Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Kryminałki z Łochowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kryminałki z Łochowa - ebook

Jednym z największych skarbów Łochowa są jego mieszkańcy. Znani z uczciwości, serdeczności i gościnności, chętnie witają nowych sąsiadów i przyjezdnych. Każdy, kto zawita do Łochowa, może liczyć na pomoc, uśmiech i ciepłe słowo. W Łochowie życie toczy się spokojnie, ale z dużym szacunkiem dla innych. „Kryminałki z Łochowa” to trzecia część trylogii o pewnym nietuzinkowym małżeństwie… Książka została utworzona przy pomocy AI.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-179-3
Rozmiar pliku: 874 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sonata dłoni

Marek Kwieciński nie miał w planach żadnych dramatycznych odkryć.

Chciał po prostu przepchać cholerną rurę, która od kilku dni zatykała odpływ wanny i powodowała, że woda zbierała się jak w basenie. Wydawało mu się, że to pewnie zwykła kumulacja włosów Kamili i jego własnych resztek szamponu.

Ale kiedy zanurzył rękę w zimnej, śliskiej wodzie, złapał coś, co absolutnie nie powinno znajdować się w rurze kanalizacyjnej.

To coś było… zbyt twarde, a jednocześnie… zbyt miękkie.

Marek zmarszczył brwi i pociągnął.

Po chwili coś wyskoczyło z rury i chlapnęło na dno wanny.

Ludzka dłoń.

Marek cofnął się od wanny, jakby właśnie wyskoczył z niej krokodyl.

Serce waliło mu jak orkiestra na symfonii Beethovena.

— Kamila!!!

Kamila wbiegła do łazienki, trzymając ścierkę i wyglądając, jakby zamierzała wrócić do spokojnego życia, w którym jej mąż nie znajdował przypadkiem ludzkich kończyn.

— Czego drzesz się jak opętany?

Marek tylko wskazał na wannę.

Kamila podążyła wzrokiem za jego gestem.

I natychmiast cofnęła się o krok.

— Marek… co to jest?

— Wygląda mi na dłoń.

— Ale… to prawdziwa dłoń?!

Marek podszedł bliżej.

Wyglądało na to, że tak.

Mokra, szarawa, z lekko przykurczonymi palcami. Paznokcie nie były jeszcze całkowicie rozłożone, a skóra wyglądała, jakby była zanurzona w wodzie przez dłuższy czas, ale nie całkowicie zgniła.

— O Jezu, Marek, masz na rękach ludzką rękę!

Marek popatrzył na swoje dłonie, potem na dłoń w wannie, potem znowu na swoje dłonie.

— Kurwa.

Kamila pobladła.

— Dzwoń na policję.

Nie minęła godzina, gdy do ich domu w Łochowie wjechała policyjna kia, a z niej wysiadł komisarz Ryszard Moczowód.

Był wysoki, chudy jak struna i miał minę człowieka, który wolałby być gdziekolwiek indziej, ale życie rzuciło go tutaj.

Spojrzał na Marka, potem na Kamilę.

— To wy macie tą dłoń?

Marek wskazał na łazienkę.

Komisarz podszedł, zerknął do wanny i… westchnął ciężko.

— No i pięknie.

— To znaczy? — spytał Marek.

— To znaczy, że macie w domu kawałek zwłok, a ja mam w dupie spokój na resztę tygodnia.

Kamila przewróciła oczami.

— Znaleźliśmy ją w rurze.

Komisarz powoli odwrócił się w stronę Marka.

— Dlaczego włożył pan rękę do rury kanalizacyjnej?

— Bo się zatkała.

— I myślał pan, że przepchnie pan ją ręką?

— A co miałem zrobić?!

Komisarz mruknął coś pod nosem i sięgnął po telefon.

— Zawołajcie techników. Mamy… no cóż, oderwaną kończynę w wannie.

Marek i Kamila spojrzeli po sobie.

To brzmiało jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażali.

Po wstępnych oględzinach policja ustaliła kilka rzeczy:

— Dłoń należała do mężczyzny.

— Zwłoki prawdopodobnie zostały wrzucone do kanalizacji około siedmiu lat temu.

— Dom Marka miał wcześniej kilku właścicieli, ale jeden z nich nagle zniknął i sprzedał posiadłość.

Moczowód pocierał skronie.

— Cóż, panie Kwieciński… wygląda na to, że kupił pan nie tylko dom, ale i cudzą historię.

Marek przełknął ślinę.

— A co z tym robimy?

Komisarz uśmiechnął się krzywo.

— Pan? Nic. Ja? Rozwiązuję sprawę morderstwa.

Ale Marek już wiedział, że nie odpuści.

Bo jeśli ktoś zamordował człowieka w jego domu, to on miał zamiar dowiedzieć się, kto i dlaczego.

***

Marek Kwieciński nie mógł spać.

Leżał w łóżku i przekręcał się z boku na bok, ale jedyne, co widział pod zamkniętymi powiekami, to ta cholerna dłoń — zimna, szara i niewłaściwa w każdym możliwym znaczeniu tego słowa.

Czy ktoś kiedyś umarł w jego domu?

A może zginął gdzieś indziej i został tu ukryty?

Kim był?

Po godzinie bezcelowego gapienia się w sufit wstał i zszedł do piwnicy.

Piwnica w jego starym domu była miejscem pełnym zagadek — od dziwnie zabitych gwoździami desek w kątach, przez skrzypiące półki, aż po zamkniętą na kłódkę starą szafę, której klucz znalazł kiedyś pod podłogą w kuchni.

Dziś postanowił w końcu ją otworzyć.

Szafa zaskrzypiała złowrogo, gdy Marek szarpnął kłódkę i wcisnął klucz.

W środku było pełno starych książek, kilka zakurzonych nutników i sterta pożółkłych kartek.

Wśród nich coś zwróciło jego uwagę.

— Fragment listu, napisany odręcznie, chaotycznym, nerwowym pismem:

_„On wie. Muszę zniknąć. Powiedział mi, że jeśli komukolwiek powiem, to skończę jak tamten. Ale ja nie chcę milczeć. Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. A ty musisz… ”_

— Zdjęcie orkiestry Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy.

— Na zdjęciu twarz jednego z muzyków została zamazana czarnym markerem.

Marek zmrużył oczy.

Znał tę twarz.

Witold „Witek” Grabowski.

Dawno temu, zanim Marek przeniósł się do Łochowa, grał w Filharmonii Pomorskiej.

A Witold Grabowski?

To był jego przyjaciel.

Skrzypek, świetny technik, gość z ciętym językiem i duszą artysty. A potem, pewnego dnia, po prostu zniknął.

Bez słowa.

Bez pożegnania.

Bez śladu.

Marek nie miał pojęcia, co się z nim stało.

Ale teraz… teraz zaczynał się domyślać, że może nie było to zwykłe odejście.

Tymczasem komisarz Moczowód również nie próżnował.

Długoletnie doświadczenie nauczyło go, że stare domy skrywają sekrety, których lepiej nie odkrywać.

Zaczął od przeszłości posiadłości Marka.

