- W empik go
Krwiodziej - ebook
Krwiodziej - ebook
Historia Aeduana, tajemniczego krwiodzieja, którego pokochali czytelnicy poprzednich tomów bestsellerowego cyklu Czaroziemie.
Imperia wznowiły wojnę. Krwiodziej Aeduan i więziodziejka Iseult łączą siły, by zapewnić bezpieczeństwo Sowie, małej ziemiodziejce władającej potężną mocą. Przed nimi trudna podróż, podczas której krwiodziej będzie zmuszony zmierzyć się z własną przeszłością i wyznawanymi wartościami.
Safiya przebywa na dworze cesarzowej. Zgodnie z umową po odkryciu wszystkich zdrajców ma uzyskać wolność, ale czy prawdodziejce uda się wytrwać w postanowieniu, skoro musi wypowiadać niosące śmierć słowo: „Kłamstwo”?
Być może gdyby Safi i Iseult mogły znów działać w duecie, ich moce przyniosłyby pokój. Na razie muszą im wystarczyć sny.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-514-7 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Może dzisiaj będzie inaczej.
Wybrzmiały trzy uderzenia dzwonu, a chłopiec nadal hasa z pozostałymi dziećmi. Razem jest ich sześcioro. Dziś po raz pierwszy pozwolono mu się z nimi bawić w lisa i kurę.
No i nigdy dotąd tak często się nie uśmiechał. Aż go bolą policzki, ale nie potrafi przestać.
Lizl jest coraz bliżej. W tej rundzie to ona jest lisem, a chłopiec jedyną kurą, która pozostała. Dziewczynka się śmieje. Chłopiec się śmieje. Przyjemne uczucie pulsuje mu w klatce piersiowej, bulgocze w gardle niczym źródełko za dormitorium.
Nie pamięta, czy wcześniej kiedykolwiek się śmiał. Tak by chciał, żeby ta zabawa nigdy się nie kończyła.
Lizl go dogania. Jest starsza, ma dłuższe nogi i więcej zwinności niż jakikolwiek inny akolita. Chłopiec usłyszał wczoraj przypadkiem, jak jego mentor oświadcza, że być może zostanie przeniesiona na kolejny poziom szkolenia.
Dłoń Lizl ląduje na ramieniu chłopca.
– Mam cię! – Jej palce wbijają się w luźny materiał klasztornej tuniki. Pociąga za niego, zmuszając chłopca do zatrzymania się.
Ten się śmieje. Cóż za wysoki, radosny dźwięk. Boli go już nawet brzuch, a co dopiero policzki!
Dopiero po chwili dostrzega, że Lizl się nie rusza. Jest zbyt szczęśliwy, aby obudził się drzemiący w nim potwór.
Ale wtedy Kerta, pierwsza złapana kura, woła:
– Lizl? Wszystko w porządku?
Do chłopca dociera, co się dzieje. Panika bierze nad nim górę, zagłuszając rozum.
Puść, mówi do siebie. Puść, puść, puść. Jeśli tak się nie stanie, Lizl umrze. Tak jak jego pies. Ale to będzie gorsze niż strata Bootsa. To przecież człowiek. Dziewczynka, z którą zaledwie chwilę temu się bawił. To jest Lizl.
– Co jej się stało? – Podchodzi do nich Kerta, jeszcze nie przestraszona. Jest jedynie zdziwiona.
Puść, puść, puść.
– Czemu się nie rusza?
Chłopiec robi chwiejny krok w tył.
– Proszę – mówi do potwora w swoim wnętrzu. A może do Lizl. Albo Kerty. Kogokolwiek, kto sprawi, że w tej dziewczynce znowu zacznie krążyć krew.
Jeśli tak się nie stanie, mózg Lizl przestanie pracować. Ona umrze.
Tak jak Boots.
Kerta dostrzega jego przerażenie, inne dzieci także.
– Co zrobiłeś? – pyta ostro jeden z chłopców.
– Krwiodziej – rzuca inny, łobuz o imieniu Natan, i w tym momencie chłopiec nagle to zauważa. Widzi w ich oczach, że zrozumieli. Głośne wdechy.
Teraz już wiedzą, dlaczego inne dzieci nie chcą się z nim bawić. Teraz wiedzą, dlaczego nie jest szkolony razem z innymi akolitami, lecz w odosobnieniu, tylko on i mniszka Evrane.
Nieważne, że kilka sekund później Lizl krztusi się i upada na bruk. Nieważne, że żyje i że potwór zniknął. Nieważne, że to był wypadek i chłopiec nigdy by jej umyślnie nie skrzywdził.
Nie ma śladu po wcześniejszych uśmiechach. Krzyki, ucieczka, nienawiść – to wszystko zaczyna się od nowa, jak zawsze.
Obrzucają go kamieniami, kiedy biegnie w stronę źródełka za dormitorium. Stara studnia, której nikt już nie używa. Porastają ją cierniowe krzewy, przez które może się przedrzeć tylko on, z tymi swoimi ramionami, które zawsze się goją.
Przeszywają go ukłucia bólu. Krzew ma wyjątkowo grube kolce. Rozprasza go to, tak samo jak cieknąca z rany strużka krwi, kiedy dociera do wody.
Kuca na kamienistym brzegu, zawstydzony, że do zimnej wody skapuje nie tylko krew. Wie, że mnisi nie płaczą.
Jednak gorsze od łez czy od ran na nogach i śladów po kamieniach są obolałe policzki. Pamiątka po tym, co prawie miał. Co miał przez kilka idealnych godzin.
Urodził się jako potwór, umrze jako potwór, a potwory nie mają przyjaciół.ROZDZIAŁ 1
W deszczu krew wydawała się świeża.
Sącząc się, cieknąc, miejscami nawet płynąc, woda po burzy lądowała na ranach zwłok, które wyglądały, jakby tu leżały od kilku dni. Granitowe podłoże skalne nie przyjmowało wody, dlatego rzeka krwi spływała w dół, gromadząc się u stóp Aeduana. Tak wiele zmieszanych zapachów, tak wielu nieboszczyków.
To już trzecia masakra, na którą się natknął w ciągu dwóch tygodni. Trzeci raz podążył za wonią jatki, trzeci raz obwąchał wilgotne jaskinie i zaciśnięte na mieczach dłonie. Doganiał napastników.
Doganiał ludzi swojego ojca.
Cztery rany w brzuchu Aeduana tryskały krwią z każdym oddechem. Powinien był zostawić te strzały, tam gdzie go trafiły, pozwolić, aby więziodziejka wyjęła je swoimi ostrożnymi dłońmi, a nie samemu je wyrywać, jak tylko przebiły się przez powłokę brzuszną. Ale dwa tygodnie to za krótko na zmianę dwudziestoletnich nawyków.
Do tego nie spodziewał się zadziorów.
Aeduan oddychał urywanie, deszcz wdzierał mu się do otwartych ust. Nic go tu nie trzymało, a zapach, na którego znalezienie liczył – ten, który tropił od dwóch tygodni, coraz głębiej zapuszczając się w Góry Sirmayańskie – nie znajdował się w pobliżu. Wyczuwał naznaczający jej krew zapach wrzosu i dojmująco trudnych wyborów, ale tej kobiety już tu nie było. Zakładał, że zniknęła jeszcze przed atakiem, inaczej ona także leżałaby pośród martwych ciał.
Nim Aeduan zdążył się odwrócić od zwłok i pokuśtykać w stronę lasu, z którego się przed chwilą wyłonił, w nosie załaskotał go jakiś zapach. Z lekka znajomy, jakby kiedyś napotkał jego właściciela i postanowił umieścić go w swojej pamięci.
