- W empik go
Krwawy bursztyn - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Krwawy bursztyn - ebook
Podczas prowadzenia wykopalisk w obwodzie kaliningradzkim ginie profesor Kasjanow. Choć wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek, wkrótce na miejscu pojawiają się przedstawiciele różnych służb specjalnych. Tymczasem naukowcy odkrywają, że dawna kopalnia bursztynów nosi ślady współczesnej ingerencji, a na jej dolnym poziomie znajduje się laboratorium KGB z okresu powojennego. Kolejne tajemnicze zaginięcia sprawiają, że atmosfera zaczyna się zagęszczać, a coś, co uważano do tej pory jedynie za archeologiczną ciekawostkę, staje się zarzewiem konfliktu politycznego na skalę międzynarodową… Co tak naprawdę ukrywają Rosjanie? Z kim współpracują tutejsi przemytnicy bursztynu? Jedno jest pewne – komuś bardzo zależy na tym, by prawda nigdy nie ujrzała światła dziennego…
Nie okazał zaskoczenia, choć polecenie wydawało mu się niezrozumiałe. Co to miało wspólnego z ich dotychczasową działalnością? Nie to, żeby było niewykonalne, nie takie rozkazy realizował w przeszłości, ale w tej sytuacji? I o jakie dokumenty chodzi, na znalezienie których naciskał minister? Tamten nie wyjaśnił, sugerując tylko, że chodzi o dawny okres działalności KGB w regionie Zielenogradska. Odnaleźć, łatwo powiedzieć. I ta jednoznaczna sugestia, że jak nie znajdą papierów przy naukowcu, należy go „uciszyć”. To może wzbudzić zainteresowanie służb, a przecież mieli działać tak, by nikt się nimi nie interesował. Co za tym stoi? I kto, sam minister czy ktoś jeszcze wyżej?
– Towarzyszu generale, czy dobrze zrozumieliście? – Głos ministra był spokojny, jakby pytał o pogodę. – Powtarzam, bez rozgłosu; to ma być wypadek, a dokumenty to priorytet.
Marek Boszko-Rudnicki
Dziennikarz i redaktor kilku tytułów prasowych, laureat nagród dziennikarskich SDP, SDRP oraz BBC. Z wykształcenia informatyk, pasjonat historii, paleoastronautyki i gór. Autor wielu publikacji dotyczących tajemnic historii i odkryć z pogranicza nauki nieakademickiej. Autor kilku książek (m.in. Kołowrót dziejów i Bękarty bogów). Krwawy bursztyn to trzecia część serii (po Szponach diabła i Remedium 111), w której głównym bohaterem jest dziennikarz Peter wmanipulowany w rozgrywki tajnych służb.
Nie okazał zaskoczenia, choć polecenie wydawało mu się niezrozumiałe. Co to miało wspólnego z ich dotychczasową działalnością? Nie to, żeby było niewykonalne, nie takie rozkazy realizował w przeszłości, ale w tej sytuacji? I o jakie dokumenty chodzi, na znalezienie których naciskał minister? Tamten nie wyjaśnił, sugerując tylko, że chodzi o dawny okres działalności KGB w regionie Zielenogradska. Odnaleźć, łatwo powiedzieć. I ta jednoznaczna sugestia, że jak nie znajdą papierów przy naukowcu, należy go „uciszyć”. To może wzbudzić zainteresowanie służb, a przecież mieli działać tak, by nikt się nimi nie interesował. Co za tym stoi? I kto, sam minister czy ktoś jeszcze wyżej?
– Towarzyszu generale, czy dobrze zrozumieliście? – Głos ministra był spokojny, jakby pytał o pogodę. – Powtarzam, bez rozgłosu; to ma być wypadek, a dokumenty to priorytet.
Marek Boszko-Rudnicki
Dziennikarz i redaktor kilku tytułów prasowych, laureat nagród dziennikarskich SDP, SDRP oraz BBC. Z wykształcenia informatyk, pasjonat historii, paleoastronautyki i gór. Autor wielu publikacji dotyczących tajemnic historii i odkryć z pogranicza nauki nieakademickiej. Autor kilku książek (m.in. Kołowrót dziejów i Bękarty bogów). Krwawy bursztyn to trzecia część serii (po Szponach diabła i Remedium 111), w której głównym bohaterem jest dziennikarz Peter wmanipulowany w rozgrywki tajnych służb.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-641-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wolność to nie wybór między kałachem a sztucerem. Wolność to nie wybór między tym, czy złapiesz automat lewą ręką, czy prawą. To wszystko głupoty, drobnostki niewarte uwagi. Prawdziwa wolność to kiedy trzymasz na celowniku człowieka i decydujesz, czy ma żyć, czy umrzeć. Czasami wolność to prawo, by strzelić sobie w głowę.
Szymun Wroczek, _Uniwersum Metro 2033. Piter_
Zdarza się, niestety, że sumienie ludzkie dźwiga tak ciężkie brzemię okropności, iż może pozbyć się go tylko w grobie. Stąd to istota wszelkiej zbrodni pozostaje w ukryciu.
Edgar Allan Poe, _Człowiek tłumu_
Każdą sekundę swojej pracy zawodowej poświęcił kwestii bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa, które jest iluzją, lecz iluzje są po to, by je podtrzymywać. W przeciwnym razie życie stałoby się nie do zniesienia. To dlatego znaleźli się w tym miejscu. I w tej chwili. By chronić pewną iluzję.
Jens Henrik Jensen, _Zamrożone płomienie_
W życiu najtrudniej zdecydować, które mosty spalić za sobą.
Tom Tykwer, _The International_ROZDZIAŁ 1
Sambia, rok 55 n.e.
Niebo od kilku dni nie przypominało tego, do którego byli przyzwyczajeni. Na tle czarnych chmur przebijały się krwawoczerwone pasma, gdzieniegdzie przerywane na przemian to jasnoniebieskimi, to granatowymi smugami. Wiatr pojawiał się niespodziewanie i z niespotykaną mocą zdzierał tę ciemną pierzynę, przyginał drzewa do ziemi niczym trzciny, po czym równie nagle zanikał, a w dziurach na niebie pojawiały się promienie ostrego, rażącego oczy słońca.
Jakby tego było mało, zbierany na plażach Gen Tar słoneczny kamień w tym roku nie obrodził i kupcom z dalekiej Romy mogli zaoferować tylko niewielką jego ilość. Za to nie dostaną tyle broni i sztabek żelaznych, ile się spodziewali. Te zaś były niezbędne, bo czasy zapowiadały się niespokojne. Sąsiedzi ze wschodu stawali się coraz bardziej agresywni i trzeba było być gotowym na stawienie im odporu.
Arcykapłan, krivu krivaitis, Widewuto, chodził posępny, mamrotał coś pod nosem, po czym przez kilka dni w świętym gaju wznosił modlitwy do Patrimposa, Perkuna i Patollia. Następnie zebrał starszyznę i oznajmił im, że Niedźwiedź Morski się budzi i muszą uchodzić na południe, zanim uderzy swoją łapą w morze, a wielka fala pochłonie puszczę. Zaraz po tym wręczył posłańcom swoje pieczęcie, krivule, i wysłał ich z wieścią do innych plemion, by też szykowali się do wymarszu.
Ruszali w drogę, gdy z głębi morza zaczął docierać łoskot, jakby tysiące wojowników uderzały w bębny. Widewuto oznajmił, że się zaczęło. Zdenerwowany Niedźwiedź uderzył pierwszy raz wielką łapą o powierzchnię morza. Ostatni opuszczający Sambię widzieli, jak nagle woda cofnęła się w głąb, odsłaniając dno tak daleko, jak tylko mogli sięgnąć wzrokiem. Krivu krivaitis przestrzegał, że gdy to się stanie, czasu na rejteradę pozostanie tyle co nic i trzeba będzie porzucić wszystko, włącznie ze zwierzętami hodowlanymi, i ile sił w koniach uciekać za horyzont.
Potem doszedł do nich pomruk zdenerwowanego Niedźwiedzia, a wszystko dokoła zaczęło się trząść, jak gdyby świat dostał drgawek po zjedzeniu trujących grzybów. Były tak wielkie, że drzewa pękały, a strumienie i jeziora wlewały się do miejsc, gdzie ziemia się rozstąpiła odsłaniając przepastne czeluści. Tak wielki strach ogarnął ludzi, że przed poddaniem się uchroniły ich tylko żelazna wola Widewuto, który ich prowadził, i wiara, że krivu krivaitis porozumiał się z bogami i uratuje ich życia. I tylko dzięki temu, mimo że przerażeni, parli za nim coraz dalej na północny wschód.
***
Co działo się na terenie dotąd przez nich zajmowanym, przekonali się, gdy po paru dniach Widewuto dał sygnał do odpoczynku, a po kilku następnych do powrotu.
W miarę jak zbliżali się do morza, puszcza również ulegała przemianie. Dotąd dorodna i trudna do przejechania, teraz coraz bardziej przypominała, że dotknęła ją złość dzikiego i nieposkromionego Niedźwiedzia Morskiego. Opowiadano, że już kiedyś się tak stało, ale to były tylko stare legendy. Teraz jednak sami widzieli, co to znaczy. Znikły krzewy i inna drobna roślinność, a sterczące okorowane kilkusetletnie drzewa tworzyły obraz pustki i osamotnienia. Co rusz między nimi spotykali wyrzucone tu przez fale ryby i inne stworzenia morskie. Widewuto objaśnił im, że bogowie pozostawili je tu celowo, dla użyźnienia ziemi wyjałowionej morskim żywiołem.
Niebo, dotąd pochmurne, teraz jaśniało słońcem. Wiał tylko lekki wiatr, niosący w głąb puszczy słony posmak morza. Czym bliżej pozostawionych kilkanaście dni temu domostw, tym silniejszy, swojski, znany od pokoleń.
Gdy dotarli nad brzeg, po domach nic nie pozostało. Podobnie jak po grodzie, który wznieśli ich przodkowie. W całej okolicy zalegały tylko pnie wielkich drzew, porzucone przez fale. Między nimi dorodne kawałki Gen Tar, niczym podarunek Niedźwiedzia za wyrządzone im szkody. Widewuto wskazał na nie i powtórzył, że bogowie pokazali im, co mają robić; okorowane przez wodę drzewa i wielkie głazy, które zostawiło morze, miały stać się budulcem dla nowego grodu, a Gen Tar posłużyć do wymiany z kupcami, gdy ci już przybędą.
Święty gaj, znajdujący się na wzniesieniu, znikł, podobnie jak wzgórze. W jego miejscu pojawiła się czeluść, nie tak wielka obszarowo, jednak tak głęboka, że nie było widać jej dna. Co dziwniejsze, w rozpadlinie powinna stać jeszcze woda, a tej nie dało się dostrzec. Wrzucane do środka pochodnie gasły, Widewuto wybrał więc śmiałka, którego na linach opuszczono w głębinę. Napięcie rosło z każdą chwilą, bo choć jama była wyraźnym znakiem od bogów, to nikt nie wiedział, co oznaczała – mieli się o tym dopiero przekonać. Valtin, którego spuszczali, co pewien czas pokrzykiwał, dając znać, że żyje i nic mu nie jest. Pochodnia, którą zabrał ze sobą, była coraz słabiej widoczna, ale w przeciwieństwie do tych, które wcześniej wrzucali, nie gasła.
Po pewnym czasie Valtin dał znać szarpnięciem liny, by go wyciągnęli. Wydawał się jakiś cięższy i do tej czynności musieli przyłączyć się inni. Gdy w końcu jego postać pojawiła się w zasięgu wzroku, okazało się, że wraz z nim na powierzchnię jedzie pakunek i jeszcze coś, przywiązane do końca sznura. Gdy dumny z siebie chłopak zeskoczył na krawędź jamy i ściągnął pakunek obwiązany siecią, oczom zebranych pokazały się bryły Gen Tar, dużo większe niż te zbierane dotąd po sztormach.
– Całe dno wypełnia słoneczny kamień i jest go tak dużo, że nawet ziemi nie widać, jedynie złoty Gen Tar – stwierdził radośnie, a oczy mu zaświeciły z dumy, że to on jako pierwszy go zobaczył.
Widewuto pokiwał tylko głową, po czym przypomniał o tym, o czym już im mówił:
– Bogowie wynagrodzili nam straty.
– Tam też nalazłem to dziwne zwierzę. – Valtin odwrócił się do jamy. Na końcu liny wisiało truchło.
Nikt nigdy nie widział takiego stworzenia. Przypominało kota, ale było znacznie większe od tych, które znali, ba, było większe niż największe wilki, i to niemal dwukrotnie, masą ciała dorównywało niemal niedźwiedziowi. Długie szpony, czarne futro ze srebrnym połyskiem i pysk niepodobny do niczego, co znali. Budziło strach samym wyglądem.
– Zapach na dole inszy niż normalnie, aż w głowie mąci – opowiadał Valtin. – A ten leżał na wierzchu, jednak może być ich więcej, bo spomiędzy Gen Tar sterczał ogon kolejnego, ale go nie ruszałem.
W milczeniu przyglądali się temu dziwnemu stworzeniu i zastanawiali się, co też bogowie chcieli im przez to truchło powiedzieć.ROZDZIAŁ 2
Kaliningrad. Obwód kaliningradzki. Okolice Zielenogradska
Generał Aleksiej Fiedorow słuchał uważnie słów ministra, jednocześnie je analizując.
Nie okazał zaskoczenia, choć polecenie wydawało mu się niezrozumiałe. Co to miało wspólnego z ich dotychczasową działalnością? Nie to, żeby było niewykonalne, nie takie rozkazy realizował w przeszłości, ale w tej sytuacji? I o jakie dokumenty chodzi, na znalezienie których naciskał minister? Tamten nie wyjaśnił, sugerując tylko, że chodzi o dawny okres działalności KGB w regionie Zielenogradska. Odnaleźć, łatwo powiedzieć. I ta jednoznaczna sugestia, że jak nie znajdą papierów przy naukowcu, należy go „uciszyć”. To może wzbudzić zainteresowanie służb, a przecież mieli działać tak, by nikt się nimi nie interesował. Co za tym stoi? I kto, sam minister czy ktoś jeszcze wyżej?
– Towarzyszu generale, czy dobrze zrozumieliście? – Głos ministra był spokojny, jakby ten pytał o pogodę. – Powtarzam, bez rozgłosu; to ma być wypadek, a dokumenty to priorytet.
– Muszę spytać, towarzyszu ministrze, co będzie, jak GRU się zainteresuje? Albo FSB?
– Możecie być spokojni, bo was przecież nie ma. Mam wewnętrzny meldunek Służby Wywiadu Zagranicznego, że jest w kręgu ich zainteresowań. Niestety tylko tyle, ale sami rozumiecie, że jeśli wciągnęli go na swoją listę, to czysty nie jest.
– _Da_, _toczna_, wszystko jasne. Będziemy szukać.
Minister rozłączył się bez słowa.
Jeśli SWZ kogoś namierzyło, to musieli mieć jakieś podejrzenia. A jeśli ten ktoś ma zniknąć, to trzeba to zrobić tak, aby podejrzenie padło na GRU lub FSB. Trzeba będzie starannie przygotować działania, ale to już sprawa pułkownika Ginadija Karaimowa. Nie po to go zwerbował, by teraz za niego odwalać robotę. Ufał jego umiejętnościom. Obserwował go jakiś czas, gdy ten jeszcze pracował w Głównym Zarządzie Sztabu Generalnego, gdzie zlecano mu trudne zadania, zwane tu eufemistycznie „przypadkami”. Tak, da sobie radę.
***
– Nic tu po nas, zwijamy się. – Krzemo patrzył spokojnie na ratowników, którzy przełożyli ciało profesora Anatolija Kasjanowa na nosze, przykryli je kocem, a następnie wsunęli do karetki. – Zbieraj się, nie ma co tu dłużej sterczeć. Jak wróci Mikłanow, rozsądzi co dalej.
Samochód profesora, wbity aż po kierownicę w drzewo, sterczał z lekko wyniesionym do góry tyłem. Droga na półwysep była w tym miejscu szeroka, lekko pochyła, ale prosta, bez zakrętów, asfalt równy i suchy, co więc spowodowało wypadek?
Peter patrzył na złożone w harmonijkę volvo i nie mógł pozbierać myśli. Wydawało mu się to nieprawdopodobne. Jeszcze do jego świadomości nie w pełni dotarło to, co się stało – że wieczny optymista i żartowniś profesor Kasjanow nie żyje. Co na to Aušra? Czy ktoś już powiadomił córkę profesora? Dwa dni temu musiała wyjechać do Kowna, gdzie pracowała na Uniwersytecie Witolda Wielkiego, dzieląc czas między wykładami tam a tymi prowadzonymi na Bałtyckim Federalnym Uniwersytecie imienia Immanuela Kanta w Kaliningradzie.
– Rusz się, nie dumaj – pogonił go Krzemo i poszedł w kierunku samochodu.
W wykopaliskach prowadzonych przez Rosjan uczestniczyli na zaproszenie profesora Kasjanowa. To on zdobył grant na międzynarodowe badania, do których zaprosił zaprzyjaźnionych historyków, profesora Adama Kuźmicza z Uniwersytetu Gdańskiego i Jerzego Lubińskiego z Uniwersytetu Szczecińskiego oraz Jonasa Remigijusa z Uniwersytetu Witolda Wielkiego. A że grant był unijny i jego część musiała zostać przeznaczona na _public relations_, każda strona zapraszała także swojego dziennikarza – stąd obecność Petera, którego osobę zaproponował Krzemo. Policjanta zaś ekipie wykopaliskowej przedstawiono jako koordynatora do spraw zabytków komendy wojewódzkiej policji w Szczecinie, z którym to wydziałem jego odpowiednik w obwodzie często współpracował. Rosjanie również mieli takiego przedstawiciela „od zabytków”.
Peter nie komentował tych oficjalnych ustaleń i nie wypytywał przyjaciela, o co tu chodzi. Cieszył się na wyjazd, bo w redakcji było nudno, a praca sprowadzała się do drobnych awantur, bieżących relacji z działań opozycji i rządu oraz wydumanych analiz pseudoekonomicznych.
W szczecińskiej komendzie Krzemo pełnił funkcję rzecznika prasowego, co nie wykluczało, że mógł być też specjalistą od zabytków – nie takie cuda Peter już widział. Mógł się tylko domyślać, że badania naukowe to tylko jeden powód wytypowania Krzema, drugim z pewnością był specyficzny teren, obwód kaliningradzki, najbardziej zmilitaryzowany obszar Federacji Rosyjskiej. Stanowił on zaplecze Floty Bałtyckiej, a na jego terenie funkcjonowały cztery strategiczne lotniska wojskowe: w Chrabrowie, Czerniachowsku, Donskoje oraz kaliningradzkim Czkałowsku.
Petera, gdy zaproponowano mu wyjazd, najbardziej fascynowała myśl, że zobaczy legendarne tereny, na których znajdowały się największe zasoby bursztynu nad Bałtykiem. Znał też osobiście profesora Lubińskiego, z wiedzy którego wielokrotnie korzystał, pisząc o odkryciach archeologicznych na Pomorzu, którego przeszłość była znacznie bogatsza, niż uczono na lekcjach historii.
Wcześniej w obwodzie poszukiwania starych grodów pruskich prowadzili naukowcy z Centrum Archeologii Bałtyckiej i Skandynawskiej z Państwowej Fundacji Muzeów Schleswig-Holstein oraz z Baltic Expedition z Instytutu Archeologii Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie. Tamte badania bardziej jednak koncentrowały się na osadzie Kaup-Wiskiauten na granicy Sambii i Mierzei Kurońskiej. Profesor Kasjanow podczas poszukiwań w szwedzkich archiwach odnalazł materiały z czasów wikingów i wskazał nowe miejsce, które zlokalizował na samej Mierzei Kurońskiej, w okolicy przylądka Bulwiko. To tu miał się znajdować legendarny gród Prusów i ich święte miejsce, funkcjonujące jeszcze w czasach rzymskich. Rok przed tym, nim dostał grant, rozpoczął odkrywki ze swoimi studentami, korzystając ze skromnych funduszy uczelnianych. Już pierwsze wykopaliska potwierdziły szwedzkie informacje, dzięki czemu zdobył pieniądze unijne i rozszerzył badania o współpracę międzynarodową.
Przy służbowym oplu insignia czekał na nich kapitan Anatolij Kawcenko, odpowiednik Krzema z policji obwodu kaliningradzkiego, naczelnik wydziału zajmującego się ochroną zabytków. Miał około czterdziestu lat i grymas na twarzy przypominający uśmiech, pamiątkę po jakiejś akcji, w której postrzelili go przemytnicy. Mówił po polsku i z polskimi służbami współpracował od bardzo dawna. Teraz zaciągał się papierosem, przyglądając się uważnie kryminalnym przysłanym z Kaliningradu, którzy kręcili się przy wraku.
– Nieostrożonyi naiwny – rzucił w przestrzeń, nie kierując słów do żadnego z nich, po czym upuścił papierosa na ziemię i przydeptał.
Krzemo bez słowa wsiadł do wozu, sadowiąc się obok Kawcenki, który uruchomił silnik. Peter usiadł z tyłu i odwrócił głowę w kierunku wypadku.
– Też czujesz smrodek?
Rosjanin zamiast odpowiedzi pokręcił tylko głową.
***
– Jak poszło? – spytał cicho generał Aleksiej Fiedorow, nie podnosząc głowy znad laptopa, w którym czegoś szukał.
– Zgodnie z planem. – Stojący przed biurkiem Ginadij Karaimow, były pułkownik Głównego Zarządu Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, lekko wzruszył ramionami.
Słońce przebijało się do pokoju przez gęste firanki, rozjaśniając jego ciemne wnętrze i wyłuskując bliki na starych meblach, jeszcze z początku dwudziestego wieku, a może nawet starszych. Pięknie zdobione, z dwoma leżącymi lwami z przodu, sugerowały gdańskie pochodzenie. Obok, po bokach, dwa krzesła z wysokimi oparciami i fotel z oparciami pokrytymi gęstą snycerką, na którym siedział generał.
– A to, że to volvo, nie wzbudzi podejrzeń? One się nie psują, a Szwedzi się chwalą, że są bardziej niezawodne od toyoty.
– Jak zbadają, dojdą do wniosku, że zaciął się HSA.
– To znaczy?
– Funkcja wspomagania ruszania pod górę. Pedał powinien wrócić do normalnego położenia, ale bywa, że coś puści i blokuje, a wówczas włączają się inne systemy, auto samo przyspiesza i niedoświadczony kierowca traci nad nim panowanie. A profesor zbyt dobrym kierowcą nie był, miał już parę wgnieceń, do warsztatu z każdym nowym nie jeździł, to i mógł przegapić jakąś usterkę. Poza tym wóz nie był nowy, tylko z drugiej czy trzeciej ręki.
Dłuższą chwilę panowała cisza. Generał spojrzał na rozmówcę.
– Coś jeszcze?
Stojący zacisnął szczęki.
– Jest mały szkopuł…
Brwi generała powędrowały do góry. Nie ponaglał, tylko patrzył w milczeniu na Karaimowa.
– Nic nie znaleźliśmy w samochodzie, a w tej willi, co to ją wynajmują dla Polaków i Litwinów, ciągle ktoś się kręci, są też gospodarze i nie chcieliśmy wchodzić, żeby nikt nie miał podejrzeń.
– Ginadij, ja mam was uczyć jak gołowąsa, jak to zrobić? Ile to już czasu dla nas pracujesz?
Do pokoju przez uchylone okno wpadła mucha. Jej bzyczenie przypominało warkot lecącego w oddali samolotu.
– Mam pomysł, jak się do tego zabrać.
– No, już lepiej, byleby nikt się nie zorientował.
– Wpuścimy MRS-dwa i gaz usypiający, a gdy padną, przeszukamy pokój Kasjanowa.
– Nie zorientują się?
– Jeśli nawet rano poczują ból głowy, to zwalą to na skaczące ciśnienie.
– To jest jakieś wyjście z sytuacji, ale, Ginadij, nie śpieszmy się. Tu potrzebna finezja, a nie łom.
Zamilkł, po czym sięgnął po paczkę papierosów i wyciągnął jednego. Podsunął ją też swojemu rozmówcy.
– Kiedy pogrzeb?
– Pewnie za kilka dni.
– Śledczy skończyli?
– Z moich informacji wynika, że tak, ale ci z przysłanej grupy GRU coś chyba węszą, do nich nie mam dojścia. – Miał dostęp, ale uważał, że lepiej zrobi, jeśli nie będzie się dzielić tą informacją z generałem. On też nie wszystko mu mówił.
– Mogą na coś trafić?
– Nie.
– To zrobimy tak. – Generał zaciągnął się papierosem. – Na pogrzeb pewnie pojadą wszyscy, a wówczas przetrząśniecie willę. Na razie puść ludzi, niech mają na oku nie tylko tych z FSB i GRU, ale także tę polską ekipę i naukowca z Litwy. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy, a na pismaka szczególne baczenie. To do roboty.
***
Profesor Mstislav Mikłanow był dużo młodszy od Kasjanowa i specjalizował się, podobnie jak jego szef, w historii dawnych Prusów. To on był twórcą teorii, w której oddzielił jedenaście regionów zamieszkiwanych przez właściwe plemiona pruskie od czterech innych, Skalowów, Sudowów, Jaćwingów i Galindów, klasyfikując je jako oddzielne plemiona zachodniobałtyjskie, i która wywołało niemałe poruszenie w środowisku.
Kasjanowowi zawdzięczał tytuł profesorski i opiekę nad badaniami, co przełożyło się na funkcję zastępcy w instytucie. Teraz siedział przy stole i tylko kręcił głową na „nie”, gdy kapitan Kawcenko pytał go o samopoczucie profesora, czy może był czymś zaniepokojony albo miał jakieś inne zmartwienia, które mogłyby doprowadzić do tego, że jechał nieuważnie.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – wydobył z siebie w końcu głos, który z trudem przecisnął się przez zaciśnięte gardło. Widać było po nim, że informacja o wypadku zwierzchnika i przyjaciela była dla niego druzgocząca. – Anatolij był wiecznym optymistą, tak był zaprogramowany. Nawet Aušra, jego córka, miała mu czasami za złe, że patrzy na świat oczami dziecka, a nie kieruje się rozsądkiem.
Umilkł, sięgnął po papierosa, chwilę się zastanowił, po czym go odłożył. Gdy się poznali, zaraz na początku badań, przyznał, że odzwyczaja się od palenia.
– On zawsze jeździł bardzo ostrożnie, co wywoływało zniecierpliwienie tych, którzy z nim podróżowali – kontynuował, bawiąc się papierosem. – Raz z nim jechałem, gdy śpieszyliśmy się na spóźnione spotkanie, i był cały spocony. Jechał wtedy z astronomiczną jak na niego prędkością dziewięćdziesiąt na godzinę. Nie, Anatolij nigdy nie szalał, i to nie dlatego, że nie potrafił, ale miał tak zwaną żółtą plamkę w lewym oku, która w praktyce eliminowała w nim widzenie. Próbował pan kiedyś jechać z jednym zasłoniętym okiem?
Kawcenko pokiwał głową do swoich myśli, spojrzał na Krzema, a gdy ten wzruszył ramionami, wstał i podszedł do ekspresu, uruchomił go i czekał, aż urządzenie zmieli porcję.
– Nie miał wrogów czy osób mu niechętnych w gronie innych naukowców? – spytał tym razem Krzemo. – Jakby nie patrzeć, wskazał istnienie grodu w miejscu, w którym według innych nigdy nie było żadnej siedziby Prusów, a tym samym podważył kilka autorytetów.
Mikłanow przestał kiwać głową i kilka minut siedział nieruchomo. Po jego twarzy widać było, że analizuje w myślach pytanie.
– Nie. To znaczy tak, ale…
– Panie profesorze, nie chodzi o to, by kogoś oskarżać, ale chcemy poznać bliżej zawodowe rozterki profesora Kasjanowa – wtrącił się Kawcenko. – Nie jest dla nikogo tajemnicą, że środowisko naukowe nie lubi, gdy ktoś z nich wyłamuje się z ustalonych standardów i udowadnia, że zasłużeni akademicy się mylili.
Peter patrzył uważnie na Mikłanowa, dostrzegając to, czego nie widzieli lub nie chcieli widzieć policjanci – skrywaną niechęć. Kiedyś Aušra w luźnej rozmowie wspomniała, że profesor ma uraz do służb, wszelkich służb, a to za sprawą swojego ojca, też naukowca, który w okresie stalinizmu, zaraz po tym, gdy w swoich badaniach coś odkrył, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, a wkrótce po nim, ze zgryzoty, jego matka.
– Mstislav, nikt cię nie atakuje, oni mają taki zawód, że szukają dziury w całym – zwrócił się do profesora, z którym już na początku znajomości wypił bruderszaft. Byli w podobnym wieku, co ułatwiło późniejsze kontakty. – Opowiedz im, choć to racjonaliści i w takie rzeczy nie wierzą, jak doszło do odkrycia tego siedliska.
Mikłanow podniósł głowę, a na jego ustach pojawił się grymas.
– Policjant, jak trupa nie zobaczy i nie wetknie mu palca w dupę, to nie uwierzy – stwierdził z przekąsem. – Podobnie ci z uniwersytetu, co wieszali psy na Anatoliju, gdy pierwszy raz wyszedł ze swoją teorią. I gdy napuścili na niego prokuraturę i wywiad, że działa przeciwko matuszce Rosji i chce rozkopać strategiczny z punktu widzenia obronności półwysep. Bez urazy, nie wierzę w policję, nawet gdy współpracuje z Polakami.
– Nikt nie każe panu nas kochać, panie profesorze, ale naprawdę chcemy wykluczyć wszelkie podejrzenia co do okoliczności tego tragicznego wypadku. – Niezrażony jego słowami Krzemo zaparzył dwie kawy i jedną postawił przed swoim rozmówcą. Następnie pstryknął zapaliczką i gdy zdziwiony tym gestem Mikłanow odruchowo włożył papierosa do ust, podpalił mu go. – Nic na siłę. W życiu jednak widziałem tak nieprawdopodobne przypadki, że dziś rzadko zakładam niemożliwość ich zaistnienia.
Profesor wzruszył ramionami, sięgnął po filiżankę, upił łyk, a następnie mocno i z widoczną radością zaciągnął się papierosem. Tego w tej chwili mu brakowało. Jeszcze chwilę milczał, spojrzał na Petera, który ponaglająco pokiwał głową, po czym stwierdził:
– No dobra, panowie, ale żeby mi tu nie było żadnych śmiechów.
Obaj pokiwali głowami, dając znak, że traktują go poważnie.
– Profesor był na jakimś stypendium na Uniwersytecie Sztokholmskim na Wydziale Badań Etnologii, Historii Religii i Płci, gdzie razem z naukowcami z Uniwersytetu w Uppsali chcieli ponownie przebadać szczątki grobu z Birki.
Przerwał i popatrzył na policjantów, na ich twarze i miny, i wykrzywił twarz w coś, co miało przypominać uśmiech.
– Tak myślałem – kontynuował z ironicznym rozbawieniem. – Już wyjaśniam. To stypendium to wspólne badania naszej uczelni i ich w kontekście przenikania kultury Skandynawów na tereny południowego Bałtyku, które zajmowali Prusowie. Akurat w tym czasie Szwedzi ponownie przebadali pochówek wikińskiego wojownika wysokiej rangi, odkryty jeszcze w XIX wieku w Birce na wyspie Björkö. Zwrócili się do Polaków, do Zakładu Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego, z którym naukowcy z Uniwersytetu w Uppsali współpracowali już wielokrotnie, o ponowne przebadanie szczątków.
Popatrzył na miny policjantów, a gdy stwierdził, że wykazują zainteresowanie, kontynuował:
– Badania DNA przyniosły zaskakujące rezultaty. Okazało się, że pochowany w Birce wódz wikiński był kobietą. To nie była żadna mitologiczna walkiria z sag, ale prawdziwa przywódczyni wojowników, co samo w sobie wywołało w gremiach zajmujących się wczesnym średniowieczem wielkie poruszenie. Anatolij zainteresował się tym, co znaleziono w grobie. Prócz cennej broni były tam także trzy zestawy gier, co dowodziło, że wojowniczka mogła być ważnym oficerem odpowiedzialnym za strategię i taktykę wojenną stosowane podczas wypraw wikingów.
– Bardzo przepraszam, profesorze, ale chyba nie rozumiem. – Krzemo mu przerwał, próbując naprowadzić jego opowieść na bardziej przydatne dla nich tory.
– Ano tak, tak, trochę się zagalopowałem. – Profesor westchnął, jakby przebudzony w środku ciekawego snu. – Tylko jeszcze taka ciekawostka, burząca też standardy, skoro to słowo już padło. Kobieta była spokrewniona z mieszkańcami środkowej i południowej Szwecji i na pewno nie pochodziła z Birki, a mogła przybyć tam z północnych części Skandynawii, a nawet z Wysp Brytyjskich. Reperkusje odkrycia były szeroko komentowane i wywołały negatywne opinie sceptyków. Oberwało się nawet polskim genetykom, że coś pochrzanili, bo jakże to tak, wikińska wojowniczka i nie ze Skandynawii, to przekreślało tezy wielu prac uznanych autorytetów.
Umilkł zadowolony, ale miny obu policjantów, niewyrażające entuzjazmu, sprowadziły go na ziemię. Wzruszył tylko ramionami i kontynuował:
– Anatolija zainteresował płaski kamień pokryty runami. Wiecie, o czym mówię?
Obaj potwierdzili kiwnięciem głowy.
– To dobrze, nie muszę tłumaczyć, ale przypomnę, że to nie tylko pismo, ale również w staronordyckim oznaczenie sekretu, tajemnicy i jak byśmy to dziś określili, swojego rodzaju szyfru. Pewnie to wiecie – mimo tych słów spojrzał na nich z pewnym powątpiewaniem – alfabet runiczny, _fuþark_, dzieli się na dwa rodzaje. Młodszy składa się z szesnastu run, a starszy, bogatszy i mniej poznany, z dwudziestu czterech. I takim starszym zapisany był ten kamień, który zainteresował Anatolija.
Jeszcze raz przerwał, odpalił kolejnego papierosa i popatrzył na nich takim wzrokiem, jak gdyby miał wyczarować z przestrzeni coś, co wywoła ich zachwyt, ale gdy dostrzegł ich miny, zaraz się zreflektował.
– Muszę panom powiedzieć, że do tamtej pory uważano, a przynajmniej na to wskazywały znaleziska, że pierwszy udokumentowany zapis wykonany za pomocą run pochodzi z drugiego wieku. Tylko Anatolij zwrócił uwagę kolegom ze Szwecji, że ten płaski kamień musi być znacznie starszy, a więc runy też, a sam pochówek został dokonany na starszym cmentarzysku i może właśnie dlatego tam pochowano kobietę wojowniczkę.
Kawcenko uniósł dłoń i przerwał profesorowi.
– Proszę wybaczyć, to bardzo ciekawe, co pan powiada, ale chyba nie ma niczego wspólnego z tym, o co prosił pan redaktor – wskazał na Petera – i co miało wyjaśnić, dlaczego zaczął kopać na półwyspie.
Mikłanow popatrzył na Petera, wzruszył ramionami i mruknął pod nosem:
– A nie mówiłem, że interesuje ich tylko palec w dupie? – po czym westchnął zrezygnowany.
– Samo stwierdzenie, że wojownikiem, i to dowódcą, była kobieta, wywołało szok w środowisku skandynawskich uczonych. A teraz rosyjski naukowiec wykazał, że kamień, który przeleżał w zbiorach ponad sto lat, nie został dokładnie przebadany i jest znacznie starszy, niż dotąd uważano. Jak panowie myślą, czy środowisko udźwignęłoby takie dwie sensacje? Nie, tego było za dużo. Szwedzi umówili się więc z Anatolijem, że zabierze kamień do siebie i tam podda go dokładnej analizie, do tego czasu miał jednak milczeć. To wtedy zasugerowano mu, że jeśli będzie się starał o jakiś grant naukowy na badania, ma ich poparcie i go dostanie.
Obaj policjanci pierwszy raz od początku tego wywodu wykazali zaciekawienie. Spojrzeli po sobie, a Kawcenko zaraz spytał:
– Czy ktoś prócz samych zainteresowanych mógł o tym wiedzieć?
Mikłanow pokręcił głową.
– Tak, tak, ale… Nie podejrzewam, to był układ między kilkoma osobami.
– Znaczy, jak się domyślam, pan o tym wiedział?
– Tak, oczywiście, byłem przy tym, ale poza szwedzkimi naukowcami ze ścisłego kierownictwa Wydziału Badań Etnologii nikt inny nie został dopuszczony do tajemnicy.
– A lokalizacja miejsca badań? Zaznaczył pan, że mamy się nie śmiać, a jak dotąd nie bardzo wiem, z czego by tu drwić. To raczej powód do dumy, że rosyjski profesor dostrzegł to, co oni przez ponad wiek mieli przed oczami, a czego nie widzieli.
Profesor zamyślił się, po czym popatrzył na Petera.
– Myślisz, że naprawdę warto im to opowiedzieć? – Wskazał oczami policjantów. – Anatolij sam się śmiał z tej, jak żartował, prekognicji, a że był naukowcem, nie bardzo wierzył w podróże w czasie i przestrzeni.
– Wierzył nie wierzył, ale tylko dzięki temu doszedł do odkrycia.
– Mózg ludzki kryje tak wiele tajemnic, ale dobrze, opowiem, choć to naprawdę dziwne. – Popatrzył na Kawcenkę i dodał: – Nie bardzo wiem, po co wam ta wiedza i co ma wspólnego z wypadkiem, ale…
Wstał ciężko, jak gdyby nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i wolno podszedł do ekspresu. Oczami spytał, czy ktoś też chce, a gdy zaprzeczyli, przygotował sobie porcję kawy.
Peter patrzył na przygarbioną postać. Śmierć Kasjanowa dotknęła profesora osobiście, bo jak przypuszczał, coś było między nim a Aušrą i pewnie myśl o tym, jak kobieta przyjęła wypadek ojca, mocno go gnębiła.
– Nie chcę nudzić i się wymądrzać, w skrócie będzie to więc tak, upraszczając. – Mikłanow wypił ostrożnie pierwszy łyk i sięgnął po kolejnego papierosa, mimo że poprzedni, niespalony tkwił w popielniczce. – Według nordyckich wierzeń to sam bóg Odyn podarował ludziom runy, ale nauczycielem, który je przekazał, był bóg Hajmdal, który strzegł Tęczowego Mostu. Nieważne. Część naukowców jest zdania, że runy to przekształcony alfabet łaciński, zaadaptowany przez ludy germańskie, które graniczyły z Imperium Rzymskim. Dotąd najwcześniejsze pochodziły z drugiego wieku, a tu Anatolij udowodnił, że są znacznie starsze. Co, oczywiście, nie zaprzecza teorii, że mogły mieć coś wspólnego z łaciną, ale to trzeba udowodnić. Wracając do run na kamieniu, to był starszy alfabet, nie do końca poznany, w przeciwieństwie do nowszego, i trudno go było przetłumaczyć. Anatolij wysnuł roboczą tezę, że to jeszcze starsza wersja, licząca więcej niż znane dotąd dwadzieścia cztery runy.
– Panie profesorze, na miły Bóg… – Kawcenko głęboko westchnął, zmuszając Mikłanowa do przejścia do meritum opowieści.
– Tak, już, już, kończę. Bo to tak jakoś… Anatolij nie mógł sobie poradzić z odczytem do czasu, aż wybrał się na wycieczkę po półwyspie. Zaskoczyła go burza, więc schronił się gdzieś pod drzewami, żeby ją przeczekać. Zmęczony, czekając na koniec nawałnicy, uciął sobie drzemkę. Przyśnił mu się stary szaman Prusów, arcykapłan krivu krivaitis, który mu objaśnił, jak czytać runy i co oznaczają te, o których nie miał pojęcia. Oczywiście, sen mara, Bóg wiara, ale gdy wrócił do pracowni na uczelni, od razu, z ciekawości, wziął się do porównania run z tym, co zobaczył we śnie. I możecie sobie panowie wyobrazić jego zdumienie, gdy okazało się, że kierując się wyjaśnieniami tego wyśnionego krivu krivaitisa, bez problemów odczytał cały tekst – zakończył z wyraźną satysfakcją.
– Reasumując, profesor odkrył starszy _fuþark_, odmienny od znanego starszego alfabetu runicznego, a że dużo o tym myślał, to nic dziwnego, coś tam sobie wyśnił. Rozwiązał napis, a Szwedzi za milczenie postarali się dla niego o grant na badania – podsumował wywód Mikłanowa Krzemo. – A ten odczytany opis, jak się domyślam, pokazywał miejsce, gdzie był niegdyś zlokalizowany gród?
– Dokładnie, gród był na półwyspie, z tym że wówczas, na początku ery, Bałtyk nie zajmował tego obszaru co dziś. I Zalew Kuroński nie był żadnym zalewem, a jedynie jeziorem, i to niedużym, a półwysep jeszcze nie był półwyspem. I wówczas, tego właśnie dotyczył opis na kamieniu, Niedźwiedź Morski uderzył łapą w morze.
Miny obu policjantów świadczyły o tym, że się zgubili i nie nadążają za wywodem profesora. Peter, który znał historię z wcześniejszych rozmów z Mikłanowem, pośpieszył szybko z wyjaśnieniem:
– Chodzi o tsunami, które prawdopodobnie uderzyło o wybrzeże gdzieś na samym początku ery… – Widząc, że Krzemo chce o coś spytać, powstrzymał go machnięciem dłoni i szybko dodał: – Ludy norweskie wierzyły, że to Niedźwiedź Morski uderza łapą w morze i powoduje powstanie olbrzymiej, niszczycielskiej fali. A naukowcy podejrzewają, że w tym czasie do wód Bałtyku wpadł prawdopodobnie potężny kawał lądolodu skandynawskiego, który wywołał tę falę, a w dalszej konsekwencji rozszerzył obszar wód. Nie było to jedyne tsunami, które zdarzyło się w historii, ale to jedno zostało opisane na kamieniu, który odczytał profesor.
– Aha… – Kawcenko chciał coś powiedzieć, ale tylko wzruszył ramionami.
– Znaczy się, tak to rozumiem, to raczej normalne, że mózg we śnie pracuje i podsuwa rozwiązania – odezwał się Krzemo. – Z czego by tu się śmiać? Nie widzę związku.
– Bo to nie takie proste. – Mikłanow spojrzał na Petera, a gdy ten wsparł go kiwnięciem głowy, dokończył: – Bo widzicie panowie, ten szaman we śnie opowiedział Anatolijowi, że Święte Wzgórze w wyniku ataku morza znikło, a na jego miejscu pojawiła się rozpadlina w ziemi, dość głęboka.
– Tego w opisie na kamieniu nie było? – zdziwił się Kawcenko.
– Ano nie było. I tu właśnie zaczyna się moment, który nie bardzo wiadomo, jak zinterpretować.
– To znaczy?
– Ten szaman opowiedział, że spuścili do dziury jednego z najdzielniejszych wojowników. Jama na dnie była pełna bursztynu.
– W tych okolicach to chyba nic dziwnego?
– Może tak, teoretycznie… Ale wydobyli też jakieś truchło zwierzęcia, którego dotąd nie spotkali. Szaman dokładnie je opisał i we śnie mu je pokazał.
– Jakieś jaja… – Kawcenko nie wytrzymał i parsknął śmiechem, po czym szybko się zreflektował i przeprosił: – Pan wybaczy, profesorze, ale rozumiem, że to był tylko sen, dlatego nie bardzo mogę pojąć wasze opory i zastrzeżenia. – Wskazał na Mikłanowa i Petera.
– Też podobnie zareagowałem, gdy Anatolij mi o tym opowiadał i rozumiem pana. – Profesor lekko pokiwał głową ze zrozumieniem. – To dopowiem już do końca. Jakieś dwa tygodnie później kuter rybacki, nie do końca legalnie trałujący zatokę, wydobył z wody dziwną czaszkę. Anatolij usłyszał o tym od kolegi z wydziału paleoantropologii i od razu chciał ją zobaczyć. Powiem tak: badania, rekonstrukcja laserowa czaszki, pokazały dokładnie takie zwierzę, jakie widział we śnie Anatolij. I co pan na to?
– Co to było?
– Nie wiadomo, bo takie zwierzę nigdzie nie występuje, ale tura też pan dziś nie zobaczy, choć kiedyś żył w puszczy.
Szymun Wroczek, _Uniwersum Metro 2033. Piter_
Zdarza się, niestety, że sumienie ludzkie dźwiga tak ciężkie brzemię okropności, iż może pozbyć się go tylko w grobie. Stąd to istota wszelkiej zbrodni pozostaje w ukryciu.
Edgar Allan Poe, _Człowiek tłumu_
Każdą sekundę swojej pracy zawodowej poświęcił kwestii bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa, które jest iluzją, lecz iluzje są po to, by je podtrzymywać. W przeciwnym razie życie stałoby się nie do zniesienia. To dlatego znaleźli się w tym miejscu. I w tej chwili. By chronić pewną iluzję.
Jens Henrik Jensen, _Zamrożone płomienie_
W życiu najtrudniej zdecydować, które mosty spalić za sobą.
Tom Tykwer, _The International_ROZDZIAŁ 1
Sambia, rok 55 n.e.
Niebo od kilku dni nie przypominało tego, do którego byli przyzwyczajeni. Na tle czarnych chmur przebijały się krwawoczerwone pasma, gdzieniegdzie przerywane na przemian to jasnoniebieskimi, to granatowymi smugami. Wiatr pojawiał się niespodziewanie i z niespotykaną mocą zdzierał tę ciemną pierzynę, przyginał drzewa do ziemi niczym trzciny, po czym równie nagle zanikał, a w dziurach na niebie pojawiały się promienie ostrego, rażącego oczy słońca.
Jakby tego było mało, zbierany na plażach Gen Tar słoneczny kamień w tym roku nie obrodził i kupcom z dalekiej Romy mogli zaoferować tylko niewielką jego ilość. Za to nie dostaną tyle broni i sztabek żelaznych, ile się spodziewali. Te zaś były niezbędne, bo czasy zapowiadały się niespokojne. Sąsiedzi ze wschodu stawali się coraz bardziej agresywni i trzeba było być gotowym na stawienie im odporu.
Arcykapłan, krivu krivaitis, Widewuto, chodził posępny, mamrotał coś pod nosem, po czym przez kilka dni w świętym gaju wznosił modlitwy do Patrimposa, Perkuna i Patollia. Następnie zebrał starszyznę i oznajmił im, że Niedźwiedź Morski się budzi i muszą uchodzić na południe, zanim uderzy swoją łapą w morze, a wielka fala pochłonie puszczę. Zaraz po tym wręczył posłańcom swoje pieczęcie, krivule, i wysłał ich z wieścią do innych plemion, by też szykowali się do wymarszu.
Ruszali w drogę, gdy z głębi morza zaczął docierać łoskot, jakby tysiące wojowników uderzały w bębny. Widewuto oznajmił, że się zaczęło. Zdenerwowany Niedźwiedź uderzył pierwszy raz wielką łapą o powierzchnię morza. Ostatni opuszczający Sambię widzieli, jak nagle woda cofnęła się w głąb, odsłaniając dno tak daleko, jak tylko mogli sięgnąć wzrokiem. Krivu krivaitis przestrzegał, że gdy to się stanie, czasu na rejteradę pozostanie tyle co nic i trzeba będzie porzucić wszystko, włącznie ze zwierzętami hodowlanymi, i ile sił w koniach uciekać za horyzont.
Potem doszedł do nich pomruk zdenerwowanego Niedźwiedzia, a wszystko dokoła zaczęło się trząść, jak gdyby świat dostał drgawek po zjedzeniu trujących grzybów. Były tak wielkie, że drzewa pękały, a strumienie i jeziora wlewały się do miejsc, gdzie ziemia się rozstąpiła odsłaniając przepastne czeluści. Tak wielki strach ogarnął ludzi, że przed poddaniem się uchroniły ich tylko żelazna wola Widewuto, który ich prowadził, i wiara, że krivu krivaitis porozumiał się z bogami i uratuje ich życia. I tylko dzięki temu, mimo że przerażeni, parli za nim coraz dalej na północny wschód.
***
Co działo się na terenie dotąd przez nich zajmowanym, przekonali się, gdy po paru dniach Widewuto dał sygnał do odpoczynku, a po kilku następnych do powrotu.
W miarę jak zbliżali się do morza, puszcza również ulegała przemianie. Dotąd dorodna i trudna do przejechania, teraz coraz bardziej przypominała, że dotknęła ją złość dzikiego i nieposkromionego Niedźwiedzia Morskiego. Opowiadano, że już kiedyś się tak stało, ale to były tylko stare legendy. Teraz jednak sami widzieli, co to znaczy. Znikły krzewy i inna drobna roślinność, a sterczące okorowane kilkusetletnie drzewa tworzyły obraz pustki i osamotnienia. Co rusz między nimi spotykali wyrzucone tu przez fale ryby i inne stworzenia morskie. Widewuto objaśnił im, że bogowie pozostawili je tu celowo, dla użyźnienia ziemi wyjałowionej morskim żywiołem.
Niebo, dotąd pochmurne, teraz jaśniało słońcem. Wiał tylko lekki wiatr, niosący w głąb puszczy słony posmak morza. Czym bliżej pozostawionych kilkanaście dni temu domostw, tym silniejszy, swojski, znany od pokoleń.
Gdy dotarli nad brzeg, po domach nic nie pozostało. Podobnie jak po grodzie, który wznieśli ich przodkowie. W całej okolicy zalegały tylko pnie wielkich drzew, porzucone przez fale. Między nimi dorodne kawałki Gen Tar, niczym podarunek Niedźwiedzia za wyrządzone im szkody. Widewuto wskazał na nie i powtórzył, że bogowie pokazali im, co mają robić; okorowane przez wodę drzewa i wielkie głazy, które zostawiło morze, miały stać się budulcem dla nowego grodu, a Gen Tar posłużyć do wymiany z kupcami, gdy ci już przybędą.
Święty gaj, znajdujący się na wzniesieniu, znikł, podobnie jak wzgórze. W jego miejscu pojawiła się czeluść, nie tak wielka obszarowo, jednak tak głęboka, że nie było widać jej dna. Co dziwniejsze, w rozpadlinie powinna stać jeszcze woda, a tej nie dało się dostrzec. Wrzucane do środka pochodnie gasły, Widewuto wybrał więc śmiałka, którego na linach opuszczono w głębinę. Napięcie rosło z każdą chwilą, bo choć jama była wyraźnym znakiem od bogów, to nikt nie wiedział, co oznaczała – mieli się o tym dopiero przekonać. Valtin, którego spuszczali, co pewien czas pokrzykiwał, dając znać, że żyje i nic mu nie jest. Pochodnia, którą zabrał ze sobą, była coraz słabiej widoczna, ale w przeciwieństwie do tych, które wcześniej wrzucali, nie gasła.
Po pewnym czasie Valtin dał znać szarpnięciem liny, by go wyciągnęli. Wydawał się jakiś cięższy i do tej czynności musieli przyłączyć się inni. Gdy w końcu jego postać pojawiła się w zasięgu wzroku, okazało się, że wraz z nim na powierzchnię jedzie pakunek i jeszcze coś, przywiązane do końca sznura. Gdy dumny z siebie chłopak zeskoczył na krawędź jamy i ściągnął pakunek obwiązany siecią, oczom zebranych pokazały się bryły Gen Tar, dużo większe niż te zbierane dotąd po sztormach.
– Całe dno wypełnia słoneczny kamień i jest go tak dużo, że nawet ziemi nie widać, jedynie złoty Gen Tar – stwierdził radośnie, a oczy mu zaświeciły z dumy, że to on jako pierwszy go zobaczył.
Widewuto pokiwał tylko głową, po czym przypomniał o tym, o czym już im mówił:
– Bogowie wynagrodzili nam straty.
– Tam też nalazłem to dziwne zwierzę. – Valtin odwrócił się do jamy. Na końcu liny wisiało truchło.
Nikt nigdy nie widział takiego stworzenia. Przypominało kota, ale było znacznie większe od tych, które znali, ba, było większe niż największe wilki, i to niemal dwukrotnie, masą ciała dorównywało niemal niedźwiedziowi. Długie szpony, czarne futro ze srebrnym połyskiem i pysk niepodobny do niczego, co znali. Budziło strach samym wyglądem.
– Zapach na dole inszy niż normalnie, aż w głowie mąci – opowiadał Valtin. – A ten leżał na wierzchu, jednak może być ich więcej, bo spomiędzy Gen Tar sterczał ogon kolejnego, ale go nie ruszałem.
W milczeniu przyglądali się temu dziwnemu stworzeniu i zastanawiali się, co też bogowie chcieli im przez to truchło powiedzieć.ROZDZIAŁ 2
Kaliningrad. Obwód kaliningradzki. Okolice Zielenogradska
Generał Aleksiej Fiedorow słuchał uważnie słów ministra, jednocześnie je analizując.
Nie okazał zaskoczenia, choć polecenie wydawało mu się niezrozumiałe. Co to miało wspólnego z ich dotychczasową działalnością? Nie to, żeby było niewykonalne, nie takie rozkazy realizował w przeszłości, ale w tej sytuacji? I o jakie dokumenty chodzi, na znalezienie których naciskał minister? Tamten nie wyjaśnił, sugerując tylko, że chodzi o dawny okres działalności KGB w regionie Zielenogradska. Odnaleźć, łatwo powiedzieć. I ta jednoznaczna sugestia, że jak nie znajdą papierów przy naukowcu, należy go „uciszyć”. To może wzbudzić zainteresowanie służb, a przecież mieli działać tak, by nikt się nimi nie interesował. Co za tym stoi? I kto, sam minister czy ktoś jeszcze wyżej?
– Towarzyszu generale, czy dobrze zrozumieliście? – Głos ministra był spokojny, jakby ten pytał o pogodę. – Powtarzam, bez rozgłosu; to ma być wypadek, a dokumenty to priorytet.
– Muszę spytać, towarzyszu ministrze, co będzie, jak GRU się zainteresuje? Albo FSB?
– Możecie być spokojni, bo was przecież nie ma. Mam wewnętrzny meldunek Służby Wywiadu Zagranicznego, że jest w kręgu ich zainteresowań. Niestety tylko tyle, ale sami rozumiecie, że jeśli wciągnęli go na swoją listę, to czysty nie jest.
– _Da_, _toczna_, wszystko jasne. Będziemy szukać.
Minister rozłączył się bez słowa.
Jeśli SWZ kogoś namierzyło, to musieli mieć jakieś podejrzenia. A jeśli ten ktoś ma zniknąć, to trzeba to zrobić tak, aby podejrzenie padło na GRU lub FSB. Trzeba będzie starannie przygotować działania, ale to już sprawa pułkownika Ginadija Karaimowa. Nie po to go zwerbował, by teraz za niego odwalać robotę. Ufał jego umiejętnościom. Obserwował go jakiś czas, gdy ten jeszcze pracował w Głównym Zarządzie Sztabu Generalnego, gdzie zlecano mu trudne zadania, zwane tu eufemistycznie „przypadkami”. Tak, da sobie radę.
***
– Nic tu po nas, zwijamy się. – Krzemo patrzył spokojnie na ratowników, którzy przełożyli ciało profesora Anatolija Kasjanowa na nosze, przykryli je kocem, a następnie wsunęli do karetki. – Zbieraj się, nie ma co tu dłużej sterczeć. Jak wróci Mikłanow, rozsądzi co dalej.
Samochód profesora, wbity aż po kierownicę w drzewo, sterczał z lekko wyniesionym do góry tyłem. Droga na półwysep była w tym miejscu szeroka, lekko pochyła, ale prosta, bez zakrętów, asfalt równy i suchy, co więc spowodowało wypadek?
Peter patrzył na złożone w harmonijkę volvo i nie mógł pozbierać myśli. Wydawało mu się to nieprawdopodobne. Jeszcze do jego świadomości nie w pełni dotarło to, co się stało – że wieczny optymista i żartowniś profesor Kasjanow nie żyje. Co na to Aušra? Czy ktoś już powiadomił córkę profesora? Dwa dni temu musiała wyjechać do Kowna, gdzie pracowała na Uniwersytecie Witolda Wielkiego, dzieląc czas między wykładami tam a tymi prowadzonymi na Bałtyckim Federalnym Uniwersytecie imienia Immanuela Kanta w Kaliningradzie.
– Rusz się, nie dumaj – pogonił go Krzemo i poszedł w kierunku samochodu.
W wykopaliskach prowadzonych przez Rosjan uczestniczyli na zaproszenie profesora Kasjanowa. To on zdobył grant na międzynarodowe badania, do których zaprosił zaprzyjaźnionych historyków, profesora Adama Kuźmicza z Uniwersytetu Gdańskiego i Jerzego Lubińskiego z Uniwersytetu Szczecińskiego oraz Jonasa Remigijusa z Uniwersytetu Witolda Wielkiego. A że grant był unijny i jego część musiała zostać przeznaczona na _public relations_, każda strona zapraszała także swojego dziennikarza – stąd obecność Petera, którego osobę zaproponował Krzemo. Policjanta zaś ekipie wykopaliskowej przedstawiono jako koordynatora do spraw zabytków komendy wojewódzkiej policji w Szczecinie, z którym to wydziałem jego odpowiednik w obwodzie często współpracował. Rosjanie również mieli takiego przedstawiciela „od zabytków”.
Peter nie komentował tych oficjalnych ustaleń i nie wypytywał przyjaciela, o co tu chodzi. Cieszył się na wyjazd, bo w redakcji było nudno, a praca sprowadzała się do drobnych awantur, bieżących relacji z działań opozycji i rządu oraz wydumanych analiz pseudoekonomicznych.
W szczecińskiej komendzie Krzemo pełnił funkcję rzecznika prasowego, co nie wykluczało, że mógł być też specjalistą od zabytków – nie takie cuda Peter już widział. Mógł się tylko domyślać, że badania naukowe to tylko jeden powód wytypowania Krzema, drugim z pewnością był specyficzny teren, obwód kaliningradzki, najbardziej zmilitaryzowany obszar Federacji Rosyjskiej. Stanowił on zaplecze Floty Bałtyckiej, a na jego terenie funkcjonowały cztery strategiczne lotniska wojskowe: w Chrabrowie, Czerniachowsku, Donskoje oraz kaliningradzkim Czkałowsku.
Petera, gdy zaproponowano mu wyjazd, najbardziej fascynowała myśl, że zobaczy legendarne tereny, na których znajdowały się największe zasoby bursztynu nad Bałtykiem. Znał też osobiście profesora Lubińskiego, z wiedzy którego wielokrotnie korzystał, pisząc o odkryciach archeologicznych na Pomorzu, którego przeszłość była znacznie bogatsza, niż uczono na lekcjach historii.
Wcześniej w obwodzie poszukiwania starych grodów pruskich prowadzili naukowcy z Centrum Archeologii Bałtyckiej i Skandynawskiej z Państwowej Fundacji Muzeów Schleswig-Holstein oraz z Baltic Expedition z Instytutu Archeologii Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie. Tamte badania bardziej jednak koncentrowały się na osadzie Kaup-Wiskiauten na granicy Sambii i Mierzei Kurońskiej. Profesor Kasjanow podczas poszukiwań w szwedzkich archiwach odnalazł materiały z czasów wikingów i wskazał nowe miejsce, które zlokalizował na samej Mierzei Kurońskiej, w okolicy przylądka Bulwiko. To tu miał się znajdować legendarny gród Prusów i ich święte miejsce, funkcjonujące jeszcze w czasach rzymskich. Rok przed tym, nim dostał grant, rozpoczął odkrywki ze swoimi studentami, korzystając ze skromnych funduszy uczelnianych. Już pierwsze wykopaliska potwierdziły szwedzkie informacje, dzięki czemu zdobył pieniądze unijne i rozszerzył badania o współpracę międzynarodową.
Przy służbowym oplu insignia czekał na nich kapitan Anatolij Kawcenko, odpowiednik Krzema z policji obwodu kaliningradzkiego, naczelnik wydziału zajmującego się ochroną zabytków. Miał około czterdziestu lat i grymas na twarzy przypominający uśmiech, pamiątkę po jakiejś akcji, w której postrzelili go przemytnicy. Mówił po polsku i z polskimi służbami współpracował od bardzo dawna. Teraz zaciągał się papierosem, przyglądając się uważnie kryminalnym przysłanym z Kaliningradu, którzy kręcili się przy wraku.
– Nieostrożonyi naiwny – rzucił w przestrzeń, nie kierując słów do żadnego z nich, po czym upuścił papierosa na ziemię i przydeptał.
Krzemo bez słowa wsiadł do wozu, sadowiąc się obok Kawcenki, który uruchomił silnik. Peter usiadł z tyłu i odwrócił głowę w kierunku wypadku.
– Też czujesz smrodek?
Rosjanin zamiast odpowiedzi pokręcił tylko głową.
***
– Jak poszło? – spytał cicho generał Aleksiej Fiedorow, nie podnosząc głowy znad laptopa, w którym czegoś szukał.
– Zgodnie z planem. – Stojący przed biurkiem Ginadij Karaimow, były pułkownik Głównego Zarządu Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, lekko wzruszył ramionami.
Słońce przebijało się do pokoju przez gęste firanki, rozjaśniając jego ciemne wnętrze i wyłuskując bliki na starych meblach, jeszcze z początku dwudziestego wieku, a może nawet starszych. Pięknie zdobione, z dwoma leżącymi lwami z przodu, sugerowały gdańskie pochodzenie. Obok, po bokach, dwa krzesła z wysokimi oparciami i fotel z oparciami pokrytymi gęstą snycerką, na którym siedział generał.
– A to, że to volvo, nie wzbudzi podejrzeń? One się nie psują, a Szwedzi się chwalą, że są bardziej niezawodne od toyoty.
– Jak zbadają, dojdą do wniosku, że zaciął się HSA.
– To znaczy?
– Funkcja wspomagania ruszania pod górę. Pedał powinien wrócić do normalnego położenia, ale bywa, że coś puści i blokuje, a wówczas włączają się inne systemy, auto samo przyspiesza i niedoświadczony kierowca traci nad nim panowanie. A profesor zbyt dobrym kierowcą nie był, miał już parę wgnieceń, do warsztatu z każdym nowym nie jeździł, to i mógł przegapić jakąś usterkę. Poza tym wóz nie był nowy, tylko z drugiej czy trzeciej ręki.
Dłuższą chwilę panowała cisza. Generał spojrzał na rozmówcę.
– Coś jeszcze?
Stojący zacisnął szczęki.
– Jest mały szkopuł…
Brwi generała powędrowały do góry. Nie ponaglał, tylko patrzył w milczeniu na Karaimowa.
– Nic nie znaleźliśmy w samochodzie, a w tej willi, co to ją wynajmują dla Polaków i Litwinów, ciągle ktoś się kręci, są też gospodarze i nie chcieliśmy wchodzić, żeby nikt nie miał podejrzeń.
– Ginadij, ja mam was uczyć jak gołowąsa, jak to zrobić? Ile to już czasu dla nas pracujesz?
Do pokoju przez uchylone okno wpadła mucha. Jej bzyczenie przypominało warkot lecącego w oddali samolotu.
– Mam pomysł, jak się do tego zabrać.
– No, już lepiej, byleby nikt się nie zorientował.
– Wpuścimy MRS-dwa i gaz usypiający, a gdy padną, przeszukamy pokój Kasjanowa.
– Nie zorientują się?
– Jeśli nawet rano poczują ból głowy, to zwalą to na skaczące ciśnienie.
– To jest jakieś wyjście z sytuacji, ale, Ginadij, nie śpieszmy się. Tu potrzebna finezja, a nie łom.
Zamilkł, po czym sięgnął po paczkę papierosów i wyciągnął jednego. Podsunął ją też swojemu rozmówcy.
– Kiedy pogrzeb?
– Pewnie za kilka dni.
– Śledczy skończyli?
– Z moich informacji wynika, że tak, ale ci z przysłanej grupy GRU coś chyba węszą, do nich nie mam dojścia. – Miał dostęp, ale uważał, że lepiej zrobi, jeśli nie będzie się dzielić tą informacją z generałem. On też nie wszystko mu mówił.
– Mogą na coś trafić?
– Nie.
– To zrobimy tak. – Generał zaciągnął się papierosem. – Na pogrzeb pewnie pojadą wszyscy, a wówczas przetrząśniecie willę. Na razie puść ludzi, niech mają na oku nie tylko tych z FSB i GRU, ale także tę polską ekipę i naukowca z Litwy. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy, a na pismaka szczególne baczenie. To do roboty.
***
Profesor Mstislav Mikłanow był dużo młodszy od Kasjanowa i specjalizował się, podobnie jak jego szef, w historii dawnych Prusów. To on był twórcą teorii, w której oddzielił jedenaście regionów zamieszkiwanych przez właściwe plemiona pruskie od czterech innych, Skalowów, Sudowów, Jaćwingów i Galindów, klasyfikując je jako oddzielne plemiona zachodniobałtyjskie, i która wywołało niemałe poruszenie w środowisku.
Kasjanowowi zawdzięczał tytuł profesorski i opiekę nad badaniami, co przełożyło się na funkcję zastępcy w instytucie. Teraz siedział przy stole i tylko kręcił głową na „nie”, gdy kapitan Kawcenko pytał go o samopoczucie profesora, czy może był czymś zaniepokojony albo miał jakieś inne zmartwienia, które mogłyby doprowadzić do tego, że jechał nieuważnie.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – wydobył z siebie w końcu głos, który z trudem przecisnął się przez zaciśnięte gardło. Widać było po nim, że informacja o wypadku zwierzchnika i przyjaciela była dla niego druzgocząca. – Anatolij był wiecznym optymistą, tak był zaprogramowany. Nawet Aušra, jego córka, miała mu czasami za złe, że patrzy na świat oczami dziecka, a nie kieruje się rozsądkiem.
Umilkł, sięgnął po papierosa, chwilę się zastanowił, po czym go odłożył. Gdy się poznali, zaraz na początku badań, przyznał, że odzwyczaja się od palenia.
– On zawsze jeździł bardzo ostrożnie, co wywoływało zniecierpliwienie tych, którzy z nim podróżowali – kontynuował, bawiąc się papierosem. – Raz z nim jechałem, gdy śpieszyliśmy się na spóźnione spotkanie, i był cały spocony. Jechał wtedy z astronomiczną jak na niego prędkością dziewięćdziesiąt na godzinę. Nie, Anatolij nigdy nie szalał, i to nie dlatego, że nie potrafił, ale miał tak zwaną żółtą plamkę w lewym oku, która w praktyce eliminowała w nim widzenie. Próbował pan kiedyś jechać z jednym zasłoniętym okiem?
Kawcenko pokiwał głową do swoich myśli, spojrzał na Krzema, a gdy ten wzruszył ramionami, wstał i podszedł do ekspresu, uruchomił go i czekał, aż urządzenie zmieli porcję.
– Nie miał wrogów czy osób mu niechętnych w gronie innych naukowców? – spytał tym razem Krzemo. – Jakby nie patrzeć, wskazał istnienie grodu w miejscu, w którym według innych nigdy nie było żadnej siedziby Prusów, a tym samym podważył kilka autorytetów.
Mikłanow przestał kiwać głową i kilka minut siedział nieruchomo. Po jego twarzy widać było, że analizuje w myślach pytanie.
– Nie. To znaczy tak, ale…
– Panie profesorze, nie chodzi o to, by kogoś oskarżać, ale chcemy poznać bliżej zawodowe rozterki profesora Kasjanowa – wtrącił się Kawcenko. – Nie jest dla nikogo tajemnicą, że środowisko naukowe nie lubi, gdy ktoś z nich wyłamuje się z ustalonych standardów i udowadnia, że zasłużeni akademicy się mylili.
Peter patrzył uważnie na Mikłanowa, dostrzegając to, czego nie widzieli lub nie chcieli widzieć policjanci – skrywaną niechęć. Kiedyś Aušra w luźnej rozmowie wspomniała, że profesor ma uraz do służb, wszelkich służb, a to za sprawą swojego ojca, też naukowca, który w okresie stalinizmu, zaraz po tym, gdy w swoich badaniach coś odkrył, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, a wkrótce po nim, ze zgryzoty, jego matka.
– Mstislav, nikt cię nie atakuje, oni mają taki zawód, że szukają dziury w całym – zwrócił się do profesora, z którym już na początku znajomości wypił bruderszaft. Byli w podobnym wieku, co ułatwiło późniejsze kontakty. – Opowiedz im, choć to racjonaliści i w takie rzeczy nie wierzą, jak doszło do odkrycia tego siedliska.
Mikłanow podniósł głowę, a na jego ustach pojawił się grymas.
– Policjant, jak trupa nie zobaczy i nie wetknie mu palca w dupę, to nie uwierzy – stwierdził z przekąsem. – Podobnie ci z uniwersytetu, co wieszali psy na Anatoliju, gdy pierwszy raz wyszedł ze swoją teorią. I gdy napuścili na niego prokuraturę i wywiad, że działa przeciwko matuszce Rosji i chce rozkopać strategiczny z punktu widzenia obronności półwysep. Bez urazy, nie wierzę w policję, nawet gdy współpracuje z Polakami.
– Nikt nie każe panu nas kochać, panie profesorze, ale naprawdę chcemy wykluczyć wszelkie podejrzenia co do okoliczności tego tragicznego wypadku. – Niezrażony jego słowami Krzemo zaparzył dwie kawy i jedną postawił przed swoim rozmówcą. Następnie pstryknął zapaliczką i gdy zdziwiony tym gestem Mikłanow odruchowo włożył papierosa do ust, podpalił mu go. – Nic na siłę. W życiu jednak widziałem tak nieprawdopodobne przypadki, że dziś rzadko zakładam niemożliwość ich zaistnienia.
Profesor wzruszył ramionami, sięgnął po filiżankę, upił łyk, a następnie mocno i z widoczną radością zaciągnął się papierosem. Tego w tej chwili mu brakowało. Jeszcze chwilę milczał, spojrzał na Petera, który ponaglająco pokiwał głową, po czym stwierdził:
– No dobra, panowie, ale żeby mi tu nie było żadnych śmiechów.
Obaj pokiwali głowami, dając znak, że traktują go poważnie.
– Profesor był na jakimś stypendium na Uniwersytecie Sztokholmskim na Wydziale Badań Etnologii, Historii Religii i Płci, gdzie razem z naukowcami z Uniwersytetu w Uppsali chcieli ponownie przebadać szczątki grobu z Birki.
Przerwał i popatrzył na policjantów, na ich twarze i miny, i wykrzywił twarz w coś, co miało przypominać uśmiech.
– Tak myślałem – kontynuował z ironicznym rozbawieniem. – Już wyjaśniam. To stypendium to wspólne badania naszej uczelni i ich w kontekście przenikania kultury Skandynawów na tereny południowego Bałtyku, które zajmowali Prusowie. Akurat w tym czasie Szwedzi ponownie przebadali pochówek wikińskiego wojownika wysokiej rangi, odkryty jeszcze w XIX wieku w Birce na wyspie Björkö. Zwrócili się do Polaków, do Zakładu Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego, z którym naukowcy z Uniwersytetu w Uppsali współpracowali już wielokrotnie, o ponowne przebadanie szczątków.
Popatrzył na miny policjantów, a gdy stwierdził, że wykazują zainteresowanie, kontynuował:
– Badania DNA przyniosły zaskakujące rezultaty. Okazało się, że pochowany w Birce wódz wikiński był kobietą. To nie była żadna mitologiczna walkiria z sag, ale prawdziwa przywódczyni wojowników, co samo w sobie wywołało w gremiach zajmujących się wczesnym średniowieczem wielkie poruszenie. Anatolij zainteresował się tym, co znaleziono w grobie. Prócz cennej broni były tam także trzy zestawy gier, co dowodziło, że wojowniczka mogła być ważnym oficerem odpowiedzialnym za strategię i taktykę wojenną stosowane podczas wypraw wikingów.
– Bardzo przepraszam, profesorze, ale chyba nie rozumiem. – Krzemo mu przerwał, próbując naprowadzić jego opowieść na bardziej przydatne dla nich tory.
– Ano tak, tak, trochę się zagalopowałem. – Profesor westchnął, jakby przebudzony w środku ciekawego snu. – Tylko jeszcze taka ciekawostka, burząca też standardy, skoro to słowo już padło. Kobieta była spokrewniona z mieszkańcami środkowej i południowej Szwecji i na pewno nie pochodziła z Birki, a mogła przybyć tam z północnych części Skandynawii, a nawet z Wysp Brytyjskich. Reperkusje odkrycia były szeroko komentowane i wywołały negatywne opinie sceptyków. Oberwało się nawet polskim genetykom, że coś pochrzanili, bo jakże to tak, wikińska wojowniczka i nie ze Skandynawii, to przekreślało tezy wielu prac uznanych autorytetów.
Umilkł zadowolony, ale miny obu policjantów, niewyrażające entuzjazmu, sprowadziły go na ziemię. Wzruszył tylko ramionami i kontynuował:
– Anatolija zainteresował płaski kamień pokryty runami. Wiecie, o czym mówię?
Obaj potwierdzili kiwnięciem głowy.
– To dobrze, nie muszę tłumaczyć, ale przypomnę, że to nie tylko pismo, ale również w staronordyckim oznaczenie sekretu, tajemnicy i jak byśmy to dziś określili, swojego rodzaju szyfru. Pewnie to wiecie – mimo tych słów spojrzał na nich z pewnym powątpiewaniem – alfabet runiczny, _fuþark_, dzieli się na dwa rodzaje. Młodszy składa się z szesnastu run, a starszy, bogatszy i mniej poznany, z dwudziestu czterech. I takim starszym zapisany był ten kamień, który zainteresował Anatolija.
Jeszcze raz przerwał, odpalił kolejnego papierosa i popatrzył na nich takim wzrokiem, jak gdyby miał wyczarować z przestrzeni coś, co wywoła ich zachwyt, ale gdy dostrzegł ich miny, zaraz się zreflektował.
– Muszę panom powiedzieć, że do tamtej pory uważano, a przynajmniej na to wskazywały znaleziska, że pierwszy udokumentowany zapis wykonany za pomocą run pochodzi z drugiego wieku. Tylko Anatolij zwrócił uwagę kolegom ze Szwecji, że ten płaski kamień musi być znacznie starszy, a więc runy też, a sam pochówek został dokonany na starszym cmentarzysku i może właśnie dlatego tam pochowano kobietę wojowniczkę.
Kawcenko uniósł dłoń i przerwał profesorowi.
– Proszę wybaczyć, to bardzo ciekawe, co pan powiada, ale chyba nie ma niczego wspólnego z tym, o co prosił pan redaktor – wskazał na Petera – i co miało wyjaśnić, dlaczego zaczął kopać na półwyspie.
Mikłanow popatrzył na Petera, wzruszył ramionami i mruknął pod nosem:
– A nie mówiłem, że interesuje ich tylko palec w dupie? – po czym westchnął zrezygnowany.
– Samo stwierdzenie, że wojownikiem, i to dowódcą, była kobieta, wywołało szok w środowisku skandynawskich uczonych. A teraz rosyjski naukowiec wykazał, że kamień, który przeleżał w zbiorach ponad sto lat, nie został dokładnie przebadany i jest znacznie starszy, niż dotąd uważano. Jak panowie myślą, czy środowisko udźwignęłoby takie dwie sensacje? Nie, tego było za dużo. Szwedzi umówili się więc z Anatolijem, że zabierze kamień do siebie i tam podda go dokładnej analizie, do tego czasu miał jednak milczeć. To wtedy zasugerowano mu, że jeśli będzie się starał o jakiś grant naukowy na badania, ma ich poparcie i go dostanie.
Obaj policjanci pierwszy raz od początku tego wywodu wykazali zaciekawienie. Spojrzeli po sobie, a Kawcenko zaraz spytał:
– Czy ktoś prócz samych zainteresowanych mógł o tym wiedzieć?
Mikłanow pokręcił głową.
– Tak, tak, ale… Nie podejrzewam, to był układ między kilkoma osobami.
– Znaczy, jak się domyślam, pan o tym wiedział?
– Tak, oczywiście, byłem przy tym, ale poza szwedzkimi naukowcami ze ścisłego kierownictwa Wydziału Badań Etnologii nikt inny nie został dopuszczony do tajemnicy.
– A lokalizacja miejsca badań? Zaznaczył pan, że mamy się nie śmiać, a jak dotąd nie bardzo wiem, z czego by tu drwić. To raczej powód do dumy, że rosyjski profesor dostrzegł to, co oni przez ponad wiek mieli przed oczami, a czego nie widzieli.
Profesor zamyślił się, po czym popatrzył na Petera.
– Myślisz, że naprawdę warto im to opowiedzieć? – Wskazał oczami policjantów. – Anatolij sam się śmiał z tej, jak żartował, prekognicji, a że był naukowcem, nie bardzo wierzył w podróże w czasie i przestrzeni.
– Wierzył nie wierzył, ale tylko dzięki temu doszedł do odkrycia.
– Mózg ludzki kryje tak wiele tajemnic, ale dobrze, opowiem, choć to naprawdę dziwne. – Popatrzył na Kawcenkę i dodał: – Nie bardzo wiem, po co wam ta wiedza i co ma wspólnego z wypadkiem, ale…
Wstał ciężko, jak gdyby nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i wolno podszedł do ekspresu. Oczami spytał, czy ktoś też chce, a gdy zaprzeczyli, przygotował sobie porcję kawy.
Peter patrzył na przygarbioną postać. Śmierć Kasjanowa dotknęła profesora osobiście, bo jak przypuszczał, coś było między nim a Aušrą i pewnie myśl o tym, jak kobieta przyjęła wypadek ojca, mocno go gnębiła.
– Nie chcę nudzić i się wymądrzać, w skrócie będzie to więc tak, upraszczając. – Mikłanow wypił ostrożnie pierwszy łyk i sięgnął po kolejnego papierosa, mimo że poprzedni, niespalony tkwił w popielniczce. – Według nordyckich wierzeń to sam bóg Odyn podarował ludziom runy, ale nauczycielem, który je przekazał, był bóg Hajmdal, który strzegł Tęczowego Mostu. Nieważne. Część naukowców jest zdania, że runy to przekształcony alfabet łaciński, zaadaptowany przez ludy germańskie, które graniczyły z Imperium Rzymskim. Dotąd najwcześniejsze pochodziły z drugiego wieku, a tu Anatolij udowodnił, że są znacznie starsze. Co, oczywiście, nie zaprzecza teorii, że mogły mieć coś wspólnego z łaciną, ale to trzeba udowodnić. Wracając do run na kamieniu, to był starszy alfabet, nie do końca poznany, w przeciwieństwie do nowszego, i trudno go było przetłumaczyć. Anatolij wysnuł roboczą tezę, że to jeszcze starsza wersja, licząca więcej niż znane dotąd dwadzieścia cztery runy.
– Panie profesorze, na miły Bóg… – Kawcenko głęboko westchnął, zmuszając Mikłanowa do przejścia do meritum opowieści.
– Tak, już, już, kończę. Bo to tak jakoś… Anatolij nie mógł sobie poradzić z odczytem do czasu, aż wybrał się na wycieczkę po półwyspie. Zaskoczyła go burza, więc schronił się gdzieś pod drzewami, żeby ją przeczekać. Zmęczony, czekając na koniec nawałnicy, uciął sobie drzemkę. Przyśnił mu się stary szaman Prusów, arcykapłan krivu krivaitis, który mu objaśnił, jak czytać runy i co oznaczają te, o których nie miał pojęcia. Oczywiście, sen mara, Bóg wiara, ale gdy wrócił do pracowni na uczelni, od razu, z ciekawości, wziął się do porównania run z tym, co zobaczył we śnie. I możecie sobie panowie wyobrazić jego zdumienie, gdy okazało się, że kierując się wyjaśnieniami tego wyśnionego krivu krivaitisa, bez problemów odczytał cały tekst – zakończył z wyraźną satysfakcją.
– Reasumując, profesor odkrył starszy _fuþark_, odmienny od znanego starszego alfabetu runicznego, a że dużo o tym myślał, to nic dziwnego, coś tam sobie wyśnił. Rozwiązał napis, a Szwedzi za milczenie postarali się dla niego o grant na badania – podsumował wywód Mikłanowa Krzemo. – A ten odczytany opis, jak się domyślam, pokazywał miejsce, gdzie był niegdyś zlokalizowany gród?
– Dokładnie, gród był na półwyspie, z tym że wówczas, na początku ery, Bałtyk nie zajmował tego obszaru co dziś. I Zalew Kuroński nie był żadnym zalewem, a jedynie jeziorem, i to niedużym, a półwysep jeszcze nie był półwyspem. I wówczas, tego właśnie dotyczył opis na kamieniu, Niedźwiedź Morski uderzył łapą w morze.
Miny obu policjantów świadczyły o tym, że się zgubili i nie nadążają za wywodem profesora. Peter, który znał historię z wcześniejszych rozmów z Mikłanowem, pośpieszył szybko z wyjaśnieniem:
– Chodzi o tsunami, które prawdopodobnie uderzyło o wybrzeże gdzieś na samym początku ery… – Widząc, że Krzemo chce o coś spytać, powstrzymał go machnięciem dłoni i szybko dodał: – Ludy norweskie wierzyły, że to Niedźwiedź Morski uderza łapą w morze i powoduje powstanie olbrzymiej, niszczycielskiej fali. A naukowcy podejrzewają, że w tym czasie do wód Bałtyku wpadł prawdopodobnie potężny kawał lądolodu skandynawskiego, który wywołał tę falę, a w dalszej konsekwencji rozszerzył obszar wód. Nie było to jedyne tsunami, które zdarzyło się w historii, ale to jedno zostało opisane na kamieniu, który odczytał profesor.
– Aha… – Kawcenko chciał coś powiedzieć, ale tylko wzruszył ramionami.
– Znaczy się, tak to rozumiem, to raczej normalne, że mózg we śnie pracuje i podsuwa rozwiązania – odezwał się Krzemo. – Z czego by tu się śmiać? Nie widzę związku.
– Bo to nie takie proste. – Mikłanow spojrzał na Petera, a gdy ten wsparł go kiwnięciem głowy, dokończył: – Bo widzicie panowie, ten szaman we śnie opowiedział Anatolijowi, że Święte Wzgórze w wyniku ataku morza znikło, a na jego miejscu pojawiła się rozpadlina w ziemi, dość głęboka.
– Tego w opisie na kamieniu nie było? – zdziwił się Kawcenko.
– Ano nie było. I tu właśnie zaczyna się moment, który nie bardzo wiadomo, jak zinterpretować.
– To znaczy?
– Ten szaman opowiedział, że spuścili do dziury jednego z najdzielniejszych wojowników. Jama na dnie była pełna bursztynu.
– W tych okolicach to chyba nic dziwnego?
– Może tak, teoretycznie… Ale wydobyli też jakieś truchło zwierzęcia, którego dotąd nie spotkali. Szaman dokładnie je opisał i we śnie mu je pokazał.
– Jakieś jaja… – Kawcenko nie wytrzymał i parsknął śmiechem, po czym szybko się zreflektował i przeprosił: – Pan wybaczy, profesorze, ale rozumiem, że to był tylko sen, dlatego nie bardzo mogę pojąć wasze opory i zastrzeżenia. – Wskazał na Mikłanowa i Petera.
– Też podobnie zareagowałem, gdy Anatolij mi o tym opowiadał i rozumiem pana. – Profesor lekko pokiwał głową ze zrozumieniem. – To dopowiem już do końca. Jakieś dwa tygodnie później kuter rybacki, nie do końca legalnie trałujący zatokę, wydobył z wody dziwną czaszkę. Anatolij usłyszał o tym od kolegi z wydziału paleoantropologii i od razu chciał ją zobaczyć. Powiem tak: badania, rekonstrukcja laserowa czaszki, pokazały dokładnie takie zwierzę, jakie widział we śnie Anatolij. I co pan na to?
– Co to było?
– Nie wiadomo, bo takie zwierzę nigdzie nie występuje, ale tura też pan dziś nie zobaczy, choć kiedyś żył w puszczy.
więcej..