- W empik go
Kryształowe dzieci. Historie uzależnienia od dopalaczy oparte na faktach - ebook
Kryształowe dzieci. Historie uzależnienia od dopalaczy oparte na faktach - ebook
Oparte na faktach historie uzależnień od dopalaczy.
Czy istnieje środek, który jest w stanie odebrać ci ciało i duszę?
Tak. Nie musisz po nim jeść i spać, nie czujesz zmęczenia, a jedynie euforię, pobudzenie, błogostan. Dryfujesz na cienkiej granicy usypanej białym pyłem między życiem a śmiercią i nie zdajesz sobie sprawy, że za chwilę pochłonie cię bez reszty, a ty nie będziesz już w stanie powstrzymać się przed sięgnięciem po kolejną dawkę.
Właśnie tak działa mefedron i jego pochodne. O jego destrukcyjnej sile przekonała się piątka znajomych: Sedonia, Miriam, Kaja, Oskar i Natan. Ci młodzi ludzie spotkali się przypadkiem, dzieląc między sobą sploty wydarzeń, które wkrótce uświadomią im, że przypadki nie istnieją. Każdy z nich ma inny powód, by sięgnąć po narkotyk. Czy uda im się wyrwać ze świata o strukturze kryształu?
„Kryształowe dzieci” to powieść o dorastaniu, zranionej duszy, miłości i o tym, od czego staramy się uciec, nieświadomie przybliżając się do niej każdego dnia – o śmierci.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-995-0 |
Rozmiar pliku: | 884 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stan idealny?
Może – gdyby nie fakt, że nie możesz też powstrzymać się przed sięgnięciem po kolejną dawkę.
4-metylometkatynon (4-MMC), ukryty pod nazwą mefedron, czyli chemiczny odpowiednik substancji zwanej katynonem, produkowanej przez roślinę khat. Można ją palić, żuć jak liście koki, co w efekcie prowadzi do pobudzenia i zmniejszenia apetytu. To pomaga przetrwać obywatelom ogarniętej wojną Somalii i innych krajów Afryki Wschodniej oraz Półwyspu Arabskiego.
Dostęp do niego może mieć każdy, bez wyjątku. Do października 2010 roku możliwy do kupienia legalnie w sklepach stacjonarnych i stronach internetowych m.in. brytyjskiej firmy Dopalacze.com. Później mefedron krył się pod postacią soli do kąpieli czy odżywek pielęgnacyjnych dla roślin. Wciąż nieznane są długofalowe skutki jego działania.
Zamiennik 3-MMC dostępny był na rynku, jeszcze przed delegalizacją mefedronu w Polsce. Gdy w końcu władze umieściły go na liście środków zakazanych, jego skład już wcześniej uległ ewolucji, by ominąć nadchodzące zakazy.
Wielka fala zgonów i zatruć po zażyciu dopalaczy dotarła do najbardziej odległych zakątków świata. Co jeszcze musi się wydarzyć, żeby ją zatrzymać?
Książka zawiera opowieść pięciu osób – grupy znajomych zmagających się z uzależnieniem od dopalaczy. Historia, która wydarzyła się naprawdę.
Imiona i nazwiska oraz nazwy miejsc zostały zmienione.Ogród, w którym dym przysłania myśli
24 grudnia 2012
KAJA
Nigdy nie rozumiałam osób, które sen postrzegały jako marnotrawstwo czasu. W przeciwieństwie do nich od zawsze uwielbiałam spać, traktując sen jako równoległą rzeczywistość, chroniącą mnie od życiowej prawdy.
Otworzyłam oczy, przeciągnęłam się leniwie na łóżku, spoglądając w kierunku okna. Czarne, zaciągnięte do samego dołu rolety nie pozwoliły mi ocenić pory dnia. Ciemność w pokoju była aż nadto przytłaczająca. Jedynie zapalone światło w kuchni roztaczało niewielką poświatę na część salonu. O ile faktycznie można było nazwać to pomieszczenie salonem.
Fioletowe ściany obwieszone różnymi obrazami przedstawiającymi powyginane postacie. Stojąca na szafce lampa w kształcie przerażającego goblina z uszami świni, rzucała czerwony cień na dywan, którego koloru nie byłam w stanie określić, bo cały zawalony był brudnym praniem, które leżało już tutaj od kilku dni. Na stoliku porozrzucane bletki i puste sreberka.
Podniosłam delikatnie roletę i przekonałam się, że słońce już dawno zaszło. Śnieg leżał na parapecie, mieniąc się, jakby jego śnieżynki były oszlifowanymi diamentami. Cały mój malutki ogród pokrywała śnieżna płachta.
Wstałam i tak jak stałam, w samych majtkach i podkoszulku, zeszłam na dół. Chwyciłam za stojące na schodach wiadro wody z miodem, którą podlewałam krzewy marihuany na dwa do trzech tygodni przed ścięciem dla podkreślenia wyrazistości smaku topów.
Otworzyłam drzwi piwnicy. Światło i wielki kłąb dymu uderzył we mnie tak mocno, że ledwo ustałam na nogach, nie wylewając wody.
Mrużąc oczy, weszłam do środka, gdzie na materacu siedział Kacper opierający się o stare mury piwnicy. Nawet na mnie nie spojrzał. Widziałam tylko chmury dymu nad jego sylwetką i iskrzący się żar z bonga.
Za życia taty rodzice często powtarzali mi, że Kacper nie jest właściwą osobą dla mnie. Gdzieś w środku o tym wiedziałam, ale ciężko było mi pogodzić się z myślą, że mogą mieć rację, więc odrzuciłam ją w najdalszy kąt mojej podświadomości, mając nadzieję, że uśpię ją na zawsze.
Później, gdy zostałyśmy z mamą same, nie byłam w stanie znieść jej ciągłego milczenia i zamykanych drzwi, gdy tylko Kacper pojawiał się w pobliżu. Zamieszkałam z nim zupełnie nieświadoma tego, że nasz związek w ciągu kilku miesięcy stanie się relacją bez słów, a ja całe dnie spędzać będę w mieszkaniu skazana na jego milczenie.
Jedynym zajęciem, które pozwalało mi uciec myślami od Kacpra, było pielęgnowanie roślin, które zdecydowaliśmy się zasadzić u niego w piwnicy. Za pierwszym razem nawet nie spodziewaliśmy się, że wyrosną, ale teraz ponownie podziemie wypełniał odurzający, słodkawy zapach odmian Amnesia Haze i Iced Grapefruit.
– Kaju… – usłyszałam nagle i odwróciłam się w kierunku Kacpra, odstawiając wiadro wody miodowej na bok.
On, niewzruszony, siedział tyłem do mnie, otoczony chmurą dymu, która jakby zawisła nad nim. Byliśmy sami.
Więc skąd ten głos?
Oszalałam?
Rozejrzałam się wokół, ale poza nami nie było nikogo.
Głos wciąż dźwięczał mi w uszach, a ja próbowałam dojść jego źródła. Spojrzałam jeszcze raz w kierunku Kacpra, a on, jakby porażony moim wzrokiem, odwrócił się i wbił we mnie swoje ciemne oczy.
Zmroziło mnie.
Wciąż nie przyzwyczaiłam się do chłodu, który od niego bił. Stałam w bezruchu, choć głos znikąd podpowiadał, bym uciekła.
Kacper powoli osunął się z materaca, następnie poderwał się do góry i podszedł do mnie. Chwycił kosmyk moich jasnych włosów i przejechał mi nimi po wargach. Pocałował mnie w czoło, a ja uśmiechnęłam się nieśmiało, patrząc na swoje bose stopy.
Chwilę po tym otumanił mnie huk w głowę i poczułam przeraźliwy ból, który przeszył mnie aż po same końce moich bosych palców.
Sama nie wiem, co było potem.
Upadłam na zimną i brudną podłogę, nie mając sił podnieść powiek. Czułam tylko rozgrzaną pięść Kacpra, która raz po raz wymierzała we mnie bolesne ciosy. Przyciskał mnie mocno do ziemi, a ja nie byłam w stanie się bronić.
– Kaju… – głos dźwięczał mi w głowie. Stanowczy, przyjazny, dobrze mi znany. Dopiero teraz rozpoznałam w nim głos mojego ojca. Ten sam, który wieczorami opowiadał mi ulubione baśnie braci Grimm.
Poczułam, jak ciepła łza spływa po moim obolałym, rozpalonym policzku.
– Kaju, obudź się… – mówił mój ukochany tata, a ja płakałam i zanosiłam się tym płaczem, nie mogąc przestać. – Obudź się, dziecko! – mówił stanowczo, a ja z całych sił próbowałam podnieść obite powieki.
Przestałam odczuwać ciosy wymierzane przez Kacpra w moje nieruchome ciało. Miałam wrażenie, że nie czuję już niczego. W powietrzu nie unosił się żaden zapach. Podłoga piwnicy przestała być twarda i zimna.
Otaczała mnie tylko ciemność.
Moje myśli wirowały w tym czarnym bezkresie i oplatały zranioną duszę.
Nie bałam się. Czułam spokój. Część mnie wciąż walczyła, aby doznać czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że jeszcze żyję.
Ale nic takiego nie następowało.
– Obudź się, dziecko! – usłyszałam ponownie, a na słowa mojego ukochanego ojca jakby ciepły wiatr zawiał w bezkresie ciemności, otulając mnie całą, aż po końcówki jasnych włosów. Złapałam głęboki oddech, jakbym po długim zanurzeniu w wodzie w końcu mogła zaczerpnąć powietrza. Poczułam ból w całym ciele i spływające strużki krwi po twarzy. Otworzyłam oczy i ujrzałam Kacpra, który już ostatkiem sił robił zamach zaciśniętą pięścią. Nawet na mnie nie patrzył. Jego otępiały wzrok skierowany był gdzieś wyżej. Jakby nie mógł dłużej znieść mojego widoku. Rękę miał całą ubrudzoną moją krwią.
Prawdopodobnie nie spodziewał się tego, że jeszcze się poruszę, dlatego nie zaciskał się na mnie mocno. Gwałtownie odepchnęłam go od siebie i wyrwałam się spod jego nóg. Chwycił za cienki podkoszulek w nadziei, że jeszcze mnie zatrzyma, ale tylko oderwał jego część, więc w dłoni pozostał mu brudny i wymięty kawałek materiału. Wybiegłam w pośpiechu, stąpając mocno bosymi stopami po brudnej podłodze. Przebiegłam schodami do mieszkania, modląc się w duchu, aby drzwi na zewnątrz były otwarte. Chwyciłam za klamkę i ruszyłam przed siebie.
Biegłam boso po ośnieżonej drodze, a strach ściskał moje gardło. Łapałam powietrze głębokimi haustami, tak jakbym zaraz miała stracić do niego dostęp. Zupełnie jakbym wcześniej była uwięziona w klatce i w końcu mogła zasmakować wolności.
Gdy stanęłam i pochyliłam się, opierając ręce na posiniaczonych kolanach, miałam wrażenie, że zaraz wypluję płuca. Moje obdarte z ubrań i godności zakrwawione ciało parowało na mrozie, zostawiając czerwone plamy na śniegu. Mimo to dziękowałam w duchu za to, że żyję i mogę odczuwać piekące zimno, które zdawało mi się wbijać pod skórę.
Wszędzie wokół było ciemno i głucho. Jedynie latarnie rzucały długie smugi światła na ośnieżone ulice. Wokół cisza i ani śladu żywej duszy. Pełno migoczących lampek w oknach i ten specyficzny rodzaj ciszy, który występuje tylko raz w roku.
Cisza świąt Bożego Narodzenia, podczas której śnieg opada spokojnie, leniwie, niczym niewzruszony. Na ośnieżonych ulicach nie widać śladów kół ani niczego, co mogłoby przypominać o codzienności.
– Hej! Ubierz się, dziewczyno! – krzyknął ktoś z podjeżdżającego samochodu.
Na widok ciemnych spalin aż przeszedł mnie dreszcz. Przyjęłam minę zbitego psa, choć przecież i tak musiałam wyglądać wystarczająco żałośnie, i spojrzałam w stronę samochodu.
– Dziecko, co ci się stało? – spytał mężczyzna, gdy w końcu był na tyle blisko, by dojrzeć moją poobijaną twarz i zakrwawione ciało, odziane jedynie w porwany podkoszulek.
Objął mnie ramieniem, zarzucając na mnie koc z tylnego siedzenia, a potem sięgnął do bagażnika po apteczkę, z której wyjął wodę utlenioną i gazik.
Obmył moją twarz i zadrapania na ciele, a potem opatrzył je starannie, przyglądając mi się przy tym z dużą dozą współczucia.
A ja milczałam.
Nie byłam w stanie się odezwać. Marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się na tylnym siedzisku i ułożyć obolałe ciało na miękkim skórzanym obiciu.
W jego oczach krył się smutek. Miałam wrażenie, że on, patrząc w moje, był w stanie dostrzec więcej, niż chciałam, żeby wiedział.
– Gdzie mogę cię odwieźć? – zapytał, unosząc przy tym delikatnie kąciki ust i okrywając mnie dodatkowym kocem, który znalazł w bagażniku. Byłam mu wdzięczna za pomoc, jak i za to, że nie nalegał, by zawieźć mnie do szpitala.
– Dokąd jedziesz? – zapytałam ostatkami sił, czując ból nawet przy poruszaniu wargami.
– Nigdzie konkretnie – odparł. – A więc?
– Nie mam dokąd wrócić.
– Na pewno jest miejsce, gdzie poczujesz się bezpiecznie – powiedział po dłuższej chwili.
Nie wypytując mnie o więcej, po prostu usiadł za kierownicą i ruszył ośnieżoną drogą przed siebie. Nie próbował dociec przyczyn mojego stanu, a ja nie dociekałam, dlaczego spędza święta samotnie, jeżdżąc samochodem. Przyglądałam się padającemu śniegowi i migoczącym lampkom w oknach. Czułam spokój. Zamknięta w ciepłym samochodzie, z dala od wszystkiego. Nic wokół mnie nie dotyczyło. Byliśmy tylko ja i mój kierowca.
Poprosiłam, żeby zawiózł mnie do rodzinnego domu, w którym ostatni raz byłam niedługo po śmierci taty. W żadnym oknie nie paliło się światło, choć miałam nadzieję ujrzeć w nich choć cień postaci mamy.
Powoli otworzyłam drzwi samochodu i pożegnałam się z nieznajomym wdzięcznym spojrzeniem.
– Zatrzymaj koszulę i koc. I uważaj na siebie – powiedział, a ja uśmiechnęłam się słabo.
– Dziękuję. Za wszystko – odparłam.
Wpatrzona w znikający za zakrętem samochód i ślady kół na śniegu, zdałam sobie sprawę, że nawet nie poznałam jego imienia. Ani on mojego.
Pod wycieraczką znalazłam moje stare klucze na małym breloczku z listkiem. Ucieszyło mnie, że mama we mnie nie zwątpiła. Na myśl o tym poczułam gorącą łzę, która zdawała się wypalać ogniste koryto w mojej poranionej skórze. Po cichu przekręciłam klucz w zamku i weszłam do środka.
W łazience zdjęłam z siebie pozostałości ubrań, które przetrwały, ciepłą, flanelową koszulę nieznajomego i koc, którym mnie okrył. Rozwiązałam siatki, które oplotłam na stopach, żeby móc przebić się przez śnieg, idąc z samochodu.
Weszłam pod prysznic i ze spuszczoną głową stałam pod strumieniem wody, wpatrując się w strużki zabarwione moją krwią. Przyglądałam się swoim przedramionom posiniaczonym od dociskania ich do ziemi i zadrapaniom na kolanach. W szklanej kabinie prysznica odbijała się moja sina i poraniona twarz.
Stojąc przed lustrem, otworzyłam jedną z szafek i wydobyłam z niej korektor do twarzy. Naniosłam go delikatnie pędzelkiem, aby chociaż trochę wyrównać koloryt skóry. Nakładałam warstwę po warstwie, wykańczając swoje dzieło zbyt ciemnym pudrem mojej mamy.
Weszłam po schodach na górę, do sypialni rodziców. Wszystko było ustawione tak samo jak wtedy, gdy odeszłam. Rodzinne zdjęcia wciąż zawieszone na ścianie w tej samej kolejności. Ten sam zapach unoszący się w powietrzu i słońce w ten sam sposób zaglądające przez ciemne zasłony. I moja mama w sennej otchłani. Zmęczona twarz ułożona na pomarszczonych dłoniach. Poczułam ścisk w gardle. Podeszłam bliżej i delikatnie pogładziłam jej wyblakłe, brązowe włosy. Siwe odrosty sięgały już prawie do połowy ich długości. Delikatnie odsłoniłam kołdrę i położyłam się obok. Kiedyś wydawało mi się, że łóżko rodziców było olbrzymie. Zawsze z rana wbiegałam do niego, budząc przy tym cały dom. Potem już tylko przewracałam się w pościeli, tarmoszona przez duże i silne dłonie mojego taty. Jako mała dziewczynka uwielbiałam spać z mamą, gdy zostawałyśmy same, pozwalając, by jej zapach otulał mnie na dobranoc. Dziś, tak jak wtedy, byłyśmy tu tylko we dwie. Jednak w innej postaci.Nie-kwiaciarnia
Wrzesień 2013
SEDI
Długo zmagałam się z myślą, czy w końcu udać się w to miejsce, a ostatecznie zadecydował o tym impuls.
Emocje, nagły bodziec, który sprawia, że decydujemy się na coś, co nie zawsze zgadza się z naszymi wewnętrznymi przekonaniami.
A może właśnie wtedy, przygnieceni presją czasu, pod wpływem nieuwagi wyzwalamy naszą prawdziwą naturę?
Czy jest to jedynie nieokreślony błąd, przez który pozwalamy się zdefiniować i zaszufladkować?
Staliśmy wpatrzeni w szybę, za którą wiła się okazała roślina o fioletowych kwiatach. Mimo że nie mogliśmy poczuć jej zapachu, miałam wrażenie, że przypomina on mieszankę woni leśnych owoców i awokado. Jeśli należysz do grupy osób myślących, że awokado nie ma zapachu, to nigdy nie wąchałeś prawdziwie dojrzałego, mięsistego owocu ukrytego pod cienką skórką o zapachu tropików. Twoje awokado najwyraźniej było niedojrzałe lub zwyczajnie pomyliłeś owoc. To się zdarza.
Nie tak wyglądały przeciętne sklepy ogrodnicze w naszym kraju. Może gdzie indziej tak, ale nigdy jakoś nie odczułam potrzeby, żeby zwiedzać okoliczne sklepy ogrodnicze, gdy przebywałam na wakacjach w Europie. Po prostu zawsze w tych, w których bywałam, było przede wszystkim kolorowo. Większość półek zapełniały kwiaty lub opakowania z nasionami, inne prezentowały piękne, już wyrośnięte okazy. Wszędzie pełno było worków z ziemią, narzędzi ogrodniczych i innych artykułów zapełniających sklep, tak że ledwo można było dopatrzeć się wolnej przestrzeni.
Ale nie tu.
Tutaj ściany oślepiały bielą i wszechogarniającą pustką podświetloną niebieskimi ledami, których światło przedostawało się poza krawędzie podwieszonego sufitu. Wokół szklane gabloty, które kryły za swoimi drzwiczkami małe saszetki z obrazkami roślin.
Nie było tu zupełnie niczego, co chociaż w nie-wielkim stopniu mogło dać do zrozumiena, że znajdujemy się w sklepie ogrodniczym, a saszetki ukryte za szklanymi drzwiami przypominały wyglądem bardziej ekskluzywną trutkę na szczury niż odżywkę pielęgnacyjną dla roślin.
Gdy nieśmiało rozglądaliśmy się po sklepie, zza szklanego biurka przywitała nas kobieta o długich, czarnych włosach spiętych w wysoki kucyk i obdarzyła nas serdecznym uśmiechem. Wyczuwając naszą niepewność i zakłopotanie, uśmiechnęła się jeszcze szerzej i powolnym ruchem dłoni, nie wstając z obrotowego krzesła, otworzyła jedną z gablotek znajdujących się przy nim i wyjęła z niej jedną, niewielką saszetkę. Położyła ją na biurku i poklepała dłonią, jakby dając nam do zrozumienia, że właśnie ta, wybrana przez nią saszetka jest tym, czego szukamy.
– Gwarantuję, że z tego będziecie zadowoleni – powiedziała, wpatrując się w nas kocim spojrzeniem, ukrytym pod grubą kreską eyelinera.
Wymieniając między sobą monety, po chwili wyłożyliśmy odliczone czterdzieści złotych na szklanej ladzie i otrzymaliśmy za nie czarny, plastikowy woreczek, przypominający opakowanie prezerwatyw. Na jednej stronie był obrazek wyrośniętej rośliny, a z drugiej widniał napis:
NIE DO SPOŻYCIA PRZEZ LUDZI,
mimo że z tą intencją został sprzedany. Drobną czcionką na samym dole opisany został skład chemiczny, z którego i tak niezbyt wiele byliśmy w stanie zrozumieć.
Nie był to pierwszy ani jedyny sklep z dopalaczami, który powstał w naszym mieście, a kryły się one pod wieloma różnymi nazwami. Niektóre funkcjonowały jako sklepy sprzedające sole do kąpieli, inne gry komputerowe, a jeszcze inne miały do zaoferowania produkty pochłaniające wilgoć. Tak więc rozbieżność była spora. Wszędzie było ich pełno. Jedne utrzymywały się krócej, inne dłużej, ale wszystkie pojawiały się, a po jakimś czasie znikały albo przebranżawiały.
Tego dnia na Grunwaldzkiej panował wzmożony ruch, a już sama świadomość posiadania bliżej nieokreślonej, tajemniczej substancji sprawiała, że idąc, czuliśmy się, jakbyśmy byli pod obstrzałem spojrzeń.
Skręciliśmy w wąską uliczkę, prowadzącą do nie-wielkiego lasu. Milczeliśmy, czując mrowienie w naj-odleglejszych zakamarkach ciała.
Pamiętam, że myślałam wtedy o pierwszym dniu, w którym poznałam Nadię, Alę i Ignacego podczas rozpoczęcia roku szkolnego w pierwszej klasie liceum.
Zawsze niesamowity wydawał mi się fakt, jak różne osobowości potrafią się przyciągać, mimo że na pozór niczym szczególnym się nie wyróżniają. Jednak nasz umysł jest w stanie wychwycić te najdrobniejsze, istotne symptomy.
Jedno spojrzenie. Wystarczy tylko tyle.
Po chwili patrzyliśmy na siebie spod opadających powiek. W plastikowej butelce, którą udało nam się przerobić w bongo, kłębiły się wielkie obłoki dymu, które wciągaliśmy po kolei do płuc. Byłam otępiała do granic możliwości. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ten moment. W moich fantazjach widziałam siebie przepełnioną szczęściem, otoczoną paletą barw, a zamiast tego walczyłam ze znużeniem i narastającym wyobcowaniem, mimo obecności bliskich mi osób.
Wciąż milczeliśmy, pozostajac w niemym transie. Dopiero chłodne krople deszczu na skórze wybudziły nas z apatii.
Zazwyczaj nie lubiłam moknąć, bo kto lubi? Chyba że delikatne krople siąpiły z nieba podczas letniego, upalnego dnia, a potem nadchodziła burza i swoimi gromkimi dźwiękami zagłuszała myśli.
Ale teraz było inaczej.
Jesienne popołudnie, zachmurzone niebo, ciepło słońca, jakby zatrzymane między ziemią a ciężkimi chmurami po horyzont.
I padało – powoli, leniwie.
Każda kolejna kropla spadająca na moją skórę podrażniała jej receptory z większą intensywnością. Czułam, jak rozpryskuje się na jeszcze mniejsze drobinki; tak wyraźnie, że byłabym w stanie każdą wymienić z osobna, gdybym tylko potrafiła tak szybko liczyć.
Wpatrując się w gołe drzewa i zatracając w padającym deszczu, straciłam poczucie czasu i świadomości tego, gdzie jestem. Obróciłam się gwałtownie w poszukiwaniu czegokolwiek znajomego, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że jestem bezpieczna.
Nadia, Ala, Ignacy.
Trzy bliskie mi osoby, które teraz wydały mi się obce.
Wpatrzone gdzieś, poza zasięg mojego wzroku.
Uśmiechnęłam się do nich, w oczach Nadii i Ali dostrzegłam rozczarowanie. Nie tego się spodziewałyśmy. Jedynie wzrok Ignacego przepełniała pustka.
Ruszyliśmy przed siebie, we wciąż padającym desz-czu. Niby razem, ale jednak osobno. Poczułam dłoń Nadii splatającą się z moją. Mimo tego, że była ciepła, wydała mi się drętwa i nieprzyjemna. Uśmiechnęłam się i zacisnęłam lekko palce.
Naprawdę lubiłam tę czarnowłosą dziewczynę o spokojnej duszy, która na pozór mogła wydać się nieśmiała, a kryła w sobie pewność siebie i duże pokłady energii.
Co jakiś czas czułam na sobie spojrzenie Ali i Ignacego, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, bo chwilę poźniej zorientowałyśmy się, że Ignacego wśród nas nie ma. Zatrzymałyśmy się, wodząc wzrokiem pomiędzy drzewami, próbując dojrzeć jego szczupłą sylwetkę.
Ignacy był typem człowieka, który nie mówił o sobie zbyt wiele. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy wiedziałam o nim takie podstawowe rzeczy, jak to, czy ma rodzeństwo, gdzie mieszka, czym dojeżdża do szkoły albo na którym przystanku wysiada, mimo że wtedy znaliśmy się już prawie trzy lata.
Gdybym miała opisać jednym słowem jego osobę, to użyłabym określenia miły. Ignacy był zdecydowanie najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek miałam okazję poznać. Nadzwyczaj uprzejmy, niepopadający w konflikty. Zawsze formułujący zdania tak, aby nikogo nie urazić i nikomu nie zaleźć za skórę. Chyba nie zdarzyło mi się widzieć go rozgniewanego lub kłócącego się z kimkolwiek. Zawsze przytrzymywał wszystkim drzwi, nie odmawiał fajki i pożyczenia ostatnich drobnych na tanie wino. Taki właśnie był Ignacy. Przy całej swojej delikatności, zniewieściałości wyjątkowo łatwowierny i naiwny, co często było wykorzystywane przez resztę klasy.
Chwilę później go zobaczyłyśmy. Stał wciąż w tym samym miejscu, oparty o drzewo, opierając dłonie na kolanach.
– Hej, Igi! Chodź do nas! – krzyknęła Ala i roześmiała się, zakrywając przy tym twarz dłońmi. – On tak poważnie? Nie zauważył, że nas nie ma? – Znowu śmiech.
Ignacy nawet nie drgnął.
– No co ty, Igi, nie zostawiaj nas! – krzyknęłam, najgłośniej jak potrafiłam, ale on dopiero po kilku kolejnych zawołaniach zdawał się zarejestrować naszą obecność. Leniwie obrócił głowę i powoli ruszył w naszym kierunku. Tak powoli, jakby każdy krok sprawiał mu przeraźliwy ból. Albo niesamowitą przyjemność, której chciał doznawać jak najdłużej. Jednak jego spojrzenie nie zdradzało zbyt wiele.
– Co z tobą, Igi? – uśmiechnęła się Nadia i poklepała go po ramieniu.
– Nic. – Popatrzył na nią pewnym wzrokiem.
Aż się zdziwiłam, ile pewności był w stanie zawrzeć w spojrzeniu.
Wyszliśmy z lasu. Deszcz nie przestawał siąpić, a nawet padało jeszcze mocniej. Niebo zrobiło się ciemne i w jednej chwili świat posmutniał. Idąc szarym chodnikiem, prowadzącym przez szare osiedle, miałam wrażenie, że występuję w starym, niemym filmie. Zniknęły zielone drzewa, wszystko było przytłaczające, w najróżniejszych odcieniach szarości. Nawet spojrzenie niebieskich oczu Nadii wydało mi się wtedy bez wyrazu.
– Strasznie blada jesteś – wyszeptała, a jej słowa odbiły się w mojej głowie echem. Już sama nie byłam pewna, czy to jej słowa, czy moje myśli.
Nagle huk.
Przeraźliwy pisk, który zdawał się zatrzymać na chwilę bicie mojego serca.
Pusty dźwięk.
Okrutny zgrzyt.
Miałam wrażenie, że przeszywa mnie całą, przeciąga się w nieskończoność. Ta chwila trwała wiecznie.
Przeraźliwy pisk opon i dudniący skowyt dzwoniący w uszach sprawiający, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię, żeby tylko go nie słyszeć.
Odwróciłam się. Tłum ludzi zwrócony w stronę białej furgonetki z rozbitą przednią szybą.
I go dostrzegłam.
Ciało Ignacego leżało rozrzucone bezwładnie na ulicy.
Podwinięta koszulka odsłaniała wyraźnie widoczne żebra, długie włosy w nieładzie zakrywały twarz. Bose stopy jak przyklejone do asfaltu.
Zamarłam.
Wciąż dźwięczało mi w uszach.
Wpatrywałam się w jego klatkę piersiową, licząc na jakikolwiek ruch.
Błagam, oddychaj, powtarzałam w myślach.
Byłam odrętwiała ze strachu, a serce podeszło mi do gardła, zaciskając je w dławiącym uścisku. Przeszyło mnie gorąco, jakby rozgrzana lawa dostała się do mojego krwiobiegu. Poderwałam się, żeby podbiec do Ignacego, ale tłum wpatrzonych we mnie gapiów sprawił, że zamarłam w bezruchu.
Zupełnie tak, jakbym miała plamy krwi na rękach.
Twarze wykrzywione z wściekłości, oczy płonące nienawiścią.
Mimowolnie się cofnęłam.
– Co z tobą? – usłyszałam znajomy głos. Nadia i Ala wpatrywały się we mnie.
Bicie serca czułam w całym ciele.
Do teraz nie wiem, kto wypowiedział te słowa:
– Spadamy?
Może to byłam ja?
Patrzyłyśmy na siebie jeszcze chwilę. Z pewnością każda z nas analizowała w tym momencie, które z nas ma zapakowaną w kieszeń resztę zawartości kupionej wcześniej saszetki. Ruszyłyśmy pędem przed siebie.
Odpowiedź była jasna: Ignacy.
Biegłam znajomymi ścieżkami, które w tym momencie wydały mi się zupełnie obce. Pozostawałam głucha na dźwięk klaksonów i krzyczących przechodniów.
Wokół widziałam jedynie oskarżycielskie, pełne nienawiści spojrzenia.
Przyspieszyłam, biegnąc wśród tłumu z praktycznie zamkniętymi oczami. Minęłam dworzec, przystanek autobusowy, a potem kolejny. W końcu stanęłam i ze łzami w oczach krzyknęłam:
– Błagam! Przestańcie! – Ale kompletnie nikt na mnie nie patrzył. Każdy zajęty był sobą, gdzieś się spieszył, próbując uniknąć wciąż padającego deszczu. Byłam cała mokra.
I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przecież ci ludzie o niczym nie wiedzą.
A ja uciekłam.
Zostawiłam przyjaciela.