Zapach był ostry. Ten ktoś nadal żył.
Aeduan w mgnieniu oka zmienił kierunek. Trzydzieści cztery ostrożne kroki nad pokiereszowanymi ciałami. Deszcz wpadał mu do oczu, co rusz musiał mrugać. W pewnym momencie skaliste podłoże ustąpiło miejsca dywanowi zabarwionego na czerwono mchu. Kolejne ciała, w różnym wieku, leżące pod różnymi kątami, tak gęsto, że świadczyło to o próbie ucieczki. Na plecach kwadratowe nomatsańskie tarcze, które nie uchroniły jednak od ataku z przodu.
Gdzie się nie obejrzał – krew i niewidzące, otwarte oczy.
Szedł między ciałami, aż w końcu dotarł do kołyszących się na wietrze sosen. Wyłapany wcześniej zapach był tu intensywniejszy. Poruszał się powoli, ponieważ zasłane igłami podłoże okazało się niebezpiecznie śliskie po burzy. Aeduan nie chciał się przewrócić. Może i rany goiły się na nim jak na psie, zrastały mu się wszystkie kości, ale to nie znaczyło, że nie czuł wtedy bólu.
A to osłabiało jego magię, i z tym był teraz problem. Najtrudniej goiły się właśnie rany brzucha.
Krwiodziej zrobił wdech. I wydech. Liczył, czekał, patrzył, jak krew skapuje mu z ran, a świat się oddala. Nie był sobą – ani psychicznie, ani fizycznie.
Szedł dalej.
Wtedy, ponad odległymi dźwiękami grzmotów dochodzących od południa, dosłyszał jęk człowieka.
– Pomocy.
Wszystkie jego zmysły uległy gwałtownemu wyostrzeniu, wyprostował się i poczuł nową energię.
Przyspieszył. Woda rozpryskiwała mu się pod butami. Po niebie przetoczył się kolejny grzmot. Szedł ścieżką wijącą się między sosnami, których pnie trzeszczały niczym statki na morzu – ścieżka Nomatsów. Wiedział, że może się spodziewać pułapek, takich jak te, na które wpadł rano obok powojów.
– Pomocy.
Głos, jakkolwiek słaby, znajdował się coraz bliżej – tak samo jak zapach krwi umierającego mężczyzny. Należał do mnicha. Przekonał się o tym, kiedy w końcu dotarł do strumienia. Trzy kroki dalej, w górę skalistego wzgórza, leżała na ziemi biała szata z rdzawoczerwonymi plamami. A trzy kroki za nią właściciel szaty opierał się plecami o powalone drzewo i trzymał się za brzuch.
Rany jak u Aeduana, zadane przez pułapki mające chronić plemię Nomatsów. Tyle że w przeciwieństwie do niego mężczyzna nie wyciągnął strzał.
Przez krótką chwilę rozważał udzielenie pomocy temu człowiekowi. Mógłby wykorzystać resztki swojej mocy i powstrzymać krwawienie. Zrobił już tak z Evrane, czemu więc tego nie powtórzyć. Od Tirli, najbliższego większego miasta, dzieliło go najwyżej pół dnia drogi.
Nawet jeśli w obecnym stanie udałoby mu się utrzymać swoją moc, nic nie zaleczy rany po mieczu na udzie mnicha. Tętnicę udową miał całą poszarpaną i choć deszcz padał na tyle intensywnie, aby oczyszczać ranę, krew tym szybciej się wypompowywała.
Temu człowiekowi zostało najwyżej kilka minut życia.
– Demon – wykrztusił. Z kącików ust spłynęła mu krew. – Pamiętam… pamiętam cię.
– Kto to zrobił? – zapytał Aeduan. Nie chciał tracić czasu na imiona czy bezużyteczne wspomnienia. Do zabijania najlepiej byli wyszkoleni Caraweni. A jeśli ktoś mógł mu pomóc w zrozumieniu, co ma oznaczać ta rzeźnia, to właśnie ten umierający mężczyzna.
– Purytanie.
Krwiodziej zamrugał. Krople deszczu skapnęły mu z rzęs. Purytanie byli co prawda paskudni, ale nie słynęli z przemocy. Chyba że…
Chyba że ci Purytanie to wcale nie Purytanie.
– Pomocy – zajęczał błagalnie mnich, chwytając się za zranione udo.
Na ten widok gardło Aeduana ścisnął gniew. Najemnicy bez strachu oddawali się w objęcia Otchłani, nie błagali. Patrząc na zasnuwającą oczy mężczyzny desperację, poczuł niechęć. A mimo to jego magia zaczęła się wyłaniać, otulając sobą biały ogień i rdzawe żelazo, które czyniły mnicha tym, kim był. Daremny wysiłek, w żyłach tego człowieka pozostało tak mało krwi, że Aeduan miał wrażenie, iż próbuje schwytać wiatr. Bez względu na to, jak bardzo się starał, jego magia napotykała na pustkę.
– Czemu nie użyłeś swojego kamienia? – zapytał i spojrzał na ucho rannego. Na połyskujący na nim caraweński opal, który w razie niebezpieczeństwa może przywołać innych mnichów.
Mężczyzna ledwie zauważalnie pokręcił głową.
– Zas… koczenie. – Zakrztusił się krwią. Z każdym oddechem twarz miał coraz bledszą. – Lepiej… wyszkoleni.
Niemożliwe, miał ochotę rzec Aeduan. Nikt nie był wyszkolony lepiej niż caraweński najemnik. Ale w tym momencie mężczyzna się rozkaszlał i sięgnął dłońmi do ust, a do Aeduana dotarło, że to naznaczone oparzeniami ręce kowala.
Mnich rzemieślnik. Najsłabiej ze wszystkich Carawenów przyuczony do walki. Co on tu w ogóle robił, z dala od klasztoru i swojego miejsca pracy?
Już miał go o to zapytać, kiedy z przebitych płuc biedaczyska uszły resztki powietrza. Jego serce się zatrzymało. Z krwi zniknęły wszelkie ślady życia.
Aeduan wpatrywał się w kolejne gnijące na deszczu zwłoki.ROZDZIAŁ 2
Iseult podejrzewała, że on już nie wróci. Czekała całą noc – od zmierzchu, kiedy Aeduan udał się na inspekcję ścieżki.
Zaszło słońce, wzeszedł księżyc, przyszedł deszcz. Zaszedł księżyc, deszcz osłabł. W końcu nad zbocze góry zawitały mgła i świt. Nadal ani śladu Aeduana.
Wiedziała, że z logicznego punktu widzenia było mało prawdopodobne, aby nigdy nie wrócił. Po tym wszystkim, przez co razem przeszli, czemu miałby ją teraz porzucić? Przez dwa tygodnie trwał przy jej boku. Prowadził ją i Sowę w coraz wyższe partie Gór Sirmayańskich z własnej woli, bez perspektywy otrzymania za to zapłaty.
Gdzieś w głębi Iseult potrafiła jednak znaleźć tysiąc powodów, dla których krwiodziej miałby już nie wrócić. Tysiąc powodów, dla których o zmierzchu zagłębił się w zamglony las i do tej pory z niego nie wyszedł.
Kiedy pierwsze promienie słońca omiatały górskie szczyty, za najbardziej prawdopodobne uznała, że nie wrócił nie z wyboru, lecz padł ofiarą napadu.
Albo z powodu ran.
Albo śmierci.
