Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzewiedźma. Jak zostać czarownicą 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Krzewiedźma. Jak zostać czarownicą 1 - ebook

Daj się oczarować… „Jak zostać czarownicą” to seria stworzona dla wielbicieli Harry’ego Pottera!

Minęło siedem lat, odkąd Cassie Morgan po raz ostatni widziała matkę. W okropnej szkole z internatem przy zdrowych zmysłach trzymają ją tylko ma­rzenia o ucieczce oraz zakazane książki: z opowieściami o magicznym ludzie faerów. Czyżby historie, które Cassie brała dotąd za baśnie, mówiły prawdę? Dziewczynka przekona się o tym na własnej skórze, gdy postanowi odnaleźć zaginioną mamę i wyruszy w nieznane. Dzięki pomocy gadającego kota Montekiego dotrze do krewnej, o istnieniu której nie miała pojęcia – i to nie byle jakiej krewnej, gdyż ciotka Miranda należy do szacownego rodu czarow­nic: potężnych i tajemniczych strażniczek bezpieczeństwa ludzi!

Brzmi dobrze? A to dopiero początek przygody! Cassie już niebawem odkryje, że wiedźmą nie można się urodzić… ale można nią zostać.

Skye McKenna przyszła na świat w osadzie górniczej w Australii. Dorastała w atmosferze szacunku dla zwierząt i całej dzikiej przyro­dy. W poszukiwaniu przygód wyruszyła do Wielkiej Brytanii i pokochała tamtejsze krajo­brazy. Obecnie mieszka w Szkocji… i jeśli wła­śnie nie czyta ani nie pisze, to najpewniej szuka pomysłów do swoich powieści pośród wzgórz i lasów.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-14075-3
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

NIEWIDZIALNA DZIEWCZYNKA

Cassandra Morgan ukrywała się w składziku na szczotki. Całkiem niezły wybór, biorąc pod uwagę okoliczności: przez wąskie okienko wpadało światło pozwalające czytać, a odwrócone wiadro dobrze się sprawdzało jako krzesło. Jeśli zignorowało się zapach pleśni i zaglądającą tu czasem ciekawską myszkę, miejsce było niemal przytulne.

Cassie znała wszystkie nadające się na kryjówki zakamarki w szkole: dach dormitorium, żywopłot za salą gimnastyczną, pustą klasę we wschodnim skrzydle. Składzik na szczotki akurat znajdował się najbliżej, gdy Cassie usłyszała to, co przerażało ją najbardziej na świecie: końskie rżenie wracających z treningu hokeistek. Wśliznęła się tam w ostatniej chwili i nasłuchiwała zbliżającego się i oddalającego klekotu kijów i pisku mokrych tenisówek.

Gdy jej serce znowu zaczęło bić w normalnym tempie, umościła się w kącie i wyjęła z torby książkę, na której widniał napis _Algebra dla średnio zaawansowanych_. Jednak pod okładką znajdował się fioletowy materiał z tłoczonym srebrnym tytułem _Opowieści Faerii_. Ta lektura kosztowała ją czekoladowy batonik i pół opakowania miętówek, będących nieoficjalną walutą Domu Fowella. Cassie ciężko pracowała na swoje słodkości, miesiącami odrabiając lekcje za inne dziewczynki, lecz z radością oddałaby za ten tomik nawet sto czekolad. Nie chodziło w nim o wróżki – zwiewne istotki pląsające na liściach lilii wodnych. W tych dzikich i dziwnych opowieściach królowe faerów porywały młodzieńców do swojego świata, dziewczęta od zmierzchu do świtu tańczyły w kręgach muchomorów, skrzypkowie przez jedną noc przygrywali do tańca wśród zielonych wzgórz, by po powrocie do wioski przekonać się, że minęło sto lat, dzieci przypadkiem znajdowały ukryte drzwi prowadzące do miast z gwiezdnego blasku.

Cassie nie wierzyła w faerów, nie naprawdę – prawie dorosłe panny nie mogą w nich wierzyć. Ale zastanawiało ją, skąd się wzięły te opowieści. W szkolnej bibliotece zajrzała do działu 398.4 Zjawiska nadnaturalne i legendy, lecz na półce znalazła tylko jedną pozycję: _Faerowie i inne mity_ K. Lopa. Autor twierdził, że rzekome spotkania z magicznymi stworzeniami to efekt anomalii pogodowych bądź objedzenia się serem przed snem.

Ale nieważne, czy klechdy mówiły prawdę. Dla tych kilku chwil, codziennie wykradanych między lekcjami lub w nocy, gdy schowana z latarką pod kołdrą przenosiła się na leśne polany skąpane w srebrnym świetle księżyca, Cassie była gotowa znosić hokeistki, matematykę oraz pudding z tapioki.

W historii, którą teraz czytała, wróżka obiecała pewnemu drwalowi, że spełni jego trzy życzenia. Oczywiście on zmarnował je na tak niepraktyczne sprawy jak sława, bogactwo i ślub z królewną.

Gdyby to Cassie otrzymała podobną możliwość, wiedziałaby, jak ją wykorzystać. Przede wszystkim – książki. Bibliotekę w Domu Fowella przepełniały nudne podręczniki, a uczennice obowiązywał zakaz czytania czegokolwiek, co nie miało wartości edukacyjnej. Dziewczynki musiały się zajmować lekcjami i wtłaczaniem do głów użytecznej wiedzy, nie bajkami.

Mimo to Cassie udało się skompletować własną tajną kolekcję. Pod obluzowaną deską w podłodze pod łóżkiem znajdowała się pusta przestrzeń, w sam raz na parę tomów. Jedyny problem polegał na tym, że Cassie znała już ich treść na pamięć.

Jej drugim życzeniem byłoby udanie się na spotkanie przygody, tak jak to robili bohaterowie opowieści. W Domu Fowella nigdy nie wydarzało się nic ciekawego. Cassie nie mogła opuszczać terenów szkoły. W klasie często fantazjowała, że wyfruwa przez okno i przelatuje nad wysokim żelaznym ogrodzeniem. Uwolniona, przemierzałaby świat, spotykała przyjaciół i wrogów i ratowała niewinnych przed nikczemnikami.

Tego pragnęła najgoręcej – ale w miarę upływu lat coraz mniej w to wierzyła. Niegdysiejsza pewność, że jej marzenia się ziszczą, zmarniała i zmieniła się w ledwie widoczną, przygasającą iskierkę nadziei. A najbardziej na świecie Cassie chciała znowu zobaczyć mamę.

Zadzwonił dzwonek. Dziewczynka zamknęła książkę i zebrała rzeczy.

Dom Fowella składał się z dwóch oddzielnych budynków: szkoły niższej, gdzie Cassie mieszkała do jedenastych urodzin, i wyższej, do której teraz chodziła. Szkoła wyższa, cała z rudej cegły, miała cztery skrzydła rozchodzące się od głównego gmachu jak rozcapierzone łapy wielkiego stwora. We wszystkich oknach znajdowały się kraty; plotka głosiła, że Dom Fowella to dawne więzienie i… tak właśnie wyglądał.