Okazało się, że poprzedni właściciel — niejaki Stefan Mazur — miał spore długi i był zamieszany w jakieś niejasne interesy.

Ale prawdziwy przełom przyszedł, gdy Moczowód natknął się na stare akta policyjne sprzed siedmiu lat.

Nazwisko, które tam widniało?

Andrzej Polan.

Technik sceniczny w Filharmonii Pomorskiej.

Zniknął w tajemniczych okolicznościach.

Sprawę zamknięto, uznając, że „wyjechał za granicę”, ale w aktach nie było żadnych dowodów na to, że rzeczywiście to zrobił.

A teraz jego dłoń wylądowała w wannie Marka Wyrwy.

Marek właśnie parzył sobie kawę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.

— Pan wybaczy, że o tej godzinie, ale mam pewne nowości.

Komisarz wszedł do kuchni i usiadł przy stole.

— Długo pan mieszka w tym domu?

— Prawie pięć lat.

— A wie pan, że poprzedni właściciel miał spore długi i dość podejrzane znajomości?

Marek zmarszczył brwi.

— Nie. Ale to by wiele tłumaczyło.

Moczowód przyjrzał mu się uważnie.

— No dobrze. A co pan powie na to?

Położył na stole kartkę z akt policyjnych.

Marek przeczytał nazwisko i aż zakrztusił się kawą.

— Andrzej Polan?!

— Znał go pan?

Marek przetarł twarz dłońmi.

— Nie osobiście, ale pamiętam go z filharmonii. Był technikiem, często widywałem go na korytarzach. Zniknął nagle…

Moczowód kiwnął głową.

— A teraz jego dłoń wyskoczyła panu z rury.

Marek nie miał na to żadnej odpowiedzi.

Komisarz położył kolejną kartkę na stole — zdjęcie Witolda Grabowskiego.

— Zna pan tego człowieka?

Marek spojrzał na fotografię i poczuł zimny dreszcz na plecach.

— To… Witek. Mój dawny kolega z orkiestry.

— Dziwne, bo od siedmiu lat nikt go nie widział.

Zapanowała cisza.

Marek i Moczowód patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę.

Aż w końcu Marek wypalił:

— Komisarzu, chyba wiem, gdzie musimy jechać.

***

Marek miał złe przeczucia.

Od chwili, gdy zobaczył stare zdjęcie z zamazaną twarzą Witolda Grabowskiego, coś w jego wnętrzu mówiło mu, że nie powinien grzebać dalej.

Ale oczywiście nie posłuchał.

Tego ranka, przy śniadaniu, Kamila spojrzała na niego podejrzliwie.

— Marek, masz ten swój „głupi” wyraz twarzy.

— Jaki wyraz?

— Taki, jak wtedy, gdy wymyślisz coś durnego i zamierzasz narobić sobie kłopotów.

Marek odchrząknął.

— Chciałbym odwiedzić Filharmonię.

Kamila odłożyła widelec.

— Marek. Masz emeryturę. Masz dom. Masz ogródek. Po co ci filharmonia?!

— Chcę porozmawiać z Alicją Kłosek.

— To może jej po prostu zadzwonisz?

— Nie no, Kamila… wiesz, że to nie to samo!

— Wiem, że znowu wpakujesz się w coś, w co nie powinieneś.

Ale mimo wszystko, wsiadła z nim do samochodu.

Budynek wyglądał tak samo jak zawsze — monumentalny, elegancki, a jednocześnie przytłaczający.

Marek był tu przez lata codziennym gościem, a teraz czuł się, jakby wracał do starego teatru, w którym zapomniano już o jego roli.

Gdy tylko weszli do środka, zostali powitani przez portiera — starszego mężczyznę z sumiastym wąsem.

— O, pan Kwieciński! Dawno pana tu nie było!

Marek uśmiechnął się krzywo.

— Tak, tak, sentymentalna wycieczka. Alicja Kłosek jest?

— W gabinecie. Ale wie pan, jaki ma humor…

No tak. Kłosek nigdy nie słynęła z ciepłego usposobienia.

Gabinet dyrygentki był ascetyczny — żadnych zdjęć, żadnych osobistych rzeczy, tylko sterta nut i zegar, który odmierzał czas bezlitośnie dokładnie.

Alicja Kłosek przyjęła ich chłodno.

— Marek Kwieciński. No proszę. Przyszedłeś błagać o powrót do orkiestry?

— Nie tym razem.

— To w czym mogę pomóc?

Marek spojrzał na Kamilę, która dała mu wyraźny znak, że jeśli zacznie gadać bzdury, to go kopnie pod stołem.

— Słyszałaś o Andrzeju Polanie?

Alicja drgnęła.

Ale błyskawicznie odzyskała zimną krew.

— Nie przypominam sobie.

Marek nachylił się do przodu.

— To dziwne, bo był technikiem tutaj, a potem nagle zniknął. A teraz znaleźliśmy jego dłoń.

Alicja zacisnęła wargi.

— Nie wiem, co sugerujesz, ale nie będę komentować plotek.

Kamila wtrąciła się spokojnym, ale chłodnym głosem.

— Alicja, znamy się od lat. Jesteś spięta.

— Bo pytacie mnie o jakieś bzdury.

— A może dlatego, że coś wiesz?

Alicja westchnęła.

— Dobrze. Był tu Polan. Miał… kłopoty.

— Jakie kłopoty?

— Z kimś się pokłócił. Ktoś go pobił. Po tym odszedł.

Marek poczuł znajome mrowienie na karku.

— Z kim się pokłócił?

Alicja zerknęła na nich spod oka.

— Nie pamiętam.

Kłamała.

Ale Marek wiedział, że nie wyciągnie więcej.

Marek był jeszcze bardziej podejrzliwy po tej rozmowie.

A co, jeśli Polan wcale nie „odszedł”, tylko został uciszony?

Tego samego dnia postanowił odwiedzić Witolda Grabowskiego, który, jak się okazało, mieszkał na przedmieściach Bydgoszczy w małym, zaniedbanym domku.

Kiedy Marek zapukał do drzwi, usłyszał głośne przekleństwo, a potem kroki.

Witek otworzył drzwi i zmierzył go spojrzeniem pełnym niedowierzania.

— Marek?! Co ty tu robisz?!

— Szukam odpowiedzi.

Witek wyglądał jak cień człowieka, którym kiedyś był — siwy, wychudzony, jakby całe życie uszło z niego powoli i bezpowrotnie.

— To ty jeszcze żyjesz, co? — rzucił ironicznie.

— Widzę, że ty też.

— Jeszcze.

Marek wszedł do środka i od razu poczuł ciężkie powietrze — jakby dom Witka był miejscem, gdzie zapomniano o świeżym powietrzu i słońcu.

— Andrzej Polan.

Witek spojrzał na niego ostro.

— Nie rozmawiamy o nim.

— A może powinniśmy?

— Nie, Marek. Nie powinniśmy.

Cisza między nimi była długa i napięta.

A potem Witek westchnął i spojrzał na butelkę wódki na stole.

— On się w coś wpakował. W coś, czego nie rozumiał.

— Co to było?

— To była Filharmonia. Ale nie taka, jaką znaliśmy.

Marek zmarszczył brwi.

— Co masz na myśli?

Witek spojrzał na niego długo, a potem powiedział cicho:

— To miejsce miało swoje sekrety. A Polan odkrył jeden z nich. I dlatego już go nie ma.

Tymczasem komisarz Moczowód nie próżnował.

Przeszukując stare akta, odnalazł raport z nocnego patrolu sprzed siedmiu lat.

Dotyczył nieznanego mężczyzny, który zgłosił pobicie na terenie filharmonii.

Śledztwo zamknięto w ciągu tygodnia.

A policjant, który prowadził sprawę, wyjechał nagle za granicę.

Moczowód oparł się o biurko i westchnął.

— To cholernie śmierdzi.

***

Marek Kwieciński od zawsze wierzył, że muzyka jest sztuką, a sztuka powinna być wolna od brudu tego świata.

Ale teraz… teraz zaczynał rozumieć, że w Filharmonii Pomorskiej nie tylko nuty były fałszywe.

Marek i Kamila spędzili pół dnia w miejskim archiwum w Bydgoszczy, przeglądając stare gazety i dokumenty.

Wśród pożółkłych stron i zakurzonych segregatorów natknęli się na coś, co zmroziło im krew w żyłach.

— Anonimowy list sprzed siedmiu lat, skierowany do lokalnego dziennikarza:

_„On wiedział za dużo. Miał dokumenty. Chciał je ujawnić. Ale oni się dowiedzieli i go uciszyli. Nie szukajcie go. Nie znajdziecie.”_

Pod spodem nie było podpisu, ale data pokrywała się ze zniknięciem Andrzeja Polana.

Marek przyjrzał się liście jeszcze raz.

— „Miał dokumenty”… Ale jakie dokumenty?

Kamila westchnęła.

— Pytanie brzmi: kim są „oni”?

Tymczasem komisarz Ryszard Moczowód prowadził własne śledztwo.

Z pomocą swojego znajomego z wydziału finansowego dostał dostęp do starych ksiąg rachunkowych Filharmonii Pomorskiej.

I odkrył coś ciekawego.

— W latach 2015–2017 z konta filharmonii znikały duże sumy pieniędzy.

— Podpisy na dokumentach wyglądały podejrzanie — jakby ktoś je podrobił.

— Jednym z nazwisk, które się tam pojawiało, było… Alicja Kłosek.

Moczowód odchylił się na krześle i pokręcił głową.

— A więc mamy przekręt finansowy. I martwego technika, który mógł o nim wiedzieć.

Sięgnął po telefon i zadzwonił do Marka.

— Pan Kwieciński, jak się panu podobają muzyczne oszustwa?

Gdy Moczowód zaczął grzebać głębiej, dowiedział się jeszcze jednej rzeczy.

Alicja Kłosek i Andrzej Polan mieli romans.

Kilka lat wcześniej widywano ich razem w restauracjach, na koncertach, a nawet na wyjazdach filharmonii.

Ale potem… Polan nagle zniknął.

A Alicja przestała o nim mówić.

Czy to możliwe, że Polan odkrył machlojki finansowe i chciał je ujawnić?

Czy to możliwe, że Kłosek próbowała go powstrzymać?

A jeśli tak… to kto go uciszył?

Gdy Marek i Kamila wrócili do Łochowa, poczuli, że coś jest nie tak.

— Drzwi były lekko uchylone.

— W korytarzu ktoś przewrócił wazon.

— Na stole leżała kartka.

Marek podniósł ją i przeczytał krótką, precyzyjną wiadomość:

„Przestańcie kopać, jeśli chcecie dożyć koncertu.”

Marek i Kamila wymienili spojrzenia.

Marek westchnął i opadł na krzesło.

— No pięknie.

Kamila zacisnęła usta.

— Marek, ktoś chce nas uciszyć.

Marek pokiwał głową.

— To znaczy, że jesteśmy na dobrym tropie.

Kamila rzuciła mu spojrzenie, które mówiło „chyba cię porąbało”.

Marek wziął głęboki oddech.

— Ktoś ukradł coś z naszego domu?

— Nie wygląda na to.

— Czyli nie przyszli po dowody. Przyszli nas ostrzec.

Kamila usiadła naprzeciwko.

— Marek… co teraz?

Marek przymknął oczy.

— Teraz, moja droga, nie ma odwrotu. Trzeba to rozwiązać do końca.

Kamila wstała, podparła się pod boki i prychnęła.

— Zaczynam żałować, że nie pozwoliłam ci grać w tej orkiestrze do końca życia.

***

Marek Kwieciński nigdy nie sądził, że spędzi emeryturę na rozwiązywaniu zagadek kryminalnych.

Gdy kupił dom w Łochowie, miał nadzieję, że będzie się zajmował pieleniem ogródka, picie wina na werandzie i ewentualnym sprzeczaniem się z Kamilą o to, kto powinien wyprowadzać śmieci.

Tymczasem stał w Filharmonii Pomorskiej, wpatrując się w zimne oczy Alicji Kłosek, kobiety, która skrywała prawdę przez siedem długich lat.

A ta prawda miała zaraz wybrzmieć niczym finałowa nuta w symfonii pełnej fałszywych dźwięków.

Marek, Kamila i komisarz Moczowód przeanalizowali wszystkie fakty.

— Andrzej Polan odkrył oszustwa finansowe w filharmonii.

— Alicja Kłosek i Witold Grabowski wiedzieli o jego odkryciu.

— Polan zginął, a jego ciało zostało ukryte — część w kanalizacji domu, który Marek kupił po latach.

— Ktoś nie chciał, by prawda wyszła na jaw.

A teraz nadszedł czas na konfrontację.

Komisarz Moczowód nie był człowiekiem delikatnym.

Wszedł do biura Alicji Kłosek z miną zawodnika sumo, który zaraz rozbije swojego przeciwnika na kawałki.

— Pani Alicjo, przestańmy już tańczyć wokół tematu. Co się stało z Andrzejem Polanem?

Kłosek poderwała się z fotela.

— Mówiłam wam już, że nic nie wiem!

Marek wtrącił się spokojnie:

— A więc przypadkiem twoje nazwisko widnieje na dokumentach finansowych? I przypadkiem w tym samym czasie Polan znika?

Alicja zacisnęła usta.

Moczowód rzucił na biurko kopię anonimowego listu sprzed siedmiu lat.

— „On wiedział za dużo” — brzmi znajomo, pani dyrygent?

Kłosek zbladła.

Marek zrobił krok do przodu.

— A może ja pomogę ci przypomnieć? Polan chciał ujawnić przekręty finansowe. Ty i Grabowski byliście w to zamieszani. Może myśleliście, że jeśli go uciszycie, nikt nie odkryje, że ktoś wypompowywał pieniądze z filharmonii?

Kłosek otworzyła usta, ale nie padło żadne słowo.

Moczowód westchnął ciężko i usiadł na krześle.

— Słuchaj, kobieto. Masz dwie opcje. Albo powiesz nam prawdę, albo dostaniesz pełny pakiet policyjnego dochodzenia: kajdanki, cele i bardzo niemiłych prokuratorów.