Ostatnia ewentualność sprawiła, że więziodziejka zaczęła krążyć po niewielkiej polanie obok ich obozu. Dziesięć kroków w jedną stronę. Obrót. Dziesięć kroków w drugą. Obrót. Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z wąskiego wejścia prowadzącego do suchej, maleńkiej jaskini utworzonej przez Sowę. Wewnątrz niej należący do dziewczynki górski nietoperz, Blueberry, tulił się do śpiącego dziecka, niewiele miejsca zostawiając dla kogokolwiek innego.
Nie żeby Iseult dała radę zasnąć, gdyby się tam skryła. Od wielu dni sen to jej wróg. Od czasu, kiedy do jej snów wślizgnął się ogień i kontrolujący go głos. „Spal ich”, szeptała łypiąca chytrze twarz trawiona ogniem. Przychodziła do niej każdej nocy. „Spal ich wszystkich”.
Próbowała go rozszczepić we śnie. Próbowała odciąć jego nici i zniszczyć magię ognia, tak jak to zrobiła na Ziemi Niczyjej, ale ten człowiek jedynie się śmiał, a płomienie uchodziły jeszcze wyżej. Płomienie, które były aż nadto rzeczywiste, o czym dowiedziała się już pierwszej nocy, kiedy Aeduan ją obudził. „Zabłąkany żar z ogniska – powiedział – i zbyt dużo leżącej w pobliżu podpałki”.
Iseult nie próbowała wyprowadzać go z błędu. Więcej już nie zasnęła i ten brak snu sprawił, że nie miała także jak porozmawiać z Esme o tym, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego ogniodziej, którego zabiła, teraz w niej mieszkał? Jednak dzisiejszej nocy w oczach Iseult nie było wyczerpania. Pragnęła opuścić obóz – wkroczyć między sosny dokładnie tak jak Aeduan i przeszukać każdy fragment zacienionego terenu, nawet jeśli wiedziała, że to na nic: krwiodziej był zbyt dobrze wyszkolony, aby pozostawiać za sobą ślady.
Poza tym nie mogła przecież opuścić Sowy.
Albo Aeduan wróci, albo nie, a ona będzie tak maszerować wte i wewte, dopóki nie uzyska odpowiedzi.
Najpierw go usłyszała, a dopiero potem zobaczyła. Było to tak nietypowe dla tego przesadnie ostrożnego krwiodzieja, że aż dobyła z pochwy kordelas. W tych lasach kryły się niedźwiedzie. I górskie koty. A w przeciwieństwie do ludzi nie miały nici Więzi, które powiedziałyby Iseult, co zwierzęta czują i z kim są powiązane.
Jednakże zza linii lasu nie wyłoniło się pozbawione nici zwierzę, lecz pozbawiony nici krwiodziej. W chwili, kiedy między drzewami dostrzegła caraweńską pelerynę Aeduana, zalała ją fala ulgi.
Dotarło do niej, że coś jest nie tak.
Kuśtykał. Kiedy podniósł głowę, jego oczy wydały się mroczne i zagubione.
– Wszyscy nie żyją. – Wypowiedział te słowa niskim i ochrypłym głosem, po czym się zachwiał.
Po uczuciu ulgi ogarnęło ją przerażenie. Był ranny. I to poważnie.
Niewiele myśląc, Iseult dopadła go i objęła za plecy. Jej dłoń napotkała zmoczone deszczem lotki i strzały. Niezliczona liczba grotów wystawała z niego jak igły u jeżowca, a peleryna była cała podarta i w brązowych plamach.
Aeduan wsparł się o więziodziejkę. Oddech miał szybki i urywany. W oczach wirowała mu czerwień. Cokolwiek się działo, jasne było, że długo już nie da rady stać, a Iseult nie chciała, żeby się na nią przewrócił. Właśnie tutaj, kiedy Sowa mogła wyjść ze swojej kryjówki i go zobaczyć. Ta dziewczynka potrafiła zatrząść ziemią, kiedy się zdenerwowała.
Kawałek wyżej jest strumień, pomyślała Iseult, a w głowie tworzył jej się mglisty zarys planu. Mogę go tam oporządzić. Sowa nas nie znajdzie. Wysuszę mu ubrania w porannym słońcu. Musiała jedynie dopilnować, aby przed dotarciem do wody Aeduan nie stracił przytomności.
W żółwim tempie prowadziła go w górę zbocza. Powieki mu trzepotały, nogi się uginały. Każdy krok sprawiał, że czuła coraz większe ściskanie w żołądku. Miały na to niejaki wpływ także strzały, łącznie siedemnaście, policzyła. Nie trzeba by ich aż tyle, aby zabić zwykłego człowieka, ale on nie był zwykłym człowiekiem.
Miała już okazję widzieć go z taką liczbą grotów w ciele. Tu się działo coś jeszcze. Coś bardzo niedobrego. Z jakiegoś powodu jego rany się nie goiły. Jego magia krwi nie działała zaciskająco i oczyszczająco, nie usuwała strzał i nie zszywała ran, czego Iseult była wielokrotnie świadkiem.
– Jesteś ranny gdzieś jeszcze? – Wypowiedziała to pytanie prosto w jego ucho. Nie odpływaj. Nie odpływaj. – Jest jakaś rana, której nie widzę?
– Strzały – wybełkotał.
Zmieniła taktykę.
– To przez te rany tak długo nie wracałeś?
Jakieś mruknięcie, ledwie zauważalne kiwnięcie głową, a potem:
– Ocalała.
Iseult się spięła.
– Ta kobieta z plemienia Sowy?
Aeduan podążał za zapachem tej kobiety już prawie dwa tygodnie. Dwa razy natknęli się na masakry, a jej zapach nadal gdzieś tam krążył. Iseult szukała odpowiedzi w twarzy krwiodzieja, jednak napotkała jedynie blade policzki i urywany oddech.
– Ta kobieta tam była? – Nie dawała za wygraną, ale kiedy po raz kolejny nie otrzymała odpowiedzi, odpuściła.
Dotarli do strumienia – dzięki ci, Księżycowa Matko – zaczynało ją dopadać zmęczenie. Strach tylko przez jakiś czas jest w stanie dodawać energii zmęczonemu ciału.
Iseult podprowadziła Aeduana do niskiego głazu przy strumieniu. Dzięki deszczowi w przeciągu nocy z ledwie spływającej strużki zmienił się w całkiem spory potok. Napiąwszy wszystkie mięśnie, posadziła krwiodzieja na głazie. Z jego gardła wydobył się jęk, a twarz przeciął ból.
Nawet w świetle płomieni na bitewnym polu albo w blasku księżyca obok latarni morskiej nie widziała go jeszcze tak cierpiącego. Trzymając go za ramię, by się nie osunął, przeszła za niego. Jeśli miała za bardzo nie nabrudzić, musiała odciąć pelerynę…
– Pospiesz się – usłyszała i dała sobie spokój z wcześniejszą myślą. Nie było czasu do stracenia. Miała tylko nadzieję, że Sowa się zbyt szybko nie obudzi.
Uchwyciła pierwszą strzałę i pociągnęła. Miniaturowe zadziory poharatały skórę, trysnęła krew. Aeduan syknął i odchylił głowę, gdy Iseult wyszarpywała groty jeden po drugim.
Kiedy usunęła ostatnią strzałę, biała peleryna w całości zmieniła kolor na czerwień. Aeduan siedział pochylony. Przed upadkiem do wody powstrzymywał go jedynie silny uścisk dłoni Iseult na jego kołnierzu. Zaparła się i pociągnęła. Chciała, by trzymał się prosto i by razem mogli się odsunąć od coraz większej kałuży.
Zamiast tego zachwiał się i zaczął lecieć do tyłu. Mało brakowało, a walnąłby plecami o ziemię. Nogi ugięły jej się pod jego ciężarem. Wylądowała tyłkiem na kamieniach, plecami i głową uderzyła w głaz.
W oczach stanęły jej łzy.
– Aeduanie. – Nie usłyszała odpowiedzi. Jego magia w końcu zatopiła go we śnie. Obudzi się, dopiero gdy znikną rany.
Iseult została pod nim uwięziona, gdy tymczasem w jej piersi wzbierało… coś.
– Ciężki jesteś – rzekła, próbując go przesunąć. Nie miała już ani odrobiny energii. A przynajmniej niewystarczająco, żeby zrzucić z siebie zakrwawione ciało. Nieruchoma głowa spoczywała na jej ramieniu.
Mimo porannego chłodu emanowało od niego tyle ciepła. Znowu to uczucie w płucach. Ciepłe. Musujące. W końcu wydostało się z niej w piskliwym śmiechu, który, miała wrażenie, dzielą od niej tysiące mil. To spanikowane rozbawienie należało do kogoś innego. Tak samo jak zmęczone ciało i wycałowany przez ogień umysł. I jeszcze coraz bardziej dojmujący ból głowy.
Iseult znajdowała się niezliczoną liczbę mil od swojego domu, przyszpilona do skał przez człowieka, swego czasu będącego jej wrogiem, gdy tymczasem w budzącym się lesie zaśpiewał strzyżyk, a kawałek niżej spała mała ziemiodziejka i jej nietoperz.
Szkoda, że Safi mnie teraz nie widzi.
Nie była w stanie dłużej walczyć. Powieki jej opadły i świat umilkł.
*
Ogień ryczy. Drewno trzeszczy, wszędzie fruwa żar.
– Biegnij – mówi jego matka i krew kapie jej z ust.
Rozpryskuje się o jego twarz.
Kobieta podpiera się splamionymi czerwienią rękami, podnosi się z ziemi. Chce, żeby on się spod niej wyczołgał. Chce, żeby uciekł.
– Biegnij, moje dziecko, biegnij.
On nie biegnie. Nie rusza się. Czeka, tak jak zawsze, aż obejmą go płomienie, a świat spali się żywcem.
*
Nie pierwszy raz Aeduanowi śniły się te koszmary. Uwięziony i zakrwawiony, podczas gdy płomienie przypełzają coraz bliżej. Wachlowało go gorąco, dym palił mu płuca. Ale zamiast płonącego namiotu, do widoku którego był przyzwyczajony, zamiast burzy, która, jak wiedział, wkrótce się rozszaleje, odkrył jedynie błękitne niebo i pierzaste chmury. Zamiast woni krwi matki czuł tylko słaby zapach swojej.
Ból w piersi pozostał taki sam. Udręka, która nie chciała, aby się ruszył, walcząca z ostatnimi słowami matki. „Biegnij, moje dziecko, biegnij”.
Aeduan spróbował się obrócić, tak jak to zawsze czynił we śnie. Tyle że w przeciwieństwie do snu teraz jego głowa bez problemu się poruszyła. Nie przygniatały go strzały i śmierć. Teraz, co uświadomił sobie z konsternacją, to on kogoś przygniatał.
Jego otumaniony ogniem wzrok chwiał się i kołysał. Ułożył się głową na czyimś ramieniu? Znał tę twarz. Znał ten profil. Tylko co więziodziejka robiła w jego śnie? Wyglądało to tak, jakby trzymała go w ramionach, i dziwaczność tej myśli sprawiła, że cały jego przerażający sen zaczął odpływać.
Pomarańczowe płomienie i czarny dym zamigotały, ustępując miejsca białej skórze. Była tak blisko; widział popiół na jej rzęsach i czarne włosy pokręcone od gorąca i deszczu. Tak bardzo się zmieniła od czasu, kiedy ją poznał: przy lewym oku blizna w kształcie łzy od kwasu jadodzieja, postrzępione, nierówne włosy po pożarach na Ziemi Niczyjej.
Aeduan nie potrafił oderwać od niej wzroku. Ile jeszcze krzywdy jej wyrządzi? Tej więziodziejce, która wcale nie była więziodziejką?
Nie powinno jej tu być, pomyślał. Skoro przebywała w jego śnie, to umrze, tak jak on. Znowu i znowu, aż w końcu nadejdzie deszcz, a razem z nim Evrane.
Nie chciał, aby umarła. Czy to we śnie, czy w prawdziwym życiu. W przeciwieństwie do niego ona nie była potworem. Nie odrodzi się z ognia. Nie zostanie wskrzeszona.
– Iseult – próbował powiedzieć i ku jego zdziwieniu to imię rzeczywiście spłynęło mu z języka. Delikatne samogłoski. Twarde spółgłoski. Dźwięk i smak pasujące do niej tak doskonale.
Poruszyła się. Jej dłonie, spoczywające na jego bokach, drgnęły. Palce wbiły się w kości biodrowe.
I w tym momencie jego brzuch zmarzł. Płuca ścisnęły się z zimna. Może i skonsumował ich ogień, ale jej dotyk naznaczony był zimą.
– Aeduan – wyrzuciła z siebie i wraz z tym dźwiękiem okalające ich płomienie zadrżały i zniknęły, odsłaniając staw. Znany mu strumień otoczony sosnami i głazami.
Lód w jego wnętrzu jeszcze bardziej stwardniał, nie zapewniając już ulgi.
To nie był sen. Iseult rzeczywiście go obejmowała; naprawdę wypowiedziała jego imię, wcześniej naprawdę otaczały ich płomienie.
Za dużo, aby jego udręczone bólem umysł i ciało były w stanie to ogarnąć. Iseult tak blisko. Jej palce nadal wczepione w jego biodra. Dziewczyna przemieniająca ziemię w popiół.
Wbrew jego najbardziej desperackiemu, gorączkowemu pragnieniu – wbrew intuicji krzyczącej, aby się dobudził – powieki Aeduana opadły. Z jego ust wyślizgnął się jęk.
A potem zapadła ciemność, a płomienie z jego koszmarów raz jeszcze uniosły go ze sobą.ROZDZIAŁ 3
Dlatego właśnie żmije ubierały się na czarno.
Safiya fon Hasstrel teraz to rozumiała. Na czarnym nie było widać krwi tak jak na białych podłogach.
Najbardziej zaskoczyły ją szybkość i precyzja. W jednej chwili wpatrywała się w pociągłą, końską twarz arystokraty, w drugiej jego głowa leżała na podłodze.
Vanessa zaprosiła go do sali tronowej, bo tak należało, kiedy krewni zjawiali się w odwiedziny. Kuzyn, kuzyn w drugiej linii, żona ciotecznej babki – wszystkich przyjmowała w cesarskiej sali tronowej. Ten człowiek był kuzynem w trzeciej linii od strony matki Vanessy.
Przyklęknął przed cesarzową, szeleszcząc przy tym purpurową szatą. Okazał się na tyle zuchwały, że postawił obutą w sandał stopę na najniższym stopniu marmurowego podium. Zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym stała Safi, odziana w białą suknię, tak samo jak cesarzowa.
Zmierzył ją wzrokiem, wiedział, kim jest Safi. Vanessa nie utrzymywała w tajemnicy, iż ma u swego boku prawdodziejkę.
