- promocja
- W empik go
Krystyno, nie denerwuj matki - ebook
Krystyno, nie denerwuj matki - ebook
Kto by pomyślał, że odebrany odruchowo nad talerzem parujących klusek telefon zmieni moje życie o 180 stopni. Że wyląduję w mieszkaniu wielkości komórki pod schodami, zacznę systematyczną walkę z charczącym kiblem i tetrisem gratów uzbieranych w ciągu dwóch lat zmian, upychanych skrupulatnie w wolne dziury dwudziestu siedmiu metrów łódzkiej kawalerki. Kto by przypuszczał, że w końcu rzucę wszystkim w pizdu, zaciągnę drugi hipoteczny i wyniosę się na przedmieścia już nie sama, a z rodziną w pełnym znaczeniu tego słowa.
Nie ja. Ja się nie spodziewałam.
Ta książka to zapis ewolucji kobiety. O tym, jak Pikachu zmienił się w Raichu. O tym, jak karmiłam się dystansem do siebie, oczekiwań i odbioru rzeczywistości, żeby nikogo nie zabić, nikogo nie zabić i przypadkiem, gdybym się kiedyś zapomniała – nikogo nie zabić. O tym, jak się kocha, nawet kiedy się wątpi, i o tym, jak mężczyźni wierzą w depilację bikini pęsetą. O wszystkim. Serio.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-735-9 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Do Zakopanego wyruszyliśmy jak zwykle po ciemku, bo Ojciec musiał jeszcze tego samego dnia obowiązkowo wybrać się do pracy. Nie powinno mnie to już wcale dziwić. Ojciec jest jednym z tych ludzi, którzy w domu stroszą się jak wściekłe, tresowane koguty, wygrażając palcem, czego to nie zrobią i komu czego nie powiedzą, a gdy przychodzi co do czego, prasują koszulę i wsiadają grzecznie do auta, by wyruszyć w podróż do biura. Nawet kosztem uchylenia drzwi pokoju szefa, pokazania twarzy, odhaczenia wirtualnej listy obecności i zawinięcia się z powrotem do domu. Grzesiek to po prostu dobry, uczciwy człowiek. Zaświadczam z pełnym przekonaniem. Pracę traktuje bardzo poważnie.
Na trasie pokłóciliśmy się o milion istotnych rzeczy. Dlaczego nie ma już kukurydzianych chrupek, skoro kupione dla pacyfikacji dwójki dzieci nie doczekały jeszcze pierwszego, porządnego ich ryku. Nie doczekały nawet McDonalda za Tuszynem, a warto nadmienić, że jechaliśmy z Łodzi. Dlaczego zaraz obok tych chrupek wessało również słone paluszki, żelki i absolutnie wszystko, co istotnie należy wcisnąć w młodociane dłonie celem zorganizowania czasu i zamknięcia wrzeszczących paszcz. Przez pięć godzin padły takie kombinacje słów, jak: „to było dla dzieci”, „wpieprzasz jak świnia”, „twoja stara”, „nie, Krysiu, nie dojedziemy dzisiaj, bo tata musiał stanąć po spryskiwacz do szyb i umyć przednią od wewnątrz”, „misje na Marsie zbierają zainteresowanych do mieszkania w futurystycznych namiotach, a Shell nadal nie ma przewijaka do zmiany stolca”, „ścisz to”, „zrób głośniej”, „gorąco mi”, zimno mi”, „no, kurwa, ścisz to, no!!!”.
Nadeszła godzina 23:10. Normalni ludzie dawno już dojechaliby do miejsca przeznaczenia, nie obudzili gospodyni i nie kazali jej świecić haleczką związaną w pasie i klapkami z puszkiem; zjedliby pożywną kolację, popili ją ciepłą herbatą z cytryną, a przy wielkich sosnowych, podhalańskich ławach rozkładaliby menażki i papierowe mapy z rozrysowanymi trasami wycieczek na następny dzień. My dla odmiany i dla urozmaicenia typologii podgrup turystycznych o 23:20 zawijaliśmy w koce dzieci, wyciągając je z auta, następnie szturmowaliśmy chałupę Gaździny obwieszeni torbami niczym grupa wsparcia Don Vasyla, a każde z nas szumiało dziecku do ucha polskie szlagiery o dwóch kotach, dźwigając potomstwo po dwustu pięćdziesięciu kilku stopniach. Wierzyliśmy, że dzieci pozwolą położyć się spać w pełnym umundurowaniu, a my znajdziemy jeszcze chwilę dla siebie. Grzesiek nie czekał zbyt długo, żeby rozpocząć urlop. Rzucił torby w kąt, sprawdził, czy młodzież jest pod dobrą opieką, czy nie ma potencjalnego przeciągu, wystających ze ścian surowych kabli elektrycznych, grzyba, szczurów i kokluszu, żeby następnie wyrecytować wymowne i zawsze długo wyczekiwane: „Ekhm, Misiu. Czy chcesz coś ze sklepu?”. I kiedy cały dom chrapał w najlepsze, mój rycerz na białym koniu dreptał w swoich cienkich newbalansach, stojąc w przedwigilijnej kolejce po czteropak piwa na stacji paliw w Zakopanem. Nie bez kozery przecież pobraliśmy się w stuprocentowej miłości i przy wzajemnym zrozumieniu swoich potrzeb. Kiedy wrócił, w góralskim gniazdku, które miało spać i regenerować siły na poranny stok, huczało w najlepsze. Jurek wylizywał dywan w poszukiwaniu pożywnych farfocli, a Krysia ze łzami świadczącymi o makabrycznym zmęczeniu pytała, kiedy pójdziemy na narty i czy Święty Mikołaj na pewno został poinformowany o zmianie dziupli na harendowe domostwo zaraz obok wyciągu.
Byliśmy bardzo przeciętnymi ludźmi w okolicach trzydziestki. Mieliśmy dwójkę dzieci, dwa kredyty hipoteczne i od całkiem niedawna auto niewymagające resuscytacji co dwa tysiące kilometrów. Pracowaliśmy dzielnie cały rok, to znaczy Grzesiek bardziej, bo ja się póki co systematycznie rozmnażałam i kiedy chciałam już na stałe rozkręcić się zawodowo, robiliśmy kolejne dziecko. Scenariusz ułożonego pożycia z remontem starego drewniaka i stadem dzieci napisaliśmy z premedytacją, co nie zmieniło faktu, że na widok zdjęć z Bali naszych bezdzietnych znajomych z trudem powstrzymywaliśmy drżenie brody i wzajemne oskarżanie się, czyj to pomysł był w ogóle, żeby się tak rozmnażać jak pojebani. Kiedy Paweł serfował na australijskich rafach, ja doszywałam napy do stroju jeża na przedszkolne party, a kiedy Marta i Adrian zapraszali na drinka na hiszpańskie plaże, Grzesiek stał w aptece po kolejnego Katarka do odsysania gilów. Poprzedni połamał nam pan od oprysku poddasza swoim wielkim buciorem z metalowym czubem. Ten zimowy, świąteczny wyjazd do Zakopanego był naszym Bali, tak wewnętrznie, tylko trochę mniej wódy z kokosa. Przyjechaliśmy na bardzo długo, biorąc pod uwagę inne długości wspólnych wypadów, które kończyliśmy w jakieś dwanaście godzin po całkowitym rozpakowaniu wszystkich zabranych toreb. Stąd też to wewnętrzne poczucie uwolnienia towarzyszyło nam już po pierwszym ostrym zakręcie, kiedy wyjeżdżaliśmy z Łodzi, a w przydrożnej restauracji prosiliśmy o dużego hot doga z sosem tysiąca wysp. Cieszyliśmy się jak dzieci tym zaplanowanym i opłaconym od połowy października wypadem, stąd poziom podniecenia Grześka wnoszącego szeleszczącą reklamówkę z browarami do pokoju całego w drewnianej boazerii nabrał wymiaru wręcz mistycznego. Odgłos łamiącego aluminiowe wieko kapsla od zimnego piwa w ciepłym lokum pełnym wszelkich stworzeń, za które gotowi byliśmy oddać siebie, oddać życie, a które to opatulone w pierzyny spały nareszcie w najlepsze pod spadzistym dachem, był jak miód na utrapione serca. Lubiłam z nim siadać do piwa, trzymać je między udami i z zarzuconymi na ścianie nogami dyskutować o świecie. Zawsze. Może i wciągnął chrupki dzieciaków jedną dziurką, ale był niewątpliwie tym, który jako pierwszy identyfikowałby zwłoki, gdyby mnie ktoś znalazł w rowie. Dwa piwa dalej, dwa uściski mocniej. Przywitała nas tatrzańska noc i cisza odpoczynku.
Poderwana wczesnym rankiem Krystyna została na siłę ściągnięta z łóżka przez Ojca. Grzesiek obudził się chyba z jeszcze większą erekcją niż zwykle, bo przyklejony do balkonowego okna stał jak zamurowany od wczesnych godzin porannych, śliniąc się na widok obnażonego z chmur Giewontu. Widok rzeczywiście był nieprzeciętny. Wysokie Tatry zupełnie się odsłoniły, a my, choć niby tak daleko, byliśmy w stanie przywitać je w pokoju, jak gdyby przyszły zapytać, czy schodzimy na śniadanie, i oznajmić, że jaja nam stygną. Stary był tak mocno przejęty, że po raz kolejny przypomniał mi tym, dlaczego skradł moje serce i dlaczego mimo częstej chęci włożenia mu palca w oczodół nadal może czuć się pewnie na płaszczyźnie mąż – żona. Podbiegł dziarsko do pościeli w podhalański wzorek, wyzwolił z zakrętasów prześcieradeł Córkę, po czym porwał ją w ramiona i stawiając na szerokim kamiennym parapecie, wykrzyknął pełen pasji:
– Patrz tam, Krysiu! Widzisz, jak tu pięknie? Jakie góry wysokie i jak biało . Zaraz coś zjemy, popijemy i pójdziemy na spacer. Sanki, narty, longbord, szortbord, zjazd na reklamówce z nadrukiem lub coś, COKOLWIEK! Byle razem. W górach, córcia, jesteśmy, w górach, nareszcie!
Jego reakcja była porównywalna do widoku – wyrzucał z siebie zdania jak pociski z karabinu, a oczy powiększały mu się wprost proporcjonalnie do liczby wyrzuconych słów.
– Podoba ci się? – zagaił podniecony. Monologiem swoim jakby Norwid naród od jarzma chciał ocalić. Jakby Eliza Orzeszkowa zdecydowała się oddać gilgot ucha drażnionego szmerem polskiego potoku. Krysia istotnie stabilnie stała na parapecie, podpierając małymi, trzyletnimi łapkami tak bardzo czyste jeszcze wtedy okno. Z zapuchniętymi powiekami i zdezorientowana chuchała nosem w szybę, zostawiając na niej zaparowany ślad. Burza małych blond loków i nieskoordynowana grzywka bujały się nad widokiem, którym ekscytował się Ojciec, starając się ewidentnie złapać kontakt z wewnętrzną bazą. Córka była ubrana w różowe flanelowe spodnie w jeże i bluzkę z długimi rękawami, przystrojoną w odblaskowe, różowe pasy, pasujące zupełnie do niczego. Tą swoją miną przypominała licealnego Janusza dowcipu, nad którym paliło się światło w środku nocy i pytało, gdzie są kluczyki od czołgu. Niby stała, patrzyła, kiwała głową twierdząco na każdy ojcowski pean dla tatrzańskiej przyrody, ale przysiąc bym mogła, że nie do końca wiedziała, czego się od niej wymaga i na kiego ma się gapić, jak się Ojciec gapi.
– Podoba ci się, dziecko? – powtórzył Grzesiek, patrząc głęboko w posklejane, brązowe oczyska.
– No... – pokiwał zaspany łebek, a wraz z nim rozmarzone włosy. Robiła to na pałę, z automatu, bez chwili zastanowienia. Po tej odpowiedzi nastąpił dziesięciosekundowy pit-stop zwojów, po którym rozbiegane myśli i doświadczanie zimowego świata za oknem znalazło drogę między fizjologią i odczuwaniem a potrzebą wyrażania myśli.
– A, Tatuś? – Podkręciła znakiem zapytania, podgrzewając uwagę Starego. Grzesiek poczuł rozkosz z zainteresowania dziecka i pełen chęci odpowiedzi na najbardziej pojebane pytanie z kategorii „logika trzylatka” postawił na rzece pokoleniowej dysputy solidny most.
– Tak, Kotek? – odpowiedział. Był gotowy na pytanie petardę o budowę geologiczną widocznych przed Córką skał, udział Podhala w II wojnie światowej albo co najmniej kim był Witkiewicz. Czekał na głos niesiony z tego kamiennego parapetu. Podniosła chwila nadymała przestrzeń naszego boazeryjnego pokoju w powagę, jeszcze tylko pytanie. No dajże zabłysnąć Ojcu, dziecko! Pytaj! Mów! Wybuchaj!
– Tato… – zagaiła ponownie zaspana, przetarła oczko bawełnianym rękawem, zachwiała się nieporadnie, na pół przytomnie, skupiła wzrok na horyzoncie. – A… a mogę pryknąć?
Ta historia właściwie powinna kończyć ciąg pierwszych trzech lat rodzinnych doświadczeń, ale gdybyście nie wiedzieli, jaki był finał, to czy rzeczywiście chcielibyście czytać o jej początku? Krystyny podejście do życia było bowiem powodem, dla którego wskoczylibyśmy w tę głęboką wodę jeszcze raz, bez zastanowienia, a historia, która przywiodła mnie i Starego do tego momentu, jest równie prosta, co obserwowanie Tatr z balkonu gościnnego pani Eli w wigilijny poranek roku Pańskiego 2016. Czy chcielibyście dowiedzieć się, jak szablonowi, przezroczyści ludzie nabrali kolorytu w momencie, po którym nie spodziewali się aż tak wiele? Bo to nie tylko elaborat o macierzyństwie. To dziennik przenikających się odczuć, bełkotów i całkiem sensownych obserwacji. O tym, co nam się wydawało, jak być miało, a jak naprawdę zagraliśmy w dorosłość.1.
Po liceum dwujęzycznym z wykładowym językiem niemieckim, które zwalcowało mnie na prawo i lewo, nauczyło grać w siatkówkę ze szwabskimi przekleństwami i przeskakiwać na próbnej maturze na szluga przez betonowe zasieki w cienkich rajstopach, zarządziłam odpoczynek. Absolutne ciach od umysłowego maratonu. Na przekór trzyletniej nauce Herr Flicków i von Strohmów ze śmiesznymi okrągłymi okularami na czubku nosa wyjechałam do Anglii. To były początki podbojów zmywaków i parzenia kawy przez braci polskich, dlatego tym bardziej rozpierała mnie duma, kiedy – wracając do domu na przepustki – opowiadałam, że jestem stewardessą i że może i parzę kawę, ale na dwunastu tysiącach metrów, a poza tym zawsze mam możliwość strzelenia laski przystojnemu kapitanowi lotnictwa z górą pieniędzy i połyskującym porsche. Życie na wyspach bardzo szybko zweryfikowało moje potrzeby. Nigdy nie przejechałam się więc porsche, po opłaceniu rachunków jadłam jedynie mrożonki z Tesco, a zafundowanie fellatio przystojnemu oficerowi pozostało w sferze marzeń. Każdy z nich był bowiem tłustym dziadem z odpadającym guzikiem u płaszcza, a jak miał już cokolwiek do zaoferowania jako mężczyzna, to okazywało się, że w domu czeka na niego przedstawiciel dokładnie tej samej płci, hard porno w lateksie i rolka papieru na komodzie. Z braku laku stałam się śmieszkiem użalającym się nad własnym losem, brakiem kasy i cenami alkoholu, który chciał być mój, a nie mógł. Z wielogodzinnej nauki języka niemieckiego pozostały zuchwałe opowieści o tym, czego to się nie uczyliśmy i w jakiej ilości, ale Anglicy i tak byli najbardziej zainteresowani poprawną wymową słowa „sraczka”. Po polsku i po niemiecku, oczywiście. Ambicje, dyplomy, szkolenia i fakultety znalazły krótką ścieżkę do lamusa, kiedy na głodowych pensjach lotniczych i z tanią mrożona pizzą płynąca przez żyły niczym Aleksander Doba przez Atlantyk, zatrudniłam się w restauracji na zmywaku. Na dwie zmiany. Od rana nalewałam kawę i potulnie wysłuchiwałam, jaki mam pokraczny słowiański akcent, żeby po południu do ostatniego klienta zmywać patelnie w pomyjach pełnych resztek jedzenia. Dobra, było chujowo. Po pracy nogi pod kołdrą pulsowały ze zmęczenia w rytmie Anielskiego orszaku, a opuszka palca ścięta brudnym tasakiem (przyklejona na plaster z Kubusiem Puchatkiem) i włosy cuchnące fryturą tęskniły za Mamą i jej kanapkami z polskim, słodkim pomidorem. Nie tym wyblakłym substytutem pakowanym w próżniowe opakowania, którego można było kupić w ASDA w zestawie z posiekaną cebulą i rozbełtanym już na jajecznicę jajkiem w butelce.
Nie miałam wyjścia. Chodziłam codziennie do kulinarnego przybytku pajaca imieniem Gareth, który za grosz nie szanował swoich pracowników, a Polaków najchętniej zdeptałby pod butem. A że snuły się za mną długi zaciągnięte w imię świetlanej przyszłości na Wyspach, nie potrafiłam, nie chciałam wręcz wracać do domu pokonana. Wracałam. Z tarczą, nie na tarczy – powtarzałam za każdym dorzuconym do ścieków talerzem. Decyzje i pożyczki miały w założeniu pomóc mi uwić ciepłe gniazdo w dobrobycie, zakupić energooszczędną zmywarkę dla Mamy i zagwarantować dożywotnie źródło primarkowych nowości, a zamiast tego skończyły się lizaniem dupy brytyjskiemu ignorantowi i potrzebą dorobienia grosza przy szorowaniu zasranych kibli. Doświadczenie tamtych dziesięciu długich miesięcy zahartowało mnie na zawsze. Leciałam do celu, znikając na niebie w mgnieniu oka, bezbronna, a wróciłam z przykręconym do ramienia husarskim skrzydłem i dupą ze stali. To była prawdziwa księga dżungli i lekcja, która wyprostowała kilka zakręconych poglądów.
Dolatując na lotnisko w Polsce, zobaczyłam słońce. Zmrużyłam oczy jak kret. Przez ciężkie deszczowe chmury Anglii nie widać było nic, oczy przyzwyczaiły się do szarości, a tu... Tu czekało na mnie lato. Miałam ochotę ucałować usmarowaną olejem płytę lotniska i pozdrowić pracownika w odblaskowej kamizelce. Dotarłam do linii faktycznej mety, za którą swobodnie mogłam nazwać się dorosłym człowiekiem. Nigdy wcześniej jak wtedy nie czułam się pouczona.
Pracę w korporacji znalazłam zaraz po powrocie z Wielkiej Brytanii. Wtedy nie było to tak popularne zajęcie jak teraz. Koncerny zdobywały Europę delikatnie, stąpając po polskiej ziemi jak po cienkim styczniowym lodzie. Zakorzeniały swoje biznesowe tradycje, nierzadko zderzając kulturę pracy z polską gościnną rzeczywistością. Nasza firma, na wskroś indyjska, przybyła do Polski na podbój intelektualistów, stawiając przede wszystkim na ich wysokie kwalifikacje, znajomość kilku języków i ogólnie sprawniejsze używanie mózgu. Brak tego ostatniego u hinduskich kolegów często doprowadzał do frustracji na bezpośredniej linii Europa–Azja i kończył się wymachiwaniem środkowym palcem przed nosami zabiegającego o każde zachodnie względy zarządu. Tłumacząc łopatologicznie – polskie centrum biznesu miało być mostem erudycyjnym między grubymi sakwami zagranicznymi klientów a technicznymi umysłami po drugiej, azjatyckiej stronie globu, których ludzkie odruchy i logiczne odbieranie wszechrzeczy zostało prawdopodobnie złożone w ofierze pod każdym pomnikiem Ganesha w Bombaju. Moi wschodni koledzy nie należeli do bystrzaków.
To wszystko było w ogóle strasznie zagmatwane. Za każdym razem kiedy pytano mnie w domu, co robię zawodowo, ludzie gubili się gdzieś w okolicach słowa „outsourcing”. Po korporacyjnych korytarzach krążyły legendy, że ktoś opowiedział w domu do końca, na czym polega jego zajęcie, i inny ktoś po drugiej stronie barykady rzeczywiście zrozumiał. Tyle razy próbowałam to zrobić przy obiadowym stole, a i tak po trzecim przecinku Mama prosiła ciotkę o ziemniaki albo zaczynała zbierać talerze do mycia.
W nowej pracy dostałam biurko, komputer i oceany instrukcji. Cieszyłam się, że mam normalne zajęcie, że wracam po pracy do pokoju z dzieciństwa, a za ścianą paruje gorące spaghetti wcale nie z głębokiego mrożenia. Uwielbiałam patrzeć na ludzi, którzy jak ja skrajnie dumni przychodzili na ósmą do pracy. Wkładali plastikowe karty w czytniki, by zaznaczyć z powagą obecność na stanowisku pracy. Pozdrawiali się skórzanymi aktówkami, w które zamiast dokumentów chowali kanapki z sałatą i dwie paczki długich Marlboro. Kochałam wracać z nimi po fajrancie w kierunku domu, patrzeć, jak w tanich samochodach rozplątują krawaty, pokazując tym samym ludzkie oblicze, i uwalniają hibernowane przez osiem godzin ukryte potrzeby. Rzucenia siarczystą kurwą, poglądem albo po prostu rozpalenia muzyki na full w fiacie brava, w którym z kasety puszczali przepełnione pociesznym prymitywizmem utwory Jamy Zła. Teksty te stawały się skrajną przeciwwagą dla skrzypiących skórzanych pantofli na wysokich obcasach i spódnic tak wąskich, że ograniczających kroki. „(…) Niech jaja klekoczą. Biją o poślady! Dj Łańcuch mixtape ze wsparciem brygady” – wylewało się wiadrami z pierwszych hatchbacków i spływało jak wazelina po zaśniedziałych miejskich sercach.
I tak od poniedziałku do piątku, od stycznia do stycznia – przez młode paluszki przepychały się kilometry wystukanych liter i bajty tabelek z tak ważnymi danymi, że o mój Boże. Waszyngton i NASA pewnie do tej pory trzymają gdzieś zapasowe kopie. Mitingi, tajmingi, kejpiaje i gronostaje. Timlidery, łaczałty i ardżenty. Fakapy i asapy, za które wylatywały orły, sokoły, herosy. I ta biedna reszta korpotygrysów, bijąca rekordy na własnych rekordach, odznaczana ołówkiem z gumką, kubkiem z uchem, kalendarzem ściennym, albo z rozmachem – szklaną figurą w kształcie diamentu przypominającego opasłą wtyczkę analną. Zachłyśnięta korporacyjnym blichtrem, wspinałam się na paluszki jak mała dziewczynka i podciągając się silnie na parapecie menadżerskiego piętra, w którym delicje szampańskie z malinową galaretką walały się niczym kawior na ruskim stole, wierzyłam, że kiedyś będę jak oni.
– Dzyń! – zabrzmiał nagle dźwięk mikrofalówki, wybudzając mnie z głębokiego snu i sprowadzając na ziemię. Na obiadowym talerzu zamiast dyrektorskiego dwudaniowego posiłku z kantyny mościły się bowiem dwa rozlazłe krokiety z kapustą i grzybami. W kubku z uchem zdobytym za wzorowe dopasowanie kolorystyczne pinezek na wszystkich korkowych tablicach ołpenspejsu parował barszczyk czerwony Winiary. Nie od razu Rzym zbudowano. Nie wszystko naraz.2.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie poznaliśmy się z Grześkiem. Biorąc pod uwagę bardzo luźną kalkulację, nasze drogi zbiegły się w okolicach 1998 roku, kiedy szłam do czwartej klasy, a Grzegorz do piątej. Pierwsze wspomnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to szkolny korytarz, jego łysa głowa i odstające uszy. Latał z kablami i głośnikami w tę i nazad, pomagając zawsze w szkolnych apelach. Wołali na niego Łysy, chociaż biorąc pod uwagę fizys i upodobania, mógłby spokojnie zostać „Długim”, „Kochliwym” albo „Upierdliwym”. Nie mogę powiedzieć wprost, że byłam jedyną sroczką, którą chciał złapać za ogon, ale na pewno jedną z tych, które chciał najmocniej za ogon potarmosić. Grzesiek walczył o wszystko, co nosiło już cycki i czemu można było z premedytacją strzelić ze stanika, stąd nigdy nie czułam się specjalnie wyróżniona w gronie jego oblubienic. Był niewątpliwie serdecznym kumplem ze szkoły, z którym zawsze chętnie witałam się pod sklepikiem w kolejce po oranżadę, od którego w pierwszej kolejności pożyczałam kasę na draże i który jako jeden z pierwszych zaczął jarać fajki, co wtedy było cechą świadczącą o niezwykłej zajebistości. Nigdy mi się nie podobał, żeby była jasność. Nosił okropną skórzaną kurtkę, licząc na pasujący do niej motor w przyszłości, i rozklekotane glany, a stawiając kroki, dziwnie podrygiwał. Do tego wszystkiego grał na gitarze, co wtedy wydawało się słabe, a już na pewno nie tak porywające jak wyczyny wszystkich innych, wyżelowanych szkolnych playboy’ów. Zainteresowanie moją osobą miało charakter sinusoidalny. Kiedy rozgrzewałam jego chłopięce serce węglami wysokiej klasy kaloryczności, czuł się urażony z każdym sprzedanym koszem i szybko odchodził, by szukać dalej. Która pierwsza dała się skusić na buziaka i trzymanie kolana, była jego. Później wracał w moje progi. Mieliśmy po kilkanaście lat, a on na zawsze miał zostać uwięziony w ciasnej friend zonie. Jeździliśmy na kolonie i zielone szkoły, sprzedając sobie nierzadko zalotne spojrzenia urywane gdzieś w połowie. Przytulaliśmy się zimnymi wieczorami przy podskakujących iskrach ognisk i dokuczaliśmy sobie, jak to się robiło, będąc kimś nad wyraz zainteresowanym. Na zdjęciach z minionych lat zawsze znajdujemy się na jednym obrazku. On dzielnie nosił za mnie plecak w drodze na Kasprowy Wierch, pobierał dla mnie kompot do obiadu, zanim zdążyłam zejść do jadalni po kolonijnym gwizdku na zbiórkę, i zawsze stał pod drzwiami z gitarą, wyśpiewując szlagiery polskiej piosenki biesiadnej. Kiedy usychał pod klatką z palcem omdlałym na guziku domofonu, irytował niemiłosiernie. Moja Matka natomiast stawała w drzwiach małego pokoju i zakładając ręce na piersi, zapewniała z tym swoim przeszywającym, szelmowskim uśmiechem, że kiedyś mi się to spodoba i zatęsknię.
Minęło wiele lat. Każde z nas poszło w swoją stronę, rozpoczynając i kończąc ważne sprawy. Nadal mieszkaliśmy kilka bloków od siebie, ale jakoś trudno było się spotkać w pół drogi, walcząc z obowiązkami dorosłości i dobą wcale nie z gumy. Wchodziliśmy na ślepo w nieudane związki, zdobywaliśmy doświadczenia i zanim się obejrzeliśmy, ze smarkatych pyz na szkolnych galach obróciliśmy się w poważnych ludzi z planami na życie. Co prawda lekko znokautowanych przez pierwsze gafy i łajby z dziurawym dnem, ale nadal tych samych, którzy wymieniali się serdecznościami w kolejce po schabowego w panierce na szkolnej stołówce kilka lat wcześniej. Zaręczynowe pierścionki, ślubne obrączki, kierunki, które nigdy nie miały sensu, ale się wydarzyły, oderwały nas od systematycznego kontaktu na dłuższą chwilę.
Wrzesień 2012
– Dzień dobry. Nazywam się Tomasz Paszkowski i dzwonię z firmy zakładającej telewizję kablową. Czy ja się dodzwoniłem do pani Michaliny?
– Dzień dobry – odpowiedziałam zupełnie zaskoczona.
Stałam na środku biura z odgrzanym chińskim makaronem w plastikowym pudełku i przewracałam oczami, bo chciałam już zatopić zęby w gorącym obiedzie. Pusty żołądek bąblował niskie tony, od dwunastu kaw wstecz wołając o posiłek, a tu jakiś Tomasz zaraz będzie chciał rozmawiać o Jezusie. Znałam takich. Dzwonili z banków i pytali, czy nie potrzebuję kolejnego kredytu albo zwiększenia limitu na karcie kredytowej do bajońskich sum. Gwarantowali, że nie potrzebuję niczego tak bardzo jak nowego fiata 500 w kredycie na czterdzieści pięć lat i pod hipotekę pola ryżowego w południowych Chinach. Kiedy chciałam grzecznie zakończyć rozmowę, zagadywali, że mają dla mnie coś za darmo, a kiedy brutalnie odkładałam słuchawkę, potrafili oddzwonić i powiedzieć, że to bardzo nieładnie z mojej strony.
„Mój Boże, strasznie mi przykro”, myślałam z politowaniem, zwłaszcza że od dwóch lat spłacałam już jedną kartę. Po tym jak mi jeden wytresowany do perfekcji żołnierz z przyklejonym do paszczy, reumatycznym uśmiechem i rzędem wybielonych zębów wyprasował zwoje i zapewnił, że bez stałego źródła gotówki nie dożyję nawet trzydziestki. Uwierzyłam jak zahipnotyzowana i obkupiłam się w spodnie i buty na kolejnych kilkanaście końców świata, a później nie miałam na bilet tramwajowy i pomidora na wagę.
– Proszę pana. – Lekko poirytowana, odstawiłam parujące pudełko obok czarnej klawiatury i tony dokumentów. – Ja jestem bardzo biedna, o HBO słyszałam tylko z opowieści koleżanek, wynajmuję tani pokój, jem chleb z masłem, a jak mi spada energia do życia, to posypuję go cukrem. Nie chcę kablówki. Zaraz się pewnie dowiem, że za darmo, że mi jeszcze dopłacicie, telewizor dokupicie, lodówkę uzupełnicie raz w tygodniu polędwicą z jaka lub innego zwierzęcia, które mieszka daleko, bylebym wzięła, ale nie, serio. Nie chcę. Dziękuję.
– Proszę pani, ja mam taki pakiet, że pani z krzesła zleci – powiedział pewny siebie głos, dając dobitnie do zrozumienia, że mam do czynienia z bezczelnym robotem kablówkowej korporacji.
– Taaaak? A skąd pan wie, co ja lubię? – Uniosłam tarczę obronną i kiedy miałam już grzebień stawiać jak kogut i powiedzieć kolesiowi, co o nim myślę, ten wtrącił pospiesznie:
– No już cicho, babsko okropne! Szczekasz jak zawsze. To ja, Torbo. Grzesiek.
Nastąpiła chwila konsternacji. Trzy lata posuchy zrobiły swoje.
– Co u ciebie? – dorzucił.
– Grzesiek, Grzesiek… – Wertowałam w głowie, co za Grzesiek i nagle w ułamku sekundy szczęka opadła mi do samej podłogi. – Ożeż! Grzesiek! GRZEEEE-CHU! To ty żyjesz?
Żył. Tamtego wieczoru, kiedy po raz pierwszy po długiej przerwie spotkaliśmy się przy piwie, odświeżyliśmy wszystkie wątki. Z jednego drinka zrobiło się naście, a poczciwa, dojrzała już twarz finalnie usnęła pod kocem mojej Matki na sofie w dużym pokoju. Z głową opatuloną w pijackim widzie w czapkę-pandę naciągnął narzutkę na nos i odpłynął. Nawaliliśmy się jak szpadle. Naśmialiśmy i nawspominaliśmy wszystko, co było, co jest, a czego być nie powinno. Zjawił się tak na chwilę, na odkurzenie półek i długie godziny zdań zaczynających się od „a pamiętasz…”, żeby finalnie już nigdy nie odejść. Odkleiło się coś, co przez tyle lat koleżeństwa trzymało się wyjątkowo mocno i poszło. Popłynęło. Nie chciałam go kiedyś, a teraz w sumie nawet fajny był taki. Mój. Obserwowałam, jak wiesza na mojej klamce wyschłe badyle kradzione sąsiadce spod okna i srogą zimą z powodu zamarzniętych zamków wsiada do starego Mercedesa W124 kombi, rocznik ‘91, przez bagażnik. Zachodziłam w głowę, gdzie był przez tyle innych, wstrętnych zim.
Ciąg dalszy w wersji pełnej