Alicja zadrżała, jakby ktoś wyłączył ogrzewanie w całym budynku.

W końcu opadła na fotel i zakryła twarz dłońmi.

— To nie miało tak wyglądać…

Głos Alicji był cichy i drżący.

— Polan odkrył oszustwa. Przyszedł do mnie… powiedział, że albo wszystko ujawnimy razem, albo on pójdzie na policję.

Marek zmrużył oczy.

— I co zrobiłaś?

Kłosek zerknęła na nich z bólem.

— Powiedziałam Witkowi Grabowskiemu.

Kamila sapnęła cicho.

Moczowód przeklął pod nosem.

— I to był twój największy błąd, prawda?

Alicja pokiwała głową.

— Witold wpadł w panikę. Powiedział, że jeśli Polan pójdzie na policję, wszyscy skończymy za kratami.

— Co było dalej? — spytał Marek.

Kłosek zamknęła oczy.

— Nie wiem dokładnie, co się stało. Wiem tylko, że po tej rozmowie Polan zniknął. A kilka dni później Witold powiedział mi, że sprawa „jest załatwiona”.

— Co to znaczy?

— Nie miałam odwagi pytać.

— A potem?

Alicja wzięła drżący oddech.

— Witold powiedział, że trzeba pozbyć się ciała. Że musi zniknąć na zawsze.

— Więc wrzuciliście go do kanalizacji?

Alicja przytaknęła.

— Witold znał kogoś, kto pomógł mu „rozwiązać problem”. Po prostu kazał mi milczeć.

Marek zacisnął pięści.

— Więc wiedziałaś przez cały czas.

Kłosek spuściła głowę.

— Tak.

Komisarz Moczowód nie był człowiekiem emocjonalnym.

Gdy Kłosek skończyła mówić, wyjął telefon i zadzwonił na komendę.

— Potrzebuję jednostki na teren Filharmonii Pomorskiej. Mam podejrzaną w sprawie zabójstwa.

Alicja nie protestowała.

Marek poczuł nagły ciężar w piersi.

To wszystko było o wiele mroczniejsze, niż przypuszczał.

***

Marek Kwieciński zawsze uważał, że jego życie na emeryturze będzie spokojne.

Myślał, że będzie grał na skrzypcach, pielił grządki i wściekał się na Kamilę, gdy ta sadziła kwiaty tam, gdzie on chciał mieć warzywa.

Ale nie… los miał dla niego inne plany.

Bo oto został przypadkowym detektywem, odkrył morderstwo sprzed lat, a przy okazji dowiedział się, że Filharmonia Pomorska miała więcej brudów niż odpływ w jego łazience.

I teraz, gdy sprawa była zamknięta, powinien czuć ulgę.

Tylko że… jakoś jej nie czuł.

Dwa dni po aresztowaniu Alicji Kłosek, Witold Grabowski został zatrzymany w swoim domu na przedmieściach Bydgoszczy.

Nie stawiał oporu.

Nie próbował uciekać.

Po prostu siedział na fotelu i czekał.

— Wiedziałem, że przyjdziecie.

Nie próbował się tłumaczyć. Nie kłamał.

Po prostu przyznał, że Polan wiedział za dużo i musiał zniknąć.

Moczowód, stojąc nad nim z kajdankami w dłoniach, tylko pokręcił głową.

— I dla czego? Dla pieniędzy?

Grabowski zaśmiał się gorzko.

— Dla spokoju.

Mimo że to Witold Grabowski był mordercą, Alicja Kłosek nie uniknęła konsekwencji.

Straciła pracę w Filharmonii Pomorskiej, a jej nazwisko stało się synonimem skandalu.

— Nie jestem morderczynią! — powtarzała w wywiadach. — Zrobiłam błąd, ale nie zabiłam!

Ale ludzie już jej nie słuchali.

Z dyrygentki o międzynarodowej renomie stała się symbolem zdrady i zmowy milczenia.

Marek i Kamila wrócili do swojego domu nad Kanałem Noteckim.

Było cicho. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy.

Marek usiadł na werandzie, popijając herbatę.

Kamila usiadła obok, wpatrując się w spokojną taflę wody.

— No i co, detektywie Kwieciński? — zapytała z uśmiechem.

Marek westchnął ciężko.

— Wiedziałem, że przeprowadzka tutaj to był błąd.

Kamila roześmiała się.

— Oj, Marek. Gdybyś się nie przeprowadził, nigdy nie włożyłbyś ręki do rury kanalizacyjnej, a tym samym nie rozwikłałbyś morderstwa.

Marek zmarszczył czoło i spojrzał na nią z ukosa.

— No dobra… ale i tak nie będę już więcej czyścił rur.

Kamila parsknęła śmiechem.

— To akurat nie jest zła decyzja.

Marek przymknął oczy i wsłuchał się w śpiew ptaków.

Miał nadzieję, że to koniec przygód.

Ale gdzieś w głębi duszy czuł, że prędzej czy później znowu w coś się wplącze.

Bo w życiu, jak w muzyce — czasem nie da się przewidzieć, co zagra los.

I może… to właśnie było w tym wszystkim najpiękniejsze.Głowa w studni

Łochowo. Wczesny ranek.

Powietrze było rześkie, a na trawie lśniły kropelki rosy.

Kamila Kwiecińska, jak każdego dnia, wyszła na podwórko z ocynkowanym wiadrem, by nabrać wody ze studni.

Rutyna. Coś, co robiła od lat.

Tym razem jednak woda nie była tak spokojna jak zwykle.

Gdy wiadro wynurzyło się na powierzchnię, w pierwszej chwili pomyślała, że coś się jej przewidziało.

Ale nie.

To, co widziała, było prawdziwe.

Odcięta ludzka głowa.

Młoda dziewczyna.

Martwe, nienaturalnie szeroko otwarte oczy, jakby wciąż wyrażały zdziwienie.

Usta blade, z lekko rozmazaną czerwoną szminką.

I uśmiech.

Makabryczny, złudny — jakby ktoś na siłę ułożył jej wargi w grymasie sztucznej radości.

Kamila krzyknęła tak głośno, że ptaki zerwały się z pobliskich drzew.

Marek Kwieciński nie był człowiekiem, który lubił poranki.

Lubił późne śniadania, wino do obiadu i drzemki, które przeciągały się do wieczora.

Więc kiedy usłyszał przeraźliwy wrzask swojej żony, w pierwszej chwili myślał, że woda jest po prostu zimniejsza niż zwykle.

— Kamila, na Boga… — wybiegł z domu w szlafroku i kapciach, przecierając zaspane oczy.

Ale kiedy zobaczył, co unosi się w wiadrze, natychmiast się obudził.

— Ożesz…

Coś ścisnęło go w żołądku.

Nie był lekarzem. Nie był policjantem. Ale widział wystarczająco dużo thrillerów, by wiedzieć jedno:

Martwa głowa w studni nigdy nie oznacza niczego dobrego.

Gdy Marek otrząsnął się z szoku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było złapanie za telefon i wybranie numeru na policję.

I tak oto piętnaście minut później na podwórko Kwiecińskich wjechała policyjna kia.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, a ze środka wyszedł on.

Komisarz Ryszard Moczowód.

Człowiek, którego życie składało się z dwóch rzeczy:

1. Śledztwa, które zawsze prowadziły do jeszcze większego bagna.

2. Kawy — tak mocnej, że mogłaby obudzić zmarłego.

Nie zdążył nawet zdjąć płaszcza, gdy spojrzał na studnię, potem na wiadro, a potem na Marka.

— Panie Kwieciński, muszę przyznać, że to… niecodzienne znalezisko.

— Nie musisz mi tego mówić.

— A co pan zwykle znajduje w studni?

— No raczej nie głowy, komisarzu.

Moczowód zerknął na martwą twarz dziewczyny, westchnął ciężko i wyjął paczkę papierosów.

— Będzie długi dzień.

Gdy technicy kryminalistyczni wyciągnęli głowę z wiadra i zaczęli badać znalezisko, Marek i Kamila siedzieli w kuchni, popijając herbatę z nerwowością, jakiej nie czuli nigdy wcześniej.

Komisarz oparł się o futrynę i przetarł zmęczone oczy.

— Nie kojarzycie tej dziewczyny?

— Nie. — Kamila pokręciła głową. — Nigdy jej nie widziałam.

— Ktokolwiek mógł wrzucić ją do studni, musiał to zrobić w nocy.

Marek spojrzał na Moczowoda z powątpiewaniem.

— Chcesz powiedzieć, że ktoś po prostu przeszedł przez nasze podwórko z głową pod pachą i wrzucił ją do wody?

Komisarz wzruszył ramionami.

— Panie Kwieciński, w tej robocie widziałem już ludzi, którzy robili dziwniejsze rzeczy.

Ale prawda była taka, że sprawa zaczynała śmierdzieć na kilometr.

— Brak ciała.

— Brak świadków.

— Brak jakichkolwiek śladów.

Tylko zimne, martwe oczy patrzące z dna wiadra.

Moczowód miał złe przeczucia.

Jednak była jedna rzecz, która przykuła uwagę techników.

Pod paznokciem dziewczyny znaleziono coś drobnego, ale znaczącego.

Resztki foliowej torby.

Ale nie byle jakiej.

Z czerwonym fragmentem logo.

Moczowód zmarszczył brwi.

Podniósł materiał i spojrzał na niego uważnie.

A potem przeklął cicho.

— Niech mnie diabli…

Marek nachylił się ciekawie.

— Coś znalazłeś?

Moczowód westchnął i spojrzał na niego z wyrazem twarzy, który mówił „wolałbym, żebyś o tym nie wiedział, ale i tak nie odpuścisz”.

— Panie Kwieciński… wie pan, co to jest?

Marek spojrzał na czerwony skrawek plastiku i zmarszczył czoło.

Wyglądał znajomo.

Bardzo znajomo.

I wtedy go olśniło.

— To… to folia z torby na zakupy.

Moczowód przytaknął.

— Dokładnie. I wie pan, skąd może pochodzić?

Marek poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz.

Bo widział ten odcień czerwieni milion razy.

W Biedronce.

***

Komisarz Ryszard Moczowód nie znosił spraw, w których brakowało konkretów.

Nie miał ani nazwiska ofiary, ani świadka, ani cholernego ciała — tylko odciętą głowę dryfującą w studni i skrawek foliowej torby z Biedronki.

A teraz, siedząc nad raportem z sekcji zwłok, czuł, że ta sprawa będzie się za nim ciągnąć jak kac po weselu.

Sekcja zwłok nie przyniosła żadnych przełomowych odkryć.

— Brak tatuaży.

— Brak blizn.

— Brak znaków szczególnych.

To oznaczało jedno: dziewczyna była jak duch.

Ale jeden szczegół przykuł uwagę lekarza sądowego.

— Jej włosy.

Moczowód zmarszczył brwi.

— Co z nimi?

— Są świeżo umyte. Pachną owocowym szamponem.

Moczowód uniósł brew.

— Czyli przed śmiercią była w miejscu, gdzie mogła umyć głowę?

Lekarz kiwnął głową.

— I to niedługo przed śmiercią.

Marek Kwieciński, który od zawsze miał skłonność do dostrzegania szczegółów, przyjrzał się raportowi i zdjęciom sekcyjnym.

Coś go uderzyło.

— Na ustach dziewczyny była czerwona szminka.

— Ale tylko na dolnej wardze.

Marek zmrużył oczy.

— To wygląda, jakby ktoś ją pocałował…

Moczowód spojrzał na niego z lekkim politowaniem.

— Czyli mamy romantycznego mordercę?

Marek pokręcił głową.

— Nie. To wygląda, jakby ktoś ją pocałował po śmierci.

Jedyny trop, jaki mieli?

Skrawek foliowej torby, prawdopodobnie z Biedronki.

Moczowód wysłał ludzi, by przejrzeli monitoring z pobliskiego sklepu.

I oto pierwszy przełom.

Na nagraniu z dnia przed znalezieniem głowy w studni widać dziewczynę łudząco podobną do ofiary.

Wchodzi do sklepu późnym wieczorem, kupuje wodę, bułkę i czerwony błyszczyk do ust.

Kamera nagrywa ją, jak wychodzi… i znika w ciemności.

A potem? Ślad się urywa.

Marek i Moczowód zjawiają się w Biedronce.

I tu poznają dwoje ludzi, którzy mogą coś wiedzieć:

— Bogdan „Boguś” Kucyk — menadżer sklepu, człowiek, który bierze swoją pracę zdecydowanie za serio. Sztywny, pedantyczny, nie znosi bałaganu. I wygląda na mocno zestresowanego.

— Karolina Młynarczyk — kasjerka, młoda dziewczyna, która wygląda, jakby zaraz miała zemdleć na widok zdjęcia ofiary.

Kiedy Moczowód pyta ją, czy zna dziewczynę z nagrania, jej ręce zaczynają drżeć.

— Nie, ja… ja nie wiem, kim ona jest.

Marek wymienia spojrzenie z Moczowodem.

Kłamstwo.

Marek, który przez lata wyrobił sobie doskonały instynkt sceniczny, czuje, że to nie koniec tajemnic tego sklepu.

I wtedy zauważa coś jeszcze.

Na nagraniu z monitoringu, tuż po tym, jak dziewczyna wychodzi z Biedronki, widać ciężarówkę zaparkowaną na tyłach sklepu.

Ciężarówkę, która odjeżdża chwilę po niej.

Marek mruży oczy.

— A kto to?

Bogdan Kucyk spogląda nerwowo na monitor.

— To… nasz dostawca. Andrzej Polański.

Moczowód spogląda na niego uważnie.

— Często tu przyjeżdża?

— No tak, w sumie co kilka dni…

Marek czuje, jak napięcie rośnie.

— Ciężarówka.

— Zniknięcie dziewczyny.

— Odcięta głowa w studni.

Coś mu mówi, że to nie jest przypadek.

***

Marek Kwieciński nie miał nic przeciwko robieniu zakupów, o ile nie musiał ich robić sam.

