- W empik go
Krzysztof Kolumb - ebook
Krzysztof Kolumb - ebook
„Krzysztof Kolumb” to barwna opowieść o pierwszej wyprawie Kolumba w 1492 roku pod banderą korony hiszpańskiej.
Izabela Kastylijska, namówiona przez dworzanina Lisa de Santangela, zezwoliła podróżnikowi zorganizować wyprawę. Na początku sierpnia 1492 roku trzy statki – „Santa Maria”, „Pinta” oraz „Nina” – podniosły kotwice w andaluzyjskim porcie Palos de la Frontera. W październiku Kolumb odkrył Kubę, a w grudniu – Haiti.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-206-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXXRozdział I
Według opowiadań Cervantesa i Le Sage’a, potwierdzonych poważniejszymi świadectwami historii i nowożytnych podróżników, po wszystkie czasy w Hiszpanii zajazdy były niewygodne, a drogi niebezpieczne. Zdaje się nawet jakoby mieszkańcy Półwyspu Pirenejskiego pod tym względem nie mieli nigdy zakosztować przyjemności cywilizacji; bowiem, jak tylko sięgnąć można pamięcią, podróżni byli w nim zawsze ofiarą złodziei i oberżystów. To samo złe, które dziś istnieje, istniało już w połowie XV wieku, w epoce będącej początkiem poniżej skreślonych wypadków.
W październiku 1469 roku nad Aragonią panował Jan II de Transtamare, przebywając ze swym dworem w Saragossie. Był to jeden z najmędrszych monarchów tego wieku, lecz zubożony przez liczne walki z burzliwymi i niepodległymi Katalończykami. Z trudnością też przychodziło mu utrzymać się na tronie, chociaż rządził krajem obejmującym, oprócz Aragonii i zawisłych od niej Walencji i Katalonii, Sycylię i Wyspy Balearskie. Władca ten rościł sobie prawo do Nawarry, a korona Neapolu jemu byłaby przypadła, gdyby nie testament starszego brata i poprzednika, przeznaczający takową swemu naturalnemu synowi.
Panowanie króla Aragonii było długie i burzliwe, a w epoce wzmiankowanej nieodzowne wydatki, celem podbicia Katalonii, skarbiec jego zupełnie wypróżniły; jakkolwiek w tym właśnie czasie zbliżał się dzień tryumfu dla Jana II, gdyż jego współzawodnik, książę Lotaryngii, umarł w dwa miesiące później. Ale nie dozwolono człowiekowi zaglądać w przyszłość; dość że 9 października 1469 roku w chwili gdy armia, zostając bez żołdu, miała się rozwiązać, kasa państwa miała skromną sumę, trzystu sztuk złota.
Wszelako, dla wykonania pewnego zamiaru nader wielkiej ważności, potrzeba było koniecznie znacznego kapitału. Naradzano się przeto, pochlebiano pożyczającym pieniądze, albo ich trwożono, a na dworze panował niezwykły ruch. Na koniec mieszkańcy Saragossy dowiedzieli się, że ich władca ma wyprawić uroczyste poselstwo do swego sąsiada i krewniaka, króla Kastylii.
Krajem tym rządził wówczas Henryk de Transtamare, noszący imię Henryka IV. Był to wnuk w linii męskiej stryja Jana II, a więc dość bliski krewny króla Aragonii. Mimo to potrzeba było przyjaznego poselstwa dla zachowania pokoju między obydwoma krajami; wiadomość też o zamierzonej wyprawie Aragończycy przyjęli z zadowoleniem raczej niż podziwem. Henryk kastylijski, chociaż panował nad krajami rozleglejszymi i bogatszymi od Aragonii, nie był wolny od trosk i kłopotów. Po rozłączeniu się z pierwszą żoną, pojął Joannę portugalską, której lekkomyślne postępki wielkie sprawiały zgorszenie; posunięto się nawet też do podawania w wątpliwość prawowitego urodzenia jedynej córki Henryka i zaprzeczenia jej z tego względu prawa do następstwa.
Ojciec Henryka miał także z drugiego małżeństwa dwoje dzieci, Alfonsa i Izabellę, z których ostatnią nazwano później mianem katolickiej.
Objęcie rządów przez Henryka nie obeszło się bez wewnętrznych zatargów. Na trzy lata przed czasem opowiedzianych tu zdarzeń, brat jego Alfons ogłoszony został przez pewne stronnictwo królem i wojna domowa rozsrożyła się w kraju. Śmierć Alfonsa położyła koniec niesnaskom, a pokój, przynajmniej chwilowo, został przywrócony przez traktat, którym Henryk wydziedziczył własną, a raczej Joanny portugalskiej córkę, na korzyść siostry Izabelli.
To ostatnie ustępstwo wymuszone było przez konieczność; naturalnie więc starano się wszelkimi sposobami zniweczyć jego skutki. Między innymi środkami użytymi przez króla, a bardziej przez jego zaufanych (gnuśność bowiem i obojętność Henryka powszechnie była znana), starano się także nakłonić Izabellę do zawarcia ślubów z poddanym lub księciem cudzoziemskim, tak iż w 1469 roku małżeństwo księżniczki było głównym przedmiotem działania dyplomacji hiszpańskiej. W liczbie ubiegających się o jej rękę znajdował się syn króla Aragonii; naturalnie więc mieszkańcy Saragossy, dowiedziawszy się o bliskim wyprowadzeniu poselstwa, domyślali się, że jest ono związane z tym punktem polityki aragońskiej.
Izabella, sławiona z rozumu, skromności, wdzięków i pobożności, była nadto uznaną dziedziczką dosyć ponętnej korony; nie dziw przeto, że miała mnóstwo konkurentów, między którymi znajdowali się Francuzi, Anglicy i Portugalczycy. Zausznicy dworscy, stosownie do własnych widoków, popierali sprawę tego lub owego pretendenta, ale królewska dziedziczka, przedmiot tylu zabiegów, ukrywała starannie skłonność swego serca. Podczas gdy jej brat, panujący król, szukał rozrywki na południu, ona, przyzwyczajona od dawna do samotności, zajmowała się czynnie urządzaniem swych interesów, w sposób jaki sama uznała za najwłaściwszy. Zagrażana kilkakrotnie zamachami na swą osobę, których uniknęła jedynie szczęśliwym przypadkiem, schroniła się do Valladolid, stolicy królestwa Leon. Henryk tymczasem przesiadywał w pobliżu Grenady; ku tej więc stronie zdążała ambasada.
Orszak poselski wyszedł z Saragossy przez jedną z bram południowych, pod eskortą wojskową. Wszyscy jego członkowie byli uzbrojeni, bo wówczas, kto posiadał jakie takie mienie, nie mógł się puszczać bez tego środka ostrożności. Za orszakiem postępował długi tabor przyborów złożonych na mułach i zgraja zbrojnych służalców, dość podobnych na oko do żołnierzy. Tłumy mieszkańców zalegały drogę, którą szła ambasada, już to z życzeniami powodzenia, już tworząc rozliczne przypuszczenia względem jej celu. Lecz ciekawość ma swoje granice, a plotka prędko się zużywa; z zachodem słońca większa część mieszkańców Saragossy zapomniała już o wspaniałym pochodzie. Dwóch tylko żołnierzy, stojących na straży u bramy wschodniej, prowadzącej do prowincji Burgos, jeszcze sobie pod wieczór gaworzyli o tym zdarzeniu.
– Jeśli don Alonzo de Carbajal puszcza się w daleką drogę, będzie musiał bardzo pilnować swego orszaku, bo w całej armii aragońskiej nie ma gorszych żołnierzy, jak ci, którzy z nimi opuścili bramę południową, mimo wystawności ubiorów i buńczucznej miny. Wierz mi, Diego, Walencja by dostarczyła godniejszych ambasady królewskiej wojowników, lecz, jeśli taka jest wola naszego pana, my, prości żołnierze, nie powinniśmy szemrać.
– Mój Roderyku, niejeden już zapewne pomyślał, że pieniądze roztrwonione na to poselstwo lepiej byłoby rozdzielić między nas zuchów, cośmy własną krwią stłumili powstanie w Barcelonie.
– Jedna to zawsze piosenka, braciszku, między dłużnikiem a wierzycielem. Jan II winien ci kilka marawedów, więc ty mu wyrzucasz dukaty, które wydaje na osobiste potrzeby. Ja, stary wiarus, znam się od dawna na sztuce ściągania sobie żołdu, gdy skarb go wypłacić nie może.
– Dobre to w wojnie cudzoziemskiej, kiedy bić się przychodzi przeciw Maurom na przykład, ale ci Katalończycy, to przecież chrześcijanie i dobrzy ludzie; trudno łupić ich jak niewiernych.
– I owszem, bardzo łatwo, łatwiej jeszcze niż poganina, gdyż ten, spodziewając się napaści, uprzątnie co lepsze, podczas gdy ziomek sam ci otworzy swoje skarby i serce. Ale któż to w tak późnej godzinie wybiera się w drogę?
– Są to ludzie pragnący uchodzić za bogaczy, chociaż niby z tym się kryją; zaręczam ci, Roderyku, że wszystkie te mieszczuchy razem nie mają tyle pieniędzy, by zapłacić sługusa co na noclegu poda im olla podrida.
– Na świętego Jakuba, mojego patrona – rzekł stłumionym głosem dowódca zbliżającej się kawalkady, który z jednym tylko towarzyszem wyprzedził nieco swój orszak – ten urwis nie bardzo się myli! Mamy jeszcze na zapłacenie wieczerzy, ale do końca podróży nic nam z pewnością nie zostanie.
