- W empik go
Krwawy dorobek: powieść z życia albańsko-macedońskiego - ebook
Krwawy dorobek: powieść z życia albańsko-macedońskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 392 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Orły i sepy pływały po niebie nad górami Wo-deńskiemi, na pograniczu Albami i Macedomi. Słońce październikowe stroiło w tęcze mgłę ponad piana kilku wodospadów, o wysokości conajmniej pięciuset stóp, grzmiącem echem przerywających ciszę na dole i wzgórze. Próg to godny kraju romantycznego, świecącego wysoką rycerskością w dziejach półwyspu bałkańskiego.
Wśród huku jednostajnego wody, dolatywał śpiew ludzki zbrojnego orszaku albańskiego, kroczącego żwawo doliną, po drodze z Saloniki do Wodeny. Śpiewali piesi, poprzedzający dwóch konnych, w których znać było panów po sutych strojach i bogatych rzędach na zgrabnych, krzepkich mierzynach górskich. Ztyłu za nimi ciągnęło dwóch luzaków z jucznemi końmi powodne-mi, poobtraczanemi torbami skórzanemi, tłomo-czkami, pościelą w koce pozawijaną, bronią zapasową i cybuchami sążniowemi, w futerałach sukiennych.
Piesza wiara, „bure” (zuchy), strojna w białe „fistany” (spódnice albańskie), w pąsowe, złotem haftowane dolmany, z długiemi „dżewerdane” (janczarkami) za plecyma, nuciła chórem przy dźwięku gęśli pieśń starożytną o założeniu Ska-darn, Skutari albańskiego. Śpiewom przewodniczył gęślarz, młodzian o smagłej cerze, wzroku zadumanym; za każda wrotka przygrywał na swym instrumencie, wydobywając z niego ciche i rzewne dźwięki, naśladując gęgania, wzaski, kwilenia, śpiewy ptasie, pomieszane z innemi głosami przyroby. Pieśń nicią złotą przetykała je-dnotonne tło huku wodospadów:
„Trzej bracia gród murowali, Zwali się oni Morlaczewicze; Wukaszyn najpierw zaczynał, Drugim Uleglasza był wojewoda. Trzeci budował Morlaczewicz Bojko Miasto Skadar na Bojanie!”
Nuta swojska snadź ożywiła milczących smutnie panów; spojrzeli na siebie, przyjaźnie kiwając głowami. W głosie rozmowy, ktorą zaczęli, pomimo wieku młodzieńczego obydwóch, nie widać było najmniejszego śladu wesela. Mówili do siebie po słowiańska, narzeczem mowy potocznej północnych Albańczyków, wrogo pomimo to usposobionych dla Słowian. Z małemi wyjątkami przeplatali swą gwarę wykrzyknikami tureckiemi.
– Amari, ten Ljuben umarłemu gotów dusze wetchnąć napowrót – rzekł młodszy wiekiem, wskazując na gęślarza – ale pieśń ustanie i znowu kurz smutku „zadymi” życie… Waj! Waj!…
I smutny młodzian, śliczny szatyn jak senne marzenie, z czarnemi, ognistemi oczami, o niepospolicie długich rzęsach jedwabistych, ustami jak wiśnie, twarzy okrągłej, z malutkim zarostem, machnął ręką nadół. Przy tej niewieściej piękności jego lica dziwnie jakoś wyglądał gipki, smukły tors, jak zc stali ulany, szeroki w plecach, poobwijany splotami mięśni, niby linami drucia-nemi.
– Miły pobratymie, (1 I Eminie-beju, narzekaniem nie rozpędzisz smutku–zauważył starszy – siłą rozwesel raczej dusze swoje.,..
– Hej bracie, kapitanie Włatku, jak tu bye wesołym? Zajrzyj w serce, posłuchaj głosu sławy dostojnej po wielkich przodkach. Słyszysz? wszak to ja, Hojko, potomek w prostej limi opiewanego w pieśni założyciela Skadaru, a po kądzieli Balszów, Dodów, Bazaklijów i tylu, tylu przesławnych carów, kneziów, baszów.. Tym- (l) Pobratyw, po słowiańska – przybrany brat, ze ślubem duchownym, odnawianym przysięgą przed kapłanem coroku. Bywają posestry, siostry przybrane, podobnegoż rodzaju.
czasem te psy dworskie nie dopuściły mnie w Stambule do padyszacha, jakby tam on był coś lepszego odenmie… Wstyd! wstyd!… A i tak sromu doznałem i ojca mego sławnego zły basza nie wypuści z wiezienia. Aman; amanym!
– Przestań, duszko-baranku, uciskać serce! Rycerzem jesteś. Otwórz swe uszy! Powtórzę, co tyle razy mówiłem: z Osmalinsami musimy skończyć raz na zawsze. Skipetarzy powinni odzyskać całkowitą niepodległość.
– Alłaeh! Allach! tego tylko pragnie dusza moja… ale cóż pocznę, kiedy mi ciągłe skrzydła podcinają?!… Stary ojciec – oby pociechy doznał! – ten siwy gołąbek, co go ci wilcy zakuli w kajdany i gnoją w więzieniu, zawsze nakazywał, abym się zdala trzymał od każdej „heteryi” (spisku i razem z wami chrześcianami, nie występował przeciwko mym spółwiercom….
– A oni ci za to przez wdzięczność zabrali go do kozy?! Słuchaj duszko, wszak ty wyznajesz islam, a ja katolik. Czy to jednak przeszkadza nam być pobratymami? Dlaczegóż ja droższy jestem dla ciebie od mnóstwa spółwierców?–Jasne to jak słońce: my Skipetarzy, ale nie chrześcianie, ani muzułmanie. Matki Albii my dzieci, jeden naród!
– Jeden Ałłach, jedno słońce, jeden naród skipetarski!
– Patrz tam na gore! Widzisz tę wodę, z jaką ona siłą leci nadół? A wieszże dlaczego? Bo jednem płynie korytem. Gdyby się rozprysła na kropelki, to pełzłaby jak płaz pod ziemią, jak niewolnik podły u stóp swego pana; nie byłoby z niej ani widoku wspaniałego, ani siły olbrzymiej. Tak to i my, Skipetarzy, póki razem jesteśmy, póty naszej siły i znaczenia….
– Zaprawdę, usta twe złote a słowa brylantowe!…
– Słuchaj jeszcze, dnszko-baranku. Woda ta jest podzieloną na kilka koryt, a cóżby z niej było dopiero, gdyby jednem tylko płynęła? Rozumiesz?…
– Jak nie rozumieć! Ty bo, pobratymie, jesteś wielce uczony, rozumiesz politykę nie gorzej od w. wezyra. Uczono ciebie we frenckiej szkole, nie tak jak mnie – at jakiś tam nieuk „hadża” (nauczyciel z Dibry nauczył czytać, „dostojną książkę” (koran), pisać po turecku, trochę arytmetyki…
Przy ostatnich słowach Emin bej-Hojko, ze szlachetnego pochodzenia Giegów Dybrzauskich, szczepu Mirdytów, najsławniejszego wśród Albańczyków, poderwał wzgardliwie głowę do góry, uśmićchnąwszy się ironicznie. Patrzył przenikliwie na wodospady, u stóp miasta Wodeny, śledząc wzrokiem wijącą się ślimakiem drogę pomiędzy niemi. Białe, spienione słupy wody, wśród zieleniejących ogrodów i winnic, okrytych dojrzalemi gronami, popstrzonych gdzieniegdzie pożółkłym liściem, obok wiecznie zielonych bukszpanów, laurowych wisien, mirtów, cyprysów–wyglądały naksztalr wizerunku raju mahometańskiego. Widok ten uzmysłowiał mu prawdy dopiero słyszane, a gorączka czynu występowała na zewnątrz częstem budzeniem szerokiemi strzemionami, zamiast ostróg, dzielnego wierzchowca, który,parsknąwszy kilka razy, nie zważając na nader przykrą spadzistość góry, ruszył żwawo, podzwaniając podkowami.
– E! he! he! more! more! (1)–wrzasnął któryś z pieszej drużyny, a echo wnet kilkakroe okrzyk powtórzyło.
Na to hasło pieszy orszak zarzucił na plecy swe długie janczarki i pomknął biegiem na przełaj, przeskakując rowy i głazy. Jeden ze ścigających się dał susa i przeskoczył rów dwusążniowy, pełen wody spienionej.
– Na Boga! –wykrzyknął kapitan Wiatko – czy znajdziesz gdzie naród równy naszemu? Zrobiliśmy sześó godzin drogi (30 kilometr.), mamy drugie tyle przed sobą, a oni skaczą, jakby się na (1) Wykrzyknik Albańczyków i wogóle tamecznych mieszkańców.
poduszkach zasiedzieli. Byłem w Kattaro, widziałem tam wszelkiego narodu huk, ale żaden nie dorówna naszemu!
1 kapitan pogładził płowy wąs zawiesisty, przy czem na twarzy szerokiej, mocno zabarwionej, wystąpił wyraz dumy i zadowolenia wewnętrznego; w szarych zaś oczach zadrgało życie, aż się poruszył w siodle, przechylając w tyl swój potężny tułów. Starszy o kilka lat od swego pobratyma, pochodzenia z katolickiego „tani” Klementów; z pokolenia Sarda, przylgną! cala duszą do Einina-beja, gdy ten mu uratował życie w jakimś napadzie na Serbów. Spoglądając na tego olbrzymiego górala, pełnego szlachetności i zapału, obyczajów czystych i surowych, z łatwością można było dojść źródła siły, dającej tym malutkim garstkom możność utrzymywania zupełnej niemal niepodległości, wobec kilkakroć silniejszego najazdu tureckiego. Struna wolności, drgająca w jego glosie, nadawała mu pewne namaszczenie, moc przekonywania.
– Beju, pobratymie–wołał–widzisz, co znaczą wolni Skipetarzy? Orły w górach, lwy na dolinach! Niepotrzebne nam łaski Osmalinsów, ani zapewnienia ich o zaprowadzeniu u nas cywilizacyi, o której akurat tyle mają pojęcia, co sowa w dziupli o słońcu… Bóg ma w obrzydzeniu ludzkie bogactwo, woli nas widzieć cnotliwymi rycerzami, prawdziwymi Skipetarami, żebyśmy jako dzieło rąk jego przechowali się na wieki. Wszystko złoto świata i najdoskonalsza cywilizacya nie nakłonią nas, by zostać podłymi niewolnikami, wzgardzonymi tu i na tamtym świecie!
– Ałłach! Allach! co ty mówisz?… i na tamtym świecie?… Krynica mądrości popłynęła z twych ust. Potwierdzasz to, co i ja mówiłem nieraz, że my, przesławny naród Griegów, tak niby pieszczony przez Turków, źle robimy, uznając nad sobą ich zwierzchnictwo. Przeszliśmy na islam, powoli przyjmujemy zwyczaj turecki, a na ostatku zapomnimy, że jesteśmy Skipetarami; wtedy wrota „dżenatu” (raju) zawrą się na wieki przed nami, jako wynarodowionymi niewolnikami… Człowiek bez sławy rycerskiej jest niczem – a możnaż ją nabyć, nie będąc wolnym? Któż niesławny wszedł do raju?–nikt. Oby Ałłach nas ustrzegł przed dalszą pokusą niewoli!
– Tak, duszko-baranku, swobodę całkowitą musimy odzyskać; kto zaś tureckie zwierzchnictwo nad sobą uznaje, ten zawsze w gruncie jest niewolnikiem, nie dąży szczerze do wolności… Poniewieramy siebie na tym i na tamtym świecie.
– Waj! waj! biada nam!… Oby Przemocny z nas wszystkich rycerzy uczynił!…
Nastąpiła nieco dłuższa przerwa w rozmowie ale usta pięknego beja drgać nie przestawały, a oczy sypały iskry. Spotkali prostaka Turka, dobrodusznie uśmiechniętego, co ich głośno z serdecznością pozdrowił. Niewinny przechodzień oburzył rozdrażnionego Emina.
– Widzisz ich, obłudników! – wykrzyknął – niby tacy serdeczni. Znamy się natem. Witali nas podobnież uprzejmie, gdy w nocy jak szakale dostali się do naszej „kuły” (zameczku z wieżycą). Zaledwo jednak przeleżli przez próg, porwali jak szatani mego starego ojca, i jego, beja, z bejów, rycerza nad rycerzami, zakuli w kajdany na rękach i nogach, jak prostego zbrodniarza.–Niech im Eblis wszystkim za to oczy zdmuchnie na wieki!
– „Waryat ma serce na języku, mędrzec je nosi głęboko ukryte w tajemnicy” – pamiętaj o tem przysłowiu, duszo-baranku. Na nic gadanie, działać trzeba…
– Masz słuszność, pójdę za twemi wskazówkami. Dotąd szedłem za wolą mego ojca, teraz jednak gotów jestem przystać do waszej „hete – ryi” (spisku). Zobaczysz, że w czynie potratię być takim samym, jak w słowach!…
– Bóg z tobą, miły pobratymie, wierzę ci najzupełniej. Roboto zaczniemy zaraz, od Wodeny, wstąpimy tu do Trajcze-Jowana, znakomitego kupca, a naszego spółbrata spiskowca. Człowiek to śmiały i sprytny, nic ulęknie się Turczyna.
Popasiemy u niego, zrobimy swojo i „hajdę” (dalejże) w drogę…
– „Harno!” (dobrze) może i ją spotkamy?…– I uśmiech przemknął po wiśniowych ustach Emina.
– Oj! ty, ty… wstyd o tem mówie…
Wiatko, uśmiechnięty figlarnie, targnął dogóry głową, cmokając i śmiejąc sic półgłosem. Kmin na to zanuci! pocichu.
Wydostawszy się ua górę, wjechali naprzód pomiędzy ruiny starożytnego miasta. Po obu bokach drogi leżały poobalane odłamy marmurowych kolumn, zdobne akantem kapitełe, archi – trawy, podstawy, nieme głoski mówiące o minionej sławie siedzib}- Filipa Macedońskiego. Jechali z biegiem bystrego potoku, a następnie jego korytem płynącćm po bruku z dużych kamieni, przez środek miasta. Stanęli niebawem przed jednym z najokazalszych domów, oplecionym od góry do dołu winem i bluszczam. Niewidzialna ręka otwarła przed nimi wrota podwórza, gdzie na czele domowników witał ich gospodarz, Traj – czo-Jowan, według etykiety wschodniej.
– Witajcie mili hospodynowie!–wołał gospodarz, przysadkowaty brunet, o płaskiej twarzy, z przenikliwem czarnem okiem. – Bóg łaskaw, posyła mi gości jednych po drugich… Zdrowiż, szczęśliwi powracacie?
– Szczęścia i zdrowia przybywa, gdy staję pomiędzy wami. Bóg niech błogosławi!…
Weszli do „selamliku,” gościnnego pokoju, i tu dopióro po nowych pozdrowieniach i ukłonach jak u Turków, Kmin bej został przedstawiony gospodarzowi. Natychmiast podano sakramentalną kawę i fajki na sążniowych cybuchach jaśminowych, z olbrzymiemi bursztynami. Popijając mokkę i pociągając delikatnie dym sławnego macedońskiego „jenidże,” Wiatko zaczął półgłosem rozmowę z gospodarzem, rozpytując o stosunki z Dża – mami, Albańeykami od Pindu i Agrafy.
Trajcze-Jowan nieco się zmieszał zpoczątku, maiae przed sobą muzułmanina-, ale po uspokajającym znaku kapitana Wiatka, był całkiem otwarty, jakby od wieków znal się z bejem.
– Duszko kapitanie – szeptał gospodarz – ani spałem, ani jadłem, dopóki nie spełniłem twego rozkazu. Twoja miłość będzie miała tego dowody ua drodze. Koło Kara-Kaja zaczekajcie przy studni, a zaraz przybędą do was bracia. Nikt prócz was o tem nic wie…
– Dobrze robisz „czorbadżi;” im mniej ludzi wie, tem bezpieczniej i pewniej dojdziemy do powodzenia…
– Muszę być bardzo ostrożnym wobec naszego „kajmakama,” który nietyle dla polityki, ile dla „szerokiej gardzieli” czyha na mój dostatek i spokój. Naszedł umie przed kilku dniami, a gdy sic po zwyczaju najadł i napił, bezwstydnik zadał, abym mu przysłał do jego haremu moje Elenkę. Takiego wstydu znieść nie mogłem; zapowiedziałem mu, żeby seryo nie śmiał nawet pomyśleć o czemś podobnem, nie dopiero mówić. Zastraszyłem go „Wali baszą”. Narazić rzekł, że żartował; ale nazajutrz po przespaniu się, kazał przez „kawasa”, aby dziewczyna przyszła do niego do urzędu, dla okazania pasportu. Pies przeklęty! niedoczekanie jego! Wczoraj nadjechała włoska konsulowa, jadąca do meza, do Monastyru, i zabrała moje Elenkę do stryja w Ba – nicy.
– A wrięc wczoraj odjechała konsulowa?–zapytał Emin bej.
– Wczoraj zabrała do siebie Elenkę do „baniu” (zajazdu), ale dzisiaj, zaledwo przed dwiema godzinami, opuściła Wodenę. Kojmakam nie śmiał mej córki wołać od konsulowej, a dzisiaj w dodatku, musiał dać konnego żandarma do eskortowania… Bóg się zmiłował nademuą! Do brzy to ludzie ci Włosi. Byłem niedawno w Stambule i widziałem znakomitych ich ludzi; obiecują nam wszelką pomoc i poparcie, byleśmy powstali na pierwsze hasło, jakie nam niehawem podadzą, Rozumiecie?…
– Daj-to Boże! – odpowiedział Wiatko. – Św. Jerzy niech nam dopomoże! Wioch dobry człowiek, trzeba go słuchać. Im prędzej nadejdzie rozkaz, tem lepiej, botem mniej Turcy będą mieli czasu do przygotowania odporu. Zwyciężymy napewno… gdy znienacka napadniemy.
Gospodarz zasłonił sobie oczy i pilnie wpatrywał się w okno.
– Macie! – wykrzyknął nieco zmieniony – mówiłem, że ten waż czatuje na mnie. Zaledwo zwietrzył gości u mnie, już szle swego rozbójnika „bacz-czaucza” (feldfebla od policyantów) na przeszpiegi, a może i poco innego…
Dalsze domysły gospodarza przerwało ciężkie stąpanie „baez-czaueza,u który podniósłszy kotarę u drzwi, badał świdrującym wzrokiem obecnych w „selamliku”. Trajcze Jowan posunął do drzwi, na spotkanie nieproszonego gościa.
– Czyś zdrów, czyś wesół „czorbadżiY”–witał Hiussejn-aga.–Allach, imię jego niech będzie wyniesione! zesłał ci gości szlachetnych…
– Dziękuję, ago, „kief” (zdrowiej twój jak?– odpowiedział gospodarz, machając nieskończone ukłony ręką, po wschodniemu.
– Uf, uf, jak nie ma hyc dobrym, skoro cię widzę wesołym –?,baez-czaucza wygramolił się na sofę, zkąd rozsyłał uprzejmie ukłony wszystkim. – Dalipan! szczęśliwy z ciebie człowiek.
Przychodzę do ciebie z dobrą nowiną… „Kajmakam-bej”–oby nami zawsze rządził!–przysyła ci ukłony najserdeczniejsze i prosi, żebyś twoje „kakonicę” (pannę) Elenkę przysłał do jego „ha – nym”, która chce koniecznie poznać zwyczaje „a la franka.”
– Niech zdrów będzie kajmakam-bej, całuję podołek jego szaty; dusza mnie boli jednak, że sic zadość jego prośbie nie stanie. Elenki niema w domu, opuściła go, może nawet na zawsze…
– Szkoda! szkoda! żle skoro niema… A z kimże pojechała?
– Z konsulowa włoską.
– otwórz uszy, duszko czorbadżi! Niedobrze robisz, zadzierając ze znakomitym człowiekiem… Szukasz wojny, ale żle możesz wyjść na niej.
I zaledwo skończył kawę, Hiussejn-aga skoczył na nogi i opuścił dom Trajcze Jowana. Goście, świadkowie całej rozmowy, żywo byli oburzeni.
– Słyszeliście? –wolał gospodarz– „amau”! ratujcież biednego człowieka.
– Nie rozpaczaj, bracie–przerwał Włatko – przy konsulowej nic złego nie spotka twojej córki. Popasamy króciutko, dopędzim panie i nie dopuścimy tryumfu kajmakama, gdyby przez swych urwiszów jaką sztuczkę zgotował na drodze. Mamy dosyć ludzi przy sobie…
– Hej! junacy, hej! bracia mili, strzeżcie dziecka mego, nic wydajcie go na pochańbienie. Beju – effendi! panie kapitanie! bierzcie „pariczki” (pieniądze), bierzcie wszystko, ale ją obrońcie od wstydu…
– Uspokój sic, duszko „czorbadzi,” my rycerze uczciwi, za pieniądze nic bronimy, ale dla przyjaźni i sławy zacnej, które nakazują wylać ostatnią kroplę krwi w potrzebie. Drogiś nam przyjaciel, skoroś przysiągł ua wierność związkowi macedońskiemu, ściśle połączonemu z naszą ligą albańską. Nie damy skrzywdzić twej Elcn – ki – ot tobie krzyż! – i kapitan się przeżegnał.
– Biorę na świadka to słońce, to niebo, że pierwej całą krew moje wypiją rabusie, zanim dotkną twej córki – doda! bej, podniósłszy zlekka rękę dogóry.
Podali sobie ręce wszyscy i trzykrotnie się w usta porałowali. Zobowiązanie stało się odtąd świętem. Prędko spożyli przekąskę, gdyż doniesiono, gospodarzowi, że jakiś żandarm konny pocwałował w góry, po drodze do Ostrowa, (idy pokrzepiona posiłkiem drużyna stanęła do wyjazdu, kapitan wszedł w środek i zaczął mówić półgłosem:
– Hej! junacy, musimy konnych dopędzić, co przed nami wyruszyli na dwie godziny. Rozumiecie? Nogi wyciągać!…
– Czy to Frency, czy nasi jadą? – pytali piesi.
– Frency, powozem…,
– „Wałła!” to wyścigi żółwia z jaskółką… i głośny śmiech pokrył dałsze uwagi.
Panowie z luzakami jechali drogą, reszta zaś orszaku, gdy pojechali do gór, tuż za miastem, dopadła ścieżek kozich i pomknęła niemi na przełaj, migając jak w Jocie białemi „fistanami,” oraz ponsowemi wylotami dolmanów. Jadąc ślimakiem na górę, jak przystało na dzieci Wschodu, obaj panowie zachwycali się widokiem prawdziwie czarownem, rozesłanym u ich stóp. Tuż pod. nogami huczał olbrzymi wodospad, za nim odsłaniała się panorama z pionowych skał urwistej doliny, okrytej zbitą zielenią mirtów, róż, oliwek, jaśminów i cyprysów, ze srebrzystą wstęgą wody spienionej pośrodku. Delikatna woń z pyłem cieplej wilgoci zalatywała, pieszcząc błogo zmysły. Nie było końca wykrzykom zachwytu, a ko nie parskały wesoło.
– llaj! hajl woda tańczy, niby ona, a zapach jak od jej warkoczy…
I bej, westchnąwszy głęboko zanucił półgłosem piosnkę miłosną.
Wjechali w kraj górzysty, prawie bezludny, smutku jednak lub nudów, wcale po nich widać nie było. Owszem, świat ten ciasny, najeżony urwiskami i przepaściami, z kryjącemi się we mgle szczytami, pełen zdradzieckich zasadzek, widowisko codziennych niemal rozbójniczych czynów–miał dla nich urok niewysłowiony, gdyż był ich drogą ojczyzną albańską. Krzywo tylko spoglądali na szeroką drogę, prowadzącą z Wodeny przez Ostrowo do Monastyru; woleliby swe kozie, karkołomne ścieżki, na których nieprzyzwyczajo – neimi ćmi sic w oczach i oddech coeli wiła zamiera, ale zabezpieczonych od najścia wojsk tureckich i urzędników, oburzających swym widokiem durne niepowściągliwą rycerskich górali. Milcząco rozglądali się potem swojskim świecie, niewidzianym od kilku miesięcy. Pieszy orszak zdala wyrażał to samo uczucie przeciągłemi okrzykami radości.
Milczenie trwałoby dłużej, gdyby nie śliczna leśna miejscowość, w bocznej dolinie, porosła py – sznemi dębami, ze strumykiem szemrzącym pośrodku.
– Aman! dusza pragnie spocząć pod temi rozkosznemi konarami – zawołał bej.
Wjechali na miejsce, gdzież przeciwnego stoku spuszczała się ścieżyna; dzieliło ich od niej zaledwo kilkanaście kroków, gdy zpoza drzew wyskoczyło kilkunastu łudzi. Byli to Toskowie, szczep albański tu osiadły. Nędznie odziani, w brudnych, zgrzebnych „fistanach,” mieli jednak
Krwawy dorobek.
na subie eale uzbrojenie wojenne siecznej i palnej broni.
Jeźdźcy spuścili ręce na rękojeści pistoletów za pasem. Toskowie toż samo uczynili, a jeden z nich; siwy, o srogiej wilczej tizyognomii, zapytał groźnie:
– Jakiegoście „lisu?” (rodu).
– Sarda! – odpowiedział Wiatko.
– Szczęśliwej podróży – odpowiedzieli Toskowie…
– Dibra! – rzekł Emin-bej z kolei.
– Musa! – wrzasnął siwy Tosk, wyrywając pistolet – „krwina!” (zemsta krwi).
– Daj pokój! –zawołał Włatko.–Przesławni rycerze Musa! mój pobratym bić się z wami teraz nie moźe? bo wiezie wieści ze Stambułu dla całego narodu.
– To jedźcie z Bogiem – odpowiedział siwy Tosk – ale pamiętaj, Dibizaninie, że twoi przeleli krew dziadka mego ojca!
To skończonej parlamentarce, Toskowie zarzucili znowu na plecy swe długie strzelby, które już trzymali przy oku, i milczkiem, szybko, nic patrząc poza siebie, pomknęli w przeciwną stronę doliny, ginąc niebawem wśród lasu.
– Ałłah nademną!–rzeki Emin-bej; – gdyby nie twoja przytomność, pobratymie, nie widziałyby oczy mego ojca syna i tych listów, co mu niejaką ulgę zapewniają, a ciała nasze stałyby się żerem orłów i sępów. Ot zwyczaj!… na śmierć zapomniałem, że nasz ród ma jakiś rachunek z tymi Musami. Oj! ci Toskowie, wogóle to wilki prawdziwe; nie chcą słyszeć, że cały kraj skipetarski powinien stanowić jedno ciało i jedne duszę, żeby módz wyrugować tych niewieściuchów Turków. Uia nich wszystko zawiera się w „fejdałach” (zajazdach) i „krwinaek”. Twarde łby, a jeszcze zakamienialsze serca…
– Dziwu niema, najbliżsi uni równin i ciągle jsą w stosunkach z Osnianlisami. Złe obok złego najlepiej się krzewi, takie prawo Boże… Uderza mnie tylko, co mogło ich tu sprowadzić w tak licznej sile? Zbrojni po wojennemu i torby mają niepróżne: snadź wybrali się pochulać. Nie wie… dzieć czy to na zajazd, czy na rozbój pognali.
– Wytężani i ja oko podejrzliwości. Coś tu je.t niezwykłego, bo nie puściliby nas tak prędko…
Dojechali bez dalszych przygód do studni „,czeszmy”, w górach Kara-Kąja, wskazanej przez Trajcza Jowana. Stanęli. Wiatko przyłożył dwa palce do ust i wydał przeraźliwy świst, aż w uszach zadzwoniło. Z wierzchołka góry odkrzyknięto po i rzy k ro ć.
– More! more! more! idziemy….
– Możemy spocząć–rzeki Wiatko, złażąc z konia i oddając go luzakowi – będzie nas teraz więcej i samego szatana możemy wzywać na rękę….
– Co ty duszko bracie? – odpowiedział bej… nieco blednąc – a nuż posłyszy?… Tfy! nie następuj na węża… co śpi"… Alłali! trzeba to jakoś naprawić. Kto wić, może pismo stambulskie na co sic przyda… Ludzkie oko nie czytało nigdy kart ani Hljunu, ani Siddźynu (ksiąg przeznaczeń dla dobrych i złych.
I Emin-bej, zlazłszy z konia, począł rozglądać się dokoła. Wźrok radośnie zatrzyma! na dziczeć karłowatej, tuż obok studni. Wybrał pod nogami kamyk podługowaty i wymawiając pocichn za klęcie, wcisnął go w wielkie gałęzie jako wotum., dla zażegnania psot nieczystej siły. Drzewo całe było ponatykanc podobnemi kamykami, a na ga łęziach ponawiązywane szmatki tkanin, kosmyki włosów ludz kich i końskich, jako dowód, że miejsce to słynie cudami, co ostatecznie uspokoiło młodego rycerza.
Kapitan w tym czasie nachyli] się był nad studnią, dla ugaszenia pragnienia; spoglądał na kry ształowe zwierciadło wody w korycie marmuro – wćm. Ogier Wiatka, tuż stojący z luzakiem, krępy, ognisty siwosz, ujrzawszy pana nachylonego nad wodą, zaczął grzebać kopytem, aż się iskry posypały od podkowy. Kapitan trwożliwie spoglądał na zwierciadlaną powierzchnię wody; po chwili jednak uspokoił sic, przeżegnał pobożnie i napił do woli.
– Woda czysta i zdrowa–mówił–ale co ino – gą znaczyć iskry, które na niej widziałem? Siwosz grzebie naostro, może to od podkowy; no, ale czego tak chrapie i strzyże uszami? Czuje snadź przygódę;. Niech uas Bóg ma w swój opiece.
Twój „ewlija” (duch opiekuni, a może „wiła” (nimfą) tej studni w sam czas ostrzegają, byśmy się mieli na baczności. Obejrzyjmy broń, a piesi niech suną żwawo naprzód.
Wiatko w odpowiedzi zwinął rękę w trąbkę i hukną I w górę:
– lia! naprzód, lia! naprzód!…
– Poszli, już poszli!–odkrzyknięto z góry.
Echo jeszcze nie umilkło, a nad głowami siedzących przy studni dał się słyszeć tentent podków i rozmowa tłumionym głosem. Zdawało się, że jadący są tuż, tuż; ale dobry kwadrans upłynął, zanim stanęli wśród oczekujących. Włatko pośpieszył na spotkanie pierwszego podróżnika.
– W dobry czas przybywasz, bracie Lambro – wołał radośnie, a gdy dojrzał drugiego, za nim jadącego, klasnął w dłonie–ocho! cho! witaj, bracie kapitanie, duszo mej duszy!…
Pierwszy przybyły, czyli Lambro Fotjades, tegi trzydziestokilkoletni Albańczyk z greckich Dża mów, sławnego rodu Zagori, objął wpół przyjaciela Wiatka i po trzykrotnćm pocałowaniu w twarz, oddal nui ukłon ręką, jak również bejów i i luzakom W jego czarnem, połyskującóm oku, ciemnój cerze twarzy i rozdymających się nozdrzach orlego nosa, z zawiesistym trefionym wąsem–świeciła nietylko odwaga, lecz i inteligencya.
– Witaj duszko bracie Włatku – mówił gło sem pełnym, choć nieco pieszczonym – toź tęskni łem, waj! tęskniłem za tobą, miły pobratymie – i zarzuciwszy wylotów, ponownie uściskał przyjaciela.
Zaledwo opuścił jedne objęcia, Wiatko jął ściskać drugiego podróżnego, w stroju bułgarskim, średniego wieku, o wyrazistej twarzy. Znać było na nim wyższe wykształcenie, a uśmiech, co oświecał jego nieco ponure oblicze, świadczył o tkliwej duszy, mieszkającej pod szorstką powłoką cielesną.
– Ha! bre! more! bracie Kosto kapitanie–wolał Wiatko, przyciskając Bułgara do piersi – uradowałeś duszę nicspodzićwanem przybyciem. Bóg cię zsyła umyślnie, najsłodszy przyjacielu. Witaj!
– Jabo was wszystkich „heterystów” z rycerstwa skipetarskiego, miłuję, jako braci rodzonych – odpowiedział zagadniony. – Opatrzność, gdy dozwoli odzyskać nam wolność utraconą, i jedzie ucieszoną ze zgody i pokoju, jaki pomiędzy nami zapanuje. Wy, synowie gór albańskich, i my synowie szczytów bałkańskich, musimy starych niechęci zaniechać i stanąć przeciwko wspólnemu wrogowi.
Nietylko z mowy dawało się poznać poetyczne usposobienie Kosty Miładinowicza, Bułgara-pa – tryoty, ale jakaś niezwykła siła ducha robiła go wyższym ponad resztę otoczenia. Był z niego potrosze literat, dziennikarz, a ponad to wszystko gorący patryota. Dla idei wyjarzmienia swej ukochanej Bulgary i przekroczył granicę zwykłego patrjotyzmu i nie wahał się stanąć ua czele bandy opryszków, „hajduków,” jako watażka. Zuchwałością prześcigał swych poprzedników, a nieraz Turcy doświadczali na sobie tego przymiotu, drżąc po miastach na wspomnienie samo jego imienia. Zwykłą jego siedzibą była Macedonia, okolice Weles i Seres. Obecny spisek, a był to ów, co wybuchnął 1865 r., przeprowadzał wspólnie z Albańczykami, z polecenia komitetu bukareszteńskiego, na czele którego stał słynny agitator bułgarski, Jerzy Rakowski. Kosta, jako należący do komitetowych, nosił tytuł „komita – dżego,” co mu niezrównany szacunek u spółroda – ków jednało.
Lambro miał kilku pieszych Dźamów przy sobie w orszaku, ale Kosta nie mogł pozwalać sobie podobnego zbytku; wiódł tylko jednego opryszka,
– 2 i ubranego również jak on w strój ulubiony bułgarski. Tegi, z pomarszczoną i pogarbioną skórą jak na dębie, hajduk i opryszek, Puszka, był starszy wiekiem od swego watażki; czarny włos, najeżony dogóry, przypruszyła siwizna, ale barczysty tułów sterczał prosto, jak świerk wiekowy. Żył on w górach od lat kilkudziesięciu, to dowodząc, to ustępując chwilami dowództwa zdolniejszemu, dopóki ten nie zginął, lub ustąpił nazawsze. Rozbijały się bandy, ginęli koledzy hajduka od kul i stryczka; ale on się zawsze wydobywał ze szponów śmierci i jak czarny orzeł kręcił nad Bałkanami, wyszukując ofiar pomiędzy niewiernymi.
Xie był on w ścisłem znaczeniu opryszkiem, jak i jego koledzy, tytułowani przez lud „wojni- kanu", wojakami; chodziło mu głównie o wytępienie nieprzyjacioł wszelkiemi lnożebnemi środkami. Szanował zwykle watażków, ale do pierwszego Kosty powziął prawdziwe przywiązanie, jak ojciec do syna, i był prawdziwym duchem opiekuńczym swego wodza. Czy to wśród opryszków, czy koziarzy i owczarzy, górali lub na dolinach w naradach z bogatymi i oświeconymi patryotami, nigdy hajduk swego watażki nie odstępował. Nie było to w uim służalstwem żadnem; wyższość moralna i umysłowa wodza pociągała nieprzezwyciężenie. Miał przytem szczególną zaletę, czyniącą jego obecność nieuciążliwą; był milczący jak grób, patrzył i słuchał, ale sani nigdy słowa ide zabierał. Obok tej była i inna, mianowicie chodził i biegał po górach jak koza; nikt go w tej sztuce prześcignąć nie umiał, pomimo wieku spóźnionego. Gdy orszak Lambra pociągnął górą, dążąc na przełaj ścieżkami, Puszka szedł przy koniu Kosty, idąc z nim na równi, bez najmniejszego śladu utrudzenia.
Wiatko spoglądał uśmiechnięty na Puszkę, aż nareszcie klasnął w dłonie.
– Na Boga!–wołał zwrócony do Kosty–mo – zuchy klementyńscy dobrze chodzą, ale twój towarzysz zakasuje ich wszystkich! Zkąd taka siła?
Bo my z Puszką stanowimy jedno ciało – odpowiedział Kosta wesoło – ja głowę, on oczy, ręce i nogi. Czy tak, bracie?
Ostatnie słowa, zwrócone do hajduka, wywołały nieznaczny ruch na jego twarzy, zwróconej do watażki; nic nie odpowiadając, skinął na stronę, gdzie znikli przed chwilą Toskowie. Kosta zrozumiał co znaczyło to skinięcie, nachylił się do Lambra, szepnął mu coś do uchai zlazłszy z konia, podążył w bok za Puszką.
Emin-bej patrzył na ten cały manewr, nie niosąc go zrazu zrozumieć.
– Poco Kosta spaścił się na te bezdroża, niosąc jechać szosą? – pytał Włatka.
– Jest ścigany listem gończym (fermanli).
– Zmiłuj się, taki porządny, taki uczony! No, rząd, niemaco, jeśli takich musi ścigać.
– Kto uoca żyje, światła dziennego nic znosi; kto sic w krzywdzie cudzej kocha, ten nie znosi obok siebie miłosiernego i sprawiedliwego. Szakal, hyeua, sowa zgryzłyby słońce, gdyby mogły dostać się do niego; bo próchna zgniłego światło aż nadto wystarcza dla nich… Wolny, uczony i cnotliwy człowiek, toż to światłość chodząca, a gdzieżby wilcy Turcy mogli ją ścierpieć wśród siebie? Wszak wilk, to brat hyeny i szakala?… Gdy wyminiemy „derwent Kosta znowu pojedzie razem; wtedy przekonasz się, co to za człowiek, jakie piękne historyę umie opowiadać, jak śpiewa o królewiczu Marku, o kossowskićj bitwie, o Skanderbegu, ba. końca temu niema. Rozumiesz? on drukuje własne pieśni i historyę.
– Uf, uf, drukuje, powiadasz? drukuje? Cieszy mnie to ogromnie, żem pozna! tak dostojnego człowieka. O by Allach go strzegli w zdrowiu zachował!
Droga weszła w piękną dolinę, wpoprzek ją przerzynającą, tak że pieszy orszak musiał spu ścić się nadół przed strażnicą. Albańczycy uszykowali się w kolumnę i gwarno ruszyli naprzód, poprzedzając swych panów.
Na „czartaku”, galeryi strażniczej siedział pieszy zaptja z podkurczonemi nogami, pociągając dymek z „nargile”. We wzroku jego świeciła przenikliwość policyanta tureckiego, Bywalec, jak widać, zsunął fez na tył głowy i śmiejąc się głośno przywitał przechodzących, którzy śpiewali, jakby go wcale widzieć nie chcieli.
– „Selam alejkium!” (do usług waszych) – zawołał sługa porządku publicznego.
– „Aiejkium selam!” – odpowiedzieli Albań – ezycy, krocząc niepowstrzymanie.
– Doskonale! duszki-baranki, juncy, lecicie jak orły, a śpiewacie jak słowiki – no, ale czy macie „teskirę” (pasport)?
Zamiast odpowiedzi, wszyscy jak jeden krzyknęli, aż echo stokrotnie zachichotało w górach.
– E! be! he!–terkirę!–i mknęli dalej, wcale nie podnosząc wzroku na stróża bezpieczeństwa publicznego.
Zaledwo minęli strażnicę, gęślarz Ljuben uderzył w struny instrumentu i zanucił naprędce im- prowizacyą okolicznościową, skomponowaną przez mieszkańców Wschodu na poczekaniu. Pieśń wyrwała się, jak potok wybuchający nagle z pod ziemi:
„Zaptjo, od uas teskiry żądasz?
Czemuż ty orłów nie pytasz o nia?
– us –
Duszko zaptjo, nie właź natu w drogę, Bo my z Eminem-bejem idziemy, Z Włatkiem i Lambrem kapitanami, Najsławniejszemi Skipetarami."
Żandarm na strażnicy pogładził się po piersi, uśmiechnął i wykrzykną! w zachwyceniu: „aman!” Gdy panowie nadciągnęli, podniósł się z siedzenia, obciągnął swój uniform europejski i salutował po wojskowemu, prosząc by przyjęli u niego gościli; i raczyli wypić filiżankę kawy.
Chyba inną razą, duszko ago–odpowiedział Emin-bej – spieszno nam. Zamiast kawy, zechciej podać ognia.
Podczas gdy żandarm czynił zadość tej prośbie, Wiatko wypytywał go szczegółowo, jak dawno i z kim wyminęła strażnicę konsulowa wio – ska. Ku niemałej uciesze Emina-beja dowiedzieli się, że ta pani, w towarzystwie dwóch cudnie pięknych jak hurysy panien, zaledwo przed kwadransem minęła strażnicę i jedzie noga za nogą, z powodu zlej drogi. Pożegnawszy gadatliwego żandarma, podróżni raźno puścili się dalej w drogę, a orszak znown niknął wierzchołkiem grzbietu.
Ujechali blizko pół godziny drogi i spuszczali – ie właśnie nadół, gdy usłyszeli przed sobą, na przeciwległej górze, zgiełk i gwar ludzkich głosów, zakończony gęstemi strzałami. Jeźdźcy podskoczyli w siodłach i porwali za broń.
– Dawaj janczarki!–huknął Wiatko na luzaków, a gdy broń dostali do rąk – naprzód, z Bogiem! – dodał.
Wszyscy trzej galopowali frontem po szosie; konie cicho rżały, jakby przeczuwając bitwę.
– Niedarmo koń grzebał–mówił Wiatko, opatrując pistolety–zgóry odrazu wpadniemy na napastników.
– Ilu ich tam być może?–pytał Lambro, pio bojąc paznogciem skałki u janczarki.
– Porachejemy, gdy pobijemy–dodał Emin – bej.–Mnie się zdaje, że za jednym zachodem załatwimy i rachunek „krwiny”. To nikt inny, jak te wilki Toski, co nam zęby wyszczerzali.
Zgadł Emin-bej. Niebawem ujrzeli powóz na środku drogi, a naokoło niego snujących się To- sków, zrana spotkanych, którzy wlekli do lasu dwie kobiety, krzyczące wniebogłosy o ratunek. Na przeciwnej górze co koń wyskoczy biegł konny żandarm, widocznie ten, co był dodany do eskorty; koło powozu leżało na ziemi dwóch ludzi.
– To konsulowa!–krzyknął Wiatko i przyłożywszy rękę do ust, huknął wgórę – more! more! more! bywaj! bywaj! bywaj'…
Tupotanie w biegu i turkot kamieni zwiastowały, że orszak pospiesza na pomoc panom-
Jeźdźcy, w odległości kilkudziesięciu kroków, rozpuścili zgóry konie cwałem, które wyciągnięte jak charty, zlekka poprychając, leciały oślep ua przeciwników.
– Puszczajcie kobiety! –krzykną! Włatko – złodzieje, a nie rycerze napadają na kobiety bezbronne…
– Stójcie! – wrzasnęli Toskowie, zwracając lufy janczarek na szarżujących jeźdźców.
Bij złodziei! – odpowiedział Kmin bej, chwytając w zęby daznascenkę, a pistolet do ręki.
Wierzchowiec Kmina beja, najdzielniejszy ze wszystkich, uniósł go naprzód, wpadł pierwszy ua siwego Tuska, co go zrana wyzwał. Stary ani się ruszył z miejsca, zmierzył tylko janczarką w piersi przeciwnika.
– lia! giń psie dybrzański! – wrzasnął, pociskając cyngla.
Zanim.jednak wypalić zdołał, Kmin bej w całym pędzie osadził konia, który aż legł na zadzie, i strzał przeznaczony dla niego przeleciał ponad głową. Dym jeszcze nie opadł, a bej już wypalił z pistoletu i przestrzeli] oba policzki rabusia. Ryknął z bólu stary morderca.
– „Krwina”.'… Dibra! – wrzasną! ranny.
Na ten krzyk, jak na komendę, błysnęły wszystkie lufy Tosków, skierowane w piersi beja, i zionęły ogniem. Koń Kmina sunął naprzód, zaraz po strzale i dostał w piersi wszystkie pociski śmiercionośne przeznaczone dla pana: padl na miejscu, ciężko jęknąwszy. Bej nietknięty skoczył na nogi i z damascenką wzniesioną dogóry wpadł na najbliższego przeciwnika, kładąc go trupem. Beszta jednak rabusiów wlot go otoczyła, machając groźnie handżarami. W sani czas wpadli na nich z końmi Wiatko z Lambrem, waląc z nóg znowu jednego.
Tymczasem z góry pędziła jak oberwana lawina piesza drużyna, hukając i krzyczeć na rabusiów. Toskowie, nie czekając, porwali obie kobiety i zaczęli uchodzić w wązka skalna szczelino, porosłą gęstemi krzewami. Ci, co unosili zdo bycz, pomykali naprzód, reszta zasłaniała im tyły.