Równie oczywiste było to, że nie wierzył w moce Safi. Wyrażający pewność siebie krok na podium, uśmiech przecinający naznaczoną obwisłymi policzkami twarz, a nawet niespieszny ukłon – to wszystko emanowało sceptycyzmem.
Tak samo zachowywała się większość osób, które Safi poznała w Azmirze: byli przekonani, że ktoś taki jak prawdodziejka nie istnieje. Włożyli między bajki historie o nich. Sądzili, że to legenda, a nie najprawdziwsza dziewiętnastolatka z mięśniami i bliznami godnymi żołnierza.
Mogło być również tak, że kuzyn po prostu wierzył, iż nawet jeśli zostanie przyłapany na kłamstwie, to cesarzowa Marstoku go nie skrzywdzi. Więzy rodzinne… i w ogóle.
– To mój kuzyn, Bayrum de Shards – powiedziała Vanessa pozbawionym emocji tonem, którego używała na dworze. Można było odnieść wrażenie, że każde słowo dobiera nadzwyczaj starannie, aby nie tylko wyraziło dokładnie to, co zamierzała, ale także prezentowało się jako przemyślane.
Jeśli się nad tym zastanowić, Vanessa mówiła w taki sposób nie tylko na dworze.
Siedziała na stołku z żelaza. Żadnej poduszki, żadnych ozdób. Siedzisko bardzo skromne jak na kobietę o tylu tytułach – Cesarzowa Dzieci Płomienia, Wybrana Córka Studni Ognia, Najczcigodniejsza z Marstokczyków, Niszczycielka Przełęczy Kendury… Było tego więcej, ale reszta tytułów wyleciała Safi z głowy.
Sala tronowa cała lśniła nieskazitelną bielą, podobnie jak większość pałacowych pomieszczeń. W żeliwnych kinkietach na ścianach nie tliły ani świece, ani ogniodziejski płomień. Sklepiony sufit, dzieło słynnych azmirskich szkłodziejów, zapewniał aż nadto porannego światła.
Vanessa była tu bezpieczna. Wystarczyłby jeden ruch jej ręki, a wszystkie żelazne przedmioty oderwałyby się od ściany i przybrały kształt wskazany przez cesarzową.
Co nie znaczy, by ze żmijami u boku Vanessa potrzebowała dodatkowej obrony. Wokół podium stało ich dwunastu, odzianych w czerń tak ciemną, że zdawała się chłonąć światło dnia. Do tego rękawice, chusty na głowę i buty o bezszelestnych podeszwach. Jedynym widocznym fragmentem ich ciała były oczy.
Ci czarni wartownicy nieustannie krążyli wokół swojej cesarzowej, a obecnie także wokół Safi. Jeden z nich, o imieniu Rokesh, został wyznaczony na głównego strażnika prawdodziejki. Towarzyszył jej wszędzie, a ona nie miała pewności, czy jego zadaniem jest zapewnianie ochrony, czy raczej pilnowanie należytego zachowania. Zaczęła go nazywać Piastunką, na co za każdym razem reagował cichym śmiechem.
Od dwóch tygodni, czyli od czasu, kiedy przybyła do Azmiru, Safi wyjątkowo dobrze się zachowywała. Chodziła, gdzie jej kazano; słuchała, kiedy kazano jej słuchać; wyłapywała kłamstwa, kiedy od niej tego oczekiwano. Gdy zaś arystokraci mierzyli ją wzrokiem tak jak Bayrum de Shards, w odpowiedzi grzecznie dygała, mimo że miała wielką ochotę połamać im ręce.
Habim byłby pod wrażeniem jej samokontroli.
– Jak się pan miewa? – zapytała uprzejmie.
Mężczyzna zbył jej powitanie. Odwrócił się w stronę Vanessy i przystąpił do szczegółowego opisu swoich wojaży: przepłynął w burzy Morze Karadińskie, ogniste jastrzębie uwiły sobie gniazda na wybrzeżu, bandyci czaili się na farmach bawełny w pobliżu rzeki… Podczas gdy wyliczał kolejne trudy podróży, Safi uważnie go obserwowała. Bayrum de Shards był kłamcą – nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Jego zamiłowanie do wybiegów i oszustw przypalało ją wzdłuż kręgosłupa, drapało od środka, tak jak potrafi tylko dusza niegodna zaufania.
Safi tego właśnie się po nim spodziewała. Na dworze wszyscy kłamali. Bez względu na narodowość czy aktualny rząd. Wujek Eron powiedział jej kiedyś, że gdy w grę wchodzi władza, kłamstwa wyrastają potężne niczym chwasty, zapewniając wygodne życie ich autorom.
Okazało się to prawdą w Imperium Cartorriańskim, w Dalmocji, a teraz także w Marstoku. Kłamstwa nie były oznaką zepsucia duszy, podobnie jak prawda nie świadczyła o jej czystości. Państwami nie dało się rządzić bez szantaży, obietnic bez pokrycia czy przechodzących z rąk do rąk pieniędzy, zwłaszcza państwami tak olbrzymimi jak Imperium Marstockie.
Zadaniem Safi było wykrycie, czy ten kuzyn mógł być częścią spisku mającego na celu obalenie cesarzowej Vanessy. Safi nie wierzyła w ten spisek. Zgoda, w mieście dochodziło do eksplozji i ataków. I owszem, przez Azmir przetaczała się fala… zła i zepsucia, ale to akurat miało związek z buntem baedyedzkich piratów. Była tego pewna. Przecież to właśnie oni pokazali w Saldonice swoją prawdziwą twarz i już raz próbowali zabić Vanessę.
Nie przekonywało to cesarzowej z jednego prostego powodu – niedawnym atakom nie towarzyszyły okrzyki: „Za Piaskowe Morze! Za Piaskowe Morze!”. Upierała się, że tak się zachowują Baedyedowie. Czyli istniał inny spisek.
Dlatego Safi była zmuszona poznać każdego członka świty, oficera i wszelakie imperialne relacje w Marstoku, nie wspominając o potężnej liczbie wszystkich mieszkańców imperium, którzy przybyli do miasta, by świętować jutrzejsze urodziny cesarzowej.
Początkowo uważała to nawet za zabawne. Coś innego. Nowe twarze, okazja do przetestowania swojego wyszkolenia i jednoczesnego odsiania ziarna od plew. Pierwszego dnia z ogromną powagą podeszła do swoich obowiązków, z należytą uwagą słuchała każdego, kto pojawił się na drodze cesarzowej. Wkrótce jednak jakiekolwiek słowa, prawdy i kłamstwa zlały się w niemający końca bełkot pozbawiony znaczenia.
Drugiego dnia była już mniej skupiona. Gdy nadszedł dzień piąty, darowała sobie słuchanie. Same słowa niewiele wnosiły do sprawy. Jeśli miała wykryć na dworze zgniliznę, będzie to musiała zrobić w inny sposób. Rozwiązaniem okazały się trzy pytania – bardzo proste, a mimo to niedopuszczające do zmylenia jej magii, choć w gruncie rzeczy całkiem łatwo dawało się zdezorientować czarodziejstwo Safi. Jej moc przegrywała z silną wiarą we własne słowa. Jej zdolności przechytrzały plotki czy dawne nieprawdy.
Kiedy Bayrum de Shards w końcu zrobił pauzę, aby zaczerpnąć powietrza między zdaniami opowieści o szokująco śmiałej ucieczce przed najeźdźcami, Safi skwapliwie ją wykorzystała.
– Jest pan świadomy traktatu pokojowego z Baedyedami?
Reakcja była natychmiastowa, choć trzeba mu oddać, że na jego twarzy nie pojawiła się panika. Nie drgnął nawet mięsień, nie zadrżała powieka.
– Tak. Słyszałem, że Jej Cesarska Wysokość negocjuje takowe porozumienie.
Prawda, zanuciła magia Safi. Zaskoczyło ją to. Wielu wiedziało o traktacie, najczęściej jednak kłamało w tej kwestii. Nikt nie chciał się przyznać do zawierzania plotkom.
– A słyszał pan – kontynuowała – o spisku, którego celem jest obalenie cesarzowej i przejęcie tronu?
– Nic konkretnego. – Wzruszenie ramion. – Ale tego typu pogłoski to nic nowego. Tam, gdzie jest władza, zawsze zbierają się muchy. – Uśmiechnął się do Vanessy i choć przeczył temu jego wyraz twarzy, w słowach pobrzmiewała prawda.
– A czy wiedział pan – zapytała w końcu Safi, starannie wypowiadając każde słowo – o eksplozji na statku cesarzowej…
– Wszyscy o niej wiedzą!
– …zanim do niej doszło? – Musiała podnieść głos, żeby zostać usłyszaną, ale skutek okazał się natychmiastowy.
Pauza, mrugnięcie. Następnie powolne:
– Oczywiście, że nie. Cóż za niedorzeczne pytanie.
Kłamstwo musnęło kark Safi. Podrapało jej głowę niczym paznokcie. Wiedział! A było to możliwe wyłącznie w przypadku osób zaangażowanych w spisek.
Oto stała przed nimi persona odpowiedzialna za to, że dwa tygodnie temu mało nie zginęły. Ona i Vanessa przeżyły; żmije i załoga nie mieli tyle szczęścia.
Safi zerknęła na cesarzową. Władczyni Marstoku zdążyła już przylgnąć spojrzeniem do jej twarzy. Uniosła jedną brew, pozornie niezainteresowana tym, co może się ześlizgnąć z języka prawdodziejki.
A Safi, tak samo jak wyczuwała kłamstwa kuzyna, potrafiła także dostrzec nieszczerość cesarzowej. Vanessa była jak przyczajona żmija, czekała na odpowiedź, gotowa do działania.
Safi spuściła głowę.
– Kłamstwo. Wiedział o ataku.
Pstryknięcie palców cesarzowej. Krzyk jej kuzyna. Mężczyzna zaczął unosić ręce, a rękawy zsuwały się, odsłaniając blade nadgarstki i przedramiona.
W ułamku sekundy żelazo wystrzeliło z bransolet na nadgarstkach Vanessy, przybrało kształt dysku i przecięło szyję arystokraty.
Głowa spadła na płytki. Ciało uderzyło o posadzkę. Krew tryskała, gromadząc się w fugach. Wielka kałuża czerwieni rozlewała się po idealnej bieli.
Który biedny sługa będzie to musiał posprzątać? – przemknęło przez myśl Safi. Zastanawiała się także, dlaczego z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Dlaczego z takim spokojem wygładzała fałdy białej sukni? Dlaczego tak się skupiała na trzech plamkach na samym dole, przybierających już odcień brązu? Jakimś cudem udało jej się utrzymać na nogach, a nawet odezwać do Rokesha, który stanął przed nią, gdy zeszła z podium i skierowała się ku drzwiom.
– Źle się czuję – rzekła Safi. Jej głos wydawał się odległy. W przeciwieństwie do śniadania, które w szybkim tempie podchodziło jej do gardła.
– Może odejść – rzuciła zwięźle Vanessa.
Wystarczyło, że Rokesh klasnął w dłonie, a siedmiu żmijów utworzyło wokół Safi formację w kształcie kwadratu. Gdyby wyciągnęła ręce, dotknęłaby ich czarnych ramion. Stali zwróceni w stronę drzwi. Safi chciała się oddalić z tego miejsca. Od tego ciała.
A jednak nawet nie drgnęła, myślała teraz wyłącznie o pechowym słudze od zmywania krwi z białej podłogi. Nie zamierzała dodawać mu pracy, przechodząc przez tę kałużę czerwieni. Nie chciała na białych pantoflach metalicznej, lepkiej krwi i wolałaby nie zostawiać śladów na marmurowych płytkach.
Prościej byłoby to obejść. Obejść, obejść, obejść.
Ale nie mogła tak zrobić, nie ze żmijami u boku. Wkroczyli w krwawą kałużę i ona musiała zrobić to samo.
Gdy dotarła do szerokich drzwi, zaczęła biec. Żmije także. Biegli tak przez siedem niemających końca korytarzy, kierując się ku prywatnemu skrzydłu cesarzowej. Apartament Safi znajdował się po sąsiedzku z komnatami Vanessy, a także z prywatną biblioteką, z której dotychczas wolno było korzystać tylko cesarzowej, teraz także Safi. Nie licząc pilnujących każdych drzwi żmijów, Safi mogła liczyć w tym miejscu na odrobinę prywatności.
Której potrzebowała, aby w spokoju zwymiotować.
Prawie jej się to udało. Trzydzieści kroków za bogato zdobionymi dębowymi drzwiami mdłości przejęły nad nią kontrolę. Na korytarzach nie było wielu dekoracji, nie licząc kilku drzewek cytrynowych, kinkietów i dzwoneczków wietrznych. Żadnego miejsca, gdzie mogliby się ukryć zamachowcy, czy kąta, gdzie młoda kobieta mogłaby zwrócić śniadanie.
Nie miała wyboru: zatrzymała się pośrodku korytarza i zgięła wpół. Wylały się z niej kwas i żółć, zdecydowanie gęstsze i nie tak gładkie jak krew kuzyna cesarzowej.
Jeszcze więcej sprzątania.
Kiedy targały nią torsje, żmije stały wokół niej w formacji, zupełnie niewzruszone. Żaden z nich nie zareagował, nawet kiedy odrobina żółci wylądowała na butach Rokesha. Nawet jeden nie ruszył z pomocą. Co dobitnie przypominało, że są żołnierzami. A Rokesh to nie piastunka, i z całą pewnością nie przyjaciel.
Cóż, Safi zapewne była równie zdegustowana swoim zachowaniem jak żmije. Zabiła człowieka. I choć miała już okazję widywać śmierć, ponurą, pełną przemocy i krwi, do tej pory to nie ona była jej przyczyną.
Wytarła usta mankietem sukni i wyprostowała się. Świat się zakołysał, przez chwilę pragnęła, aby choć jeden ze żmijów napotkał jej spojrzenie. W końcu zrobił to Rokesh.
– Ja tego nie chciałam – wyrzuciła z siebie, choć wiedziała, że on się wcale tym nie przejmuje. Mimo wszystko szukała zrozumienia. Powtórzyła więc, tym razem głośniej: – Ja tego nie chciałam!
A potem udała się do swojej komnaty, zostawiając za sobą ślady krwi i wymiocin.ROZDZIAŁ 4
Merik Nihar piął się coraz wyżej, mijając strzelisty wodogrzmot. Bryzg wody zmoczył mu spaloną słońcem twarz.
– Jeszcze godzina – rzekła Rybera u stóp klifu. – Dotrzemy do Zakonu Sióstr Wzrokodziejek i przeprowadzę was przez urok broniący dostępu do tego miejsca.
Rybera prowadziła Merika i Cam pewnie, bez wahania. Odkąd przed dwoma tygodniami opuścili Lovats, przemierzyli już Góry Sirmayańskie i dotarli w pobliże swego dawnego domu – zaginionego Zakonu Sióstr Wzrokodziejek, o którego istnieniu Merik nie miał pojęcia. Nie wiedział także tego, że Rybera jest jedną z Sióstr.
Woda pieściła jego twarz. Był zmęczony i spragniony – tak bardzo, że wyobraził sobie, jak skacze na główkę do wodogrzmotu i łyka, ile się da, nim poniesie go ze sobą pęd wody.
Obejrzał się na idącą za nim Cam. I jeszcze raz.
– Nic mi nie jest, sir – burknęła dziewczyna. A raczej wrzasnęła, aby przekrzyczeć wodogrzmot. – Proszę przestać tak na mnie patrzeć.
– Przestanę, kiedy ręka ci się zagoi – odparował Merik. Wiedział, że Cam ma dość jego zamartwiania się. Nadopiekuńcza kwoka, tak go nazywała, ale nie widziała przecież, jak blada stała się jej brązowa skóra, odkąd wyjechali z Lovats. Odkąd Dziewiątki obcięły jej mały palec. – Na górze – zawołał – zatrzymamy się i zmienimy opatrunek.
– Dobrze, dobrze, sir. Skoro pan nale…
Wielkie pęknięcie rozdarło ziemię, ciskając Merika na krawędź klifu.
Cam została z niego zdmuchnięta.
Magia Merika instynktownie się obudziła. Podmuch wiatru chwycił dziewczynę, nim ta spadła w przepaść. Przywiał ją prosto w ramiona księcia.
Trzymał ją mocno, gdy tymczasem skałę dręczyły wstrząsy wtórne. Oboje ciężko dyszeli. Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim w końcu ziemia pod ich stopami znieruchomiała, pozostawiając w powietrzu kurz i wodę.
– Sir – wyrzuciła z siebie Cam. W jej szeroko otwartych oczach malowało się przerażenie. – Użył pan swojej magii.
– Wiem – odparł, a w tym samym czasie Rybera wychrypiała:
– Nikomu nic się nie stało? – Trzymała się kurczowo występu skalnego, a ciemną skórę miała całą w pyle.
– Nic! – odkrzyknął Merik, choć wcale nie był tego pewny. Przez dwa tygodnie opierał się wołaniu swojej magii. Także gniewowi Niharów, jako że jedno z drugim miało ścisły związek. Nie potrafił powstrzymać wiatrów, kiedy gniew brał nad nim górę.
Nie umiał także powstrzymać Kullena.
– Jeszcze kawałek. – Rybera wychyliła się i uchwyciła zdrową dłoń Cam. Następnie z pomocą Merika, który pchnął ją od dołu, wciągnęła dziewczynę na wyższy występ.
– Może – zawołała z góry Cam – pierwszy oficer nie zauważył tej magii.
Żaden pierwszy oficer, pomyślał Merik. Chciał, żeby Cam w końcu przestała tak nazywać Kullena. Pierwszego oficera już nie było. Uległ rozszczepieniu w Lejnie. Jego magia pękła, po czym wypaliła go od środka i przemieniła w potwora. Tyle że w przeciwieństwie do pozostałych rozszczepieńców, umierających w ciągu kilku minut, Kullen pozostał przy życiu.
Nie wiadomo, jak to się stało, ale do jego umysłu wślizgnęła się Furia.
Merik już miał wrócić do wspinaczki, kiedy czaszkę rozdarł mu głos: „A WIĘC TU JESTEŚ”.
Chwycił się za głowę.
„NADCHODZĘ”.
– Sir? – Cam zamrugała. – To pierwszy oficer?
– Tak – warknął. – Ruszaj się.
Tym razem nie stawiał oporu swojej magii. Kullen już ich znalazł. Nabrał powietrza naznaczonego górskim pyłem, po czym wypuścił gorącą spiralę. Podmuchy delikatne, ale wystarczające, by szybciej się przemieszczali. Wystarczające, aby on, Cam i Rybera w mgnieniu oka znaleźli się na szczycie klifu.
Jak tylko dotarli do ostatniego występu, puścili się biegiem. Żadne z nich się nie oglądało. Słyszeli odgłosy zbliżającej się burzy, wyczuwali towarzyszący jej chłód.
Nadchodziła szybko, niemożliwie szybko, razem ze swoją mroczną, przeklętą mocą. Droga, którą Merik, Cam i Rybera pokonywali przez kilka dni, Furii zajmie zaledwie minuty.
Jeszcze przyspieszyli. A raczej próbowali, tyle że Merika dopadły zawroty głowy… i Cam także, sądząc po jej niespokojnych piskach.
– Ignorujcie to – poleciła Rybera. – To część magii. Musicie mi zaufać i poruszać się naprzód. – Ujęła Cam za przedramię, a ta zrobiła to samo z Merikiem. Biegli dalej.
Dotarli do lasu. Przemykały obok nich strzeliste pnie, więzienne kraty, nakazujące poruszanie się wyłącznie przed siebie. Zielone igły wbijały się w czerwoną korę i zaściełały twardą ziemię. Wszystko kręciło się i wirowało.
Rybera ani na chwilę nie zwolniła, więc Merik i Cam także byli zmuszeni do utrzymania tempa.
Nagle leśne stworzenia rzuciły się do ucieczki. Z nieba spadały pająki i wplątywały się w krótkie włosy Merika. A potem ćmy – gigantyczna chmura kierująca się nie ku niebu, lecz prosto przed siebie. Jak najdalej od Furii.
„Nie sądziłem, że opuścisz Nubrevnę – zanucił Furia w umyśle Merika. – Przez cały ten czas byłem przekonany, że powrócisz na ziemie Niharów. Nie obchodzą cię twoi ludzie?”
Obok Merika przemykały ptaki, myszy, szczury i wiewiórki…
– Szybciej – wysapał, przywołując kolejne wiatry. Zimne podmuchy. Może i świat się chwiał, ale jeśli zostanie do tego zmuszony, będzie walczył.
– Jesteśmy prawie na miejscu! – zawołała Rybera, a ziemia pod ich nogami ponownie zadrżała.
– Dokąd my w ogóle biegniemy? – wydyszała Cam. – Skoro może za nami przejść przez urok…
– Nie może.
– Już to zrobił. – Wypowiedziawszy te słowa, Merik zatrzymał się i obejrzał. Po leśnym poszyciu przemykała czerń. Tak szybko, że nie dało się jej wyprzedzić. Tak szybko, że nim zdążył się odwrócić, mrok omiótł go całego.
Nadal trzymał za rękę Cam, a Cam nadal trzymała się Rybery.
Biegli.
Nie minęło dużo czasu, a nie docierał do nich już żaden promień słońca. Wokół nich wirowała ciemność. Do tej pory Merik nie miał pojęcia, że istnieje tak wiele odcieni szarości. A potem przez las przetoczył się szron i towarzyszący mu charakterystyczny trzask.
„Gdzie jesteś, Meriku? Dokąd zabrała cię moja sercowięź?”
Nawet jeśli Merik by chciał, nie był w stanie udzielić odpowiedzi. Resztki magii uroku ze wszystkich sił starały się go zdezorientować…
Aż w końcu to zobaczył: szare kamienne mury pośród cieni. Malowała się przed nimi wyciosana w zboczu kaplica, a dostępu do wysokich drzwi broniły młode drzewka i turzyca.
Rybera zwolniła, puściła Cam i zacisnęła dłoń na rękojeści przytwierdzonego do bioder noża. Nie było czasu na przedzieranie się przez chaszcze. Merik wypuścił w ich stronę swoje wiatry. Wściekły podmuch powyrywał rośliny razem z korzeniami.
Wyłoniły się przed nimi ciemne wrota.
Chwilę później znaleźli się po ich drugiej stronie i zniknęły resztki światła. Otoczył ich chaos. A potem jeszcze wycie coraz szybciej pędzącego wiatru.
– Światło! – zawołała Rybera i mrok rozjaśniła słaba pochodnia.
Merik i Cam zatrzymali się.
– Trzymaj rękę w górze, Cam! – Sam nie wiedział, dlaczego trzymanie zakrwawionej ręki w górze wydawało się czymś najważniejszym w czasie tej ucieczki, kiedy po piętach deptała im śmierć.
Rybera walnęła pięściami w mur.
– Co to tu robi? – zawołała. – Czemu zamknęłyście się przede mną? Jestem Rybera Fortiza, ostatnia Siostra Wzrokodziejka, czemu zamknęłyście się przede mną? – Jeszcze mocniej uderzała w granit. – Nie było mnie tylko rok! Otwierajcie! Musicie otworzyć!
Nic się jednak nie wydarzyło i Rybera odwróciła się gwałtownie w stronę towarzyszy.
– To nie powinno być zamknięte. Nigdy tak nie było! – Jej dłonie pomknęły ku sercu, następnie do twarzy, by po chwili wrócić do serca. – To na pewno dlatego, że podąża za nami… – Urwała, kiedy do kaplicy wślizgnął się szron.
Pochodnia zamigotała i zgasła.
Oto zjawił się Furia.
Merik wepchnął Cam za siebie.
– Zostań z Ryberą – polecił i ku jego bezbrzeżnej uldze dziewczyna tak właśnie zrobiła.
Następnie książę wyszedł przez wrota i zbliżył się do cieni.
– Pozwól im odejść! – Jego głos wydawał się naciągnięty, jakby zimno wyssało z niego całą barwę. – Chcesz przecież mnie, prawda?
– Nie. – Słowo to omiotło szeptem twarz Merika, szczypiąc go w skórę.
Furia wyszedł z cieni. Wokół niego falowało tysiąc ciemnych zmarszczek, sosny łamały się i padały na ziemię. Mimo to Kullen wyglądał jak zawsze. Wysoki, jasne włosy, jeszcze jaśniejsza skóra. Tylko jego oczy uległy zmianie: były czarne, a wzdłuż skroni biegły cienkie linie.
Takie same jak na klatce piersiowej Merika. Paskudne piętno rozszczepionych.
Rybera kochała Kullena tak jak i Merik. Ale w przeciwieństwie do niego ona nie widziała tego potwora, którym się stał, i książę miał nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
Jakby podążając tokiem myśli Merika, Kullen się uśmiechnął – przybrał na twarzy nieludzki grymas rozciągający usta, ale niedocierający do oczu.
– Wiem, że jest z tobą moja sercowięź – wyśpiewał, a jego kroki, kiedy się zbliżał ku Merikowi, były niemal dziarskie. – I czy przypadkiem nie towarzyszy jej młody Leeri? – Jeszcze mocniej się wyszczerzył. – Zawsze był taki lojalny. Ale nikt nie jest równie lojalny jak ja, Meriku.
Wystrzelił wiatr i Merik upadł na ziemię. Rozdarł go ból, a Kullen zbliżył się ze śmiechem.
Tyle że Merik wykorzystał wiatry Furii. Wystarczyły, aby zaatakować i odwrócić uwagę. Poszybował w górę, a czyniąc to, wziął zamach nogą, celując w kolana więziobrata.
Kullen zdążył uskoczyć, oddalając się od drzwi, i Merik na ułamek sekundy zyskał przewagę. Książę dobył kordelasa i zamachnął się. Bez magii, zwykła, brutalna siła. To jedyne, w czym zawsze był lepszy od Kullena: szermierka. I choć dawny kompan próbował odeprzeć go za pomocą magii, jego wysiłki wydawały się niemrawe. Wymuszone.
Oczywiście wiązała ich rozszczepiająca magia i nici Więzi. Gdyby Merik zginął, taki sam los spotkałby Kullena. A choć Merik nie do końca to rozumiał, nie dało się zaprzeczyć prawdzie, z którą przed dwoma tygodniami w Lovats stanął twarzą w twarz.
Teraz się to powtórzyło. Kullen uskakiwał, unikając ostrza Merika, sam jednak nie atakował.
– Nie zabijesz mnie – oświadczył Kullen, skręcając w lewo.
– Zabiję. – Merik wycelował ostrze w szyję Kullena. – Chętnie oddam swoje życie, jeśli dzięki temu ocalę ludzi, których porzuciłeś.
– Zawsze taki odważny, nasz książę Merik. Zawsze taki święty. Ale pamiętaj: z najwyższej wysokości spadają właśnie święci.
– SIR! – zapiszczała Cam. Jej głos brzmiał brzękliwie i wydawał się odległy. – Drzwi!
Kullen też ją usłyszał. Obaj odwrócili się jak na komendę i jednocześnie pomknęli ku kaplicy. Nie różniło się to niczym od tych setek wyścigów, w jakich brali udział w Niharze jako dzieci, tak samo jak wtedy lepszy okazał się Kullen. Gdy byli już blisko celu, Merik raz jeszcze zamachnął się na przeciwnika. Nie trafił w szyję, ale dziabnął ucho, odcinając czubek. Wrzask Kullena eksplodował w mózgu Merika. Mentalne pięści okładające wszystkie myśli i świadomość.
Zaryczały nad nim cienie. Upadł.
*
Obudził się w samym środku burzy.
Próbował wstać, przechylając się to w lewo, to w prawo. Ciemny deszcz padał mu na skórę. Kiedy niebo przecięła błyskawica, dotarło do niego, że jest skrępowany. Rozległ się grzmot, przetoczył się po jego skórze i wewnątrz czaszki.
Zrobił przewrót w lewo. Cały policzek miał w błocie. Smagała go trawa, zalewał deszcz. Jeśli nie usiądzie, poziom wody wzrośnie. A on utonie.
Jednak nie to napawało go największym przerażeniem. Czynił to głos Kullena, przebijający się przez burzę, brzęczący w jego umyśle.
„W samą porę, więziobracie. Ujrzysz dokładnie to, po co się tu zjawiłem”.
Merik podciągnął kolana, wbiwszy ramię w rozmokłą glebę. Nadgarstki miał skrępowane za plecami, nogi w kostkach ciasno związane. Po wielu stęknięciach i jękach jakoś udało mu się wsunąć pod siebie nogi i usiąść.
Otaczała go łąka, podzielona ośmioma gigantycznymi kamieniami na trzy pasy. Prymitywne ociosane kolumny były dwa razy wyższe od człowieka i dwa razy tak szerokie. Nad tą najbliższą fruwał Kullen. Wbiła się w niego błyskawica, wiatr ryczał, wirował.
– Stoją tak tysiąc lat. Tysiąc lat temu wzrokodziejki ukryły przed światem swoje skarby. Ale koniec tego. Kiedy urok zniknie, poprowadzę w to miejsce siły Króla Zdobywcy. – Błyskawica. – I przejmiemy tę śpiącą górę.
Tuż przed tym, zanim Merik zacisnął powieki, nie mogąc dłużej znieść gorąca, światła i hałasu, zobaczył, jak przesycona magią błyskawica trafia w jedną z kolumn. Skała pękła, a towarzyszący temu huk przedarł się tak przez niebo, jak przez skórę Merika.
Ziemią wstrząsnęła niewyobrażalna energia. Powaliła Merika na lepką od nieustającego deszczu glebę. Po raz kolejny zapanowały nad nim cienie.