Żartobliwe te wyrazy towarzysz dowódcy przyjął posępnym milczeniem; jednocześnie kawalkada zatrzymała się przy bramie. Byli to kupcy, jak świadczyła ich powierzchowność, bo w owym czasie każda klasa społeczeństwa miała jeszcze oddzielne ubranie. Pozwolenie opuszczenia miasta było formalne i strażnik miejski, w kwaśnym widać humorze, że mu przerwano spoczynek, z wolna podnosił rogatkę. Dwaj żołnierze stanęli na uboczu, obojętnie przypatrując się grupie nowo przybyłych, i tylko wrodzona powaga hiszpańska wstrzymywała ich od głośnych oznak pogardy względem trzech czy czterech Żydów, znajdujących się między kupcami. Reszta towarzystwa należała widać do wyższej klasy handlujących, bo liczna towarzyszyła im służba. Podczas gdy panowie opłacali mały podatek, przypadający za opuszczenie miasta po zachodzie słońca, jeden ze służących, jadący na zwinnym mule stanął blisko Diega!
– Ho! ho! braciszku – zawołał żołnierz, nie mogąc powściągnąć języka. – Ile dublonów kupcy płacą ci na rok, i siła ci sprawiają tych pięknych kaftanów skórzanych, w których tak ci do twarzy?
Służący, młody jeszcze człowiek, chociaż muskularne ciało i śniada cera świadczyły o twardo przebytych znojach, zadrżał lekko i zapłonił się na te słowa, których wymówieniu towarzyszyło poufałe poklepanie w kolano. Lecz żołnierz miał twarz tak dobroduszną, że niepodobna było rozgniewać się jego żartem; wreszcie serdeczny śmiech jego zapobiegł wybuchowi młodzieńca.
– Za mocno uderzasz mnie po nodze, przyjacielu – rzekł łagodnie – jeżeli chcesz przyjąć moją radę, to nie pozwalaj sobie nigdy na takie poufałości, bo niespodzianie mógłbyś się spotkać z kułakiem.
– Na świętego Piotra! któż by się poważył...
Nie miał czasu dokończyć, gdyż orszak w dalszą ruszył drogę, a muł młodego giermka, spięty ostrogą, silnym potrąceniem o mało nie wywrócił Diega, który właśnie rękę przykładał do pałasza.
– Ten młodzian ma odwagę – krzyknął żołnierz po odzyskaniu równowagi; sądziłem przez chwilę, że chce mnie poczęstować pięścią.
– Zawsze z ciebie niezdara, kolego – odrzekł drugi żołnierz. – Nic by nie było dziwnego, gdyby cię był ukarał za niepotrzebne zuchwalstwo.
Lokaj w usługach Żyda miałby natrzeć na żołnierza królewskiego?
– Może i on był żołnierzem; bo zdaje mi się, żem widział jego twarz w miejscu gdzie na próżno szukano by tchórzy.
– To sługa po prostu i do tego młodzik zaledwie wyszły z rąk kobiety.
– Niech i tak będzie, lecz mimo to sądzę, że służył przeciw Maurom i Katalończykom. Wiesz o tym, że nasza szlachta ma zwyczaj wczesnego wysyłania dzieci na wojnę.
– Szlachta? – powtórzył śmiejąc się Diego – do czarta Roderyku, jak można takiego prostaka porównać z synem szlacheckim? Czy myślisz, że to przebrany Guzman albo Mendoza.
– Dziwnym ci się to wyda, a jednak przypominam sobie dokładnie, żem go widział na polu walki i słyszał głos jego grzmiący rozkazem. Na świętego Jakuba z Campostelli, to rzecz niezawodna. Przybliż się Diego, powiem ci słówko w zaufaniu.
Chociaż nikt nie podsłuchiwał, Roderyk odprowadził na bok kolegę, oglądając się na wszystkie strony, cichym głosem wymówił kilka wyrazów.
– Najświętsza Panno – zawołał Diego, odskakując z podziwu na kilka kroków, mylisz się niezawodnie, Roderyku!
– Wiem co mówię – odpowiedział Roderyk. – Nie widziałem go tylokrotnie z podniesioną przyłbicą?
– A teraz podróżuje jako giermek przy kupcu, jako sługa żydowski!?
– My, kolego, powinniśmy patrzeć nie widząc i słuchać nie słysząc. Jan II dobrym jest panem, chociaż w tej chwili papiery jego spadły; trzeba zachować poddańczą pokorę.
– Ależ on nie przebaczy mi nigdy tej nieroztropnej poufałości! Nie ośmielę się stanąć przed jego obliczem.
– Ej! wątpię żebyś z nim zasiadł kiedy u stołu królewskiego, a na wojnie on, który zawsze jest na czele, nie będzie pewnie miał ochoty obejrzeć się za tobą.
– Mniemasz więc, że mnie nie pozna?
– W każdym razie, mój chłopcze, nie obawiaj się niczego, bo takim ludziom zwykle ważniejsze sprawy tkwią w głowie.
– Daj Boże, żebyś prawdziwym był prorokiem, inaczej nie będę mógł nigdy pokazać się w szeregu. Gdybym mu był wyświadczył przysługę, to może by o niej zapomniał; ale pamięć obelgi długo się przechowuje.
Tak rozmawiając, dwaj żołnierze oddalili się, a stary nie przestawał zalecać młodemu większej na przyszłość rozwagi.
Tymczasem kawalkada postępowała naprzód, z szybkością wypływającą oczywiście z obawy o złe drogi i z żywej chęci przybycia co rychlej na miejsce. Jadąc noc całą, zatrzymali się wtedy dopiero, gdy światło dzienne wystawiało ich na spojrzenie ciekawych. Wiadomo było, że ajenci Henryka kastylijskiego przebiegają przestrzeń między stolicą Aragonii a Valladolid, gdzie przebywała Izabella. Jednakże podróżni bez przygody stanęli w okręgu Soria, części starej Kastylii. Chociaż zbrojne hufce królewskie czatowały po drodze, powierzchowność podróżnych nie mogła niczym zwrócić uwagi żołnierzy Henryka, obecność zaś tych ostatnich oddalała zwykłych złodziei. Co się tyczy młodzieńca, będącego przedmiotem rozmowy dwóch żołnierzy, ten z uległością towarzyszył panu, zajmując się obowiązkami swojego stanu. Dopiero drugiego dnia wieczorem, gdy orszak opuścił gospodę, gdzie uraczono się olla podridą i kwaśnym winem, wesoły dowódca, zaśmiawszy się głośno, opuścił swe miejsce na przodzie i zbliżył się do tajemniczego giermka. Lecz ten surowym przyjął go spojrzeniem.
– Mości Nunez – rzekł głosem, który bynajmniej nie zgadzał się z zależnym na pozór stanowiskiem jakie zajmował – dlaczego porzuciłeś swoje miejsce?
– Wybacz – odpowiedział dowódca, tłumiąc śmiech tylko przez uszanowanie dla młodzieńca – ale zdarzyło nam się nieszczęście, które przewyższa wszystko co podają legendy o błędnych rycerzach. Nasz szanowny Ferreras, tak przywykł do złota, od czasu jak się zbogacił handlem zbożowym, płacąc w oberży za wieczerzę, zapomniał sakiewkę. Teraz całe towarzystwo podróżne nie posiada może i dwudziestu realów.
– Jestże to przedmiot żartu, mości Nunez? – odpowiedział giermek z lekkim uśmiechem, zdradzającym chęć podzielenia wesołości towarzysza. – Bogu dzięki, miasto Osma niedaleko, a tymczasem nie potrzeba nam pieniędzy. Teraz, mój panie, rozkazuję ci, abyś powrócił na miejsce i nie wdawał się w niepotrzebną poufałość z podwładnymi. Godnemu Ferreras wyraź moje ubolewanie.
Dowódca porozumiewawczo spojrzał na mniemanego giermka, lecz ten odwrócił głowę, jakby sam był w obawie uchybienia swojej roli. Po chwili poprzedni porządek orszaku był przywrócony.
Północ już się zbliżała, podróżni poganiali muły, żeby prędzej stanąć, gdzie zamierzali. Niezadługo ukazało się w oddaleniu miasteczko Osma, należące jeszcze do prowincji Soria, lecz położone niedaleko już granic Burgos.
Zbliżywszy się do bramy, przewodniczący młody kupiec uderzył w nią kilkakrotnie, kijem. Udający sługę opuścił właśnie swe miejsce i wmieszał się między jadących na czele kawalkady, gdy nagle kamień rzucony z murów miasta zawarczał mu koło głowy. Krzyk oburzenia rozległ się w orszaku, tylko tajemniczy młodzieniec nie stracił przytomności, a chociaż mówił podniesionym głosem, jednakże słowa jego nie wyrażały ani gniewu, ani trwogi.
– Cóż to – zawołał – czy tak przyjmujecie spokojnych podróżnych kupców, którzy w nocnej porze szukają gościnności?
– Kupcy, podróżnicy? – odparł głos jakiś wewnątrz – powiedz raczej ajenci króla Henryka. Coście za jedni? Gadajcie, bo przywitamy was czymś lepszym niż kamieniem.
– Chciej mnie objaśnić – rzekł młodzieniec, nie dając odpowiedzi na zapytanie – kto dowodzi w tym mieście? Czy nie hrabia Trevino?
– On sam – odpowiedziano mu z murów głosem nieco złagodzonym. – Lecz jakaż może być styczność między zgrają koczujących kupców a jego ekscelencją. Ty zaś, co mówisz tak śmiało i ostro, musisz być chyba grandem Hiszpanii.
– Jestem Ferdynand de Transtamare, król Sycylii, książę aragoński. Oznajmij to swojemu panu, i niech przybywa natychmiast.
To objaśnienie, wyrzeczone głosem człowieka przywykłego do rozkazów, zmieniło nagle stan rzeczy. Kawalkada odmiennym uszykowała się porządkiem. Dwaj kawalerowie, będący na czele, ustąpili pierwszeństwa młodemu królowi, a inni tymczasem, pozrzucawszy przebrania, pokazali się w szatach właściwych. Uważny obserwator byłby zauważył niezawodnie z jaką ulgą kawalerowie, przywykli do walk rycerskich i turniejów, rozstawali się z poniżającą dla siebie rolą.
Wkrótce całe miasteczko było w ruchu, a tłum cisnący się na mury i światło latarń spuszczonych dla obejrzenia przybyszów, zapowiadały zbliżanie się gubernatora.
– Mamże wierzyć temu co słyszę? – odezwał się w tej chwili głos hrabiego Trevino. – Czy rzeczywiście don Ferdynand aragoński zaszczyca mnie odwiedzinami w tak niezwykłej godzinie?
– Rozkaż służbie, aby latarnie obróciła ku mej twarzy, a sam się o tym przekonasz. Wybaczam ci, hrabio, to zwątpienie, jeśli je wynagrodzisz gorliwością.
– To on! – zawołał gubernator – poznaję w tych rysach potomka królów, którego głos tylokrotnie przewodził hufcem Aragonii w wojnach przeciw Maurom. Otworzyć bramy, a trąby niech natychmiast rozgłoszą miastu szczęśliwą nowinę!
Rozkaz ten szybko został wykonany i młody król wjechał do Osmy, otoczony zbrojnym orszakiem i zgrają zdziwionych mieszkańców.
– Najjaśniejszy panie – rzekł Andrzej de Cabrera, młody kawaler, który wprzód był dowódcą, zbliżając się poufale do księcia Ferdynanda – szczęście prawdziwe, żeśmy zdążyli do tej bezpiecznej gospody. Don Ferreras zgubił rzeczywiście jedyną naszą sakwę, a w takiej ostateczności trudno by nam było utrzymać się w roli kupców.
– Teraz, gdyśmy wkroczyli do ukochanej Kastylii, polegamy zupełnie na twej gościnności, bo wiadomo nam, że posiadasz dwa drogocenne klejnoty.
– Miłościwy królu, wasza wysokość żartuje sobie ze mnie, i rzeczywiście jedyna to zabawa jaką teraz mogę mu ofiarować. Przywiązanie do sprawy księżniczki Izabelli uczyniło mnie wygnańcem, w tej chwili prosty żołnierz armii aragońskiej bogatszy jest ode mnie. Jakimi mógłbym rozrządzać klejnotami?
– Mówią wiele o dwóch brylantach zdobiących głowę donny Beatrix de Bobadilla, które wiem, że tobie przypadną, bo młoda dziewica, idąc za popędem serca, chętnie je odstąpi tak przyjemnemu kawalerowi.
– Ach, najjaśniejszy panie, jeśli ta przygoda ma się skończyć tak szczęśliwie, jak została rozpoczęta, tedy najwyższe jego wstawiennictwo bardzo mi będzie potrzebne.
Król, swoim zwyczajem, uśmiechnął się łagodnie i miał coś odpowiedzieć, gdy zbliżający się hrabia Trevino przerwał dalszą rozmowę.
Tej nocy Ferdynand aragoński mógł zasnąć spokojnie i głęboko; jednakże ze świtem porzucił łoże, by opuścić miasto. Ruszając z Osmy, mały orszak zupełnie inny miał wygląd niż dnia wczorajszego. Ferdynand, całkiem uzbrojony, dosiadł dzielnego rumaka; eskortował go oddział lekkiej jazdy, pod dowództwem samego hrabiego Trevino, i tym sposobem kawalkada 9 października 1469 roku stanęła w Duenas, miasteczku królestwa Leon, sąsiadującym w Valladolid. Tu niezadowoleni spomiędzy szlachty zaczęli się garnąć do księcia, składając mu hołdy przynależne wysokiemu urodzeniu i świetnej jego przyszłości.
Kastylijczycy, zwolennicy zbytku, mieli wtedy sposobność przyjrzenia się surowemu życiu Ferdynanda. Młody ten książę, chociaż liczył dopiero lat osiemnaście, tak zahartował ciało i ukrzepił członki, że dorównywał siłą najdzielniejszym rycerzom. Najmilszą rozrywką jego były ćwiczenia wojskowe i żaden z kawalerów aragońskich lepiej od niego nie harcował konno, czy to na polu bitwy, czy w walce turniejowej. Skromny przy tym i trzeźwy, jak muzułmanin, zdawał się być stworzonym do spełnienia dzieł wymagających zarówno wielkiej siły fizycznej, jak głębokiej rozwagi i nieustannej czujności.
W ciągu czterech czy pięciu następnych dni szlachta kastylijska, otaczająca Ferdynanda, nie wiedziała, czy dziwić się bardziej porywającej jego wymowie, czy dojrzałości sądu, niebędącej wynikiem zimnej rozwagi, lecz darem wrodzonym człowieka przeznaczonego do panowania cudzym namiętnościom.Rozdział II
Podczas gdy Jan aragoński starał się wszelkimi środkami, aby syn jego uszedł czujnej uwagi służalców króla Kastylii, mieszkańcy Valladolid oczekiwali skutku wyprawy z tą niespokojną obawą, jaka zwykle towarzyszy niebezpiecznym przedsięwzięciom. Pomiędzy tymi, co z niecierpliwością śledzili kroki Jana z Aragonii, znajdowały się osoby, z którymi wypada nam bliżej czytelników zaznajomić.
Chociaż Valladolid w tym czasie daleko jeszcze było do świetności, jakiej dosięgło zostawszy stolicą Karola V, zawsze jednak ten gród starożytny i bogaty posiadał znaczną liczbę wspaniałych pałaców. Jeden z nich był siedzibą Jana de Vivero, znakomitego szlachcica, i w nim to dwie osoby oczekiwały wiadomości z Duenas. Wnętrze tego gmachu łączyło poważną zbytkowność owego czasu z wygodą i wykwintnością, jakie nadać tylko może bezpośredni zarząd kobiecy. W 1469 roku wielki dramat wojenny, trwający od siedmiu wieków, walka chrystianizmu z Koranem, na Półwyspie Pirenejskim zbliżała się ku końcowi. Maurowie, zajmujący długo południowe części królestwa Leonu, zostawili w budowlach ślady barbarzyńskiej wystawności; nawet nazwa miasta Valladolid, przerobiona z Veled-Vlid, świadczyła o pobycie w tych stronach nacji arabskiej.
W głównej sali pałacu Jana de Vivero dwie kobiety żywo z sobą rozmawiały. Obie były młode, i chociaż różnej zupełnie powierzchowności, posiadały niezaprzeczone powaby. Jedna z nich szczególnie, zaledwie dziewiętnastoletnia, lecz w całym już kwiecie młodości, uchodzić mogła za skończoną piękność. Gorąca nawet wyobraźnia krain południowych nie wymarzyłaby większej doskonałości. Jej ręce, nogi, kibić i wszystkie zarysy nacechowane były niezrównanym wdziękiem niewieścim, a postać wysoka i okazała szlachetną nadawała jej powagę. Patrzący na nią nie wiedział czy go czaruje bardziej powab zewnętrzny, czy wyraz nieskażonej duszy odbity na jej twarzy. Chociaż urodzona w Hiszpanii, pochodziła w prostej linii od królów gockich, i z tego zapewne powodu w jej powabnej postaci zlewała się świeżość północna, z porywającą żywością kobiet południa. Cera jej była biała, włos gęsty kasztanowaty, oczy niebieskie, pełne blasku i pojętności. Dla dopełnienia obrazu powiedzmy, że na obliczu wychowanki dworu malowała się szczera prostota, rzadko w tej sferze napotykana, a krasząca wdzięk młodości urokiem prawdy moralnej.
Ubiór księżniczki odznaczał się prostotą, chociaż bogactwem odpowiadał godnie jej wysokiemu dostojeństwu. Na szyi, śnieżnej białości, połyskiwał brylantowy krzyż, zawieszony na rzędzie wyborowych pereł; kilka kosztownych pierścieni obciążało raczej, niż zdobiło jej śliczne ręce. Była to Izabella kastylijska, oczekująca w ustroniu rozwiązania swego losu.
Towarzyszką jej była donna Beatrix de Bobadilla, przyjaciółka młodości i wierna do śmierci poddana. Dama ta, starsza nieco od księżniczki, miała ułożenie stanowczo hiszpańskie; jakkolwiek pochodziła ze starej rodziny, dom jej nie wchodził nigdy w związki z cudzoziemcami. Jej czarne, błyszczące oczy zapowiadały szlachetną duszę i silną wolę. Postać jej, przyjemna, ustępowała jednak w doskonałości kształtom królewskiej przyjaciółki. Natura, dzieląc swe dary między młode niewiasty, rozróżniła je odpowiednio stanowiskiem społecznym jakie każda z nich zajmowała, lecz widziane z osobna, obie były zachwycające. Izabella kończyła właśnie ranny strój; siedziała na fotelu, niedbale oparta i pochylona ku przyjaciółce, klęczącej przed nią na podnóżku. Kobiety były same, w rozmowie ich przeto panowała swoboda, wolna zarówno od etykiety kastylijskiej i sztywności hiszpańskiej; toczyła się ona w miarę uczuć naturalnych, nie według ceremoniału dworskiego.
– Beatrix – rzekła księżniczka – prosiłam Boga, by kierował moją myślą w tak ważnej sprawie, i mam nadzieję, że wybór jaki uczynię pogodzi moje własne dobro, ze szczęściem mych poddanych.
– Nikt o tym nie wątpi, szlachetna pani – odpowiedziała Beatrix de Bobadilla – bo Kastylijczycy tak cię kochają, że nie sprzeciwiliby się pewnie twym zamiarom, gdybyś nawet wyjść chciała za sułtana tureckiego.
– Powiedz raczej, moja dobra – odparła z uśmiechem Izabella – że sądzisz o innych po sobie. O! te projekty małżeńskie dużo sprawiają mi kłopotu.
– Lecz teraz minął czas próby. Najświętsza Panno, ileż to w mężczyznach musi być zarozumiałości i lekkomyślności, kiedy tacy konkurenci śmieli ubiegać się o rękę mojej pani.
– Jeżeli ze wszystkich wybrałam Ferdynanda aragońskiego – to jedynie z powodu, że związek ten odpowiada najwięcej interesowi Kastylii. Wiesz Beatrix, że Kastylijczycy i Aragończycy z jednego pochodzą rodu i tym samym mówią językiem.
– W imię Boże, kochana pani, nie porównuj czystej mowy kastylijskiej z dialektem mieszkańców gór!
– Niech i tak będzie; ale łatwiej zawsze wyuczyć po hiszpańsku Aragończyka, niż Galia; a don Ferdynand należy do rodziny Transtamare, jest potomkiem królów Kastylii, i mówią, że młody król sycylijski może się podobać.
– Gdyby tego nie umiał, nie byłby chyba mężczyzną. Któżby z nich nie potrafił ułożyć się, gdy idzie o podbicie serca dziedziczki korony, a jeszcze pięknej jak jutrzenka, dobrej i mądrej, słowem wcielonej doskonałości.
– Moje dziecię, te słowa nie przystoją ani mnie, ani tobie.
– A jednak są one prawdziwym wyrażeniem moich uczuć.
– Wierzę ci, dobra Beatrix, lecz powinniśmy pamiętać o ostatniej spowiedzi i mądrych radach jakie nam wówczas udzielono. Tak lekkomyślne rozmowy nie uchodzą kobietom, które za grzechy swoje potrzebują pobłażania. Co do tego małżeństwa, jeśli je zawrę, to więcej jako księżniczka; niż jako niewiasta, bo wiadomo ci, że nie znamy się nawet z Ferdynandem.
– Prawda to wszystko, szlachetna pani; przyznaję, iż dziewica wysokiego urodzenia, może rozporządzać swą ręką na innych zasadach niż prosta mieszczka, a nawet, że sama jej godność i troskliwe wychowanie, stanowi większą rękojmię szczęścia małżeńskiego, aniżeli gorączkowe przywiązanie. Ale z tym wszystkim bardzo mnie to cieszy, że tak szlachetny i dzielny, według opisu ojca Alonzo, młodzieniec stara się o twe względy, jak również że, zdaniem mych przyjaciół, don Andrzej de Cabrera, chociaż trzpiot wielki, doskonałym będzie mężem dla Beatrix de Bobadilla.
Izabella, która mimo wrodzonej powściągliwości czuła niekiedy potrzebę poufnej rozmowy, uśmiechnęła się z tego wyskoku, i rozgarniając piękną rączką krucze sploty Beatrix, rzuciła na nią macierzyńskie prawie, pełne tkliwości spojrzenie.
– Jeżeli wartogłowy powinny się łączyć z sobą – rzekła potem – to przyjaciele twoi mają słuszność. Wymówiwszy te słowa umilkła, a wstyd dziewiczy rozlany po jej twarzy i skryty ogień źrenicy świadczył, że Izabella, w tej chwili przynajmniej, była więcej kobietą jak królową, zajętą wyłącznie szczęściem swych poddanych.
– W miarę jak się zbliża nasze spotkanie – ciągnęła dalej księżniczka – dziwne jakieś ogarnia mnie zmieszanie, i wyznaję ci otwarcie, moja droga, że przymioty ciała i duszy, przypisywane królowi sycylijskiemu, niemały w tym mają udział.
– To dziwne, wtrąciła Beatrix. Ja ze swej strony nie oddałabym dobrowolnie ani jednego powabu przeznaczonego mi małżonka.
– Twoje położenie jest inne, Beatrix, ty znasz markiza de Moya i pewną jesteś jego uwielbienia.
– Święty Jakubie, czy podobna tak sobie nie ufać! Wszak młoda i piękna kobieta odbiera hołdy jako przynależną sobie daninę.
– Prawda to, moja córko (Izabella, chociaż młodsza, nazywała tak niekiedy przyjaciółkę, a później, zostawszy królową, zawsze ją zaszczycała tym mianem), ale wtedy tylko, gdy owe hołdy są zasłużone. Co do mnie, z niepokojem nieraz zadaję sobie pytanie, jakie będą dla mnie uczucia don Ferdynanda. Uważam go za młodzieńca pełnego szlachetności, męstwa i osobistych przymiotów, i nie wiem czy zdołam odpowiedzieć jego wymaganiom.
– Na Boga! Zarozumiały chyba Aragończyk mógłby coś podobnego pomyśleć! Jeżeli don Ferdynand szlachetnego jest rodu, ty pani, potomek starszej linii domu Transtamare, w niczym mu nie ustępujesz. Jeżeli jest młodym, i ty nią jesteś; jeżeli roztropnym, czyż tobie brak tego przymiotu?
– Powoli, powoli, kochana Beatrix! Powściągnij nieco swoją żywość.
– Skromność twoja, łaskawa pani, pozwala ci oceniać cudze tylko zalety, a zapominasz o swoich ale don Ferdynand sprawiedliwszym będzie w tym względzie. Jest spadkobiercą kilku koron, ale czeka go tu dziedziczka kastylijska, która słodyczą swą i prostotą, podbije z pewnością rycerskie jego serce.
– Nie trwożę się bynajmniej o próżność Ferdynanda, chociaż wiem, że posiada już, lub posiądzie, niejedną koronę, lecz mimo twych uwag życzliwych, nie dowierzam sama sobie. Zdaje mi się, że przyjęłabym obojętnie, a przynajmniej z godnością odpowiednią swojemu urodzeniu, każdego innego księcia, ale drżę gdy pomyślę o spotkaniu z Ferdynandem.
– To raczej don Ferdynand powinien być w obawie – zawołała Beatrix, całując z uszanowaniem rękę Izabelli.
– O nim, kochana przyjaciółko, same tylko doszły mnie pochwały. Lecz darmo się niepokoję, zamiast zasięgnąć zdania pobożnego kapłana, który nie odmówi mi pewnie swej rady. Ojciec Alonzo nas oczekuje, pójdźmy do niego.
Księżniczka z towarzyszką weszły do kaplicy zamkowej, gdzie jej spowiednik Mszę właśnie odprawiał. Tu niespokojność pięknej Izabelli ustąpiła wkrótce przed pociechą obrządków religijnych. W chwili gdy opuszczała kaplicę, posłaniec przybył z wieścią, że król sycylijski stanął szczęśliwie w Duenas i otoczony wiernymi stronnikami, przybędzie wkrótce dla urzeczywistnienia swych nadziei.
Izabella, na nowo tym zmieszana, z trudnością tylko odzyskała zwykłą spokojność umysłu. Poświęciwszy parę godzin modlitwie, obie przyjaciółki powróciły do sali, w której niedawno rozmawiały.
– Czy widziałaś don Andrzeja de Cabrera? – zapytała księżniczka, przeciągając ręką po czole, jakby dla zebrania myśli.
Beatrix de Bobadilla zapłoniła się, a potem nagłym wybuchła śmiechem.
– Jak na kawalera trzydziestoletniego, który stargał nieco siły w wojnach przeciw Maurom, don Andrzej dość zwinne ma nogi; przyniósł tu bardzo szybko wiadomość o przybyciu króla, przedstawiając zarazem swą przyjemną osobę. Ale znów na człowieka wytrawnego, zbyt wielki z niego gaduła. Podczas gdy pani zajęta byłaś modlitwą, słyszałam mimo woli cudowne jego opowiadanie o podróży don Ferdynanda. Zdaje się, szlachetna pani, że w samą porę przybyli do Duenas, straciwszy ostatnią sakiewkę z pieniędzmi, którą może wiatr uniósł z powodu jej lekkości.
– Spodziewam się, że temu zaradzono. Obecnie wprawdzie żadna z gałęzi domu Transtamare nie może się poszczycić bogactwem, zawsze jednak mamy dosyć i na potrzeby przyjaciół.
– Don Andrzej w tej chwili nie jest ani bogatym, ani ubogim; lecz będąc w Kastylii, gdzie Żyd i lichwiarz każdy zna wartość jego dóbr, z łatwością zaopatrzyć może we wszystko króla sycylijskiego. Powiadano mi, że i hrabia Trevino nie pokazał się skąpym.
– Nie będzie to z jego szkodą, kochana Beatrix. Teraz, drogie dziecię, chciej podać mi papier i pióro, bo mam zawiadomić don Henryka o zamierzonym związku.
– Ależ kochana pani, to się sprzeciwia roztropności, bo zwykle gdy dziewica, czy szlachetna, czy prostego urodzenia, chce zawrzeć małżeństwo wbrew woli swych krewnych, to naprzód dopełnia zamiaru, a potem dopiero prosi o błogosławieństwo.
– Idź, moje dziecię, powiedziałaś swoje, a teraz przynieś mi, czego żądałam. Król nasz nie tylko jest moim panem i opiekunem, ale nadto najbliższym krewnym, którego uważać powinnam za ojca.
– To tym sposobem donna Joanna portugalska byłaby matką mojej pani! Piękna z niej przewodniczka dla skromnej dziewicy! Nie, droga pani, matką twoją była cnotliwa Izabella, różniąca się zupełnie od lekkomyślnej siostrzenicy.
– Za śmiało mówisz, Beatrix, i zapominasz o moim rozkazie. Chcę pisać do swego brata i króla.
Izabella rzadko z podobną odzywała się surowością: toteż Beatrix zadrżała i łzy puściły jej się z oczu. Nie śmiąc spojrzeć na przyjaciółkę, przyniosła materiał piśmienny i zachowała milczenie.
Izabella zaczęła pisać ów list historyczny, w którym, wyrzekając się wrodzonej nieśmiałości, z książęcą przemawiała powagą.
Przez traktat w Toros de Guisando, unieważniający prawa córki Joanny portugalskiej, a uznający Izabellę następczynią tronu, ta ostatnia obowiązana była nie rozrządzać swą ręką bez wiedzy króla. Księżniczka przeto usprawiedliwiała przed bratem swoje postanowienie, przytaczając, że przeciwnicy jej złamali przyrzeczenie nie mieszania się do sprawy małżeństwa. Wyliczała dalej korzyści polityczne, wynikające z połączenia koron kastylijskiej z aragońską, i prosiła o zezwolenie króla.
List ten, przedłożony Janowi de Vivero oraz innym członkom rady królewskiej, wyprowadzony został natychmiast przez umyślnego posłańca, po czym zajęto się przygotowaniami do mającego nastąpić spotkania dwojga narzeczonych.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.