W Biedronce bywał rzadko — zwykle to Kamila zajmowała się sprawami prozaicznymi, jak chleb, mleko i papier toaletowy — ale tym razem był gotów, by przeprowadzić „drobne” śledztwo.

Bo skoro ostatnim miejscem, gdzie widziano dziewczynę, była Biedronka, to właśnie tu musiały się znajdować odpowiedzi.

A Marek nie wierzył w zbiegi okoliczności.

Zanim jednak Marek i Kamila udali się do sklepu, sąsiadka, pani Stasia — chodząca encyklopedia lokalnych plotek — wpadła do nich na herbatę.

Z typową dla siebie swadą usiadła przy stole, poprawiła chustkę i zaczęła mówić, zanim ktokolwiek zdążył zapytać.

— Wiecie, widziałam taką dziewczynę w Biedronce kilka dni temu. Ładna, szczupła, ciemne włosy. Sama była.

Marek spojrzał na Kamilę.

— I co robiła?

— Chodziła między półkami, wyglądała, jakby na kogoś czekała. Trochę się rozglądała, jakby nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył.

Kamila zmarszczyła brwi.

— A zauważyłaś, czy z kimś rozmawiała?

Pani Stasia przygryzła wargę i pokiwała głową.

— Tak, podeszła do tej młodej kasjerki. Jak jej tam… Karolina! Chwilę coś do siebie szeptały, ale jak tylko podszedł kierownik, to dziewczyna od razu wyszła.

Marek poczuł znajome mrowienie na karku.

— Kierownik?

— Bogdan Kucyk. Taki gruby, łysy, wiecznie spocony.

Marek i Kamila wymienili spojrzenia.

Wyglądało na to, że mieli dwa powody, by odwiedzić Biedronkę.

Marek i Kamila weszli do sklepu, starając się wyglądać jak zwykli klienci.

Ale kiedy tylko Marek zobaczył Bogdana „Bogusia” Kucyka, od razu wiedział, że coś jest nie tak.

Gruby, łysy, zbyt głośno oddychający, spocony jak prosiak w upale — Kucyk wyglądał, jakby jego największym marzeniem było ukrycie się pod kasą.

Kiedy Marek i Kamila podeszli bliżej, kierownik sklepu rzucił im nerwowe spojrzenie.

— W czym mogę pomóc?

Kamila włączyła swój najlepszy ton „uprzejmej pani nauczycielki”.

— Szukamy informacji o dziewczynie, która była tutaj kilka dni temu.

Kucyk zaczął się nerwowo drapać po karku.

— Wie pani, my mamy tu tylu klientów…

Marek przerwał mu, kładąc na ladzie wydrukowane zdjęcie ofiary.

— Na pewno by pan zapamiętał.

Kucyk zamarł.

Jego twarz w jednej chwili zrobiła się blada.

Ale zanim zdążył odpowiedzieć, wtrącił się ktoś inny.

Karolina Młynarczyk, młoda kasjerka, która wcześniej obsługiwała klientów, spojrzała na zdjęcie i zrobiła się jeszcze bledsza niż Kucyk.

W jej oczach pojawił się strach.

A potem… opuściła wzrok i zaczęła nerwowo trzeć nadgarstek.

Marek wyłapał ten gest.

Wiedział, że ludzie, którzy skrywają coś ważnego, często zdradzają się ciałem, zanim zdążą otworzyć usta.

A Karolina wyglądała, jakby najchętniej zapadła się pod ziemię.

Kamila również to zauważyła.

— Coś panią boli?

Karolina gwałtownie cofnęła rękę.

— Nie… nic…

Ale było jasne jak słońce, że to nieprawda.

Marek nachylił się nad ladą.

— Pani Karolino, czy ta dziewczyna coś pani mówiła?

Karolina spojrzała na Kucyka, jakby szukała ratunku.

Ale Kucyk tylko zacisnął usta i potrząsnął głową.

Marek od razu to wyłapał.

Karolina coś wiedziała.

I Kucyk nie chciał, żeby o tym mówiła.

Wtedy Marek zauważył coś jeszcze.

Na tyłach sklepu stała ciężarówka.

Brudna, zakurzona, ale gotowa do drogi.

Za kierownicą siedział wysoki, barczysty mężczyzna o ostrych rysach i zimnym spojrzeniu.

Andrzej „Czarny” Polański.

Marek szturchnął Kamilę i skinął głową w jego stronę.

Kamila spojrzała na Marka pytająco.

— To ten kierowca?

Marek przytaknął.

— To ten, którego ciężarówka była na nagraniu.

Moczowód mówił, że ciężarówka odjechała chwilę po dziewczynie.

A teraz jej kierowca siedział tu, jakby nigdy nic.

Marek wiedział, że nie jest to przypadek.

***

Komisarz Ryszard Moczowód siedział w swoim gabinecie i gapił się w ekran komputera.

Na monitorze odtwarzało się nagranie z Biedronki, dzień przed znalezieniem głowy w studni.

I oto była.

Ofiara.

Młoda dziewczyna, ciemnowłosa, szczupła, ubrana w zwykłą kurtkę i dżinsy.

Podchodzi do kasy, kupuje butelkę wody, bułkę i czerwony błyszczyk do ust.

Moczowód zmrużył oczy.

Czerwony błyszczyk.

Dokładnie taki sam, jak ten, który został rozmazany na jej dolnej wardze po śmierci.

Czyli co? Została zamordowana tej samej nocy?

Ale dlaczego ktoś miałby wrzucać jej głowę akurat do studni Marka?

Marek, który siedział obok Moczowoda i również analizował nagranie, wychwycił coś jeszcze.

W chwili, gdy dziewczyna wychodzi ze sklepu, na parkingu widać znajomy pojazd.

Ciężarówka.

Brudna, masywna, stojąca w cieniu.

Za kierownicą siedział Andrzej „Czarny” Polański.

Marek przesunął nagranie do przodu.

Kilka minut później dziewczyna znika za rogiem budynku…

I ciężarówka odjeżdża tuż po niej.

Marek zmarszczył brwi.

— To nie jest przypadek.

Moczowód pokiwał głową.

— Trzeba sprawdzić tę cholerną naczepę.

Kilka godzin później na parkingu za Biedronką technicy kryminalistyczni przeszukiwali ciężarówkę Andrzeja Polańskiego.

I znaleźli coś, co natychmiast zmieniło bieg śledztwa.

Krew.

Na podłodze naczepy. Zaschnięte, brunatne plamy.

I kawałek podartej koszulki, przyklejony do metalu.

Marek poczuł zimny dreszcz.

Moczowód spojrzał na technika policyjnego, który zbliżył się z wynikami szybkiej analizy.

— Pasuje do DNA ofiary.

Moczowód przeklął pod nosem i wyciągnął telefon.

— Dobra, zatrzymujemy go.

Ale wtedy usłyszeli ryk silnika.

Marek odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak ciężarówka z piskiem opon rusza z parkingu.

Za kółkiem siedział Polański.

Próbował uciec.

Ciężarówka ruszyła przez wąskie, boczne drogi prowadzące na obrzeża Łochowa.

Marek, który znalazł się najbliżej swojego auta, rzucił się do środka i odpalił silnik.

— Wsiadać!

Moczowód i technik rzucili się do samochodu Marka, a potem ruszyli za pędzącą ciężarówką.

Silnik ryczał, opony żłobiły żwir, a Marek, choć był emerytowanym muzykiem, teraz poczuł się jak w środku sceny z sensacyjnego filmu.

Moczowód zacisnął dłonie na desce rozdzielczej.

— Marek, może zwolnij?!

— A może w końcu złapiemy tego drania?!

Ciężarówka wjechała na polną drogę, próbując zgubić pościg.

Ale Marek był uparty.

Wiedział, że jeśli pozwolą Polańskiemu uciec, to mogą już nigdy go nie znaleźć.

W końcu Polański popełnił błąd.

Droga nagle się zwęziła, a przed nim pojawiła się stara, drewniana brama prowadząca na opuszczoną farmę.

Nie było już dokąd uciekać.

Moczowód wyskoczył z auta, wyciągając broń.

— Ręce na kierownicę!

Ciężarówka zatrzymała się z piskiem opon.

Przez kilka sekund panowała cisza.

A potem drzwi szoferki się otworzyły…

Polański powoli wyszedł, unosząc ręce.

Ale jego twarz była zimna, pozbawiona emocji.

— Macie mnie, panowie.

Marek zacisnął zęby.

Był prawie pewien, że właśnie patrzy na człowieka, który zabił dziewczynę.

Ale dlaczego jej głowa znalazła się w jego studni?

I czy Polański działał sam?

***

Marek Kwieciński nigdy nie był fanem pościgów, nocnych konfrontacji i brudnej roboty.

Ale teraz, gdy przed nimi gnała ciężarówka, a za kierownicą siedział człowiek, który najpewniej zamordował Alicję Kowalczyk, Marek nie zamierzał odpuszczać.

— Nie sądziłem, że na starość będę się bawił w policję drogową! — mruknął, dociskając pedał gazu.

Moczowód zaciskał dłonie na desce rozdzielczej.

— Marek, jeżeli rozbijesz to auto, to cię zamknę!

— Komisarzu, jeżeli go nie złapiemy, to będziemy szukać jego kolejnej ofiary!

Kamila, siedząca na tylnym siedzeniu, zacisnęła usta i chwyciła uchwyt przy drzwiach.

— Jeżeli któryś z was przeżyje ten pościg, to jeszcze mu przypomnę, że to był idiotyczny pomysł!

Ciężarówka Polańskiego pędziła przez leśne drogi, zostawiając za sobą kłęby kurzu i piasku.

Marek trzymał się jej blisko, nie pozwalając kierowcy na żaden gwałtowny manewr.

— Dokąd on jedzie? — mruknął Moczowód, patrząc na mapę. — Tam jest tylko las i stare gospodarstwo.

Marek zgrzytnął zębami.

— Czyli jedzie tam, gdzie pewnie miał zamiar ukryć resztę ciała.

Ciężarówka zaczęła zwalniać.

Polański chyba zdał sobie sprawę, że nie ma ucieczki.

— To teraz albo się podda, albo zacznie strzelać. — rzucił Moczowód, sprawdzając broń.

Marek zerknął w lusterko na Kamilę.

— Zostań w aucie.

— Chciałabym, ale znam cię na tyle, że wiem, że zaraz zrobisz coś głupiego.

Marek westchnął ciężko.

Miała rację.

Ciężarówka zatrzymała się na końcu drogi, tuż przy starej, drewnianej szopie.

Przez kilka sekund panowała cisza.

A potem drzwi szoferki otworzyły się z jękiem zawiasów.

Polański wyszedł powoli, unosząc ręce.

Jego twarz nie zdradzała strachu.

— Macie mnie, panowie.

Moczowód celował w niego pistoletem.

— Nie próbuj żadnych sztuczek.

Polański uśmiechnął się krzywo.

— A niby co miałbym zrobić?

Marek zrobił krok do przodu.

— Powiedz nam tylko jedno: dlaczego jej głowa znalazła się w mojej studni?

Polański przechylił głowę, jakby go to rozbawiło.

— Bo ktoś chciał wam zrobić prezent.

Marek poczuł, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz.

Moczowód spojrzał na techników kryminalistycznych, którzy już otwierali drzwi naczepy.

I wtedy z wnętrza pojazdu rozległ się ostry, metaliczny zapach.

Krew.

Na podłodze leżała duża, plastikowa torba.

Marek przełknął ślinę.

Moczowód rzucił ręką znak technikom.

Ci powoli otworzyli torbę.

I wtedy zobaczyli resztę ciała Alicji Kowalczyk.

Zakrwawione ubrania.

A obok… jej dowód osobisty.

Kamila, która do tej pory stała w pobliżu samochodu, odwróciła wzrok.

— Boże…

Z dowodu osobistego wynikało, że Alicja Kowalczyk miała 23 lata.

Była studentką z Bydgoszczy.

Tamtej nocy… chciała tylko dostać się do domu.

Moczowód zacisnął szczękę.

— Polański, co jej zrobiłeś?

Kierowca nie wyglądał na przesadnie przejętego.

— Podrzuciłem jej stopa. Zaczęła coś podejrzewać. Zrobiła się nerwowa.

Spojrzał na nich lodowatym wzrokiem.

— Więc zrobiłem to, co musiałem.

Marek ścisnął pięści.

— Zabiłeś ją, bo nie chciała jechać z tobą dalej?

Polański parsknął śmiechem.

— Nie.

Marek i Moczowód spojrzeli na niego pytająco.

Polański zrobił krok do przodu i uśmiechnął się paskudnie.

— Bo tak mi się podobało.

***

Sprawa była zamknięta.

Andrzej „Czarny” Polański trafił do aresztu, a potem za kraty.

Komisarz Moczowód odjechał z Łochowa, zostawiając za sobą tylko raport i kubek po kawie, który Marek znalazł na parapecie.

Wszystko wróciło do normy.

A przynajmniej… powinno.

Marek i Kamila siedzieli na werandzie, spoglądając na swój ogród.

Dzień był ciepły, powietrze pachniało wilgotną trawą.

Ale coś wciąż nie dawało Markowi spokoju.

— Wiedziałem, że przeprowadzka tutaj to był błąd. — westchnął, bawiąc się pustą filiżanką po herbacie.

Kamila parsknęła śmiechem.

— Oj, Marek. Gdybyś się nie przeprowadził, nigdy nie dowiedziałbyś się, co naprawdę dzieje się w Łochowie.

Marek zerknął na nią z ukosa.

— Czyli powinniśmy być wdzięczni, że ktoś wrzucił nam głowę do studni?

— Nie no, tego nie powiedziałam.

Zapanowała chwilowa cisza.

Marek wzruszył ramionami.

— No dobra, ale i tak nie będę już więcej czerpał wody ze studni.

Kamila zaśmiała się i sięgnęła po swoją herbatę.

— Nie będziesz musiał. Kupiłam nowy filtr do kranu.

Ale choć sprawa była oficjalnie rozwiązana, jedno pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Kto wrzucił głowę Alicji do studni Marka?

Polański nigdy się do tego nie przyznał.

— Zostawiłem ją w ciężarówce — powiedział podczas przesłuchania. — Ktoś inny się tym zajął.

Czy to możliwe, że miał wspólnika?

Czy może ktoś chciał, by Marek i Kamila znaleźli ciało?

Marek odchylił się na krześle, spoglądając na studnię.

Była zamknięta, zabezpieczona.

Ale to nie miało znaczenia.

Niektóre rzeczy wracają.

I choć dziś było spokojnie, Marek miał dziwne przeczucie, że to jeszcze nie koniec.

Bo w Łochowie, jak w życiu… zawsze pozostaje jakiś niedokończony akord.Trunek

Późna jesień w Łochowie pachniała mokrą ziemią i dymem z kominów, a stary dom Marka i Kamili Kwiecińskich stał jak latarnia pośród mroku — ciepłe światło sączyło się przez okna, zapraszając do środka. W salonie, gdzie na ścianach wisiały pożółkłe fotografie z koncertów, a w kącie kurzyła się wiolonczela, rozbrzmiewały śmiechy i brzęk szklanek. Nocna popijawa trwała w najlepsze — Marek, emerytowany wiolonczelista o siwych skroniach i błysku w oku, gościł troje sąsiadów: Sławomira Machuja, lokalnego rakarza o donośnym głosie; Krystynę Łojotok, jego cichą narzeczoną o nerwowych dłoniach; i Wiesławę Owsik, żonę hodowcy świń, której język nigdy nie odpoczywał.

— No, Marek, opowiedz jeszcze raz o tym koncercie w Filharmonii! — zawołał Sławomir, waląc pięścią w stół tak, że kieliszki podskoczyły. — Jak cię wygwizdali, bo pomyliłeś nuty!

Marek zaśmiał się, przeczesując włosy dłonią. — To nie tak było! Publiczność klaskała, tylko jeden krytyk miał muchy w nosie. Artystyczna dusza czasem cierpi, Sławek, nie zrozumiesz.

— Artystyczna dusza? — wtrąciła Kamila, stawiając na stole talerz z kiszonymi ogórkami. — Chyba artystyczne wybryki. Pamiętasz, jak rozlałeś wino na dyrygenta?

Wiesława parsknęła śmiechem, aż jej rude loki zadrżały. — O, to musiało być widowisko! U nas w chlewie takich numerów nie uświadczysz.

Krystyna uśmiechnęła się blado, ale jej spojrzenie pozostało przyklejone do stołu. Marek, nie zrażony, podszedł do kredensu — starego, mahoniowego mebla pełnego antyków i wspomnień — i wyciągnął kolejną butelkę. Trunek był ciemny, niemal czarny, gęsty jak syrop, a gdy odkręcił korek, w powietrzu rozszedł się ostry zapach — coś między spirytusem a palonym cukrem.

— Co to za cudo? — spytała Wiesława, mrużąc oczy.

— Domowa robota — odparł Marek z dumą, unosząc butelkę jak trofeum. — Znalazłem w piwnicy, jak się wprowadziliśmy. Poprzedni właściciel musiał być smakoszem.

Rozlał płyn do szklanek, a szkło zalśniło w świetle lampy. Sławomir chwycił swoją porcję pierwszy, unosząc ją w toaście. — Za ciszę po robocie! — rzucił, po czym przechylił głowę i wypił jednym haustem, jak to miał w zwyczaju.

Przez sekundę nic się nie działo. Potem jego twarz wykrzywiła się w grymasie — usta otwarły się w niemym krzyku, oczy zaszły mgłą. Szklanka wypadła mu z ręki, rozbijając się o podłogę, a on runął na stół, przewracając talerz z ogórkami. Ciało zadrgało raz, drugi, i znieruchomiało.

Wiesława wrzasnęła, aż szyby zadrżały. Krystyna zamarła, wpatrując się w Sławomira z otwartymi ustami, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom. Kamila odskoczyła od stołu, przewracając krzesło, a jej dłonie instynktownie powędrowały do piersi.

— Marek, co się dzieje?! — krzyknęła, ale jej głos przebił się przez chaos jak smyczek przez ciszę.

Marek stał jak wryty, wciąż trzymając butelkę. — Ja… nie wiem… Sławek? Sławek, wstawaj!

Podbiegł do rakarza, chwytając go za ramiona, ale głowa Sławomira opadła bezwładnie, a z kącika ust pociekła cienka strużka piany. Wiesława złapała się za głowę, mamrocząc coś o diable, podczas gdy Krystyna zaczęła cicho szlochać, chowając twarz w dłoniach.

— Policja — powiedziała Kamila, odzyskując zimną krew. Wyciągnęła telefon z kieszeni fartucha i wybrała numer, jej palce drżały tylko przez moment. — Marek, odstaw to cholerstwo!

Marek odłożył butelkę na kredens, jakby parzyła mu ręce. Spojrzał na stół — rozlaną ciecz, przewrócone szklanki, martwe ciało Sławomira — i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Dom, który był ich azylem, pełen ciepła antyków i muzycznych wspomnień, nagle stał się sceną czegoś mrocznego, niewytłumaczalnego.

Za oknem wiatr zawył, przeciągając po szybach jak smyczek po strunach — długi, żałobny dźwięk, który zdawał się kończyć toast za ciszę w sposób, którego nikt się nie spodziewał.

***

Światło policyjnych kogutów migało przez zasłony w salonie Kwiecińskich, rzucając niebieskie smugi na ściany pełne muzycznych wspomnień. Chaos po śmierci Sławomira Machuja wciąż wisiał w powietrzu — przewrócone krzesło, rozlana kałuża trunku na stole, cichy szloch Krystyny w kącie. Marek stał przy kredensie, wpatrując się w butelkę, jakby mogła mu powiedzieć, co poszło nie tak. Kamila chodziła nerwowo wokół stołu, poprawiając serwetki, jakby porządek mógł przywrócić sens tej nocy. Wiesława Owsik, wciąż roztrzęsiona, szeptała coś o klątwie do telefonu, dzwoniąc do męża.

Drzwi otworzyły się z hukiem, wpuszczając chłód i komisarza Ryszarda Moczowoda. Był wysoki, lekko przygarbiony, z siwizną na skroniach i kubkiem kawy w ręku — jakby to był jego nieodłączny atrybut. Za nim wlókł się młody posterunkowy z Łochowa, z notesem i miną człowiekа, który wolałby być gdzie indziej. Moczowód obrzucił salon spojrzeniem — od wiolonczeli w kącie po ciało Sławomira, wciąż leżące na stole, przykryte kocem przez Kamilę.

— No, no — mruknął, stając nad zwłokami. — To co, państwo grają truciznę zamiast koncertów?

Marek drgnął, odrywając wzrok od butelki. — To nie żarty, komisarzu. On po prostu… wypił i padł.

— Widzę — odparł Moczowód sucho, popijając kawę. — Pytanie, dlaczego. Siadajcie wszyscy, pogadamy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: