Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Krzyk Maorysów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzyk Maorysów - ebook

"Porywająca nowozelandzka saga!

„Trzymająca w napięciu, pełna zawirowań i rodzinnych konfliktów powieść obyczajowa z sugestywnymi bohaterami i doskonałymi opisami” .

                                                                                                          Lesestunde

„Znakomita opowieść o współistnieniu dwóch kultur: europejskiej i nowozelandzkich Maorysów”.

                                                                                                          Histo-Couch

Sarah Lark w ciekawy i interesujący sposób ukazuje historię nowozelandzkiej rodziny, której życie nierozłącznie splecione jest z tradycjami Maorysów.

Nowa Zelandia, Canterbury Plains, 1907: Gloria dorasta na Kiward Station. Jej szczęśliwe, radosne dzieciństwo kończy się gwałtownie, kiedy wraz ze swoją kuzynką, Lilian, zostaje wysłana do angielskiej szkoły z internatem. Lilian doskonale odnajduje się w nowym świecie, Gloria natomiast zaczyna nienawidzić swoich rodziców za to, że zmusili ją do takiego życia. Dziewczyna za wszelką cenę chce wrócić do Nowej Zelandii. Potajemnie układa plan, w efekcie którego znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie…

Los dokonuje gwałtownego zwrotu i raz jeszcze okaże się, jak wiele ludzkich uczuć może być przyczyną zarówno rozpaczy, jak i siły.  "

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-120-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

– Na wyścigi! Chodź, Jack, ścigamy się do Kręgu Kamiennych Wojowników!

Gloria wcale nie czekała na odpowiedź, lecz siedząc na swoim rudym jak lis pony, natychmiast zajęła pozycję startową koło konia Jacka. Kiedy tylko Jack skinął głową, przycisnęła lekko łydkę do boku zwierzęcia – drobna klacz natychmiast ruszyła galopem.

Jack McKenzie, młody mężczyzna o kręconych włosach w kolorze dojrzałego kasztana i spokojnych zielono-brązowych oczach, także skłonił swojego konia do galopu i popędził za dziewczynką przez rozległe, niekończące się łąki Kiward Station. Jack nie miał żadnej szansy, aby dogonić Glorię na swoim silnym, ale zbyt wolnym koniu. A on sam był po prostu za duży i za ciężki na dżokeja, nie chciał też odebrać dziewczynce przyjemności wygranej. Gloria była bardzo dumna ze swojego szybkiego jak strzała pony pochodzącego z Anglii, który sprawiał wrażenie pełnokrwistego rumaka w małym wydaniu. Jack pamiętał, że był to pierwszy prezent urodzinowy jej rodziców, z którego Gloria rzeczywiście się cieszyła. Zawartość paczek przysyłanych z Europy, które docierały tutaj w nieregularnych odstępach czasu, była zwykle mało spektakularna: suknia z falbanami z odpowiednim wachlarzem i kastanietami z Sevilli, pantofelki w złotym kolorze z Mediolanu, torebka ze strusiej skóry z Paryża... Były to przedmioty niezbyt przydatne na owczej farmie w Nowej Zelandii, a w dodatku okazywały się o wiele zbyt ekstrawaganckie na okazyjne wizyty w Christchurch.

Ale rodzice Glorii w ogóle nie brali tego pod uwagę, wręcz przeciwnie. William i Kura Martynowie prawdopodobnie sądzili, że zaszokowanie nieco prowincjonalnego towarzystwa z Canterbury Plains poprzez powiew „wielkiego świata” będzie raczej czymś zabawnym. Oboje nie mieli żadnych zahamowań ani też odrobiny nieśmiałości i oczywiście zakładali, że ich córka myśli dokładnie tak samo.

Jack, galopując w karkołomnym tempie po polnych drogach, próbował przynajmniej nie stracić dziewczynki z oczu i myślał przy tym o matce Glorii. Kura-maro-tini, córka jego przyrodniego brata, była egzotyczną pięknością, obdarzoną w dodatku niezwykłym głosem. Muzykalności nie odziedziczyła zapewne po swoich białych przodkach, lecz zawdzięczała ją raczej matce, maoryskiej pieśniarce o imieniu Marama. Kura-maro-tini już od dzieciństwa pragnęła podbić operowy świat Europy i bezustannie kształciła swój głos. Jack dorastał razem z nią na Kiward Station i do dziś wspominał z przerażeniem jej niekończące się lekcje śpiewu i gry na fortepianie. Z początku wszystko wskazywało na to, że mieszkająca w wiejskich zakątkach Nowej Zelandii Kura nie ma żadnych szans na urzeczywistnienie swego marzenia. Aż do chwili, kiedy znalazła wielbiciela w osobie swego męża Williama Martyna, który dobrze wiedział, jak wykorzystać talenty żony. Od lat oboje podróżowali po Europie z grupą maoryskich pieśniarzy i tancerzy, Kura była gwiazdą zespołu, jego zaś członkowie grający na współczesnych instrumentach europejskich w oryginalny sposób interpretowali tradycyjną muzykę Maorysów.

– Wygrałam!

Gloria po mistrzowsku zatrzymała swojego ruchliwego konika pośród skalnych formacji, które zwano „Kręgiem Kamiennych Wojowników”.

– A tam z tyłu są owce! – dodała.

Małe stado owiec maciorek było właściwym powodem konnej przejażdżki Jacka i Glorii. Zwierzęta były zupełnie samodzielne i pasły się wśród skał na terenie, który był świętością dla miejscowego plemienia Maorysów. Prowadząca farmę Gwyneira McKenzie-Warden bardzo szanowała religijne uczucia pierwotnych mieszkańców tych obszarów, choć ziemia ta należała prawnie do Kiward Station. Było tu dosyć łąk zarówno dla owiec, jak i dla bydła, i zwierzęta nie musiały naruszać swą obecnością świętych miejsc Maorysów. Dlatego właśnie Gwyneira poprosiła Jacka przy obiedzie, aby spędził stamtąd owce, co spotkało się z gorącym protestem Glorii.

– To przecież ja mogę zrobić, babciu! Nimue musi się jeszcze uczyć!

Od kiedy Gloria rozpoczęła intensywne treningi ze swoim psem pasterskim, domagała się powierzania jej coraz poważniejszych zadań na farmie, ku wielkiemu zadowoleniu Gwyneiry. Także tym razem babcia uśmiechnęła się do wnuczki i skinęła głową przyzwalająco.

– Dobrze, ale Jack będzie ci towarzyszył – odparła, choć nie za bardzo potrafiła stwierdzić, dlaczego nie chciała puścić dziewczynki samej. W gruncie rzeczy nie było powodów do obaw: Gloria znała farmę jak własną kieszeń, a z kolei wszyscy mieszkańcy Kiward Station znali i bardzo kochali Glorię.

Gwyneira nie była tak przesadnie ostrożna, jeśli chodziło o własne dzieci. Jej najstarsza córka Fleurette już jako ośmiolatka jeździła konno do oddalonej o cztery mile małej szkoły, którą wówczas prowadziła na sąsiedniej farmie przyjaciółka Gwyneiry, Helen. Ale Gloria – to co innego. Na niej, jako jedynej uznawanej przez Gwyneirę dziedziczce Kiward Station, skupiały się wszystkie nadzieje babki. Bo tylko w żyłach Glorii i Kury płynęła krew założycieli farmy – Wardenów. Matka zaś Kury, Marama, pochodziła z miejscowego plemienia Maorysów; Glorię uznawali więc także pierwotni mieszkańcy tych ziem. Było to o tyle istotne, że między Tongą, wodzem szczepu Ngai Tahu, i Wardenami od lat toczyła się ostra rywalizacja. Tonga miał nadzieję, że kiedyś zdobędzie większe wpływy w kraju w efekcie małżeństwa Glorii z którymś z Maorysów z jego szczepu, choć co prawda ta strategia już raz zawiodła, jeśli chodzi o matkę Glorii, Kurę. A Gloria jak dotychczas nie wykazywała specjalnego zainteresowania życiem i kulturą plemion Maorysów. Dziewczynka wprawdzie mówiła płynnie językiem Maorysów i chętnie słuchała starych legend i opowieści z historii swego ludu, które opowiadała jej babka Marama, ale najbardziej związana czuła się tylko z Gwyneirą, jej drugim mężem Jamesem McKenzie, a przede wszystkim z ich synem Jackiem.

Związek, jaki rozwinął się między Glorią a Jackiem, był zawsze dość osobliwy. Młody mężczyzna był piętnaście lat starszy niż wnuczka jego przyrodniego brata, ale to przede wszystkim on w pierwszych latach życia Glorii chronił ją przed humorami jej rodziców i brakiem zainteresowania z ich strony. Jack nigdy nie przepadał za Kurą-maro-tini i jej muzyką, ale Glorię polubił od chwili jej pierwszego krzyku – co należało rozumieć dosłownie, jak żartował jego ojciec. Gloria już jako niemowlę zaczynała głośno płakać, kiedy tylko Kura uderzała w klawisze fortepianu. Spotykało się to z całkowitym zrozumieniem ze strony Jacka, który zabierał wtedy dziecko i nosił je z sobą wszędzie, zupełnie jak szczeniaka.

Nie tylko Jack dotarł tymczasem do kamiennego kręgu, ale także pies Glorii Nimue, suka rasy border collie. Zwierzę dyszało głośno i patrzyło na swoją panią niemal z wyrzutem. Suka nie lubiła, kiedy Gloria jeździła konno, i była szczęśliwsza, zanim szybki jak strzała pony przybył tutaj z Anglii. Ale teraz Nimue, słysząc ostry gwizd Glorii, natychmiast ruszyła w stronę owiec, które pasły się wśród skał. Jack i Gloria patrzyli z przyjemnością i dumą, jak suka błyskawicznie spędziła rozproszone owce w stado i przybiegła do nich w oczekiwaniu kolejnych rozkazów. Gloria z dużym znawstwem prowadziła stado w kierunku farmy.

– Widzisz, dałabym radę sama. – Dziewczynka spojrzała na Jacka z triumfem. – Powiesz o tym babci?

Jack z powagą skinął głową.

– Pewnie, Glory. Babcia będzie z ciebie dumna, z Nimue też.

Gwyneira McKenzie ponad pięćdziesiąt lat temu przywiozła z Walii do Nowej Zelandii pierwszego psa rasy border collie i zaczęła hodować tu i szkolić te psy. Dziś była szczęśliwa, widząc, jak dobrze Gloria potrafi się obchodzić ze zwierzętami.

Andy McAran, stary brygadzista na farmie, obserwował Jacka i Glorię, kiedy ci wreszcie zapędzili stado do zagrody, której płot zbudował jeszcze on sam. McAran już od dawna nie musiał pracować, ale chętnie podejmował się jakichś zajęć na farmie i w tym celu każdego dnia siodłał swojego konia, aby przyjechać na Kiward Station z miejscowości Haldon. Jego żonie nie za bardzo się to podobało, czym Andy w ogóle się nie przejmował – wręcz przeciwnie. Ożenił się późno i nie był w stanie przyzwyczaić się do tego, że ktokolwiek mówił mu, co ma robić.

– Prawie jak wtedy Miss Gwyn. – Stary uśmiechnął się z uznaniem, kiedy Gloria zamknęła bramę za owcami. – Brakuje tylko tych rudych włosów i... – Andy nie dokończył, aby nie urazić Glorii. Ale Jack słyszał podobne uwagi aż za często i dzięki temu doskonale potrafił odczytać myśli Andy’ego: stary pasterz żałował, że Gloria nie odziedziczyła po swojej prababce delikatnej figury elfa ani też jej pociągłej, pięknej twarzy – co było dziwne, bo Gwyneira przekazała swoje rude, kręcone włosy i delikatną postać niemal wszystkim kobietom z rodu. Gloria wdała się raczej w Wardenów: miała twarz o ostrych rysach, oczy osadzone blisko siebie i wąskie usta. Ale ta twarz ginęła niemal w burzy otaczających ją jasnobrązowych, bujnych i mocno kręconych włosów. Codzienne ich czesanie było męczarnią i przed rokiem dziewczynka w przypływie przekory po prostu je obcięła. Oczywiście wszyscy dokuczali jej od tego czasu, pytając, czy zamierza „stać się całkiem chłopcem” – zwłaszcza że wcześniej jeszcze zwędziła bryczesy, które jej babka Marama uszyła dla któregoś z maoryskich chłopców. Ale Jack był zdania, że Gloria o wiele lepiej wyglądała w krótkich, mocno kręconych włosach, a szerokie spodnie do jazdy konnej też pasowały lepiej do jej nieco krępego, silnego ciała niż suknie. Jeśli więc chodzi o figurę, Gloria wdała się w swoich maoryskich przodków i dlatego nigdy nie wyglądałaby dobrze w odzieży pochodzącej z zachodniej Europy.

– Ta dziewczyna rzeczywiście nie ma w sobie nic ze swojej matki – zauważył James McKenzie. Obserwował przyjazd Glorii i Jacka z wykuszu w sypialni Gwyneiry, gdzie bardzo lubił przebywać: choć było tu nieco chłodno, wolał to miejsce niż wygodny fotel w salonie. James skończył niedawno osiemdziesiąt lat i wiek dawał mu się mocno we znaki. Od pewnego czasu dokuczały mu silne bóle stawów, które utrudniały każdy ruch. A w dodatku James nienawidził chodzenia o lasce. Niechętnie przyznawał się do tego, że schody prowadzące w dół do salonu stawały się coraz poważniejszą przeszkodą, dlatego znalazł wymówkę i twierdził, że ze swojego miejsca w wykuszu może o wiele lepiej doglądać tego, co się dzieje na farmie.

Gwyneira wiedziała lepiej: James nigdy nie czuł się dobrze w wytwornym salonie Kiward Station. Jego świat zawsze zamykał się w typowo męskich pomieszczeniach. I tylko z miłości do Gwyn godził się z tym, że mieszkał w iście wielkopańskiej posiadłości i tu wychowywał swojego syna. James najchętniej wybudowałby dla swojej rodziny dom z drewnianych bali i tam przesiadywałby przed kominkiem, do którego sam narąbałby drzewa. Ale wraz z wiekiem marzenie to traciło na atrakcyjności i teraz James rozkoszował się tylko ciepłem, o które dbała służba.

Gwyneira położyła mu rękę na ramieniu, także patrząc na Glorię i swojego syna.

– Ona jest piękna – powiedziała. – Jeśli któregoś dnia znajdzie się dla niej odpowiedni mężczyzna...

James przewrócił oczami i westchnął, mówiąc:

– Tylko nie to znowu. Bogu dzięki ona jeszcze nie lata za chłopakami. Kiedy tylko pomyślę o Kurze-maro-tini i o tym maoryskim chłopcu, który narobił jej tyle kłopotów... Ile ona wtedy miała lat? Trzynaście?

– Och, ona była po prostu przedwcześnie dojrzała! – broniła swej wnuczki Gwyneira. Zawsze kochała Kurę-maro-tini. – Wiem, że niespecjalnie ją lubisz. Ale jej problem polegał tylko na tym, że ona właściwie nie należała do nas.

Gwyneira szczotkowała swoje mocno kręcone włosy, ciągle jeszcze bujne, długie i intensywnie rude, mimo coraz bardziej przeważającej bieli. Ale poza tym trudno było dostrzec u tej prawie siedemdziesięciotrzyletniej kobiety jakieś oznaki jej wieku. Gwyneira McKenzie-Warden była tak szczupła jak za czasów swojej dawno minionej młodości. Wprawdzie twarz miała wychudłą i pooraną drobnymi zmarszczkami, ale też nigdy nie chroniła jej przed słońcem i deszczem. Bycie damą w eleganckim towarzystwie nie odpowiadało jej zupełnie i ciągle uważała za szczęśliwy przypadek fakt, że wbrew wszelkim niebezpieczeństwom w wieku siedemnastu lat opuściła szlachecki dom swoich rodziców w Walii i odważyła się rozpocząć ryzykowną małżeńską przygodę w zupełnie nowym, nieznanym i odległym świecie.

– Problem Kury polega na tym, że kiedy ona była jeszcze w stanie cokolwiek sobie przyswoić, nikt nie nauczył jej mówienia słowa „nie” – mruknął James. Tego rodzaju dyskusje na temat Kury-maro-tini prowadzili oboje od lat i w gruncie rzeczy był to jedyny temat, który w małżeństwie Gwyneiry i Jamesa był czymś w rodzaju materiału wybuchowego.

Gwyn potrząsnęła lekceważąco głową.

– No, to znowu brzmi tak, jak gdybym się jej bała – powiedziała gniewnie. Także ten zarzut nie był niczym nowym, choć jego autorem nie był James, lecz przyjaciółka Gwyneiry, Helen O’Keefe. I już sama myśl o Helen, która zmarła przed rokiem, była przyczyną bolesnego ukłucia żalu u Gwyneiry.

James uniósł brwi do góry.

– Bać się Kury-maro-tini? Przecież nigdy się jej nie obawiałaś – droczył się z żoną, dodając: – Dlatego też od trzech godzin przesuwasz w kółko po biurku tam i z powrotem ten list, który przyniósł stary Andy. Otwórz go wreszcie, Gwyn! Między tobą a Kurą-maro-tini jest osiemnaście tysięcy mil. Ona cię nie ugryzie.

Andy McAran i jego żona mieszkali w położonej niedaleko niewielkiej miejscowości Haldon. To w tamtejszym urzędzie pocztowym odkładano przesyłki adresowane na farmę Kiward Station, Andy zaś chętnie pełnił funkcję listonosza, kiedy pojawiały się listy „zza morza”. W rewanżu oczekiwał – jak wszyscy plotkarze w Haldon – kilku kolejnych wieści o pełnym egzotyki artystycznym życiu dziwnej dziedziczki rodziny Wardenów. James lub Jack chętnie dostarczali najnowszych wiadomości na temat szalonego życia Kury-maro-tini, a Gwyneira zwykle wtedy nie interweniowała. W końcu były to tylko radosne wieści: Kura-maro-tini i William byli szczęśliwi, wszystkie bilety na ich występy były sprzedane, a jedno tournée goniło drugie. W Haldon oczywiście ludziom gęby się nie zamykały: czy William rzeczywiście jest wierny już niemal dziesięć lat swojej Kurze-maro-tini? Bo kiedy oboje mieszkali na Kiward Station, niczym niezakłócone szczęście trwało zaledwie rok. A jeśli to małżeństwo rzeczywiście było teraz tak spełnione i szczęśliwe – to czemu dotychczas nie zostało pobłogosławione kolejnymi dziećmi?

Gwyneira otwierała drżącymi palcami kopertę opieczętowaną w Londynie i było jej wszystko jedno. Tak naprawdę interesował ją tylko stosunek Kury-maro-tini do Glorii. Dotychczas charakteryzował go wyłącznie brak zainteresowania ze strony matki i Gwyneira modliła się w duchu, aby tak było dalej.

James, patrząc na żonę czytającą list, domyślał się, że tym razem zawierał on jakieś poruszające wiadomości, a nie ciągle te same doniesienia o kolejnych sukcesach spektaklu Haka meets piano. James spodziewał się tego już wtedy, kiedy zobaczył kopertę zaadresowaną nie wyraźnymi literami Kury-maro-tini, lecz swobodnym charakterem pisma Williama.

– Chcą zabrać Glorię do Anglii – powiedziała Gwyneira bezdźwięcznie, opuszczając trzymany w rękach list na stół.

– Oni... – Gwyn szukała odpowiedniego fragmentu w liście Williama – oni bardzo cenią naszą pracę przy jej wychowywaniu, ale martwią się, czy „kreatywno-artystyczne zdolności” Glorii będą tutaj odpowiednio wspierane! James, Gloria nie ma w ogóle żadnych „kreatywno-artystycznych zdolności”!

– I dzięki Bogu – stwierdził James. – A jak oni oboje zamierzają obudzić w tym dziecku tę nową Glorię? Czy ona ma pojechać z nimi na kolejne tournée? Ma śpiewać, tańczyć, grać na flecie?

Kura-maro-tini opanowała po mistrzowsku grę na flecie putorino i był to zawsze najważniejszy punkt jej programu – oczywiście Gloria także umiała grać na flecie. Ale ku zmartwieniu jej babki Maramy dziewczynka nie potrafiła wydobyć z tego instrumentu ani jednego tonu, który nie byłby fałszywy, nie mówiąc już o słynnym dźwięku wairua, znanym jako głos duchów.

– Nie, ona ma zamieszkać w internacie. Posłuchaj tylko: „Wybraliśmy dla niej małą i bardzo idyllicznie położoną szkołę koło Cambridge, która zapewnia szeroką edukację dla dziewcząt, szczególnie w zakresie duchowo-artystycznym...” – przeczytała Gwyneira. – Edukacja dla dziewcząt! Jak to w ogóle rozumieć? – wymamrotała gniewnie.

James się roześmiał.

– Gotowanie, pieczenie, haftowanie? – zaproponował. – Nauka francuskiego? Gry na fortepianie?

Gwyn wyglądała tak, jak gdyby ją torturowano. Ona sama musiała się tego wszystkiego uczyć jako córka wiejskiego szlachcica, ale na szczęście majątek Silkhamów nigdy nie był na tyle duży, aby mogli sobie pozwolić na kształcenie córek w internacie. Dlatego Gwyn zdołała uniknąć najgorszych stron, jakie niosło z sobą kształcenie dzieci z dala od domu, a za to mogła sobie przyswoić wiele pożytecznych umiejętności, jak jazda konna i układanie psów.

James wstał z trudem i objął ją ramionami.

– Gwyn, na pewno nie będzie tak źle. Podróż do Anglii to pestka, od kiedy na tej trasie pływają statki parowe. Wielu ludzi wysyła swoje dzieci do internatu. A Glorii też nie zaszkodzi, jak się trochę rozejrzy w świecie. I krajobraz wokół Cambridge też jest bardzo piękny, podobnie jak tutaj. Gloria będzie mieszkać z dziewczynkami w swoim wieku, nauczy się gry w hokeja czy też czegoś, co się tam robi... No dobrze, kiedy będzie się udawać na konne przejażdżki, to musi przywyknąć do damskiego siodła. Trochę szlifu i obycia w towarzystwie to nic złego i przyda jej się, bo ci miejscowi baronowie od bydła też robią się coraz bardziej wytworni...

Wielkie farmy w Canterbury Plains, które istniały tu już od ponad pięćdziesięciu lat, przynosiły ogromne zyski bez zbytnich nakładów pracy właścicieli. W efekcie niektórzy z „owczych baronów” już w drugiej lub trzeciej generacji wiedli wytworny żywot bogatych właścicieli ziemskich. Ale były też farmy, które zostały sprzedane i służyły przede wszystkim jako siedziby odznaczonych weteranów wojennych będących już na emeryturze.

Gwyn odetchnęła głęboko.

– Już wiem, co prawdopodobnie jest przyczyną tego wszystkiego – westchnęła. – Nie powinnam była pozwalać na tę fotografię z koniem. Ale ona tak bardzo chciała, tak była szczęśliwa z powodu tego pony...

James wiedział, o czym mówiła Gwyn: raz do roku jego żona robiła wiele szumu wokół tego, aby zrobić fotografie Glorii dla jej rodziców. Zwykle ubierała dziewczynkę w możliwie najbardziej sztywną i nudną niedzielną sukienkę; tym razem jednak Gloria się uparła, aby zrobić jej zdjęcie w siodle, na jej nowym pony. „To mom i dad podarowali mi Princess! – argumentowała. – Na pewno się ucieszą, kiedy i ona będzie na zdjęciu”.

Gwyneira nerwowo poprawiała dopiero co wyszczotkowane i upięte włosy, a mimo to w końcu znów wysunęło się kilka niesfornych kosmyków.

– Powinnam była uprzeć się przynajmniej przy tym, aby usiadła w damskim siodle i w sukience do jazdy konnej.

James ujął łagodnie jej rękę i pocałował.

– Znasz przecież Kurę-maro-tini i Williama. Kto wie, może to rzeczywiście ten pony jest przyczyną wszystkiego, ale równie dobrze mogłaś posłać zdjęcie w niedzielnej sukni – wtedy pewnie napisaliby, że powinna koniecznie zacząć się uczyć gry na fortepianie. Może po prostu przyszedł ten czas i musieli sobie wreszcie przypomnieć, że mają córkę.

– Dosyć późno sobie o tym przypomnieli! – rozzłościła się Gwyn. – I dlaczego przynajmniej z nami o tym nie porozmawiają? Przecież w ogóle nie znają Glory. I od razu do internatu! Ona jest jeszcze taka młoda...

James przyciągnął żonę do siebie i przytulił ją. Wolał widzieć ją wściekłą niż tak zmartwioną i pełną niepokoju jak teraz.

– Dużo angielskich dzieci już w wieku czterech lat jedzie do internatu – przypomniał jej. – A Glory ma dwanaście lat. Poradzi sobie. Prawdopodobnie nawet jej się tam spodoba.

– Będzie zupełnie sama... – powiedziała cicho Gwyn. – Będzie tęsknić za domem.

James przytaknął.

– Z początku pewnie wszystkie dziewczęta tęsknią. Ale to da się przeboleć.

Gwyneira uniosła się nagle.

– Jeśli majątek rodziców jest oddalony o dwadzieścia mil, to z pewnością sobie z tym poradzą. Ale jeśli chodzi o Glory, to będzie osiemnaście tysięcy mil! Wyślemy ją na drugi koniec świata, do ludzi, którzy jej nie znają ani nie kochają!

Gwyneira zagryzła wargi. Aż do tej chwili nigdy tego nie przyznawała, wręcz przeciwnie, zawsze broniła Kury-maro-tini, ale w gruncie rzeczy to był niezaprzeczalny fakt: Kura-maro-tini zupełnie nie dbała o córkę. Podobnie jak William Martyn, jej mąż.

– Czy nie możemy zrobić tak, jak gdybyśmy nie dostali tego listu? – Gwyn przytuliła się do Jamesa, a on przypomniał sobie młodziutką Gwyneirę, która uciekała do pasterzy w oborze, kiedy nie mogła się uporać ze wszystkimi oczekiwania swojej nowej, nowozelandzkiej rodziny. Ale teraz sprawa była o wiele poważniejsza niż przepis na stek po irlandzku...

– Gwyn, kochanie, to oni wtedy przyślą następny list! To nie jest przejściowy kaprys Kury-maro-tini, który zwykle mijał przy kolejnym koncercie. Ten list napisał William, to wszystko jego pomysł. Prawdopodobnie nosi się z zamiarem wydania Glorii przy najbliższej okazji za mąż za jakiegoś hrabiego...

– Ale on przecież dawniej nienawidził Anglików – odparła Gwyneira. William Martyn był rzeczywiście całkiem niedawno bojownikiem o niepodległość Irlandii.

James wzruszył ramionami.

– William zawsze chętnie zmieniał zdanie.

– Gdyby Gloria przynajmniej nie była sama – westchnęła Gwyn. – Długa podróż statkiem, ci wszyscy obcy ludzie...

James skinął głową. Mimo swych prób uspokojenia Gwyn doskonale ją rozumiał. Gloria kochała pracę na farmie, ale brakowało jej owej żądzy przygód, która cechowała Gwyn i jej córkę Fleurette. Pod tym względem dziewczynka była inna niż one obie, choć nie tylko – także ich wspólny protoplasta Gerald Warden nigdy nie obawiał się ryzyka, a co dopiero Kura-maro-tini i William. Może to było dziedzictwo Maorysów. Babka Glorii, Marama, była pełna łagodności i przywiązania do ziemi. Oczywiście wędrowała ze swoim szczepem z miejsca na miejsce, ale kiedy miała samotnie opuścić krainę Ngai Tahu, nie czuła się zbyt pewnie.

– A jeśli wyślemy z nią jakąś inną dziewczynkę? – zastanawiał się James. – Czy ona nie ma przyjaciółki wśród Maorysek?

Gwyneira potrząsnęła głową.

– Nie sądzisz chyba, że Tonga zgodzi się wysłać jakąś dziewczynkę ze szczepu do Anglii! – stwierdziła. – Nie mówiąc już o tym, że nie mogę sobie przypomnieć żadnej, która byłaby choć trochę zaprzyjaźniona z Glorią. W każdym razie... – Twarz Gwyn rozjaśniła się nagle. – Tak, to byłaby jakaś możliwość – dodała z raptownym ożywieniem.

James czekał cierpliwie, aż ona dokończy swą myśl.

– Ona jest oczywiście bardzo młoda...

– Kto? – spytał w końcu.

– Lilian – odpowiedziała Gwyn. – Z Lilian Gloria zawsze się dobrze rozumiała, kiedy Elaine była tutaj ostatniego roku. Właściwie była to jedyna dziewczynka, z którą Glory się bawiła. A Tim sam przecież chodził do szkoły w Anglii. Może spodoba mu się ten pomysł...

Kiedy Gwyn wymieniła imię Lilian, po twarzy Jamesa przemknął nikły uśmiech. Jeszcze jedna prawnuczka, ale tym razem krew z jego krwi. Elaine, córka Fleurette, po wyjściu za mąż wyjechała do Greymouth. Jej córka Lilian była najstarszym z czwórki dzieci, jedyną dziewczynką i właściwie kimś w rodzaju nowego wydania Gwyneiry, Fleurette i Elaine: miała ognistorude włosy, była bardzo żywa i obdarzona ciągle dobrym nastrojem. Gloria była z początku nieco onieśmielona, kiedy rok wcześniej ze swoją babką odwiedziła farmę. Ale Lilian szybko przełamała lody. Paplała bezustannie o swojej szkole, o przyjaciółkach, koniach i domowych psach, jeździła razem z Glorią konno, ścigając się z nią, nalegała, by ta nauczyła ją dialektu Maorysów i żeby potem odwiedziły razem szczep na Kiward Station. Gwyneira pierwszy raz widziała wtedy, jak Gloria chichocze razem z inną dziewczyną i powierza jej szeptem jakieś tajemnice. Obie próbowały podpatrywać Rongo Rongo, akuszerkę i tohunga Maorysów, w czasie rzucania czarów, a Lilian strzegła jak skarbu kawałka nefrytu, który Rongo Rongo w końcu jej podarowała. Dziewczynka była też niezmordowana w wymyślaniu własnych historii i opowieści.

– Spytam mojego taty, czy pozwoli mi zatrzymać ten kamień – oświadczyła poważnie. – I wtedy powieszę go sobie na szyi na złotym łańcuszku. A jak kiedyś poznam mężczyznę, którego potem poślubię, to dzięki temu on będzie... on będzie... – Lilian nie mogła się zdecydować, czy użyć określenia: „płonąć jak żarzące się węgle”, czy też: „wibrować jak dziko dudniące serce”.

Gloria nie podzielała jej uczuć. Dla niej nefryt był tylko nefrytem, a nie narzędziem służącym do tego, aby kogoś zaczarować. Ale mimo to chętnie śledziła sposób, w jaki Lilian snuła swoje fantazje.

– Lilian jest przecież młodsza niż Gloria – zwrócił uwagę James. – Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Elaine już teraz będzie gotowa się z nią rozstać. Obojętnie, co na ten temat sądzi Tim.

– Zapytać nie zaszkodzi – stwierdziła energicznie Gwyn. – Zaraz do nich napiszę. Jak sądzisz, czy powinniśmy powiedzieć o tym Glorii?

James westchnął i przejechał ręką po swych mocno kręconych włosach – dawniej brązowych, teraz zupełnie siwych. Był to jego typowy gest, który Gwyneira bardzo lubiła.

– Nie dziś i nie jutro – stwierdził w odpowiedzi na pytanie Gwyn. – Ale jeśli dobrze rozumiem Williama, po Wielkanocy rozpoczyna się nowy rok szkolny. Wówczas Gloria powinna już być w Cambridge. Opóźnienie w niczym by się jej nie przysłużyło. Jeśli w środku roku szkolnego zawita do szkoły jako nowa, będzie jej jeszcze trudniej.

Gwyn skinęła głową zmęczona.

– Ale musimy o tym powiedzieć Miss Bleachum – powiedziała nieszczęśliwym głosem. – Ona będzie musiała poszukać sobie nowej posady. Cholera, mamy domową nauczycielkę, która się rzeczywiście sprawdziła, i teraz coś takiego!

Sarah Bleachum uczyła Glorię od chwili, kiedy ta powinna była zacząć się uczyć, i dziewczynka była z nią bardzo związana.

– No, przynajmniej Glory nie będzie zostawać w tyle za angielskimi dziewczętami, to pewne – pocieszała się Gwyn.

Miss Bleachum uczęszczała do akademii pedagogicznej w Wellington i ukończyła naukę z najlepszymi ocenami. Szczególną miłością darzyła nauki przyrodnicze i wiedziała, jak rozbudzić zainteresowania Glorii w tym kierunku. Obie z wielką namiętnością zaczytywały się w książkach traktujących o florze i faunie Nowej Zelandii, a kiedy Gwyneira wyciągnęła skądś rysunki swego pierwszego męża Lucasa Wardena, entuzjazm nauczycielki nie miał granic. Lucas zbadał i skatalogował przede wszystkim populację insektów swojej ojczyzny. Miss Bleachum podziwiała jego pedantyczne rysunki różnych gatunków wet. Gwyneira patrzyła na te stworzenia raczej z mieszanymi uczuciami. Olbrzymie insekty nigdy nie wydawały jej się sympatyczne.

– To był mój pradziadek, prawda? – spytała wtedy z dumą Gloria.

Gwyneira skinęła głową. W rzeczywistości Lucas był raczej jej prawujkiem, ale tego nie musiała dziecku mówić. Lucas byłby szczęśliwy, wiedząc, że ma taką mądrą prawnuczkę, która w dodatku podzielała jego zainteresowania.

Czy w angielskiej szkole ktoś będzie cenił wielką pasję Glorii i to, że interesowała się insektami i temu podobnym robactwem?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: