu spotykasz kogoś, na kim ci naprawdę zależy, a ten ktoś wcale się do ciebie nie garnie. Czyli sprawa przegrana. Trudno, żeby rzucała się na niego jak skończona idiotka. Nadal będzie wobec niego po prostu uprzejma i nigdy nie przestanie przyjaźnić się z jego szwagierką, ani z jego braćmi.
Przeciągnęła się i gotowa do wstania z łóżka, odrzuciła na bok kołdrę.
Nagle czegoś dotknęła. Czegoś maleńkiego i sztywnego. Spojrzała na ciemną plamkę na białym prześcieradle i krzyknęła cicho.
Brązowa łuska. Skąd wzięła się w jej pościeli brązowa łuska kukurydzy?ROZDZIAŁ DRUGI
– Jeremy?
Poderwał głowę. A, to ona… Na widok Rowenny Cavanaugh, historyka i pisarki, żarliwej orędowniczki sił umysłu, wcale nie poczuł entuzjazmu. Choć była to postać znana, a jej książki bardzo popularne. Opisywała w nich dziwne zjawiska, które naprawdę trudno było wyjaśnić. Nigdy nie twierdziła, że duchy czy jakieś inne istoty pozaziemskie istnieją. Ale nikt jeszcze nie udowodnił, że ich nie ma. Przyjechała do Nowego Orleanu, żeby razem z nim wziąć udział w cyklu audycji radiowych na temat zjawisk paranormalnych. Ich debaty zyskały popularność, a kryjący się za tym szczytny cel – zdobywanie funduszy na dom dziecka – zyskał też niemało.
W działalność dobroczynną Jeremy zaangażował się całym sercem zaraz po zamianie pracy płetwonurka policyjnego na pracę prywatnego detektywa w firmie założonej z braćmi. Ta właśnie działalność trzymała go w Nowym Orleanie. Także spadek – plantacja w pobliżu miasta. Nadeszła jednak pora zwijać żagle. Pieniądze na dom dziecka płynęły szerokim strumieniem, a plantacja, odkąd zamieszkał na niej Aidan z żoną, zaczęła rozkwitać. Zach wrócił już na Florydę, zajął się firmą. Jeremy natomiast miał wielką ochotę wziąć sobie trochę wolnego. Pojechać na wyspy, ponurkować wreszcie tylko dla przyjemności. Wysiadywać na plaży i popijać słodkie drinki z kawałkami owoców…
Ale przedtem jeszcze jedna dyskusja w eterze z Rowenną. Kobietą o włosach prawie kruczoczarnych i oczach jak bursztyny. Absolutnie nie orzechowych, żaden odcień brązu, tylko bursztyn w oprawie gęstych czarnych rzęs, połyskujący czasami jak złoto. Figurę miała idealną. Wysoka, szczupła, a jednocześnie bardzo kobieca. Głos niski, zmysłowy, świetnie nadający się do wystąpień przed szeroką publicznością.
Ich dyskusje w radio sponsorowane były przez różne firmy, pieniądze od razu szły na cel dobroczynny. Audycje nadawano od dwóch tygodni, Jeremy'emu wydawało się, że zdążył już nieźle poznać Rowennę. Oczywiście, do pewnych granic. I to on sam narzucił dystans. Dlaczego? Prawdopodobnie wiązało się to z wydarzeniami na plantacji Flynnów rok temu. Chodziły pogłoski, że plantacja jest nawiedzona. Na początku Jeremy wcale się tym nie przejmował, teraz jednak zaczynał mieć tego serdecznie dość. Bardzo lubił swoją bratową i nigdy w życiu nie zacząłby z nią wojować tylko dlatego, że ona wierzy w duchy.
Ale wiedział swoje. Nie wierzył w żadne duchy, tylko w naukę, w techniki śledcze, oparte na logice i inteligencji. W pracę kryminologów połączoną z pracą detektywów w terenie, w umysły wytrenowane do wnikania w psychikę innych ludzi. Wierzył w ciężką, mrówczą pracę. Dzięki temu właśnie rozwiązywano sprawy. Miejsce zbrodni to w sumie coś bardzo nieskomplikowanego. Morderca zawsze ze sobą coś zabiera, coś zawsze pozostawia. Oczywiście, wszystkich spraw nie udaje się wyjaśnić. Ale jeśli się udaje, to tylko dzięki naukowym metodom, a nie jakiemuś voodoo, telepatii czy innym magicznym sztuczkom. Czasami komuś o zdolnościach parapsychicznych udaje się pomóc w śledztwie. Fakt. Po prostu ten ktoś ma szczęście, a przede wszystkim potrafi myśleć logicznie.
Gdyby jeszcze te wszystkie metody oparte na logice pomogły mu uwolnić się od tych koszmarnych snów…
Policyjny płetwonurek. To, co on znajduje w wodzie – a znajduje tego mnóstwo – jest po prostu straszne. Najgorzej jednak było z tymi dziećmi. Ktoś zauważył, jak van idzie pod wodę. Natychmiast wysłano płetwonurków. Woda w St.Mary jest brązowa, mętna, rzeka głęboka, a van osiadł na największej głębi. Jeremy pierwszy dotarł do vana i otworzył bagażnik. Okazało się, że wewnątrz są przybrane dzieci pewnego małżeństwa, któremu zależało wyłącznie na pieniądzach, jakie co miesiąc otrzymywali za opiekę. Dzieci były skrępowane postronkami. Cała szóstka, od dwulatka do dziesięciolatka, była związana. Pięcioro wpatrywało się niewidzącym wzrokiem w pustkę, która odebrała im życie. Szóste dziecko jeszcze żyło. Billy. Kiedy Jeremy rozcinał nożem sznurki, chłopiec próbował się uśmiechnąć i wyciągnął do niego ręce. Jeremy wyniósł go na brzeg. Natychmiast zaczął udzielać pierwszej pomocy, póki nie nadjechali ratownicy medyczni. Pojechał z Billym do szpitala. A tam, mimo desperackich wysiłków całego personelu medycznego, chłopiec zmarł.
Jeremy do dziś widział oczy Billy'ego. Czuł w swojej dłoni rękę chłopca, kiedy wyciągał go z vana.
Spośród dręczących go koszmarów ten był najgorszy. I najtrwalszy. Mimo że rzucił pracę w policji, Billy śnił mu się nadal. Wpatrywał się w niego swoimi wielkimi brązowymi oczami albo razem, trzymając się za ręce, stali na szczycie wzgórza. Może Billy był uosobieniem dziecka, którego Jeremy nigdy nie miał i prawdopodobnie mieć nie będzie. Jakoś nie zdarzyło mu się jeszcze spotkać kobiety, z którą chciałby ułożyć sobie życie.
Może chłopiec pojawiał się w jego snach jako wyrzut sumienia. Jeszcze jedna ofiara błędów popełnianych przez przeciążoną opiekę społeczną. Dlatego tak bardzo zależało mu na zrobieniu czegoś dobrego dla innych porzuconych dzieciaków.
Był też, oczywiście, u psychologa policyjnego, który orzekł, że absolutnie jest zdrowy psychicznie. Powiedział też, że zaangażowanie w pomoc dla osieroconych dzieci może się okazać dobrą terapią i kiedyś koszmary przestaną go dręczyć. Ustaną nie tylko na kilka dni czy tygodni lub miesięcy czy lat. Ustaną raz na zawsze.
Może. Przyszłość zawsze jest przecież niewiadomą. Nie pomoże wróżenie z herbacianych fusów czy z dłoni.
– Jeremy! – odezwała się ponownie Rowenna, marszcząc cienkie łuki brwi. – Przepraszam, zaczynamy!
Reżyser dał im znak ze swojej kabiny i zaczął odliczać.
Przedstawili się, po czym przeszli do wzajemnej wymiany poglądów. Lekko i swobodnie, mieli przecież za sobą niejedną wspólną audycję. Rowenna była świetna. Mówiła ze swadą, precyzyjnie przedstawiała swoje stanowisko. Nigdy swojemu rozmówcy nie przerywała, nie była napastliwa. Spokój, tylko spokój. Może właśnie dlatego wydawała się bardzo wiarygodna. Mówiła tak, jak pisała. Zero fanatyzmu czy zapalczywości. Nie snuła opowieści o duchach, tylko zdawała relację z wydarzeń, pozwalając słuchaczom dowolnie się do nich ustosunkować. A te zdarzenia potrafiła zrelacjonować znakomicie. Jeremy często przyłapywał się na tym, że słuchał jej, zapominając o całym świecie.
On, jej oponent, był za rzeczywistością. Tym, co można określić, dotknąć, zobaczyć.
– Proszę, podaj definicję zdalnego sterowania – mówiła na przykład Rowenna, wlepiając w niego bursztynowe oczy.
– Jak radio. Ma swoje częstotliwości…
– Których nie widać, prawda? Ale wierzymy, że istnieją.
– Czyli twierdzisz, że duchy istnieją, chociaż ich nie widzimy?
– Wcale nie twierdzę, że to pewnik. Weźmy na przykład pod lupę przypadek bliźniaków MacDonaldów…
I zaczynała opowiadać o tym, jak jeden z braci, przebywający z misją na Bliskim Wschodzie, dostał szrapnelem w brzuch. Jakiś czas potem u drugiego bliźniaka, żywej kopii brata, na brzuchu pojawiła się blizna. Dokładnie w tym samym miejscu.
I tak dalej, i tak dalej. W czasie audycji, jak zwykle, rozdzwoniły się telefony i jak zwykle zdecydowana większość słuchaczy dzwoniła do Rowenny. Większość z tej większości przyznawała się, że patrzy teraz na jej zdjęcie w Internecie. Poza tym zdecydowana większość była za zjawiskami paranormalnymi.
Do Jeremy'ego też zadzwoniło kilka osób. Z wyrazami uznania dla ciężkiej pracy policji.
Audycja dobiegła końca. Oboje śmiali się, że i tak nie doszli do porozumienia. Jeremy pozwolił sobie nawet zacytować Woltera.
– Mogę nie zgadzać się z tym, co mówisz, ale do końca moich dni będę bronił twojego prawa do zabierania głosu.
Razem wyszli ze studia. Kiedy szli korytarzem, Jeremy nagle przystanął i wbił wzrok w gazetę rozłożoną na stoliczku pod ścianą.
– Coś się stało? – spytała zaniepokojona Rowenna.
– Nie, nic, przepraszam. Po prostu coś mnie zainteresowało.
Rowenna wcale nie sprawiała wrażenia przekonanej, ale oczywiście nie dopytywała się, tylko wystąpiła z nieoczekiwaną propozycją.
– Dziś była nasza ostatnia wspólna audycja. Zapraszam cię na drinka!
Propozycja była kusząca. Z tak piękną kobietą każdy miałby ochotę pójść na drinka. Poza tym niegrzecznie byłoby odmawiać.
Niestety, miał dziś ważniejsze sprawy na głowie.
– Dziękuję za zaproszenie, Rowenno, ale szczerze mówiąc, nie bardzo mogę. Jedna z moich znajomych zaginęła. Przeczytałem o tym właśnie w tej gazecie.
– To straszne. Jeremy, mam laptopa w samochodzie. Może chcesz wejść do Internetu? Bardzo proszę.
Zawahał się na moment. Miał dziwne uczucie, że jeśli skorzysta z jej propozycji, wpłynie to decydująco na dalsze jego życie.
Bzdura. Poza tym faktycznie, im szybciej wejdzie do Internetu, tym lepiej.
– Dziękuję, Rowenno. Bardzo chętnie skorzystam.
Szybko wyszukał w Internecie podstawowe informacje. Jego były partner Brad Johnstone razem z żoną Mary spędzali urlop w Salem w stanie Massachusetts. O zmierzchu wybrali się na stary cmentarz. Późnym wieczorem policjant patrolujący ulice zauważył za zamkniętą bramą cmentarną Brada, rozpaczliwie wołającego swoją żonę. Mary znikła. Natychmiast wszczęto poszukiwania, jak dotychczas bezskuteczne. Odnaleziono tylko komórkę Mary i torebkę, porzucone na starym grobie. Małżeństwo Johnstone'ów podobno przeżywało kryzys. Wspólny wyjazd miał pomóc w jego przezwyciężeniu.
Brada przedstawiono w bardzo niekorzystnym świetle. Wspomniano, że miał romans. Rodzice Mary byli przekonani, że to Brad zrobił żonie coś złego. Ktoś inny sugerował, że Brad, wykorzystując swoje doświadczenie policjanta, mógł zabić Mary i ukryć jej ciało. A teraz odgrywa zrozpaczonego męża.
Rowenna też wbiła wzrok w ekran.
– To okropne!
– Tak – przyznał Jeremy posępnym głosem. – Pracowałem z facetem przez wiele lat. Jego żonę znam bardzo dobrze. Byłem na ich ślubie. Mają za sobą naprawdę trudne chwile. Mary jest zawodową tancerką. Taniec towarzyski. Jeździ po kraju i bierze udział w konkursach tańca. Jej partner jest gejem. Kiedy Mary wyjeżdża, to zawsze wiadomo, że tylko po to, by tańczyć. Ale Brad w którymś momencie musiał poczuć się trochę samotny. W każdym razie mają to już za sobą i znów są razem. Nie wierzę, absolutnie nie wierzę, że Brad zrobił jej coś złego. Za dobrze go znam. Policja, nękając go, traci tylko czas, zamiast ścigać prawdziwego przestępcę. A sprawa jest paskudna. Tego rodzaju historie rzadko kiedy dobrze się kończą. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy ona jeszcze żyje…
– Och, Boże… Ale jakie to dziwne, że ona po prostu rozpłynęła się w powietrzu. I nikt niczego nie widział! Salem podczas Halloweenu ogarnia prawdziwe szaleństwo. Rzadko widuje się takie tłumy na ulicach…
– A skąd ty tak dobrze znasz Salem, Rowenno?
– Przecież to moje miasto. Urodziłam się tam, co prawda nie w samym mieście, ale bardzo blisko, w małej wiosce rybackiej, których jest tam mnóstwo.
– Naprawdę? Nie wiem, dlaczego, ale byłem przekonany, że jesteś z Bostonu.
– W Bostonie studiowałam, a dokładniej, tam zakończył się mój okres studiowania, bo przedtem poznałam kilka innych college'ów w innych stanach. Po prostu lubiłam się uczyć. A ponieważ zainteresowania mam dosyć szerokie…
– Czyli ile ma pani dyplomów, panno Cavanaugh?
– Spokojnie, tylko dwa, z filozofii i z komunikacji. Ale chętnie ocieram się o inne dziedziny nauki. Przede wszystkim historia, oczywiście pod kątem moich zainteresowań. Mity greckie, wierzenia Rzymian, zabobony. Poza tym polowania na czarownice. W tamtych czasach wierzono, że szatan chodzi sobie po ziemi. Skazano tysiące niewinnych ludzi. Jeden z moich przodków też został wtrącony do więzienia. Przeżył tylko dlatego, że miał bogatą rodzinę. Wykupili go. Dziś w Salem też mamy czarownice, ale to już, oczywiście, całkiem inna historia.
– Czarownice? Dziś?
– Tak. Współczesne czarownice to wyznawczynie neopogańskiej religii wikka, opartej na wierze w magiczne siły natury. Nie ma to nic wspólnego z tym, czym zajmowały się dawne czarownice.
– Chwileczkę, ale ty chyba tego nie kupiłaś?
– Nie jestem wikką, bo to chcesz wiedzieć, prawda? – Rowenna powiedziała to o ton głośniej. – Ale mam przyjaciół wikkan.Wikka uznana jest oficjalnie za religię. Na przykład żołnierz, wyznawca tej wiary, ma na swoim nieśmiertelniku pentagram, tak jak inni krzyż albo gwiazdę Dawida.
– Pentagram? Mówisz o figurze geometrycznej w kształcie pięcioramiennej gwiazdy?
– Tak. W wielu kulturach uważana jest za symbol magiczny o większej sile działania niż zwykły amulet.
– Rozumiem. Tym niemniej uważam, że oficjalne uznawanie jakiegoś voodoo…
– Proszę, tylko bez takich porównań. Religia wikka nie jest wiarą w czynienie zła. Przeciwnie. Obowiązuje prawo trójpowrotu. Cokolwiek uczynisz, wróci do ciebie po trzykroć. Wikkan nie zrobi niczego złego, bo potem odczuje to na własnej skórze w trójnasób.
– A chrześcijanin za zabójstwo będzie smażyć się w piekle. Co wcale wielu chrześcijan nie powstrzymuje od popełniania okrutnych morderstw.
– Niestety, trudno temu zaprzeczyć.
Rowenna westchnęła, a Jeremy'emu jakoś odechciało się kolejnej debaty na tematy tak wrażliwe jak wiara, religia czy też zabobon.
– Chyba pora się zbierać, Rowenno.
– Chyba tak. A jak będzie z naszym drinkiem?
Czemu nie? Miło pobyć jeszcze trochę w jej towarzystwie. Pociągała go. W końcu trudno, żeby tak atrakcyjna kobieta nie pociągała normalnego heteroseksualnego faceta. Piękna, ciekawa, choć zdecydowanie z innego bieguna niż on. Ale pogadać można, niczym to nie grozi. Audycje się skończyły, po wieczornym bankiecie Rowenna podobno wyjeżdża. Ich drogi nigdy więcej się nie zejdą.
– Co będzie z naszym drinkiem? Dobrze będzie – powiedział z uśmiechem. – Co byś powiedziała na wspólny lunch?
Poszli na Royal Street do miłej, cichej restauracyjki. Rowenna zamówiła herbatę i langustę, Jeremy zdecydował się na ryż z warzywami i mięsem, przyrządzony po kreolsku, czyli jambalayę.
Podczas jedzenia Jeremy nagle poprosił Rowennę, żeby opowiedziała mu o tych czarownicach.
– Naprawdę? – spytała z niedowierzaniem.
– Tak, naprawdę.
– A więc proszę… Wspólnota czarownic z Salem, tych współczesnych, powstała na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Związane to było z przyjazdem Laurie Cabot, która zamieszkała w Salem na stałe i została oficjalnie uznana za czarownicę z Salem. Jest ona wielką kapłanką wikka. W naszym regionie jest w sumie kilka tysięcy praktykujących wyznawców wikka. Gdyby nadal rządzili purytanie, mieliby wielkie kłopoty. Wiemy przecież, że purytanie, którzy opuścili Anglię, szukając kraju, w którym zagwarantowana jest wolność wyznania, sami potem prześladowali ludzi innej wiary. Czarownice z Salem oskarżano kiedyś o praktyki satanistyczne. A wikkanie, pamiętaj, nigdy nie mieli nic wspólnego z satanizmem. U chrześcijan szatan to upadły anioł. W religii wikka diabeł w ogóle nie istnieje, niemożliwe więc, żeby wyznawca wikka czcił diabła czy z nim paktował. Co nie znaczy, że nie ma u nas satanistów. Są, ale ich filozofia jest całkiem inna.
Słuchał bardzo uważnie. Chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś o tamtych stronach, o Salem, gdzie znikła Mary, a Rowenna, jak się okazało, była prawdziwą kopalnią wiedzy.
Poza tym była także piękna. Szczerze mówiąc – zachwycająca, a zapach jej perfum po prostu zniewalający…
Rowenna uśmiechnęła się.
– Ty na pewno uważasz, że tylko ludzie niespełna rozumu decydują się na praktykowanie bardzo starej i zapomnianej religii.
– Wcale nie. Jeśli chodzi o mnie, możesz sobie nawet czcić palmy. Problem zaczyna się w chwili, gdy ktoś w imię swojej wiary krzywdzi innych.
– Zgadzam się z tym całkowicie. Oczywiście. A wikkanie, gdybyś ich poznał, na pewno by ci się spodobali. Tak jak powiedziałam, nie czynią zła, bo zło wraca do nich po trzykroć. Niestety, wielu innych ludzi nie ma żadnych hamulców, a cała reszta chce wierzyć, że ten, kto uczynił zło, zostanie ukarany. W życiu doczesnym albo po śmierci. Najlepiej i teraz, i potem, w życiu pozagrobowym.
– Wierzysz w życie pozagrobowe, Rowenno?
– Oczywiście.
Byłby przysiągł, że zadrżała.
– Co jest, Rowenno? Przypomniałaś sobie o czymś?
– Tak. Taką starą legendę…
– Opowiedz.
– Opowiem, ale zaznaczam, wcale nie będzie sympatyczna. To legenda o Kosiarzu. Uosobieniu zła. Taki zlepek różnych opowieści o potworach ze starych wierzeń pogańskich, może też i z wierzeń rdzennych Amerykanów, plus szatan. Z tym, że ten Kosiarz wcale nie wygląda przerażająco. Nie ma ani rogów, ani kopyt. To po prostu mężczyzna uderzająco wysoki, w koronie z jesiennych liści i w pelerynie w kolorze ziemi. Legenda o nim zrodziła się kilkaset lat temu, już po procesach czarownic, kiedy nagle znikło wiele młodych, pięknych kobiet. Nigdy nie schwytano mordercy i koloniści, prawdopodobnie pod wpływem wierzeń miejscowych plemion Indian, wytłumaczyli to obecnością Kosiarza. Przybył, by skraść dusze tych kobiet i wtrącić je do piekła.
– Tylko mi nie mów, że Mary porwał jakiś legendarny Kosiarz.
– Oczywiście, że nie. Po prostu opowiedziałam ci jedną z legend Nowej Anglii. A jeśli teraz przypadkiem zastanawiasz się w duchu, czy nie obawiam się, że w Salem pojawił się ktoś tak samo zły jak ów Kosiarz, czyli bezlitosny morderca, moja odpowiedź niestety będzie twierdząca. Tak, uważam to za całkiem możliwe.
W tym momencie rozdzwonił się telefon. Jeremy, jeszcze zanim spojrzał na wyświetlacz, był prawie pewien, że to Brad. Nie mylił się. Przeprosił Rowennę i wyszedł na zewnątrz.
Rowenna, bawiąc się słomką zanurzoną w mrożonej herbacie, po raz kolejny powtórzyła sobie w duchu, że najchętniej by sobie już stąd poszła. Marzyła o takiej prywatnej rozmowie z Jeremym, okazało się jednak, że w jego towarzystwie wcale nie czuła się najlepiej. Miała wrażenie, że on po prostu jej nie lubi. Niestety, kolejnych spotkań prawdopodobnie nie da się uniknąć. Przecież Jeremy pojedzie do Salem. Teraz dzwonił do niego Brad – na pewno on – z prośbą o pomoc. A Jeremy nie zawiedzie przyjaciela.
A ona na pewno z nim się spotka. Kiedy detektyw Joe Brentwood poprosi ją do siebie, obecny u niego detektyw Jeremy Flynn na jej widok po prostu się wścieknie. Wiedziała, co pomyśli, nie będzie musiał wypowiadać tego na głos: „Mój przyjaciel ma problemy, a ty masz zamiar wciągnąć w to jakąś pokręconą szarlatankę?”
– Czy pani życzy sobie coś jeszcze?
Uprzejmy głos kelnerki sprowadził Rowennę na ziemię.
– Nie, dziękuję. Poproszę o rachunek.
Zapłaciła, wyszła z restauracji i pomknęła do swojego samochodu. Jeremy'emu serce nie pęknie z rozpaczy, kiedy zorientuje się, że ona sobie już poszła. Pójdzie po prostu do siebie. Wiedziała, że chociaż jest właścicielem jednej trzeciej plantacji Flynnów, wolał zamieszkać w małym hoteliku po drugiej stronie tego właśnie placu. Jackson Square.
Jej hotel był też niedaleko, przy Royal. Drogę powrotną do hotelu Rowenna uprzyjemniła sobie zastanawianiem się, czy przez następne dni jej myśli będą oscylowały wokół jednej tylko osoby. Oczywiście, wokół Jeremy'ego. Czy przyjedzie do Salem? Miała nadzieję, że się tam nie pojawi. Chociaż jednocześnie miała nadzieję i na coś innego. Że się pojawi. Tak.
Kiedy dotarła do hotelu i znalazła się już w swoim pokoju na piętrze, stwierdziła, że tak naprawdę niewiele zostało do zrobienia. Właściwie nic, przecież do wyjazdu, zaplanowanego na jutro rano, szykowała się już od kilku dni.
Dziwnie jakoś niepocieszona przysiadła na łóżku. Przysiadła, ale zaraz podskoczyła prawie do sufitu, kiedy nagle odezwała się komórka. Była pewna, że to Jeremy. W końcu wyszła z restauracji bez pożegnania.
To nie był Jeremy. Tyle, jeśli chodzi o ich psychiczną więź.
Dzwoniła Kendall.
– Podobno jutro już wyjeżdżasz, Rowenno. I co? Nawet nie miałaś zamiaru do nas zadzwonić?
Poczuła wyrzuty sumienia. Znała Kendall od lat. Po raz pierwszy spotkały się w sklepie Kendall, „Herbata z tarotem”, który Kendall jakiś czas temu sprzedała swojej pracownicy. Chciała całkowicie skoncentrować się na małżeństwie, także na prowadzeniu teatru amatorskiego, o czym marzyła od chwili ukończenia college'u.
– Oczywiście, że miałam do was zadzwonić! – powiedziała szybko. – Nie wyobrażam sobie, żebym tego nie zrobiła!
– My jednak bardzo chcielibyśmy nie tylko ciebie usłyszeć, ale i zobaczyć. Wpadniesz do nas na obiad?
Rowenna rozejrzała się po pokoju. Teoretycznie mogłaby powiedzieć, że przed wyjazdem ma jeszcze milion rzeczy do zrobienia. Mogłaby. Ale kłamać Kendall, swojej wiernej przyjaciółce?
– Z przyjemnością.
– Świetnie. W takim razie leć już do samochodu. Albo nie, czekaj, mam lepszy pomysł. Jeremy też będzie u nas, chce koniecznie pogadać z Aidanem. Podjedzie po ciebie. Zadzwonię do niego, on zadzwoni do ciebie i umówicie się. No to pa!
– Nie! Zaczekaj! Przyjadę sama, swoim samochodem. Coś muszę tu jeszcze zrobić, to trochę potrwa. Kendall! Jesteś tam?!
Niestety, Rowenna mówiła już w próżnię. Kendall rozłączyła się.
Tyle, jeśli chodzi o unikanie Jeremy'ego Flynna.
Po prostu super.
Co teraz robić? Nic. Zachowywać się normalnie.
Telefon znów zadzwonił. Miała wielką nadzieję, że to znowu Kendall.
Oczywiście był to Jeremy.
– Mam podjechać po ciebie. Za godzinę? Odpowiada?
– Tak. Chociaż nie jestem pewna, czy powinnam tam jechać. Jutro wyjeżdżam…
– Z mojego punktu widzenia powinnaś. Zapłaciłaś za lunch, należy ci się rewanż. Wzięła to na siebie moja bratowa. Mnie przydzielono rolę kierowcy. A więc jak? Za godzinę?
– Dobrze.
Rowenna rozłączyła się. Pomyślała chwilę, po czym wystukała numer Joego Brentwooda.
Joe powitał ją z entuzjazmem.
– Nadal trwasz przy tym, że jutro wracasz do domu? Znakomicie. Mam dla ciebie małą robotę.
– Joe, powinieneś powiedzieć, że tęsknisz za mną i jesteś zachwycony, że niebawem wracam!
– Tęsknię za tobą i jestem zachwycony, że niebawem wracasz.
– A ta robota to sprawa zaginięcia Mary Johnstone, czy tak?
– A niech to! Rowenno, ty naprawdę masz zdolności parapsychiczne!
Wcale nie. Nie była żadnym medium, nie słyszała żadnych duchów, które poprzez nią przemawiałyby do swoich bliskich. Potrafiła tylko zrobić użytek ze swoich zmysłów i swojego mózgu. Wyczuć coś, czego inni nie wyczuwali, porównać z istniejącym materiałem dowodowym i wyciągnąć z tego logiczne wnioski. Może z jej podświadomością było trochę inaczej niż u innych ludzi. Może było tam coś, co – dzięki używaniu – z czasem się wyostrzyło, stało się bardzo precyzyjne i użyteczne. Nigdy jednak nie uważała, że ma zdolności parapsychiczne.
– Nie, Joe. Po prostu przeczytałam o tym w gazecie. Poza tym jeden z moich znajomych jest z tym w jakiś sposób… związany.
– To znaczy?
– Pracował kiedyś z Bradem Johnstonem.
– A… ten prywatny detektyw?
Joe wcale nie ukrywał swojej niechęci. Jak większość policjantów uważał, że prywatni detektywi potrzebni są jak dziura w moście. Tylko przeszkadzają w robocie.
– Tak, Joe. I to bardzo przyzwoity gość.
– Miejmy nadzieję… A więc jutro się widzimy. Po powrocie od razu do mnie zadzwoń.
– Zadzwonię. Do zobaczenia, Joe!
Po śmierci rodziców Joe dla Rowenny – jedynaczki – stał się najbliższą osobą na świecie. Dziesięć lat temu żona Joego zmarła na raka, a trzy lata temu Jonathan, jego syn, wojskowy, zginął podczas zagranicznej misji.
Jonathan. Narzeczony Rowenny. I to Joe, ojciec Jonathana, kładł Rowennie do głowy, że powinna koniecznie zrobić coś ze swoim życiem. Powiedział jej, że jest jej wdzięczny za pielęgnowanie pamięci o jego synu. Ale Jonathan nie żyje, gdyby Joe nie dbał o jego grób, dawno zarósłby mchem. Rowenna powinna jakoś ułożyć sobie życie.
Joe poza tym był detektywem. Ich współpraca zaczęła się pewnego zimowego wieczoru, kiedy przy kawie opowiadał Rowennie o zabójstwie, jakie niedawno popełniono w ich hrabstwie. Poprosiła wtedy, żeby pokazał jej miejsce zbrodni. Pojechali tam. Po drodze Joe przekazał jej informacje o ofierze. Sunny Shoemaker, lat trzydzieści cztery, pracowała w agencji nieruchomości, z której ją wywalono. Żeby poprawić sobie nastrój, poszła do baru z kilkoma kolegami i koleżankami z pracy. Po kilku drinkach postanowiła wracać do domu. Kolegów, skłonnych ją odprowadzić, zapewniła, że da sobie radę sama. Znaleziono ją z nożem w plecach koło wysokiego ogrodzenia starego więzienia. Torebka znikła, przypuszczalnie był to napad w celach rabunkowych. Znaleziono jeden włos, kompletnie bezużyteczny, bo nie było go z czym porównać. Po prostu nie było żadnych podejrzanych.
Rowenna, kiedy znalazła się na miejscu zbrodni, zamknęła oczy i zaczęła sobie wyobrażać, jakby to było, gdyby to ona była na miejscu Sunny. Napastnik na pewno podszedł bezszelestnie. Dlatego nie odwróciła się. Nie walczyła o torebkę… Czy jednak ten napastnik w ogóle próbował wyrwać jej torebkę? Złodzieje torebek raczej nie rzucają się z nożem na kobiety.
Może zabrał jej torebkę potem.
Następnego dnia wieczorem poszła do tego baru. Usiadła na tym samym stołku, na którym, jak powiedział barman, siedziała Sunny. Popijała wino i obserwowała ludzi. Słuchała, próbując sobie znów wyobrazić, że jest Sunny. W pewnym momencie jakiś mężczyzna, elgancko ubrany, wstał od stolika, przy którym siedział z jakimś innym facetem i podszedł do baru. Usiadł na stołku obok niej. Kiedy barman miksował mu drinka, żartował, że posiedzi choć chwilę na swoim ukochanym stołku. Niestety, będzie musiał wrócić do stolika, do swojego klienta.
Ukochany stołek… Kiedy mężczyzna odszedł, a barman się odwrócił, Rowenna skonfiskowała pustą szklankę. Jeszcze tego samego wieczoru przekazała ją Joemu. I tak, po nitce do kłębka, Joe miał już podejrzanego.
Okazało się, że mężczyzna ten był brokerem w firmie, w której pracowała Sunny i po prostu kombinował. Podbierał partnerom zyski. Sunny o niczym nie wiedziała, on jednak bał się, że ona wie, dlatego zwolnił ją z pracy. Sunny, wściekła na niego, kiedy zobaczyła go w barze, zrobiła mu awanturę, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że dziewczyna wie o jego machlojkach. Wpadł w panikę. Kiedy Sunny wyszła z baru, poszedł za nią. Po drodze ukradł nóż, który barman odłożył po pokrojeniu cytryny na plasterki.
Po tym wszystkim Joe stwierdził, że Rowenna absolutnie ma zdolności parapsychiczne. Co nie było prawdą, ale nie udało się jej przekonać Joego, że się myli. Uważała, że ona, owszem, w jakimś sensie potrafiła wniknąć w umysł innej osoby, ale nie było w tym nic tajemniczego.
Potem Joe często prosił ją o pomoc w trudnych sprawach. Pomagała mu, musiał jednak przysiąc, że jej nazwisko nigdy nie pojawi się w mediach. Kilku kolegów z posterunku wiedziało, że Joe konsultuje się z Rowenną, Joe jednak nigdy ani słowem nie wspomniał im o parapsychicznych – jego zdaniem – zdolnościach Rowenny. Nikt więc specjalnie tym się nie interesował i w sumie wszyscy darzyli ją sympatią.
Miała wielką nadzieję, że przyczyni się w jakiś sposób do odnalezienia znajomej Jeremy'ego. Chociaż wiedziała, jak zareaguje Jeremy, kiedy się dowie, że włączono ją do śledztwa....
Wstała i zaczęła szczotkować włosy, jednocześnie starając się sobie wyobrazić, że jest Mary Johnstone. Kobietą zamężną, którą mąż kochał, ale zdradził. Mąż próbował wszystko naprawić. Ona też, czyli kochała go naprawdę, a więc sama od niego nie odeszła. I nie był to jakiś głupi żart. Udawanie, że się znikło, żeby odpłacić mu za jego zdradę.
Zamknęła oczy. Znała dobrze stary cmentarz w Salem, doskonale mogła go teraz odtworzyć w pamięci.
Stała tam, na cmentarzu zasłanym jesiennymi liśćmi. Na twarzy czuła podmuchy zimnego wiatru. Stała tak, nasiąkając atmosferą cmentarza, urodą tamtego dnia. Starając się przeistoczyć w Mary.
Nagle przed oczyma zobaczyła czerń, dosłownie na ułamek sekundy.
A potem… pola kukurydzy. Te same, które prześladowały ją w snach.
Biegła przez pole, słysząc krakanie wron. Nie była dzieckiem, nie była Mary. Była sobą, dorosłą Rowenną, która biegła i biegła, mijając strachy na wróble górujące nad kukurydzą. Biegła do stracha na wróble, który przerażał ją najbardziej.
Na tym polu był jeszcze ktoś. Stał daleko, otulony w czarną pelerynę. Czarna plama, ciemniejsza niż otaczające ją ciemności.
Kosiarz.
Nagłe stukanie do drzwi w tym momencie miało dla niej siłę dzwonów bijących na trwogę.
Otworzyła oczy. Pola kukurydzy znikły. Uświadomiła sobie, że cała drży. Ręce miała przyciśnięte do boków, dłonie zwilgotniałe.
– Rowenno?
Jeremy Flynn. Przyjechał po nią. Nic lepszego nie mógł zrobić. Dzięki niemu nie dobiegła do tego stracha na wróble, który wzbudzał w niej taki lęk.