Jadalnia znajdowała się w środku budynku – w brzuchu czerwonej bestii. Cassie zdążyła w samą porę, by stanąć w kolejce. Na obiad podano dokładnie to samo, co w każdy poniedziałek: gulasz z baraniny, czyli szary, rzadki sos z jakimiś grudkami, które przy odrobinie szczęścia mogły się okazać mięsem. Dodawano do niego ziemniaki, utłuczone bez masła, przez co miały konsystencję mokrego piasku, a do tego zimny groszek. Mało apetyczne, ale Cassie wymieniła ostatni batonik na książkę, więc nie mogła zrezygnować z posiłku.

Rozejrzała się, szukając wolnego miejsca. Najlepsze, koło jedynego grzejnika w sali, zajęły hokeistki. Inne dziewczynki siedziały w grupach lub parami, rozmawiając o lekcjach albo grzebiąc w jedzeniu. Cassie znalazła krzesło jak najbardziej oddalone od hokeistek i, niestety, grzejnika. Dwie dziewczynki odsunęły się od niej, ale do tego przywykła i się tym nie przejęła. Nabrała na widelec grudkę ziemniaków i odważnie podniosła do ust.

Jako uczennica z najmłodszej klasy miała niewiele koleżanek. Wszyscy tu tęsknili za rodzicami i znajomym otoczeniem. A jednak na wakacje i święta inne dziewczynki wracały do domów, a Cassie zostawała sama. Nie mogła poprosić, żeby jej potowarzyszyły, nie wolno jej było wyjść z nimi do herbaciarni poza szkołą, kiedy odwiedzały je matki. Dlatego nigdy nie cieszyła się popularnością i coraz więcej czasu spędzała w samotności. Oswoiła ją, bo towarzystwa dotrzymywały jej książki i marzenia, ale rok temu rozpoczęła naukę w szkole wyższej. Właśnie wtedy popełniła fatalny błąd – podpadła Bleacher.

Lizzie Bleacher, najpopularniejsza uczennica Domu Fowella, nie wyróżniała się urodą ani inteligencją, nieszczególnie radziła sobie też w Rozgrywkach, choć stała na czele drużyny hokejowej. O nie, Lizzie – konkretna dziewczyna z barami jak siłacz i czarnym pasem w dżudo – po prostu terroryzowała całą szkołę wyższą. Jeśli nie chciało się zmieniać kształtu nosa, należało nie wkurzać Bleacher.

Zawieszenie majtek ofiary na maszcie albo spłukanie jej głowy w sedesie stanowiło po prostu część inicjacji. Dziewczynki zaciskały zęby, a potem płakały w poduszkę. Pyskowanie nie wchodziło w grę, a już na pewno nie należało mówić, że Bleacher nie rozumie słowa „dylemat”.

Ten nierozważny krok Cassie przypłaciła utratą mizernych resztek radości w Domu Fowella. Do tej pory po prostu mało kto ją lubił, teraz stała się trędowata. Dziewczynka, która dałaby się przyłapać na rozmowie z nią, wylądowałaby na czarnej liście Bleacher. Nic dziwnego, że koleżanki nie miały na to ochoty. Starały się nie patrzyć jej w oczy na korytarzu. Jeśli Cassie prosiła je o podanie soli podczas obiadu, udawały, że nie słyszą. Nikt nie chciał czytać z nią z jednego podręcznika na zajęciach ani znaleźć się z nią w parze podczas Rozgrywek.

Cassie uznała, że skoro ma być niewidzialna, to porządnie, więc nie odzywała się podczas lekcji, siadywała sama w jadalni i większość wolnego czasu spędzała w ukryciu. Po jakimś czasie nawet nauczyciele przestali ją dostrzegać. Czasem zastanawiała się, co by się stało, gdyby naprawdę znikła. Kiedy nauczyciele by się zorientowali? Czy w ogóle by się zorientowali?

– Proszę o uwagę! – rozległ się jakiś skrzypiący głos za jej plecami.

Wszystkie głowy odwróciły się w stronę drzwi. Kobieta, która w nich stała, miała siwą czuprynkę jak pudel i od stóp do głów spowijał ją beż.

Była to panna Pika, nauczycielka, która według Cassie wyróżniała się jako najmniej sympatyczna, choć z pewnością miała w Domu Fowella silną konkurencję.

Nauczyciele rzadko zaglądali do jadalni. Mieli własny pokój na piętrze i, jak niosła wieść, raczyli się w nim kiełbaskami i bekonem, a nawet czasem ciastem cytrynowym na podwieczorek. Panna Pika stała w progu, zadzierając długi nos.

– Przybyłam poinformować was o tym, o czym i tak wkrótce niewątpliwie dowiecie się od koleżanek. Pragniemy zapobiec przeinaczaniu faktów i niepotrzebnej panice. – Panna Pika odkaszlnęła. – Sytuacja jest pod kontrolą, nie ma powodów do niepokoju i wpadania w histerię. Wasi rodzice otrzymają od pani dyrektor list z wyjaśnieniem okoliczności i zapewnieniem, że szkoła nie odegrała żadnej roli w tym zajściu. Policja jutro przedstawi nam sytuację, więc nie wolno wam niepokoić funkcjonariuszy. Jeśli zechcą z wami porozmawiać, macie udzielić im pełnego wsparcia. Tymczasem wprowadzamy całkowity zakaz opuszczania terenu szkoły. Pytania?

Dziewczynki spojrzały po sobie wielkimi oczami. Cassie była zaintrygowana tak samo jak reszta, ale nie chciała zwracać niczyjej uwagi. W końcu jedna szóstoklasistka podniosła rękę.

– Ale co się stało, proszę pani?

– Nie powiedziałam wam? – zdziwiła się panna Pika. – Zaginęła uczennica.Rozdział drugi

FAEROWIE NIE ISTNIEJĄ

Zaginioną okazała się pierwszoklasistka Jane Wren. Jane nie sypiała w dormitorium Cassie, ale chodziła z nią na geografię – siedziała w pierwszej ławce. Podobno tego dnia wybrała się na zakupy i jedząc cukierki lukrecjowe, czekała w parku, aż jej mama wyjdzie od krawcowej. Lecz zanim pani Wren wróciła, jej córka znikła.

Wkrótce Cassie poznała wszystkie szczegóły tego zdarzenia. Uczennice mówiły tylko o nim. Szeptały na korytarzu między lekcjami, porównywały swoje informacje, myjąc zęby, i nadal plotkowały po zgaszeniu świateł, aż dyżurna musiała je trzy razy uciszać. Wszystkie chciały wiedzieć, co się stało. Czy Jane po prostu uciekła? Tak w pierwszej chwili pomyślała Cassie, która planowała to samo trzy razy w tygodniu.

Ale Jane dobrze się czuła w szkole. Miała przyjaciółki, radziła sobie z nauką i ze sportem, hokeistki nie zwracały na nią uwagi, a kochająca rodzina przyjeżdżała co drugą niedzielę, by zabrać ją na zakupy i podwieczorek w mieście. Nie, wyglądało na to, że Jane nie oddaliła się z własnej woli.

Szkoła aż trzęsła się od plotek i domysłów, bo nie było to pierwsze zaginięcie w tym roku. W całym Londynie znikały dzieci. Zaledwie tydzień wcześniej dwaj chłopcy wyparowali z kina, gdy ich ojciec poszedł kupić bilety. W marcu słuch zaginął o pewnym rodzeństwie, ostatnio widzianym na Charing Cross, a tuż przed Bożym Narodzeniem pewna dziewczynka nie wróciła z Ogrodów Kensingtońskich. Jej rodzice rozwieszali ogłoszenia, ale bezskutecznie. Sensacyjne wiadomości, podawane przez wszystkie gazety, przedostały się nawet do Domu Fowella.

Od miesięcy plotkowano tu o zaginionych dzieciach, wymyślano najdziwniejsze teorie – od szalonych naukowców, którzy szukają królików doświadczalnych, po zbiegłe z zoo stado wygłodniałych hien. Ale teraz ta sprawa przestała być sensacyjnym artykułem czy rozrywką młodszych uczennic na przerwie. Wszyscy odczuli, że zagrożenie czai się zbyt blisko, by spać spokojnie. Cokolwiek spotkało Jane, mogło się przydarzyć reszcie dziewczynek.

* * *

Zdecydowanie najciekawszym skutkiem zniknięcia Jane było dochodzenie. Następnego dnia w Domu Fowella pojawili się policjanci: dwóch konstabli, detektyw w szarym garniturze i strażniczka. Ta ostatnia miała na sobie długi, czarny płaszcz z mnóstwem odznak oraz przypasany rapier. Jej przybycie obudziło falę ożywienia i nowych domysłów. Dziewczynki wyglądały przez okna, żeby przez chwilę na nią popatrzeć, śledziły ją w korytarzach i podsłuchiwały pod drzwiami klas, w których urzędowała. W młodszych uczennicach budziła strach; koleżanki Jane wychodziły z przesłuchania blade i roztrzęsione.

Strażniczki – tajny i dawny wydział policji, a może wojska, nikt nie wiedział tego na pewno – stanowiły w Londynie rzadko spotykany widok. Nigdy nie pojawiały się w gazetach ani wiadomościach, ale jedna z nich zawsze asystowała przy publicznych wystąpieniach króla, a charakterystyczny mundur nieustannie budził lęk i szacunek. Choć uczennice Domu Fowella nie miały pojęcia, czym właściwie ma zajmować się strażniczka, przyjęły jej obecność zarówno ze strachem, jak i z fascynacją.

Cassie robiła, co mogła, żeby nie rzucać się w oczy. Sytuacja ciekawiła ją tak samo jak wszystkich, ale dziewczynka za bardzo lubiła pozostawać w cieniu, by zwracać na siebie uwagę policji.

Tego popołudnia ukrywała się na drzewie za północnym skrzydłem. Był to platan, jeden z nielicznych na terenie szkoły, na tyle wysoki, że Cassie mogła się na niego wdrapać. Lubiła na nim siedzieć i czytać. Czuła się tu bezpiecznie; latem chowała się za zasłoną liści, a nawet zimą przechodnie nie patrzyli w górę. Miała nową książkę i miętówkę do ssania, więc niczego jej nie brakowało do chwili, gdy usłyszała w dole głosy.

– A ja tam dalej twierdzę, że to zwykłe porwanie. Ginie bogata dziewczynka, za parę dni przyjdzie list z żądaniem okupu, jak tu stoję – odezwał się mężczyzna.

– Ile tu żelaza, jakby ta szkoła została zbudowana, żeby ich nie wypuszczać. Oczywiście dopadli ją w parku, poza terenem. Czy wasi ludzie przeszukali miejsce, w którym widziano ją po raz ostatni? – spytała kobieta.

– Ma się rozumieć! I to kilka razy. Nie znaleźli nawet jednego włoska. Nawet jednego śladu stopy: dziewczynki czy porywacza. Trochę to dziwne, przyznaję, ale może uważali i chodzili tylko po żwirze.

Mówili o Jane Wren. Cassie uznała, że jeśli nieco się wychyli, dostrzeże rozmawiających. Detektyw zdjął kapelusz i przejechał dłonią po rzadkich włosach. Naprzeciwko niego stała wysoka kobieta w czarnym płaszczu – strażniczka. Opierała się plecami o drzewo i Cassie nie widziała jej twarzy, tylko chmurę złocistych włosów.

– Rozmawiałam z nauczycielami i przyjaciółkami dziewczynki. Nic nie wiedzą. Mogę tylko założyć, że padła ofiarą porywaczy przypadkiem, tak jak pozostałe. Biedaczka znalazła się w złym miejscu o niewłaściwej porze.

– Chyba nie sądzi pani, że te porwania mają ze sobą związek? – spytał policjant, unosząc krzaczaste brwi.

– Z całą pewnością mają. Stąd moja obecność. A teraz chciałabym pomówić z dyrektorką szkoły, musi przedsięwziąć wyjątkowe środki ostrożności dla dobra uczennic.

Cassie zaklinała w myślach kobietę, żeby się odwróciła. Tylko tak mogła jej się przyjrzeć, nie zdradzając własnej obecności. Wychyliła się bardziej i poruszyła gałęzią, na której siedziała. Mały, suchy listek, pozostały z jesieni, spłynął łagodnie na ziemię i wylądował u stóp strażniczki. Cassie wstrzymała oddech.

– Po mojemu nie będzie chciała podawać swojego nazwiska do gazet. Jak się dziennikarze połapią, że strażniczki są zamieszane, to się tu od nich zaroi. Aż dziw, że jeszcze się nie zlecieli. No, pójdę po chłopaków. Jeszcze się rozejrzymy przed odejściem.

Cassie patrzyła, jak detektyw wkłada kapelusz, kłania się strażniczce i odchodzi. Kobieta w czerni stała bez ruchu.

– Możesz już zejść – odezwała się. – Daję słowo, że nie gryzę.

Cassie skamieniała. Została zdemaskowana.

Cokolwiek się stanie, chciała to mieć za sobą. Schowała książkę do teczki, przełknęła resztę miętówki i zsunęła się po pniu.

Kobieta na nią czekała. W mundurze prezentowała się imponująco. U pasa miała smukły rapier ze zdobioną rękojeścią. Okazała się zaskakująco młoda i uśmiechała się lekko. Rudzik na gałązce nad jej głową przechylił łebek na bok. W paciorku jego oczka błysnęło złoto, a ptasie spojrzenie wyrażało coś więcej niż zwykłą rudzikową bezczelność. Ptak nie odleciał, gdy usłyszał głos strażniczki.

– Co robiłaś na tym drzewie? Mam nadzieję, że nic zdrożnego.

– Nie, skąd. Ja tylko… – Cassie szukała jakiejś przekonującej wymówki, lecz bez skutku. – Ukrywałam się.

W kącikach oczu kobiety pojawiły się zmarszczki uśmiechu.

– Chyba nie przede mną?

– Nie, proszę pani.

– Błagam, tylko nie: „Proszę pani”. Czuję się wtedy, jakbym miała sto lat. Nazywam się Renata Rawlins. A ty?

– Cassie… To znaczy Cassandra.

– Chyba nie powiesz dziewczynkom, co tu usłyszałaś, prawda?

Cassie pokręciła głową. Zresztą nie miała przyjaciółek, którym mogłaby się zwierzyć.

– Dobrze. Ufam, że dotrzymasz słowa. – Renata puściła do niej oko. – Pewnie nic nie wiesz o zniknięciu swojej koleżanki?

– Przykro mi, wcale jej nie znałam. Panno Rawlins…– Cassie zebrała się na odwagę. – Powiedziała pani, że wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Co pani przez to rozumie?

– Wiesz, czym się zajmują strażniczki?

Cassie pokręciła głową.

– Otóż wyjaśniamy osobliwe zjawiska. Pomagamy ludziom i ich chronimy.

– Jak policjanci?

– Tak, choć oni chronią przed innymi ludźmi. My wkraczamy, gdy w grę wchodzi coś… dziwniejszego.

Cassie ucieszyła się, że strażniczka ma je chronić, ale przed czym? Nadal tego nie rozumiała.

– Przypuszczam, że za tymi zaginięciami dzieci rzeczywiście kryje się coś niezwyczajnego – powiedziała, żeby zachęcić strażniczkę do dalszych zwierzeń. – Myśli pani, że Jane się odnajdzie?

– Mam nadzieję, choć może być już za późno. Istnieją miejsca niedostępne nawet dla strażniczek… – Renata urwała w pół słowa i zmarszczyła brwi. – Co za interesujący naszyjnik.

Cassie zrozumiała, że gdy schodziła z drzewa, klucz wyśliznął się jej spod swetra. Teraz lśnił złotem w słońcu. Szybko go schowała.

– Należał do mojej mamy – wyjaśniła. – Podarowała mi go przed rozstaniem.

Rozległ się dzwonek wzywający na popołudniowe lekcje. Zajęcia z matematyki miały się odbyć na drugim krańcu szkoły.

– Przepraszam, muszę pędzić! – Cassie ruszyła biegiem w stronę zachodniego skrzydła. Po chwili odwróciła się i pomachała, żeby nie wydać się niemiła.

– Cieszę się, że panią poznałam!

Renata także pomachała. Na jej ramieniu przysiadł rudzik.

* * *

Pomimo wzburzenia życie w Domu Fowella szybko wróciło do normy. Trzeba było dokończyć odrabianie lekcji, wygrać w hokeja, nie zasnąć na zajęciach. Nauczyciele mieli mniej cierpliwości niż zwykle i chętniej wymierzali kary każdej dziewczynce, która przerywała wykład, by spytać o Jane Wren.

Cassie szczególnie nudziła się w piątkowe popołudnia, kiedy miała aż dwie godziny historii z panem Hastingsem. Wydawało jej się, że mogłaby polubić ten przedmiot – opowieści o królach, królowych, rozbitych okrętach i spiskach prochowych. Dokładnie tego dotyczyły jej ulubione książki, z tą różnicą, że wydarzenia historyczne rozegrały się naprawdę.

Niestety, pana Hastingsa nie interesowały sensacje. Nauczał dat. Dziewczynki musiały recytować z pamięci, w którym roku doszło do bitew, narodzin, koronacji, egzekucji, traktatów i królewskich ślubów – niekończące się szeregi liczb, prawie tak okropne jak na matematyce.

– No dobrze – odezwał się pan Hastings, wchodząc do klasy, podczas gdy spóźnialskie biegły na swoje miejsca. – Dziś mamy nowy temat, moje drogie, proszę otworzyć podręczniki na stronie 624! Omówiliśmy już bunt kapeluszników w 1853 roku i koronację królowej Kordelii w roku następnym. Teraz przejdziemy do najważniejszych wydarzeń za panowania kolejnej wielkiej królowej Anglii, Elżbiety Wspaniałej, urodzonej w 1533, zmarłej w 1603 roku.

Pan Hastings miał na sobie – jak zwykle – pumpy i podkolanówki, a pod pachą nosił trzcinkę. Nigdy nikogo nie uderzył, ale lubił nią smagać biurko, jeśli któraś uczennica zdrzemnęła się podczas zajęć.

– Co tam, Johnson? Nie, nie możesz wyjść, powinnaś była skorzystać z latryny na przerwie. Musisz wytrzymać!

Zanim pan Hastings zjawił się w Domu Fowella, uczył w szkole dla chłopców. Teraz widywał w klasie nieco więcej warkoczyków i wstążek, ale robiło mu to niewielką różnicę. Stanął przed ławkami i łypnął na dziewczynki, jakby robił przegląd swojej prywatnej armii. „Może – pomyślała Cassie – usiłuje sobie przypomnieć nasze nazwiska”.

– Willis, tak? Ty tam, z piegami. Odczytaj najważniejsze daty wojny dwóch królowych. Głośno i wyraźnie!

April Wilson zaczęła mozolnie dukać tekst z podręcznika. Cassie jak zwykle wybiegła wzrokiem naprzód.

1565: Bitwa o Rushwick. Lud Bezsłonecznych Krain, dowodzony przez Królową Cienia, wtargnął do Anglii przez Wielki Las Zachodni, siejąc zniszczenie w Worcester.

1566: Oblężenie Londynu. Otoczeni przez siły wroga królowa Elżbieta i Czarny Rycerz chronią się w Białej Wieży.

Cassie oparła brodę na rękach. Zaczynało się robić interesująco.

1572: Bitwa o Morden. Armia angielska, dowodzona przez pierwszą strażniczkę Jane Godfrey, odparła siły wroga. Czarny Rycerz został śmiertelnie ranny.

Traktat z Rosehill, podpisany przez obie królowe, położył kres wojnie. Zawarty w traktacie warunek utrzymania pokoju dotyczył nietykalności granicy obu krajów.

Kim była Królowa Cienia? I gdzie leżały te jakieś Bezsłoneczne Krainy? Cassie pokręciła głową. Coś jeszcze nie dawało jej spokoju. Te nazwy wydawały się znajome, jakby niedawno gdzieś o nich czytała.

April Wilson mamrotała dalej. Reszta klasy rysowała na ławkach albo gapiła się na przygnębiający widok za oknem. Pan Hastings oparł nogę na stole i przyglądał się pająkowi na suficie.

Cassie ukradkiem wyjęła z torby _Opowieści Faerii_. Przez chwilę rozglądała się, sprawdzając, czy nikt nie widzi, po czym otworzyła książkę. Aha! Historia królowej, która zabrała ze sobą rycerza do Faerii. Na ilustracji jechali konno przez ciemny las; rycerz w zbroi czarnej jak pancerzyk żuka spał w siodle, co wydawało się dość niewygodne, a królowa, promienna i straszliwa, trzymała długą białą różdżkę. Podpis potwierdził podejrzenia Cassie: „Czarny Rycerz uwieziony do Bezsłonecznych Krain”.

Potem Cassie nie potrafiła zrozumieć, co w nią wstąpiło. Na pewno zapomniała o całym świecie, pochłonięta pragnieniem, by się dowiedzieć, czy ta historia wydarzyła się naprawdę. Uniosła rękę. Pan Hastings początkowo jej nie zauważył, ale gdy April Wilson wreszcie dobrnęła do końca i usiadła z westchnieniem ulgi, dostrzegł małą różową rękę, kołyszącą się jak flaga w głębi klasy.

– O co chodzi, Morton? – spytał, wytężając wzrok.

Cassie wstała. Wszystkie dziewczynki odwróciły się do niej, szurając krzesłami. Jeszcze mogła się uratować. Wystarczyłoby powiedzieć, że musi do łazienki, do gabinetu pielęgniarki, napić się wody… Przełknęła z trudem ślinę; serce łomotało jej w piersi.

– Proszę pana… czy ci najeźdźcy… armia Królowej Cienia… czy… – zaczęła. – Czy to znaczy, że faerowie istnieją naprawdę?

W klasie zapadła długa chwila ciszy. April Wilson otworzyła usta jak ryba. Wszystkie uczennice gapiły się na Cassie.

– No… ten… – zająknął się pan Hastings. W klasie rozległy się chichoty. – Nie używamy takiego określenia! Macie się uczyć o faktach, nie faerach… to znaczy nie o bajkach! – Wśród ławek rozległ się cichy śmiech. Pan Hastings poczerwieniał jak burak. – Faerowie nie istnieją! – ryknął, ale rozbawione dziewczynki dalej śmiały się i szeptały do siebie, nie odrywając wzroku od Cassie, która oblała się rumieńcem i usiadła, przeklinając swój wyskok. Jak mogła się tak wygłupić?

– Cisza! Wystarczy! – krzyknął pan Hastings, usiłując zaprowadzić spokój. – Na egzaminie macie podać fakty. Kiedy podpisano traktat z Rosehill? Ktoś wie?

– W 1572 roku – odezwała się Mabel Burren, rzucając Cassie złośliwy uśmieszek.

– Bardzo dobrze, Brown! – pochwalił ją pan Hastings. – Przeczytasz następną stronę.

Cassie zgarbiła się nad podręcznikiem. Co ją opętało? Tym jednym wystąpieniem zniszczyła efekty całych miesięcy starań, by pozostać niewidoczną. Gdy w końcu zabrzęczał dzwonek, pan Hastings zawołał:

– Morton, proszę zostać!

Dziewczynki przeszły obok niej, uśmiechając się ironicznie i szepcząc między sobą. Cassie spakowała podręczniki i poczłapała do katedry. Pan Hastings nagryzmolił nazwisko i datę na skrawku różowego papieru i podał go jej.

– Mam karę? – spytała Cassie. – Za co?

– Za przeszkadzanie. Nie traktuję lekko mojego przedmiotu. Dość tych nonsensów o zmyślonych istotach, słyszysz?

Cassie zmarszczyła brwi. To niesprawiedliwe, że ukarano ją za zadanie pytania, nawet niemądrego.

– Tak, proszę pana – westchnęła.

Zostanie po lekcjach stanowiło teraz najmniejszy z jej problemów.Rozdział trzeci

OKROPNA ROCZNICA

Plotki o upokorzeniu Cassie rozeszły się po szkole szybciej niż wszy. Przez jeden dzień to nie Jane Wren stanowiła główny temat rozmów. Cały plan pozostania niewidzialną spalił na panewce. Cassie czuła się, jakby ktoś zdarł z niej zbroję, odsłaniając bezbronne ciało. Hokeistki nie mogły się nacieszyć nowym powodem do kpin.

– Hej, Morgan, widziałaś ostatnio jakieś chochliki? – rzucały za nią na korytarzu.

Podczas posiłków zakradały się za jej plecy i szeptały:

– Wiesz co, chyba zalągł mi się pod łóżkiem jednorożec. Chcesz sprawdzić?

A gdy próbowała uciec, Lizzie Bleacher krzyknęła za nią:

– A ty dokąd? Do elfów na lewo!

Najwyraźniej plotka dotarła też do nauczycieli, którzy nagle zaczęli obdarzać Cassie szczególną uwagą, co bardzo utrudniało jej potajemną lekturę. W nocy śniła zawikłane koszmary, w których Czarni Rycerze ścigali ją z kijami do hokeja, a pan Hastings w kostiumie królowej wróżek wymachiwał trzcinką zamiast różdżki.

* * *

W poniedziałkowy poranek Cassie zbudziła się z dziwnie ściśniętym żołądkiem. Zwykle miała tak po obiadach w Domu Fowella, ale tym razem czuła się zupełnie inaczej. Leżała w łóżku, wpatrzona w szary sufit, na którym blade światło, wpadające przez okna z żelaznymi prętami, kładło się pasiastym cieniem.

Pięć dziewczynek, z którymi dzieliła dormitorium, nadal spało. Beatrice Hartree chrapała. Ale to nie ten hałas obudził Cassie, lecz nagłe i niepokojące wrażenie, że coś jest nie tak. Kojarzyło jej się z uczuciem, gdy robi się krok, przechodząc ze snu w jawę, i stopa trafia w pustkę, a przebudzenie następuje gwałtownie i nieprzyjemnie. Oczywiście tego dnia Cassie miała dostać karę, ale chodziło o coś jeszcze. Leżała i czekała, aż pamięć jej to podszepnie. Egzaminy na razie nie nadeszły, semestr dopiero się zaczął, w lekcjach do odrobienia nie miała zaległości, a Rozgrywki odbywały się w czerwcu. Usiadła i spojrzała na kalendarz przedstawiający żonkila z opuszczoną główką. Był trzydziesty kwietnia, rocznica jej przybycia do szkoły.

Cassie upadła na materac, który skrzypnął z zaskoczenia. Nie obchodziło jej, czy kogoś obudzi. Najokropniejszy dzień w całym roku! Gorszy od urodzin, o których nikt nie pamiętał, albo od Bożego Narodzenia, kiedy siedziała sama w jadalni, skubiąc wysuszonego indyka, podczas gdy inne dziewczynki świętowały w domu z rodziną, prezentami i puddingiem.

Od dnia jej przyjazdu do Domu Fowella minęło siedem lat. Tak długo nie widziała się z mamą.

Szarpnęła za sznurek na szyi i wyciągnęła zawieszony na nim klucz. Łańcuszek zerwał się dawno temu, a zresztą sznurek mniej zwracał uwagę. Biżuteria stanowiła kolejny punkt na długiej liście rzeczy zakazanych w szkole, więc choć Cassie nie rozstawała się z kluczem, nie pokazywała go nikomu. Miał długość jej palca wskazującego i zielonozłoty kolor. Główka przypominała spiralnie zwinięty liść paproci, a na końcu metalowego rdzenia znajdowały się delikatne listeczki.

Cassie obmyśliła wiele teorii na temat tego, co może otwierać klucz: skrzynię ze skarbami, tajny loch, drzwi do domu, do którego kiedyś wróci z mamą. Kluczyk wyobrażał też obietnicę i zobowiązanie, jakie sama sobie narzuciła. Mama dała go jej w dniu rozstania, prosząc, by córka cierpliwie na nią czekała – i Cassie złożyła obietnicę. Nie spodziewała się tylko, że rozłąka potrwa tak długo. Dotykając kluczyka, zawsze czerpała z serca odrobinę nadziei, ale dziś poczuła, że ten zapas prawie się skończył. Minął kolejny rok i już chyba nie wierzyła w powrót matki.

* * *

Cały dzień minął jej jak we śnie. Chodziła nieprzytomnie korytarzami, nie zwracając uwagi na docinki hokeistek. W klasie gapiła się w okno, obserwując trzy walczące o sucharek kawki. Wolną godzinę spędziła za salą gimnastyczną, skubiąc suchą trawę i wpatrując się w szkolną bramę. Nie czuła nawet ochoty, żeby czytać – wręcz chciała nic nie czuć, zdusić narastającą desperację i jakoś dobrnąć do końca tego dnia.

Wolałaby nie jeść kolacji i pójść spać wcześniej. Im szybciej nadejdzie jutro, tym lepiej. Ale najpierw musiała odbyć karę. Zastanawiała się, czy nie udawać choroby, ale nawet gdyby zdołała nabrać pielęgniarkę, następnego dnia i tak czekałoby ją coś nieprzyjemnego. Chociaż zmywanie garnków, pielenie ogródka – czy co tam jeszcze by wymyślono – mogłoby zagłuszyć jej myśli.

Ruszyła do foyer, gdzie przed gabinetem panny Piki stała już kolejka dziewcząt. Gdy wreszcie przyszła kolej Cassie, wręczono jej wiadro mydlin i szczoteczkę do zębów.

– Łazienka w północnym skrzydle, sprzątanie – rzuciła panna Pika z drwiącym uśmieszkiem. – Tylko dobrze wyszoruj fugi.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie korzystał z łazienki w północnym skrzydle, bo jedyna funkcjonująca toaleta przy spuszczaniu wody wydawała odgłosy jak tonąca owca. Cassie postawiła wiadro; mydliny wychlapnęły z niego na brudnozielone kafelki podłogi. Nie pozostało jej nic innego jak zabrać się do pracy. Im prędzej upora się z robotą, tym szybciej padnie na łóżko i zakończy ten okropny dzień.

Na ogół szorowanie podłóg nie należy do zadań przyjemnych. Robi się to na czworakach, a woda szybko staje się brązowa i mętna. Mycie toalet jest jeszcze gorsze. Cassie zajmowała się tym przez jakąś godzinę i prawie już kończyła, gdy nagle skrzypnęły drzwi i w jej polu widzenia pojawiły się trzy pary trzewików. Te trzewiki znajdowały się na nogach trzech hokeistek. Jedną z nich była Lizzie Bleacher.

– Halo, a co my tu mamy? – odezwała się. – Jakieś paskudztwo wypełzło z toalety?

Jej towarzyszki zachichotały złośliwie. Lizzie przeszła przez łazienkę, jakby to ona tu rządziła.

– Ominęłaś jedno miejsce – powiedziała i kopnęła wiadro, rozlewając mydliny po całej posadzce i zachlapując spódnicę Cassie.

Hokeistki znowu parsknęły śmiechem, patrząc, jak ich ofiara wstaje i wyżyma ubranie.

– Nikt ci nie mówił, że to moje terytorium? – syknęła Lizzie.

– Pan Hastings dał mi karę…

Szeroka twarz Lizzie rozpromieniła się na wspomnienie minionej lekcji.

– A, tak, to ty gadałaś o bajkach. Znalazłaś tu jakieś wychodkowe wróżki?

Jej świta zachichotała, a Lizzie, najwyraźniej zachwycona własnym poczuciem humoru, ciągnęła:

– Lepiej ją złapcie, bo jeszcze dostanie skrzydeł i odleci.

Hokeistki wykręciły Cassie ręce za plecami, zmuszając ją do klęknięcia. Dziewczynka zagryzła wargi, nie chcąc krzyknąć, choć ból stawów wyciskał jej łzy z oczu. Lizzie podeszła bliżej; Cassie, chcąc nie chcąc, musiała spoglądać z dołu w jej nozdrza, co nie należało do przyjemnych widoków. Usiłowała odwrócić głowę, ale Lizzie chwyciła ją wielką łapą za kark.

– Myślałaś, że o tobie zapomniałam, kiedy tak się przemykałaś i ukrywałaś po kątach jak wystraszony królik?! – warknęła.

Cassie, która faktycznie miała taką nadzieję, chciała pokręcić głową, lecz palce Lizzie wpiły jej się w krtań i unieruchomiły ją na dobre. Mogła tylko z trudem chwytać oddech.

– A tymczasem ja czekałam na odpowiednią okazję, która właśnie mi się nadarzyła – ciągnęła hokeistka z uśmiechem. – Jak tu miło i spokojnie. Nikt nam nie przeszkodzi. Nikt nie usłyszy twojego pisku.

Cassie wiedziała, że Lizzie chce tylko ją przestraszyć; problem polegał na tym, że dopięła swego. Hokeistka potrafiła wywęszyć strach jak pies. Puściła gardło swojej ofiary i cofnęła się z zadowoleniem.

– Nikt się za bardzo nie przejmie, jeśli zaginie kolejna dziewczyna. – Lizzie usiłowała przybrać minę pełną zadumy, do której jej twarz nie była przyzwyczajona. – Powiedzą, że to porywacze albo ten ktoś, kto zabrał biedną małą Jane.

Cassie nie sądziła, żeby Lizzie miała coś wspólnego ze zniknięciem Jane Wren. Nie podobał jej się jednak kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa.

– Za tobą nikt nie zatęskni, co nie, Morgan? Nie masz przyjaciół. Nikt się nie rozbeczy, jak jutro zabraknie cię na śniadaniu.

Cassie zacisnęła zęby. Nikt się z nią nie przyjaźnił głównie przez Lizzie, która dobrze o tym wiedziała.

– Nie masz nawet mamusi ani tatusia, prawda? Biedna sierotka.

– Nie jestem sierotą – syknęła Cassie. – Mam matkę.

– Co proszę? Nie dosłyszałam.

Przyboczna Lizzie pchnęła Cassie, która straciła równowagę. Wszystko to, co tłumiła przez cały dzień, cały ból, gniew i frustracja wzbierały w niej jak wściekła fala gotowa przerwać tamę.

– Powiedziałam, że mam matkę!

Lizzie pochyliła się tak nisko, że Cassie poczuła jej oddech.

– To gdzie się podziewa? U wróżek?

Obie przyboczne ryknęły śmiechem.

Cassie wykorzystała chwilę ich nieuwagi i wyrwała się z uścisku. Zanurkowała w przestrzeń obok Lizzie i śmignęła do drzwi. Mała i zwinna, prześcignęłaby masywniejsze, wolniejsze hokeistki, gdyby nie łzy w oczach, przez które nie dostrzegła kałuży brudnej wody. Pośliznęła się na niej i runęła z rozmachem na podłogę. Rozpęd poniósł ją dalej, aż uderzyła mocno głową w drzwi kabiny i znieruchomiała. W głowie jej dzwoniło, potłuczone kolana i łokcie pulsowały bólem.

– Nigdzie się stąd nie ruszysz, dopóki z tobą nie skończę. – Lizzie przykucnęła przy niej. – Już po tobie, Morgan, i żadna wróżka ci nie pomoże.

Drzwi łazienki znowu skrzypnęły. Cała czwórka obejrzała się i ujrzała jasną sylwetkę panny Piki. Nauczycielka zmierzyła wzrokiem całą tę scenę – trzy starsze uczennice pochylające się nad małą, skuloną Cassandrą Morgan.

– Dziewczynki, dzwonek na obiad rozległ się pięć minut temu. Sugeruję, byście udały się do jadalni, jeśli zamierzacie dziś coś zjeść.

– Tak, proszę pani – odpowiedziały hokeistki chórem i ruszyły do drzwi. Lizzie łypnęła jeszcze przez ramię na Cassie.

Gdy starsze dziewczyny opuściły łazienkę, panna Pika weszła i starannie ominęła kałużę, stukając obcasami.

– Gdy poleciłam ci umyć podłogę, nie to miałam na myśli, moja panno.

Cassie wstała z trudem, walcząc z bólem głowy.

– I coś ty zrobiła z mundurkiem? Wyglądasz, jakby przeciągnięto cię przez połowę londyńskich rynsztoków. Ale nie masz czasu, żeby się przebrać. Ona nie może czekać. Weź się w garść i chodź ze mną.

Dopiero gdy znalazły się w foyer, Cassie zdołała spytać, dokąd idą.

– Nie powiedziałam? Pani dyrektor chce się z tobą widzieć.Rozdział piąty

UCIECZKA

Przedmieścia Miałkini niczym się nie różniły od londyńskich. Po obu stronach krętych uliczek stały rzędy schludnych małych domków z czerwonej cegły, każdy ze schludnym małym ogródkiem otoczonym schludnym małym płotkiem. W niektórych oknach paliło się światło, a na tle zaciągniętych zasłon przesuwały się cienie mieszkańców. Cassie zadała sobie pytanie, jak się żyje w takim budynku. Co się czuje, wracając tu codziennie ze szkoły, do stęsknionych rodziców. Sypiając we własnym pokoju, wśród własnych zabawek. Ta perspektywa była równie dziwna i nierealna jak opowiadania o faerach.

W uliczkach panowała cisza. Nieliczni przechodnie na widok wędrującej po zmroku dziewczynki w szkolnym mundurku marszczyli podejrzliwie brwi. Cassie zrozumiała, że musi przeczekać gdzieś do rana.

Gdyby mogła, jak inne koleżanki, wychodzić do miasta na podwieczorek albo do kina, znałaby okolicę. A tak ulice wydawały jej się labiryntem, ich nazwy z niczym się nie kojarzyły, a ciemne kąty i zaułki były przerażające.

W końcu dotarła do parku. Właściwie to miejsce nie zasługiwało na tak szumną nazwę, bardziej przypominało świeżo skoszony trawnik obsadzony rządkami prymulek. Pośrodku znajdowała się altana – mały, okrągły budynek z ornamentami jak tort weselny. Prowadziły do niego schodki. I na szczęście świecił pustkami.

Cassie usiadła na ławeczce. Czuła się bezpieczniej, mając dach nad głową.

Była zmęczona, ale rozpierała ją radość. Uciekła z Domu Fowella, prześcignęła psa Garm i jakimś cudem otworzyła bramę. Wolność!

Mocnej otuliła się płaszczem i umościła na ławce jak na prowizorycznym łóżku, z torbą pod głową. Gdy tak leżała, jej uniesienie ulotniło się, zostawiając tylko wyczerpanie i niepokój. Ten pies pewnie obudził szczekaniem pół szkoły. Jeśli nawet nauczyciele do rana nie zorientują się, że jej nie ma, ze wschodem słońca zaczną jej szukać. Może wezwą policję. Musiała się wydostać z Miałkini, musiała uciec daleko, gdzie nikt nie zdoła jej znaleźć.

Gdy planowała tę ucieczkę, docierała w myślach tylko do bramy. Teraz, gdy samotnie leżała pośród ciemnej nocy, świat wydawał się o wiele większy i straszniejszy, niż sądziła. Nie zabrała pieniędzy ani żadnych ubrań oprócz mundurka, a do jedzenia miała tylko pół pudełka miętówek. Nie mogła nikogo poprosić o pomoc, bo zostałaby odstawiona do szkoły. Jej plan zakładał poszukiwanie matki. Kłopot w tym, że nie wiedziała, gdzie zacząć. W końcu zmęczenie okazało się silniejsze i Cassie zapadła w sen.

* * *

Obudziła się gwałtownie. Nadal otaczały ją ciemności i nie orientowała się, jak długo spała. Ulice były pogrążone w ciszy. Rosa przemoczyła jej ubranie. Cassie spojrzała na mroczny park. Spokoju nie mącił szelest nawet jednego listka. A jednak czuła czyjąś obecność. Przeszedł ją dreszcz.

Ten ktoś, kimkolwiek był, ukrywał się, czekał, obserwował. Serce Cassie załomotało. Oprzytomniała w okamgnieniu i ze wszystkich sił starała się zachować trzeźwość umysłu. Nie uśmiechało jej się opuszczenie zacisznej altanki i wyjście w mrok, ale wątpiła, żeby zdołała zasnąć z tym upiornym poczuciem, że ktoś jej się przygląda.

Powoli zebrała swoje rzeczy, jakby nic jej nie zaniepokoiło. Ruszyła spokojnym krokiem, zmierzając ku latarniom i z pozoru bezpiecznym ceglanym domkom. Nie obejrzała się za siebie.

„Nie wolno mi biec” – pomyślała, ale kiedy weszła na chodnik, usłyszała za sobą kroki. Przyspieszyła – one także. Gdyby ulicą przejechał samochód, gdyby z któregoś domu ktoś wyszedł, może to odstraszyłoby jej prześladowcę… Ale o tak wczesnej godzinie wszędzie panowała cisza, a w żadnym oknie nie paliło się światło. Dotarła na koniec ulicy i stanęła. Kroki także ucichły. Wzięła głęboki wdech i odwróciła się gwałtownie.

Z cienia w poświatę latarni wyszło sześciu mężczyzn. Nie byli wyżsi od niej, ale nieśli noże i sieci. Wpatrywali się w nią okrągłymi, żółtymi oczami, które odbijały blask lampy jak ślepia lisa. Jeden z nich uśmiechnął się powoli, ukazując spiczaste, brązowe zęby.

Po raz drugi tej nocy rzuciła się do ucieczki. Gdyby pani Harrow od gimnastyki mogła ją teraz zobaczyć, z pewnością wzięłaby Cassie do drużyny hokejowej. Strach to potężny środek dopingujący.

Za jej plecami rozległ się okrutny, nieludzki rechot, który odbił się echem od ścian budynków. Cassie skręciła w lewo, potem w prawo w nadziei, że zgubi pościg w labiryncie uliczek, ale na próżno. Coś zafurkotało i szurnęło o chodnik tuż obok stóp dziewczynki.

– Ty, Kripper! Nie trafiłeś! – krzyknął jeden z prześladowców.

– Wymskła ci się, co nie? – dodał drugi.

– No bo lubię, jak uciekają! Więcej z tego uciechy.

– A może byś się przymknął i ją złapał?

Cassie czuła, że nie wytrzyma długo. Bolały ją nogi, w boku ją kłuło, ale zmusiła się do biegu. Uciekała główną ulicą Miałkini. Po obu jej stronach znajdowały się zamknięte na noc sklepy. Nieco dalej droga się rozwidlała. Cassie skręciła w węższą odnogę biegnącą za sklepami. Zły wybór: trafiła w ślepy zaułek kończący się ceglanym murem, zbyt wysokim, by się na niego wspiąć. Jedna samotna latarnia oświetlała okolicę, zdradzając bezlitosną prawdę: brak drogi ucieczki. Cassie zrozumiała, że wpadła w pułapkę. Rozejrzała się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć jako broń. Zauważyła tylko kubeł na śmieci, kota i miotłę. Chwyciła tę ostatnią, stanęła pod ścianą, trzymając trzonek w obu rękach, i stawiła czoło zbirom.

Było ich sześciu. Jeden miał nos jak tapir, drugi włochate nietoperzowe uszy. Innych porastały łuski, futro lub kępki piór. Dostrzegła też pomarszczoną skórę i długie szpony. Wszyscy szczerzyli zęby, zbliżając się do niej z kuchennymi nożami i sieciami. Ich przywódca przystanął; trzymał wielki hak na ryby przywiązany do liny.

– Kochaniutka, nic się nas nie bój, myśmy tylko pogadać przyśli – powiedział.

– Nie zbliżajcie się! – krzyknęła Cassie, unosząc miotłę.

Tamci zarechotali.

– I co nam zrobisz? Zamieciesz nas pod dywan?

Byli coraz bliżej. Widziała ich żółte ślepia i spiczaste zęby, a co najgorsze – czuła ich zapach. Cuchnęli bardziej niż kosz brudnych skarpetek. Zakrztusiła się i w tej samej chwili w jej stronę poszybowała sieć. Cassie złapała ją trzonkiem miotły i odrzuciła na bok. Rozległ się skowyt wściekłości. Nóż śmignął jej nad ramieniem i odbił się ze szczękiem od cegieł.

– No, chłopy, uważać. Nie chcecie uszkodzić towaru, nie?

Teraz już przypierali ją do ściany. Cassie zamachnęła się dziko miotłą. Napastnicy uskoczyli z zaskakującą zwinnością. Byli zbyt liczni, a ona nie miała gdzie uciekać.

– Wskakuj na miotłę – rozległ się jakiś spokojny, chłodny głos.

Cassie rozejrzała się, szukając osoby, która to powiedziała.

– Chyba że, naturalnie, masz lepszy plan. Ale nie wyglądasz, jakbyś miała.

Na kuble siedział szary kot. Przyglądał jej się okrągłymi bursztynowymi oczami ze znudzoną miną, która stanowi znak rozpoznawczy jego gatunku.

– Słucham? – wykrztusiła Cassie.

– To gobliny – wyjaśnił kot. – Chcą cię przeszmuglować przez granicę i sprzedać jako domowe zwierzątko. Wierz mi, to los nie do pozazdroszczenia. Na twoim miejscu już bym dosiadał miotły.

Cassie spojrzała na trzymany przedmiot.

– Mam na tym usiąść?

– Tak, na tym polega plan.

Dziewczynka potrząsnęła głową. To nie miało sensu, ale wiedziała, że nie pora się zastanawiać. Przywódca goblinów machał hakiem nad głową. Przełożyła nogę przez szczotkę i chwyciła jej trzonek. Kot dał susa z kubła na zjeżoną wiechę.

– Skacz! – rozkazał.

Cassie odbiła się od ziemi, ściskając miotłę. Czuła się dość idiotycznie. Ku swojemu zdumieniu nie spadła natychmiast. Miotła zawisła na wysokości paru metrów.

– Skieruj trzonek w górę – polecił kot.

Cassie usłuchała i powoli się unieśli.

– Szybko, szybko! – szepnęła błagalnie, ale miotła ją zignorowała.

– E! Zwiewa nam! – wrzasnął jakiś goblin.

Wszystkie skoczyły tam, gdzie przed chwilą stała Cassie, ale ona uleciała już poza ich zasięg. Miotła przechyliła się prawie pionowo, a dziewczynka przywarła do niej jak małpka, zapierając się stopami o witki, żeby się nie zsunąć. Przywódca goblinów zamachnął się i cisnął hakiem, który zaczepił się o trzonek i szarpnął miotłę w dół.

– Masz ją, szefie! – krzyknęły gobliny z uciechą.

– Do roboty, matoły!

Stwory gwałtownie pociągnęły za linę. Cassie, trzymając się miotły jedną ręką, drugą sięgnęła po hak. Wbił się mocno w drewno, ale gobliny zdołały sprawić, że miotła znowu znalazła się równolegle do ziemi. Cassie ze wszystkich sił ciągnęła za hak.

– Mogłabyś wrzucić wsteczny – zasugerował kot, wczepiony pazurkami w witki.

– Jak? – stęknęła Cassie, rozpaczliwie walcząc z hakiem.

– Myśl do tyłu.

Ale w tej chwili stara miotła nie wytrzymała. Część trzonka, w którą wbił się hak, pękła, a Cassie i kot zderzyli się plecami ze ścianą. Rozległ się paskudny trzask, jednak dziewczynka nie puściła miotły i siłą woli posłała ją w górę, daleko od goblinów.

Nabrali rozpędu, zostawiając za sobą wrzeszczące wściekle stwory. Wznosili się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu wynurzyli się ponad dachy. Ciągle nabierali wysokości, choć Cassie poprosiła miotłę, by stanęła. Na swoje nieszczęście spojrzała wtedy w dół i jej żołądek fiknął koziołka. Pod nimi ciągnęły się szeregi domów i sklepów w Miałkini i sąsiednich osadach. Gobliny zmieniły się w malutkie istotki, podskakujące niczym pasikoniki. Cassie i kot znaleźli się bardzo, bardzo wysoko.

Owiały ich zimne opary. Przelecieli przez nie, aż wyłonili się z chmur i ujrzeli czyste niebo. Falująca szara mgła utworzyła pod nimi kożuch, przez który nie widzieli już świateł Miałkini. Cassie podniosła głowę. Nad nią płonęły gwiazdy, tysiące gwiazd, więcej niż kiedykolwiek widziała z okna sypialni. Jakby ktoś rzucił w górę wiadro brylantów, które wbiły się w granatowy aksamit.

Dziewczynka obejrzała się przez ramię na kota. Już odzyskał spokój i siedział wygodnie, myjąc sobie łapkę.

– Zawsze wbijają mi się drzazgi – wyjaśnił.

Miotła zadrżała. Cassie mocno ją chwyciła; wolała nie myśleć, co by było, gdyby spadła.

– Lepiej już wylądujmy. Nie wiem, czy ten stary drapak długo wytrzyma. – Miotła znowu zadygotała. – Jak się tym obniża lot?

– Proponuję znaleźć wysoko położoną powierzchnię. Czarno widzę nasze szanse na dotarcie do ziemi w jednym kawałku.

Cassie skierowała miotłę ku ziemi. Przekonała się, że obracając trzonkiem, może zmienić tor lotu. Kiedy przesuwała go w dół, schodzili niżej, gdy ciągnęła – wznosili się wyżej. Jednak miotła nie przepadała za gwałtownymi manewrami; preferowała łagodne, opanowane ruchy.

Gdy powoli zniżali się w chmurach, Cassie dostrzegła nowy wieżowiec. Jego płaski dach stanowił idealne lądowisko. Zebrała wszystkie siły, skierowała miotłę w dół i wysunęła stopy, żeby zamortyzować wstrząs. Niewiele to pomogło – zderzyli się boleśnie z betonem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: