- promocja
Krwawy Księżyc - ebook
Krwawy Księżyc - ebook
Życie Harry’ego Hole się rozpadło. W akcie rozpaczy ekspolicjant leci do Los Angeles, by tam zapić się na śmierć. Nieubłaganie stacza się na dno, przesiadując w barze. Tutaj poznaje podstarzałą aktorkę Lucille. Kobieta jest zadłużona na niemal milion dolarów, co może mieć śmiertelne konsekwencje. Harry wyrywa się z alkoholowego ciągu, żeby ratować nową znajomą z rąk kartelu narkotykowego.
W tym czasie w Oslo zostają zamordowane dwie dziewczyny. Główny podejrzany – potentat na rynku nieruchomości – wynajmuje Harry’ego, by udowodnił jego niewinność. Jeśli w ciągu dziesięciu dni uda się doprowadzić do wykrycia zabójcy, detektyw zdobędzie pieniądze, którymi spłaci dług Lucille.
Hole tworzy zespół złożony z taksówkarza handlującego narkotykami, skorumpowanego policjanta i chorego na raka psychologa. Zegar tyka bezlitośnie, Harry popełnia błędy, morderca bawi się ze wszystkimi w kotka i myszkę. A nad Oslo niebawem wzejdzie Krwawy Księżyc…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6361-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Oslo – powiedział mężczyzna, podnosząc do ust szklankę z whisky.
– To jest miejsce, które kochasz najbardziej? – spytała Lucille.
Zapatrzył się przed siebie, jakby musiał przemyśleć odpowiedź, zanim kiwnął głową. Obserwowała go, podczas gdy pił. Był wysoki, górował nad nią, nawet kiedy siedział obok niej przy barze. Musiał mieć co najmniej dziesięć albo nawet dwadzieścia lat mniej niż ona, siedemdziesięciodwulatka, chociaż u alkoholików trudno określić wiek. Twarz i ciało miał jakby wyrzeźbione w drewnie, chude, proporcjonalne i silne, skórę bladą, a na nosie rysowała się delikatna siateczka niebieskich żyłek, co wraz z przekrwionymi oczami o tęczówkach w kolorze spranego dżinsu świadczyło o tym, że żył mocno. Pił mocno. Upadał mocno. I może równie mocno kochał, bo w ciągu tego miesiąca, kiedy stał się nowym stałym gościem w Creatures, chwilami dostrzegała ból w jego spojrzeniu. Był niczym zbity pies, wykopany ze stada, zawsze sam, na końcu baru. Obok Bronco, mechanicznego byka, którego Ben, właściciel baru, zwinął z planu filmu Miejski kowboj, gdzie wcześniej pracował jako rekwizytor. Film okazał się gigantyczną klapą, a byk przypominał, że Los Angeles nie jest zbudowane na sukcesach filmowych, lecz na śmietnisku, na które trafiają finansowe i ludzkie plajty. Ponad osiemdziesiąt procent filmów kompletnie nie wypalało i przynosiło tylko straty, a miasto miało największą liczbę bezdomnych w całych Stanach, i to w takim zagęszczeniu, że aby znaleźć podobne, trzeba by jechać do takich metropolii jak Bombaj. Dusił je również ruch samochodowy; pozostawało jedynie pytanie, czy przestępczość, przemoc i narkotyki nie uprzedzą przypadkiem spalin. Ale słońce świeciło. Tak, przeklęta kalifornijska lampa, rozjarzona jak ta nad fotelem dentystycznym, nigdy nie gasła, tylko świeciła bezlitośnie, a w jej blasku cała sztuczna biżuteria w tym podrabianym mieście lśniła niczym prawdziwe diamenty, niczym rzeczywiste historie o sukcesie. Gdyby ludzie wiedzieli. Tak jak wiedziała ona, Lucille, która była na ekranie. I poza ekranem.
Mężczyzna siedzący obok niej zdecydowanie nigdy nie był na ekranie, bo takich rozpoznawała natychmiast. Ale nie wyglądał też na jednego z tych, którzy gapią się na ekran z podziwem, nadzieją lub zazdrością. Wyglądał raczej na takiego, który wszystko olewa. Ma własne sprawy. Może muzyk? Ktoś w typie Franka Zappy, kto gdzieś tu, w Laurel Canyon, tworzy w piwnicy niedostępne dla publiczności dzieła i nigdy nie został – ani nie zostanie – odkryty?
Po pewnym czasie, odkąd ten nowy się tu pojawił, zaczęli z Lucille wymieniać skinienia głową i krótkie powitania, tak jak to robią przedpołudniowi goście w barze dla zaawansowanych pijaków, ale dziś po raz pierwszy przysiadła się do niego i postawiła mu drinka. To znaczy zapłaciła za drinka, którego już zdążył zamówić, gdy zobaczyła, że Ben oddaje mu kartę kredytową z miną mówiącą jasno, że konto jest puste.
– Ale czy Oslo kocha cię z wzajemnością? – rzuciła. – Oto jest pytanie.
– Raczej nie – odparł.
Kiedy przesunął dłonią po szczotce krótkich włosów barwy siwiejącego brudnego blondu, zauważyła, że zamiast środkowego palca ma metalową protezę. Nie był pięknym mężczyzną, a blizna koloru wątroby, ciągnąca się w kształcie litery J od kącika ust w stronę ucha, jakby był rybą złapaną na haczyk, w niczym nie polepszała sprawy. Ale miał coś w sobie, coś brzydko-ładnego i trochę niebezpiecznego, coś takiego, co mieli jej koledzy po fachu z tego miasta. Christopher Walken. Nick Nolte. No i te szerokie bary. Chociaż może tak się tylko wydawało, bo był taki chudy.
– No właśnie, a nam akurat na nich najbardziej zależy – stwierdziła Lucille. – Na tych, którzy nie odwzajemniają naszej miłości. Wydaje nam się, że nas pokochają, jeśli tylko troszkę bardziej się wysilimy.
– Czym się zajmujesz? – spytał.
– Piciem. – Wskazała na własną szklankę whisky. – I karmieniem kotów.
– Mhm.
– Ale raczej chciałeś spytać o to, kim jestem. A jestem... – Wypiła łyk, zastanawiając się, którą wersję mu przedstawić: tę na użytek towarzyski czy tę prawdziwą. Odstawiła szklankę i zdecydowała się na to ostatnie. Niech to szlag. – ...aktorką, która zagrała jedną dużą rolę: Julii. W ciągle najlepszej filmowej wersji Romea i Julii, której niestety już nikt nie pamięta. Może jedna duża rola nie brzmi zbyt imponująco, ale to i tak więcej niż to, na co może liczyć większość aktorek w tym mieście. Miałam trzech mężów, dwóch było bogatymi producentami filmowymi, a rozstałam się z nimi po wynegocjowaniu korzystnych warunków rozwodu, czyli również osiągnęłam więcej niż to, na co może liczyć większość aktorek. Trzeciego, jako jedynego z nich, kochałam. Aktor, adonis bez grosza przy duszy, bez dyscypliny i bez sumienia. Wydał wszystkie moje pieniądze, a potem mnie zostawił. Nadal go kocham, oby się smażył w piekle.
Dopiła resztę drinka, odstawiła szklankę na bar i zasygnalizowała Benowi, że chce jeszcze jednego.
– No a ponieważ zawsze tracę głowę dla tego, czego nie mogę dostać, to postawiłam pieniądze, których nie mam, na projekt filmowy, kuszący wielką rolą dla starszej pani. Projekt z inteligentnym scenariuszem, aktorami, którzy naprawdę potrafią grać, i reżyserem, który chce dać widzom coś do refleksji. Krótko mówiąc, na projekt z góry skazany na niepowodzenie, co rozumieją wszyscy rozsądni ludzie. Taka więc jestem, przegrana marzycielka, typowa Angeleno.
Mężczyzna z blizną w kształcie litery J lekko się uśmiechnął.
– Okej, na tym moja autoironia się wyczerpała – powiedziała Lucille. – Jak ci na imię?
– Harry.
– Mało mówisz, Harry.
– Mhm.
– Szwed?
– Norweg.
– Uciekasz przed czymś?
– A tak wyglądam?
– Owszem. Widzę, że nosisz obrączkę. Jesteś żonaty?
– Żona nie żyje.
– Aha. Uciekasz od żałoby. – Lucille uniosła szklankę do toastu. – A chcesz wiedzieć, które miejsce ja kocham najmocniej? Właśnie to, Laurel Canyon, ale nie z czasów obecnych, tylko z końcówki lat sześćdziesiątych. Szkoda, że cię tu wtedy nie było, Harry. Jeśli już się urodziłeś.
– Tak, tyle zrozumiałem.
Wskazała na oprawione w ramki fotografie na ścianie za plecami Bena.
– Wszyscy ci muzycy, którzy się tu wtedy kręcili: Crosby, Stills, Nash i... Jak się nazywał ten ostatni?
Harry znów się uśmiechnął.
– The Mamas and the Papas – ciągnęła. – Carole King. James Taylor. Joni Mitchell. – Skrzywiła się. – Wyglądała i śpiewała jak dziewczynka ze szkółki niedzielnej, ale zadawała się z większością tych, których wymieniłam. Nawet Leonarda złapała w swoje szpony. Mieszkał tu z nią przez jakiś miesiąc. Wypożyczyła mi go na jedną noc.
– Leonarda Cohena?
– We własnej osobie. Świetny, kochany facet. Nauczył mnie czegoś o pisaniu rymowanych strofek. Mówił, że większość ludzi robi głupio, zaczynając od jednego dobrego zdania, a w następnym dopisując coś średniego z awaryjnym rymem. Tymczasem cała sztuka polega na umieszczeniu rymu awaryjnego właśnie w pierwszym zdaniu, bo wtedy nikt nie zwróci na to uwagi. Jeśli wpadnie ci do głowy takie piękne zdanie: Your hair on the pillow like a sleepy golden storm, a potem – żeby się rymowało – dopisujesz banalne: We made love in the morning, our kisses deep and warm, to wszystko popsułeś. Ale jeśli zmienisz kolejność i napiszesz: We made love in the morning, our kisses deep and warm, your hair on the pillow like a sleepy golden storm, to wtedy oba te zdania zyskują naturalną elegancję. Tak to słyszymy, bo wydaje nam się, że autor myśli w tej samej kolejności, co pisze. Nic dziwnego, bo jako ludzie jesteśmy przecież przekonani, że to, co się dzieje, jest konsekwencją tego, co wydarzyło się wcześniej, a nie odwrotnie.
– Mhm. Czyli że to, co się dzieje, jest konsekwencją tego, co dopiero się wydarzy.
– No właśnie, Harry! Rozumiesz?
– Nie jestem pewien. Masz jakieś przykłady?
– Jasne. – Dopiła drinka.
Musiał wychwycić coś w jej tonie, bo zauważyła, że uniósł brew i szybko przeskanował wzrokiem lokal.
– Teraz, w tej chwili, mówię ci, że zadłużyłam się na projekt filmowy – powiedziała, spoglądając na zakurzony parking przed barem, widoczny przez brudne okno z opuszczonymi do połowy roletami. – To nie przypadek, tylko konsekwencja tego, co się wydarzy. Bo obok mojego samochodu stoi zaparkowany biały camaro.
– Z dwoma facetami w środku – uzupełnił Harry. – Stoi tak już od dwudziestu minut.
Pokiwała głową. Właśnie potwierdził, że nie pomyliła się co do jego profesji.
– Dziś rano zauważyłam ten wóz przed swoim domem na górze w Canyon. To nie był żaden szok. Już mnie ostrzegali, zapowiedzieli, że wyślą windykatorów. Oczywiście nie takich z certyfikatem. Bo ta pożyczka nie została wzięta w banku, że się tak wyrażę. Kiedy teraz wyjdę do samochodu, któryś z nich prawdopodobnie będzie miał mi coś do powiedzenia. Przypuszczam, że na tym poprzestaną. To znaczy na ostrzeżeniach i groźbach.
– Mhm. Dlaczego mi o tym mówisz?
– Bo jesteś policjantem.
Znów ta uniesiona brew.
– Tak?
– Mój ojciec był policjantem, a was najwyraźniej da się rozpoznać na całym świecie. Chodzi o to, że chcę cię prosić, żebyś mnie stąd obserwował. A gdyby ten gość zaczął krzyczeć i grozić, to chcę, żebyś wyszedł na zewnątrz i... no właśnie, wyglądał jak policjant, wtedy się odczepią. Chociaż jestem przekonana, że do niczego nie dojdzie, to jednak poczuję się trochę bezpieczniej, jeśli będziesz miał na mnie oko.
Harry obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
– Okej – powiedział po prostu.
Lucille była zaskoczona. Czy nie za łatwo dał się przekonać? Przy tym miał jednak w oczach coś solidnego, co sprawiało, że mu ufała. No ale z drugiej strony zaufała też adonisowi. Jak również reżyserowi i producentowi. No i w ogóle.
– Wobec tego idę – oświadczyła.
***
Harry Hole trzymał szklankę w ręku. Wsłuchiwał się w ledwie słyszalny syk topniejących kostek lodu. Nie pił. Był spłukany, dotarł do kresu drogi i zamierzał długo cieszyć się tym drinkiem. Zawiesił wzrok na zdjęciu za barem. Przedstawiało Charlesa Bukowskiego, jednego z jego ulubionych pisarzy z lat młodzieńczych, na placyku przed Creatures. Ben mówił, że fotografię zrobiono w latach siedemdziesiątych. Bukowski stał, obejmując kumpla ramieniem, chyba o wschodzie słońca; obaj mieli hawajskie koszule, rozmyte spojrzenia, źrenice jak punkciki i triumfalne uśmiechy, jakby właśnie dotarli do bieguna północnego po wyjątkowo męczącej przeprawie.
Harry opuścił oczy na kartę kredytową, którą Ben rzucił przed nim na kontuar.
Pusta. Opróżniona. Nic więcej nie zostało. Mission accomplished. A misja polegała właśnie na tym, na piciu do czasu, aż nie zostanie już nic więcej. Nie będzie żadnych pieniędzy, żadnych dni, żadnej przyszłości. Pozostawało jedynie sprawdzić, czy jest dość odważny – albo dość tchórzliwy – ażeby to wszystko zakończyć. W jego pokoju w pensjonacie leżał pod materacem stary pistolet Beretta. Kupił go za dwadzieścia pięć dolarów od bezdomnych mieszkających w niebieskich namiotach w dzielnicy Skid Row. W środku były trzy kule. Ułożył kartę płasko w dłoni i zagiął wokół niej palce. Odwrócił się i wyjrzał przez okno. Patrzył na starszą panią, gdy wyszła na parking. Była taka drobna. Delikatna, krucha i silna jak wróbel. W beżowych spodniach i pasującym do nich kolorem krótkim żakiecie. Jej archaiczny, ale gustowny styl miał w sobie coś z lat osiemdziesiątych. Tak ubrana wpadała do baru codziennie przed południem. Robiła entré. Przed publicznością liczącą od dwóch do ośmiu osób.
„Lucille is here!” – obwieszczał zwykle Ben i nieproszony zaczynał szykować jej stałą truciznę, whisky sour.
Ale to nie sposób, w jaki Lucille szturmem zdobywała przestrzeń, kojarzył się Harry’emu z matką, która zmarła w Szpitalu Radowym, gdy miał piętnaście lat, pozostawiając w jego sercu pierwszą dziurę po kuli. Z matką kojarzyło mu się łagodne, śmiejące się, a jednocześnie smutne spojrzenie Lucille, takie jak u dobrej, ale zrezygnowanej duszy. Troska okazywana innym, gdy pytała o najświeższe wieści dotyczące dolegliwości zdrowotnych, życia uczuciowego i najbliższych. A także to, że pozwoliła Harry’emu w spokoju siedzieć przy barze w drugim końcu lokalu. Właśnie to kojarzyło mu się z matką, małomówną kobietą będącą wieżą kontrolną rodziny, jej ośrodkiem nerwowym, pociągającą za sznurki tak dyskretnie, że łatwo było uwierzyć, iż to ojciec o wszystkim decyduje. Z matką, która miała takie bezpieczne objęcia, która zawsze rozumiała, którą zawsze kochał ponad wszystko, przez co stała się również jego słabością. Tak jak wtedy, w drugiej klasie, kiedy rozległo się ostrożne pukanie do drzwi i w progu stanęła matka z drugim śniadaniem, które Harry zapomniał zabrać z domu. Odruchowo rozpromienił się na jej widok, ale zaraz usłyszał śmiechy kolegów, wymaszerował więc do niej na korytarz i z wściekłością oznajmił, że przynosi mu wstyd i żeby zaraz stąd szła, a on nie musi jeść. Posłała mu tylko smutny uśmiech, wręczyła kanapki, pogładziła go po policzku i odeszła. Później już nigdy do tego nie wracała. Oczywiście zrozumiała, tak jak zawsze. A on, kiedy położył się wieczorem, także zrozumiał. Że to nie przez nią czuł się nieprzyjemnie, tylko dlatego, że wszyscy to widzieli. Jego miłość. Jego wrażliwość. W następnych latach wiele razy chciał ją za to przeprosić, ale chyba wyszłoby głupio.
Na wysypanym żwirem placyku podniosła się chmura kurzu, która na moment otoczyła Lucille przytrzymującą okulary przeciwsłoneczne. Drzwiczki po stronie pasażera się otworzyły, z białego camaro wysiadł mężczyzna w ciemnych okularach i czerwonej koszulce polo. Stanął przed samochodem, zagradzając Lucille drogę do jej auta.
Harry spodziewał się, że będzie obserwował rozmowę tych dwojga. Mężczyzna jednak zrobił krok do przodu, chwycił Lucille za ramię i zaczął ją ciągnąć w stronę camaro. Harry zobaczył, że pięty butów Lucille zapadają się w żwir. A teraz zauważył też, że tablice rejestracyjne camaro nie są amerykańskie. W jednej chwili poderwał się ze stołka. Podbiegł do drzwi, otworzył je łokciem i oślepiony blaskiem słońca o mało nie spadł z dwóch stopni. Uświadomił sobie, że daleko mu do trzeźwości. Obrócił się w stronę tamtych samochodów. Oczy stopniowo przywykały do światła. Za parkingiem, po drugiej stronie drogi wijącej się przez zielone zbocze wzgórza, znajdował się senny podmiejski sklep, Harry nie dostrzegł jednak nikogo oprócz tego mężczyzny i ciągniętej w stronę camaro Lucille.
– Police! – zawołał. – Let her go!
– Please stay out of this, sir! – odkrzyknął mężczyzna.
Harry doszedł do wniosku, że ten człowiek musi mieć taką samą przeszłość jak on, bo jedynie policjanci w podobnych sytuacjach wyrażają się równie uprzejmie. Wiedział także, że fizyczna interwencja jest nieunikniona, a w wypadku walki wręcz reguła numer jeden jest prosta: „Nie czekaj. Ten, kto atakuje jako pierwszy i z maksymalną agresją, wygrywa”. Dlatego się nie zatrzymał, a tamten drugi musiał pojąć jego zamiary, bo puścił Lucille, jednocześnie sięgając za plecy. Kiedy znów wysunął rękę, zaciskał dłoń na błyszczącym pistolecie, który Harry natychmiast rozpoznał. Glock 17. Wycelowany teraz prosto w niego.
Harry zwolnił, ale dalej szedł w kierunku mężczyzny. Zza pistoletu widział jego celujące oko, a mimo warkotu przejeżdżającego drogą pick-upa usłyszał słowa:
– Niech pan wraca tam, skąd pan przyszedł. Natychmiast!
Ale Harry wciąż kierował się w jego stronę. Zorientował się, że w prawej ręce ciągle trzyma kartę kredytową. Czy właśnie tak miał skończyć? W palącym słońcu na zakurzonym parkingu w obcym kraju, jako lekko wstawiony bankrut? Usiłujący zrobić to, czego nie udało mu się zrobić dla matki ani dla nikogo spośród tych, na których kiedykolwiek mu zależało?
Przymknął oczy i zacisnął palce wokół karty, formując z dłoni dłuto.
Nagle rozbrzmiał mu w głowie tytuł piosenki Leonarda Cohena, której fragment błędnie zacytowała Lucille: Hey, That’s No Way To Say Goodbye.
Cholera, rzeczywiście.1
Piątek
Była ósma wieczór, a od chwili gdy wrześniowe słońce zaszło nad Oslo, minęło pół godziny. Minęła też pora kładzenia się spać dla trzylatków.
Katrine Bratt westchnęła i szepnęła do telefonu:
– Nie możesz zasnąć, skarbie?
– Babcia bzydko śpiewa – odpowiedział jej dziecinny głosik, któremu towarzyszyło pociąganie nosem. – Dzie jesteś?
– Skarbie, musiałam iść do pracy, ale niedługo wrócę do domu. Chcesz, żeby mama ci zaśpiewała?
– Tak.
– Ale musisz zamknąć oczka.
– Dobze.
– Koziołeczka?
– Tak.
Katrine niskim, głębokim głosem zaczęła śpiewać melancholijną piosenkę: Koziołeczku czarny mój, szuka cię pastuszek twój.
Nie miała pojęcia, dlaczego dzieci od ponad stu lat chcą być lulane do snu historyjką o wystraszonym chłopcu, który się zastanawia, dlaczego jego ulubiony czarny koziołek nie wraca do domu z pastwiska, i boi się, że porwał go niedźwiedź, a teraz rozszarpany ulubieniec leży martwy gdzieś w górach.
A jednak już po jednej zwrotce usłyszała, że Gert oddycha równiej i głębiej, po następnej zaś w telefonie rozległ się szept teściowej:
– Zasnął.
– Dziękuję. – Katrine kucała tak długo, że teraz musiała podeprzeć się ręką. – Wrócę najszybciej, jak będę mogła.
– Nie spiesz się, moja droga. I to ja powinnam dziękować za to, że chcesz nas tutaj. Wiesz, kiedy śpi, jest taki podobny do Bjørna.
Katrine przełknęła ślinę. Jak zwykle nie zdołała odpowiedzieć na takie stwierdzenie. Nie dlatego, że nie tęskniła za Bjørnem, nie dlatego, że nie cieszyła się, że rodzice Bjørna widzą go w Gercie. To po prostu była nieprawda.
Skupiła się na tym, co miała przed sobą.
– Niezła kołysanka – stwierdził Sung-min Larsen, który podszedł i kucnął obok niej. – „Może martwy leżysz gdzieś”.
– Wiem, ale on nie chce nic innego – odparła Katrine.
– No to musisz ją śpiewać – rzekł z uśmiechem Sung-min.
Katrine pokiwała głową.
– Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, że jako dzieci oczekujemy od rodziców bezwarunkowej miłości, nie dając im nic w zamian? Właściwie jesteśmy pasożytami. Potem dorastamy i wszystko totalnie się zmienia. Jak sądzisz, w którym dokładnie momencie tracimy wiarę w to, że możemy być kochani bezwarunkowo, tylko za to, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy?
– Kiedy ona tę wiarę straciła? O to pytasz?
– Tak.
Spoglądali na zwłoki młodej kobiety leżące na leśnym poszyciu. Spodnie i majtki miała ściągnięte aż do kostek, ale suwak cienkiej puchowej kurtki był zasunięty. W blasku ustawionych między drzewami reflektorów grupy pracującej na miejscu zdarzenia jej twarz, zwrócona ku gwiaździstemu niebu, wydawała się kredowobiała. Makijaż – który wyglądał tak, jakby kilkakrotnie się rozpływał i znów zastygał – ułożył się w smugi. Zbombardowane środkami chemicznymi blond włosy lepiły się do jednej strony twarzy. Wargi były wypchane silikonem, a sztuczne rzęsy sterczały jak okap nad jednym okiem, które się zapadło i martwo patrzyło gdzieś poza nich. Zwieszały się też nad drugim okiem, którego jednak nie było – został po nim tylko pusty oczodół. Może właśnie dzięki wszystkim tym prawie nierozkładalnym sztucznym substancjom zwłoki zdołały się zachować w miarę dobrze.
– Zakładam, że to Susanne Andersen – powiedział Sung-min.
– Ja też – potwierdziła Katrine.
Tych dwoje śledczych pracowało w różnych wydziałach policji: ona w Wydziale Zabójstw w Komendzie Okręgowej Policji w Oslo, on w KRIPOS. Zaginięcie dwudziestosześcioletniej Susanne Andersen zgłoszono siedemnaście dni wcześniej. Ostatni raz uchwyciła ją kamera monitoringu na stacji kolejki Skullerud w odległości około dwudziestu minut marszu od miejsca, w którym znajdowali się teraz. Jedynym śladem po drugiej z zaginionych kobiet, dwudziestosiedmioletniej Bertine Bertilsen, był jej samochód, który znaleziono pozostawiony na parkingu przy Grefsenkollen na terenie spacerowym w zupełnie innej części miasta. Leżąca przed nimi kobieta miała jasne włosy, co zgadzało się z zarejestrowanym przez kamerę wizerunkiem Susanne, podczas gdy Bertine – według krewnych i przyjaciół – ostatnio była brunetką. Ponadto denatka nie miała żadnych tatuaży na odsłoniętych częściach ciała, natomiast Bertine powinna mieć wytatuowane na kostce logo Louisa Vuittona.
Wrzesień był do tej pory stosunkowo chłodny i suchy, a przebarwienia skóry – niebieskie, fioletowe, żółte, brązowe – pasowały do przypuszczenia, że ciało leży tu już od blisko trzech tygodni. Świadczył o tym odór gazów tworzących się w zwłokach i po pewnym czasie wydobywających się ze wszystkich otworów ciała. Katrine zwróciła również uwagę na biały obszar cieniutkich włosków pod nozdrzami: pleśń. W dużej ranie na szyi roiły się żółtobiałe ślepe larwy much. Katrine widywała taki obrazek już na tyle często, że nie reagowała na to jakoś specjalnie. Muchy plujki są mimo wszystko – cytując Harry’ego – równie wierne jak kibice Liverpoolu. Pojawiają się bez względu na porę dnia, miejsce i pogodę już w ciągu godziny, przyciągane zapachem trisiarczku dimetylu, który ciało zaczyna wydzielać w momencie śmierci. Samice składają jaja, a wyklute z nich kilka dni później larwy żerują na gnijącym mięsie. Przepoczwarzają się, poczwarki przeobrażają się w muchy, które znów szukają zwłok, gdzie będą mogły złożyć jaja, a po miesiącu umierają. Tak wygląda cykl ich życia. Niewiele się różniący od naszego, pomyślała Katrine. A raczej od mojego.
Rozejrzała się. Ubrani na biało technicy kryminalistyczni poruszali się wśród drzew niczym bezszelestne duchy, wywołując straszne cienie za każdym razem, gdy rozbłyskały lampy ich aparatów. Las był duży. W zasadzie lasy Østmarka ciągnęły się całymi kilometrami aż do Szwecji. Na ciało natknął się biegacz, czy może raczej jego pies, który po spuszczeniu ze smyczy skręcił z wąskiej ścieżki między drzewa. Było już ciemno, więc mężczyzna, który biegał z czołówką, ruszył za psem, nawołując, aż w końcu go znalazł, merdającego ogonem przy zwłokach. O tym merdaniu co prawda nie wspomniano, ale Katrine właśnie tak to sobie wyobrażała.
– Susanne Andersen – szepnęła, choć nie bardzo wiedziała do kogo. Może do zmarłej, w ramach pociechy i zapewnienia, że wreszcie została znaleziona i zidentyfikowana.
Przyczyna śmierci wydawała się oczywista. Cięcie, którym kobiecie poderżnięto gardło, biegło przez smukłą szyję niczym uśmiech. Z większością krwi rozprawiły się larwy, owady, a może i inne zwierzęta, lecz mimo to Katrine dostrzegła ślady rozbryzgu na krzewinkach i pniu drzewa.
– Zabito ją w tym miejscu – stwierdziła.
– Na to wygląda – przyznał Sung-min. – Myślisz, że została zgwałcona? Czy wykorzystana już po śmierci?
– Wykorzystana później. – Katrine oświetliła latarką dłonie Susanne. – Nie ma połamanych paznokci, żadnych śladów walki. Ale spróbuję namówić patologów, żeby przeprowadzili w weekend przynajmniej oględziny zewnętrzne, zobaczymy, co o tym myślą.
– Sekcja?
– Raczej nie wcześniej niż w poniedziałek, na nic innego nie można liczyć.
Sung-min westchnął.
– No tak. A odnalezienie gdzieś na Grefsenkollen Bertine Bertilsen, zgwałconej i z poderżniętym gardłem, pozostaje zapewne kwestią czasu.
Katrine pokiwała głową. Z Sung-minem poznali się lepiej w ciągu ostatniego roku. Potwierdziła się jego sława jednego z najlepszych śledczych z KRIPOS. Wiele osób uważało, że Sung-min przejmie funkcję szefa Wydziału Śledczego KRIPOS w dniu, gdy ze stanowiska ustąpi Ole Winter, i że będzie to zmiana na lepsze. Nie dało się tego wykluczyć, lecz znaleźli się również tacy, którzy wyrażali powątpiewanie w słuszność tego, by najlepszą jednostką śledczą w kraju kierował adoptowany w dzieciństwie z Korei Południowej gej, który w dodatku nosi się jak Anglik z wyższych sfer. Jego klasyczna myśliwska tweedowa kurtka i zamszowe buty pozostawały w silnym kontraście z lekką puchówką marki Patagonia i sportowymi butami z goreteksem Katrine. Bjørn mówił nieraz o trendzie gorpcore – międzynarodowym, jak zrozumiała Katrine, i polegającym na chodzeniu do pubu w ubraniu odpowiednim na wyprawę w wysokie góry. Sama określała to jako dostosowanie się do życia w roli matki małego dziecka. Musiała jednak przyznać, że jej bardziej stonowany i praktyczny styl ubierania się wynikał także stąd, iż nie była już młodą, zbuntowaną, utalentowaną śledczą, tylko szefową Wydziału Zabójstw.
– Jak sądzisz, co to jest? – spytał Sung-min.
Wiedziała, że Larsen myśli tak samo jak ona. I że żadne z nich nie ma odwagi wymówić tych słów na głos. Jeszcze nie.
Katrine odchrząknęła.
– Najpierw musimy odnieść się do tego, co tu mamy, i zrozumieć, co się wydarzyło.
– Zgadzam się.
Miała nadzieję, że te słowa, „zgadzam się”, będzie w nadchodzącym czasie często słyszała od KRIPOS. Oczywiście cieszyła się z wszelkiej pomocy, jaką mogli otrzymać. KRIPOS zgłosiła swoją gotowość już od momentu, gdy równo tydzień po zaginięciu Susanne wpłynęło zawiadomienie o zaginięciu Bertine Bertilsen, i to w zaskakująco podobnych okolicznościach. Obie kobiety wyprawiły się gdzieś we wtorkowy wieczór, nie mówiąc żadnej z osób, z którymi rozmawiała policja, dokąd ani po co się wybierają, i nigdy więcej się nie pojawiły. Poza tym łączyło je też coś innego. Gdy wyszło to na jaw, policja porzuciła swoją główną teorię mówiącą, że Susanne uległa jakiemuś wypadkowi albo odebrała sobie życie.
– Świetnie, wobec tego tak robimy – zdecydowała Katrine, wstając. – Zaraz zamelduję szefowej.
Musiała chwilę postać, zanim odzyskała czucie w nogach. Musiała też przyświecać sobie latarką, aby wracać po śladach, które zostawili na drodze, idąc do miejsca znalezienia zwłok. Kiedy już znalazła się poza taśmami odgradzającymi, które rozpięto między drzewami, wstukała pierwsze litery imienia szefowej Biura Kryminalnego. Bodil Melling odebrała po trzecim dzwonku.
– Mówi Bratt. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale wygląda na to, że znaleźliśmy jedną z tych dwóch zaginionych kobiet. Zamordowana. Ma poderżnięte gardło. Rozbryzg krwi jak po przecięciu tętnicy. Prawdopodobnie zgwałcona lub wykorzystana w inny sposób. To z dużym prawdopodobieństwem Susanne Andersen.
– Przykra sprawa – powiedziała Bodil Melling tonem tak obojętnym, że Katrine w tej samej chwili wyobraziła sobie jej pozbawioną wyrazu twarz, strój pozbawiony kolorów, pozbawioną temperamentu mowę ciała, z całą pewnością pozbawione konfliktów życie rodzinne oraz pozbawione napięcia życie seksualne.
Jak dotąd udało jej się stwierdzić, że jedyną rzeczą, która potrafi wyzwolić w świeżo mianowanej szefowej Biura Kryminalnego jakieś emocje, jest mający się wkrótce zwolnić gabinet komendanta okręgowego policji. Katrine wcale nie uważała, że Melling nie ma odpowiednich kwalifikacji na to stanowisko – szefowa była tylko po prostu nieznośnie nudna. Defensywna. Tchórzliwa.
– Zwołasz konferencję prasową? – spytała Melling.
– Tak. Czy ty...
– Nie. Dopóki to zwłoki, których identyfikacja nie została ostatecznie potwierdzona, ty się tym zajmiesz.
– Razem z KRIPOS, dobrze? Przysłali swoich ludzi na miejsce zdarzenia.
– Zgoda. Jeśli to już wszystko, kończmy, bo mam gości.
Podczas chwili milczenia Katrine usłyszała w tle ściszoną rozmowę. Brzmiało to jak dobroduszna wymiana opinii, taka przy pełnym konsensusie, w której druga strona jedynie potwierdza i rozwija to, co powiedziała pierwsza. Budowanie więzi społecznych – Bodil Melling właśnie tego sobie życzyła. Z całą pewnością by się zirytowała, gdyby Katrine znów poruszyła ten temat, propozycję, którą podsunęła zaraz po zaginięciu Bertine Bertilsen, kiedy pojawiło się podejrzenie, że te dwie kobiety mogły paść ofiarą tego samego sprawcy. Wiedziała, że i tak nic nie osiągnie: Melling wyraziła się jasno, a w zasadzie ucięła dyskusję. Katrine nie powinna więcej do tego wracać.
– Jeszcze tylko jedno – odezwała się mimo wszystko. Pozwoliła tym słowom zawisnąć na chwilę i odetchnęła głębiej.
Szefowa ją uprzedziła:
– Bratt, odpowiedź brzmi: nie.
– Ale on jest jedynym specjalistą w tej dziedzinie, jakiego mamy. Najlepszym.
– I najgorszym. Poza tym już go nie mamy. Na szczęście.
– Prasa będzie go poszukiwać. Pytać, dlaczego nie...
– Wtedy odpowiesz zgodnie z prawdą, że nie wiemy, gdzie jest. Zważywszy na to, co się stało z jego żoną, w powiązaniu z jego chwiejną naturą i ze skłonnością do rozmaitych używek, nie wyobrażam sobie, że byłby zdolny funkcjonować w tak poważnym śledztwie.
– Wydaje mi się, że wiem, gdzie go znaleźć.
– Daj spokój, Bratt. Jeśli zaczynasz się zwracać ku przebrzmiałym bohaterom, kiedy tylko sytuacja robi się nieco napięta, może to pośrednio świadczyć o twojej fatalnej ocenie ludzi, którymi dysponujesz w Wydziale Zabójstw. Jak by to wpłynęło na ich pewność siebie i motywację, gdybyś im powiedziała, że zamierzasz ściągnąć do pomocy zezłomowany wrak? Jak myślisz? Bratt, to się nazywa złe zarządzanie.
– W porządku. – Katrine z wysiłkiem przełknęła ślinę.
– Doceniam, że tak uważasz. No? Coś jeszcze?
Zastanowiła się. A więc Melling mimo wszystko dała się sprowokować i pokazała zęby. To dobrze. Popatrzyła na sierp księżyca wiszący nad koronami drzew. Wczoraj wieczorem Arne, młody człowiek, z którym spotykała się już od blisko miesiąca, powiedział, że za dwa tygodnie ma nastąpić zaćmienie Księżyca w pełni, tak zwany Krwawy Księżyc, i że powinni to uczcić. Katrine nie miała pojęcia, czym jest Krwawy Księżyc. Najwyraźniej zjawisko to występowało jedynie co dwa–trzy lata, a Arne był tym bardzo przejęty, więc nie miała serca mu powiedzieć, że może raczej nie powinni nic planować na przyszłość tak odległą, jak dwa tygodnie, bo przecież ledwie się znają. Nigdy nie bała się konfliktów ani mówienia wprost, co być może odziedziczyła po ojcu, policjancie z Bergen, który miał więcej wrogów niż miasto deszczowych dni, ale nauczyła się wybierać swoje bitwy i czas, w jakim miały się rozegrać. Teraz jednak po zastanowieniu zrozumiała, że o ile może odwlec konfrontację z mężczyzną, z którym jej przyszłość była bardzo niepewna, o tyle tę bitwę musi stoczyć. Raczej teraz niż później.
– Jeszcze tylko jedno – odparła. – Czy mogę w takim razie powiedzieć o tym na konferencji prasowej, jeśli ktoś spyta? Albo rodzicom następnej dziewczyny, która zostanie zamordowana?
– Powiedzieć o czym?
– Że Komenda Okręgowa Policji w Oslo odrzuca pomoc człowieka, który schwytał trzech seryjnych morderców w Oslo, ponieważ uważamy, że może to źle wpłynąć na samopoczucie niektórych kolegów.
Zapadła dłuższa cisza, a teraz Katrine nie słyszała już nawet rozmów w tle. Wreszcie Bodil Melling chrząknęła.
– Wiesz co, Katrine? Już długo i dużo pracujesz przy tej sprawie. Zorganizuj konferencję prasową, a w weekend się wyśpij. Porozmawiamy w poniedziałek.
Rozłączyły się i Katrine zadzwoniła do Instytutu Medycyny Sądowej. Zamiast iść drogą służbową, wolała załatwić rzecz, telefonując bezpośrednio do Alexandry Sturdzy, młodej techniczki, która nie miała narzeczonego czy dziecka ani też nie przestrzegała pilnie godzin pracy. I rzeczywiście, Sturdza potwierdziła, że razem z kolegą przeprowadzi wstępne oględziny zwłok już następnego dnia.
Później Katrine nadal stała, przyglądając się denatce. Faktem było, że ona sama w świecie mężczyzn doszła tam, gdzie się teraz znajdowała, bez niczyjej pomocy, i może dlatego nigdy nie potrafiła odepchnąć od siebie pogardy dla kobiet, które chętnie uzależniały się od mężczyzn. Okolicznością wiążącą Susanne i Bertine było nie tylko to, że obie żyły z mężczyzn. Dzieliły się także jednym z nich, baronem nieruchomości Markusem Røedem, ponad trzydzieści lat starszym od obu dziewczyn. Ich życie opierało się na tym, że inni ludzie – mężczyźni mający pracę i pieniądze, których te kobiety nie miały – po prostu je utrzymywali. One w zamian oddawały im swoje ciała, młodość i urodę. Ponadto wybrany przez nie żywiciel mógł – przynajmniej na tyle, na ile taki związek był eksponowany – napawać się zazdrością innych mężczyzn. Ale w przeciwieństwie do dziecka takie kobiety jak Susanne i Bertine musiały żyć ze świadomością, że ta miłość nie jest bezwarunkowa. Prędzej czy później żywiciel je porzucał, zmuszając do poszukiwania kolejnego żywiciela, na którym mogłyby pasożytować. Lub któremu mogłyby pozwolić pasożytować na sobie, w zależności od punktu widzenia. Czy to była miłość? A raczej czy to również była miłość? Czemu nie? Tylko dlatego, że myślenie o tym tak przygnębiało?
Między drzewami od strony ścieżki Katrine dostrzegła niebieskie błyski karetki, która nadjechała bezgłośnie. Pomyślała o Harrym Hole. Owszem, w kwietniu dostała od niego znak życia, ze wszystkich możliwych rzeczy widokówkę ze zdjęciem Venice Beach, nadaną w Los Angeles. To było jak piknięcie sonaru z łodzi podwodnej w głębinie. Tekst był krótki: „Przyślij pieniądze”. Żart, co do którego nie miała pewności, czy jest tylko żartem. Od tamtej pory panowała cisza.
Zupełna cisza.
W uszach rozbrzmiała jej ostatnia zwrotka piosenki, ta, do której nie dotarła:
Koziołeczku, niech wśród drzew
znów dzwoneczka zabrzmi śpiew.
Koziołeczku, znak mi daj,
jeszcze mi nie umieraj.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------