- promocja
Krzysztof Krawczyk życie jak wino - ebook
Krzysztof Krawczyk życie jak wino - ebook
Życie jak wino – uzupełniona, oficjalna (auto)biografia Krzysztofa Krawczyka, opowieść na dwa głosy: artysty oraz jego menedżera – Andrzeja Kosmali.
Całe życie wielkiego piosenkarza aż po jego ostatnie dni. Tylko w tej książce przeczytacie o niespotykanej męskiej przyjaźni, dowiecie się, jak wyglądały kulisy sławy i barwne życie Krzysztofa Krawczyka, a także zapoznacie się z anegdotami i wcześniej nieznanymi faktami. Całość dopełniona wypowiedziami współpracowników artysty i jego najbliższych przyjaciół. Wielką gratką dla fanów artysty będzie bogaty materiał ilustracyjny – zdjęcia z prywatnego archiwum Artysty.
,,Kończę Drugi Rozdział, ten ostatni, książki Życie jak wino. W tej odsłonie towarzyszyłeś mi duchem, przywoływałeś pamięć, prowadziłeś pióro w mojej dłoni. I zaprosiłeś do wspomnień swoich najbliższych Przyjaciół i Współpracowników.
Ty już wypiłeś wino swego życia. Ja dopijam swoje i zastanawiam się, kiedy skosztuję jego ostatni haust. Ty, wędrując po winnicy niebiańskiej, raczysz się nektarem z jej owoców. Czy to drugie życie też jest jak wino? Choć w wieczystej rzeczywistości zapewne smakuje inaczej. A Ty, wznosząc kielich wina, nucisz naszą piosenkę:
Życie jest za krótkie, żeby pić marne wino,
Życie jest za krótkie, by miłości dać zginąć,
Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć,
Życie jest za krótkie, by się nim nie cieszyć!
ANDRZEJ KOSMALA (maj, 2021)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-10-8 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dnia 5 kwietnia w Roku Pańskim 2021 odszedł do wieczności Krzysztof Krawczyk. Śpiewak, który swym głosem pozyskał wielkie rzesze fanów. Dziś śpiewa już tylko Bogu na wysokościach. I modli się jak za życia ziemskiego: a na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Śpiewał za życia na chwałę Pana i ku radości ludzi. A kto śpiewa, to jakby modlił się dwa razy.
Dnia 10 kwietnia tegoż roku odprowadziliśmy go tłumnie i godnie na miejsce spoczynku. Tymi słowami przyszło mi pożegnać nad trumną mego przyjaciela, artystę i współtwórcę książki, którą macie, Drodzy Czytelnicy, przed sobą:
Kochany Krzysztofie!
Nie chciałem zabierać głosu w tej trudnej chwili. Byłem w końcu przy Tobie człowiekiem drugiego planu. Jesteś w moich myślach, wspomnieniach, modlitwie…
I w piosenkach, które tworzyliśmy wspólnie przez czterdzieści siedem lat.
Poprosiła mnie jednak Twoja ukochana żona Ewa, bym powiedział kilka słów, których ona nie ma siły dziś, w tej ciężkiej dla niej chwili, powiedzieć…
Prosiła mnie, bym Ci powiedział: nie żegnaj, lecz do widzenia…
Bo cóż powiedzieć w takiej chwili?
Niech pozostanie milczenie – jak mówił Święty Jan Paweł II.
Ale po Tobie, Krzysiu, nie pozostanie milczenie! Pozostaną cudowne nagrania wyśpiewane niepowtarzalnym głosem. Pan Bóg dał Ci talent, a Ty tego daru nie zmarnowałeś!
_Non omnis moriar_…
Nie wszystko umiera, kiedy odchodzi tak Wielki Artysta!
Na ostatniej swojej płycie, która nosi wiele znaczący tytuł _Horyzont_, śpiewasz słowami Macieja Świtońskiego:
_Horyzont wzywa za swój brzeg_
_Do niego ciągle podążamy_
_Jedyna droga, jeden cel_
_Idziemy wciąż_
_I wciąż czekamy…_
Ty, Przyjacielu, już jesteś za tym horyzontem…
A my wciąż czekamy!
Do zobaczenia, Krzysztofie!
Ale zanim spotkamy się za horyzontem, spotkamy się, Drodzy Czytelnicy, z Krzysztofem na łamach tej szczególnej książki. Jej pierwsza wersja ukazała się w 2010 roku. Napisaliśmy ją wspólnie: artysta i jego menedżer. Teraz, Krzysztofie, podejmę się trudu opisania ostatnich czternastu lat Twojego barwnego życia i umieszczę to w drugim rozdziale, niestety – ostatnim. Postaram się uczynić wszystko, co w mojej mocy, by duch pierwszej części pozostał na dalszych stronicach jako opis dzieła naszego życia. Przywołam zdarzenia z tych finalnych lat poprzez moje wspomnienia, cytaty Twoich wypowiedzi i Twoich przyjaciół. Wszystko w myśl tytułu tej książki i słów naszej piosenki:
_Życie jest za krótkie, żeby pić marne wino_
_Życie jest za krótkie, by miłości dać zginąć_
_Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć_
_Życie jest za krótkie, by się nim nie cieszyć…_
Andrzej KosmalaWstęp do rozdziału pierwszego
Książka _Życie jak wino_ jest opowieścią o drodze życiowej i karierze artystycznej Krzysztofa Krawczyka. Opowieścią poprowadzoną na dwa głosy: przez bohatera książki – piosenkarza z ponad 47-letnim dorobkiem, trafiającego do wszystkich pokoleń Polaków, oraz jego menedżera – Andrzeja Kosmalę, który współpracuje z artystą 36 lat, jest pomysłodawcą i realizatorem koncepcji artystycznych, producentem nagrań, autorem tekstów, a nade wszystko przyjacielem, a więc człowiekiem, który nie tylko z racji zawodowych, ale również osobistych relacji wie wszystko o Krawczyku. Współpracował też w przeszłości z wieloma innymi gwiazdami polskiej estrady. Ale Krawczyk był zawsze najważniejszy.
Nie od dziś wiadomo że za największymi nawet gwiazdami piosenki światowego formatu stali i stoją ludzie drugiego planu, niewidoczni, ale pociągający za sznurki tego mechanizmu zwanego gwiazdą. Nie byłoby Elvisa Presleya bez „Pułkownika” Parkera, Beatlesów bez Briana Epsteina, Edith Piaf bez Bruno Coqatrixa, Charlesa Aznavoura, Gilberta Bécaud, Dalidy bez Eddiego Barclaya, Johnny’ego Hallydaya i Mireille Mathieu bez Johnny’ego Starka czy Célin Dion bez René Angélila, w życiu prywatnym jej męża. To są najbardziej znane przykłady. Jest ich mnogość, co potwierdza regułę.
Wiele pisano na ten temat, ale nigdy wcześniej nie powstała autobiografia napisana wspólnie przez artystę i jego menedżera, która odsłaniałaby kulisy tego, co znane od frontu, która pokazywałaby artystę także „od kuchni”.
I oto przed Państwem autobiografia dwóch mężczyzn pochodzących z różnych środowisk, których drogi życiowe i zawodowe splotły się w pewnym momencie i wiodą wspólnie przez 36 lat. To rekord w skali światowej. Nie można było napisać tej książki bez opisania tła, na którym walka o pozycję Krawczyka na muzycznym topie się odbywała. Stąd w książce znalazło się wiele wątków, które pozornie tylko biegną na obrzeżach kariery artysty. Autorzy chcą odsłonić kulisy działań w tej branży, w której nie wystarczy być dobrym i mieć rację. Trzeba jeszcze przez działania zakulisowe umieć to sprzedać.
Autorzy na przemian opowiedzą o liczącej ponad 47 lat artystycznej drodze Krzysztofa Krawczyka, w tym o swojej 36-letniej przyjaźni i współpracy. Opowieść ma się splatać w jeden ciąg. Do Andrzeja Kosmali należeć będzie opowiedzenie o wielu rzeczach, o których Krawczyk nie chce mówić lub po prostu mu nie wypada. Wspomnienia, anegdoty, refleksje i wnioski umieszczone zostały na tle Polski dwóch systemów ekonomiczno-społecznych, a szczególnie na tle zmian ustrojowych ostatnich 20 lat, adaptacji do nowej rzeczywistości gwiazdy zrodzonej w PRL-u, która próbowała szukać tej drugiej Polski na 10-letniej emigracji w USA.
Autorzy pragną pokazać, że w wypadku artysty wizerunek to jedno, a człowiek to drugie, chociaż kiedy trafi się już w tryby show-biznesu, to w pewien sposób życie artysty przestaje należeć do niego, a sława tak często zniesławia.
Droga Krzysztofa Krawczyka to w oczach widzów dużo radości, sukcesów, zabawy, pieniędzy, kobiet, sławy. Ale tak naprawdę, jak to zazwyczaj bywało, to przede wszystkim walka o przetrwanie, walka o sympatię ludzi, walka z branżą muzyczną i medialną, wreszcie walka z samym sobą, żeby nie zapłacić za to wszystko ceny najwyższej, jak to wcześniej uczyniło wielu.Mogę panu oddać pieniądze za bilet!
Andrzej Kosmala: Było to gdzieś na początku lat 70. dwudziestego wieku. Trubadurzy, zespół niezwykle popularny, ale przeze mnie (dziennikarza radiowego) bardzo nielubiany, zawitał do mojego Poznania. Trubadurzy należeli do grona polskich zespołów, które uderzały w ton folklorystyczny. Choć folk był wtedy modny na całym świecie, to jednak Trubadurzy swe zainteresowania folkowe nazbyt przenieśli na wschód. W kraju im to szkodziło, ale w Związku Radzieckim graniczyli popularnością z Beatlesami i Pieśniarami. Była to jedna z ostatnich mutacji personalnych tego zespołu, z wybijającym się już wyraźnie na solistę Krzysztofem Krawczykiem i bardzo zdolną solistką, zupełnie niepasującą do tego towarzystwa, moją przyjaciółką, jeszcze z zespołu Tarpany, Haliną Żytkowiak – w życiu prywatnym partnerką Krzysztofa. Poszedłem na koncert, nie tyle Trubadurów, co właśnie po to, by spotkać dawno niewidzianą Halinę. Po koncercie udałem się do niej za kulisy Auli Uniwersyteckiej w Poznaniu. Przywitałem ją groźnym, apodyktycznym i do tego głośnym tekstem: Gdzieś ty trafiła? Do tych ruskich klezmerów? Jak ten Krawczyk śpiewa, to mam wrażenie, że zaraz (przepraszam za wyrażenie) „pawia” puści do mikrofonu! Nie widziałem, że za mną stoi rozdający autografy Krzysztof Krawczyk. Podszedł do mnie z groźną miną – choć jesteśmy tego samego wzrostu, to wydał mi się dużo wyższy ode mnie – i ryknął jak do mikrofonu: Jak się panu nie podoba, to mogę oddać pieniądze za bilet!
Nosiłem wtedy w klapie marynarki znaczek Polskiego Radia. Gdy rzucił okiem na ten znaczek, w jednej chwili złagodniał jak baranek. Zmienionym nie do poznania głosem zaczął mi tłumaczyć, jaka to ciężka praca to śpiewanie, jak trudno jest sprostać oczekiwaniom publiczności… Muszę powiedzieć, że kiedy tak do mnie przemawiał, a właściwie się tłumaczył z trudności, jakie sprawia ten zawód, poczułem do niego nieco sympatii. W końcu komu wtedy było lekko?
W jednej chwili zrozumiałem, że niebezpieczne i niesprawiedliwe jest takie osądzanie artystów, bo są to tacy sami ludzie, uwikłani w różne sprawy, i trudno z góry stwierdzić, co im naprawdę w duszy gra. Miałem wtedy 24 lata; wychowany na rewolucji Beatlesów i „dzieci kwiatów” myślałem, że tylko ja postrzegam świat we właściwych wymiarach. To doświadczenie chciałbym zadedykować dzisiejszym młodym gniewnym.
I kiedy wracałem do domu trochę oszołomiony, w uszach brzmiały mi: liryzm, ciepło, serdeczność, duszoszczypatielność głosu Krawczyka, jakże innego od tego słyszanego na scenie, kiedy próbował się wyrwać na niepodległość z wszechobecnego, dominującego chóru kolegów z zespołu, a kiedy udawało mu się to przez moment, brzmiał jak radosny, pijany Cygan.
I tak sobie myślałem: przecież gdyby ktoś chciał się zająć poważnie tym człowiekiem, to mógłby stworzyć skrzyżowanie wszystkiego, co najlepsze w światowym piosenkarstwie. Trochę Toma Jonesa, trochę Elvisa Presleya, trochę B.J. Thomasa z Blood, Sweat and Tears, co nieco z Demisa Roussosa, ślad P.J. Proby’ego, trochę szkoły włoskiej i hiszpańskiej. A do tego podlać to wszystko wschodnioeuropejskim sosem. Wniosek był dla mnie oczywisty: Polska, a może i świat, czekają na takiego wokalistę. Krawczyk ma przyszłość!Niedaleko pada jabłko…
Krzysztof Krawczyk: Mały człowieczek czerpie siły przede wszystkim ze swojej rodziny. Dom pełen miłości stwarza ciepło, w którym roślina życia rozwija się prawidłowo. Taki dom stworzyli mnie i mojemu bratu moi Rodzice – aktorzy: Lucyna z domu Drapała i January Krawczyk. Ojciec zmarł, kiedy miałem 18 lat, Mama niedawno, w 2006 roku. Pozostali w mojej pamięci jako ludzie, którzy stworzyli swoim dwóm synom dom pełen ciepła, które brało się z miłości, jaka ich połączyła. Ojciec, obok pracy na scenach teatrów dramatycznych, muzycznych, objazdowych i gry w filmach, z pasją artysty przelewał swoje uczucia na papier, czy to w formie listu, wiersza, czy pamiętnika. Dzisiaj już tak nie piszą nawet najbardziej zakochani młodzi ludzie. On ją zwał Juki, ona jego Janem. Oto list z 6 lutego 1944 roku, pisany w mrokach okupacji, wyprzedzający to, co stać się miało później, bo 8 września 1946 roku, czyli moje przyjście na świat. Jan antycypował w liście do Juki:
_Juki, Ukochana moja!_
_Pisałem Ci ostatnio, że pewne symptomy i objawy oznaczają chłopca. I to wszystko będzie tylko nieprzyjemne trochę. Nie będziesz piękniejsza, Juki, niż kiedykolwiek, jako najszczęśliwsza niewiasta, żona moja przenajdroższa, budząca się młoda matka, w duchu już ściskająca i piastująca dziecko, które czuje w swem łonie. Staniesz się wspaniała, przemieniona nieskończoną miłością macierzyńską, pieszczotliwie obejmującą małych i słabych tej ziemi. Z zachwytem i jaśniejącemi szczęściem oczyma uśmiechać się będziesz do mnie, Juki, dziękując mi bez słów za niepokalane szczęście, które Ci dałem._
_O! Ukochana Juki. Jakżeszbym pragnął, aby to było już rzeczywistością. Słodko i cudnie wyglądałabyś najsłodsza, nie tak rażąco jak inne kobiety w tym stanie, gdyż nieraz patrząc na Ciebie, myślałem, żeś została stworzona przez Junonę, aby rodzić bez bólu…_
_A jaki będę dumny i szczęśliwy, że zostanę ojcem naszego dziecka, Juki. W marzeniach i snach gotuję już miejsce dla tej miłości, odczuwanej dla przyszłego naszego „baby”, a mającej nierozerwalny związek z miłością dla Ciebie, Jedyna. Ta miłość wielka dla naszego dziecięcia stanie obok naszej miłości, jako nierozerwalna, jednolita spójnia. Jeszcze jedno ogniwo więcej, łączące nas na zawsze, bez zastrzeżeń i niedomówień. Ta miłość stanie obok naszej miłości, którą będę żywił dla Ciebie zawsze, niezmiennie piękną, cudną, zachwytów, podziwu, uniesień i uwielbienia pełną._
_Nasza miłość, przywiązanie i szacunek wzajemny będą potęgować się z latami. O! Jak to cudnie będzie, Juki. Myśląc o tem, że dziecko musi przecież odziedziczyć prawem natury przywary i zalety matki, będę nieustannie śledził i czuwał, jak duch Twój rozwijać się będzie w obliczu Przyrody i Prawdy._
_Nie będę prawił Ci kazań na temat Przyrody i Prawdy, bo jestem szczęśliwy, że okazujesz zrozumienie i ukochanie ich. A gdy nasze dziecko podrośnie dostatecznie, ażeby pojmować rzeczy i zjawiska wokoło siebie, wówczas spostrzeżesz w niem cześć dla rzeczywistości, dla dobra i piękna. Wiem o tem, Juki. Ja Ciebie poznawałem, poznałem, przejrzałem gruntownie i studiuję, analizuję Cię bezustannie, do głębin najtajniejszych Twej istoty, Twej Psyche._
_Byłaś, będziesz i pozostaniesz mi najcudowniejszem szczęściem, Juki, a równocześnie najwdzięczniejszem i najciekawszem zjawiskiem i studjum w mojem życiu._
_Całuję gwiazdy lśniące Twych oczu i tulę mocno w ramionach_
_Twój Jan_
_6.2.1944_
Słowo stało się ciałem 8 września 1946 roku w Katowicach. Urodziłem się!
Znałem Ojca oczyma dziecka, wychowywałem się za kulisami teatru. Z jego twórczości pisanej jawi mi się człowiekiem niezwykłym. Ale już po latach, kiedy rozmawiałem z Mamą, mówiła, że choć Ojciec widział we mnie odbicie cech Matki, o czym między innymi pisze w powyższym liście, to jednak syn ze swoją duszą artysty, talentem i nieposkromioną dynamiką życia przypominał jej kopię Ojca. Po mnie jesteś tylko trochę upierdliwy – mówiła Mama z uśmiechem…Gospodnik, czyli szalony Krawiec
Andrzej Kosmala: W drugiej połowie lat 70. Krzysztof, będąc już bardzo popularnym piosenkarzem w Polsce i zarabiając niezłe pieniądze – głównie w NRD, postanowił, jak to było modne wówczas, wziąć sprawy w swoje ręce, czyli budować taki prywatny kapitalizm w socjalistycznym ustroju. Zwano to wówczas prywatną inicjatywą i w jej ramach Krawczyk postanowił zbudować pensjonat w Szklarskiej Porębie, według najlepszych światowych wzorów, a tych już w świecie trochę widywał. Doszedł wtedy też do wniosku, że mając powyżej 30 lat, trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu na starość! Najbardziej cieszył się z restauracji, którą miał tam w przyszłości prowadzić. Zawsze lubił przecież dobrze zjeść, a do tego jeszcze planował śpiewanie dla gości rosyjskich romansów. O ile to drugie nie wymagało żadnych zezwoleń, to żeby móc prowadzić restaurację, trzeba było należeć do odpowiedniej sekcji Zrzeszenia Rzemieślników, a ta organizacja wymagała uprawnień zawodowych, zwanych z ruska uprawnieniami gospodnika. Musiał więc skończyć odpowiedni kurs i zdać egzamin przed państwową komisją. Na egzaminie praktycznym ugotował strogonowa z kluseczkami i upiekł całkiem udany tort. Od tamtego czasu Krzysztof w kuchni czuje się znakomicie – w końcu ma tytuł gospodnika! Szczególnie lubi tam gościć w fazie końcowej kucharzenia, czyli przy przyprawianiu i degustowaniu potraw. Budzi to często niezadowolenie Ewy, pani domu, która komentuje: znowu zaglądasz mi w gary. Skąd ona zna poznańską gwarę? Chyba od Krzysztofa, który pół życia spędził w tym mieście.
Tam zresztą poznał, podczas pracy w Estradzie Poznańskiej, Zenka Laskowika, który w kabarecie Tey naprawiał Polskę, ale prawdziwe pieniądze zarabiał u Krawczyka. Koncertowali panowie akurat w województwie jeleniogórskim. Nadarzyła się więc okazja do pochwalenia się przed przyjacielem swoją inwestycją. Zaprosił zatem Zenka na budowę i z wielkim przejęciem opowiadał mu, że tutaj będzie sauna, a tutaj masaże, tam basen, a tam wyciąg narciarski, a tu kosmetyczka. Gwiazdor kabaretu słuchał i patrzył na gwiazdora piosenki z coraz większym zainteresowaniem. Po czym skomentował krótko: Szalony Krawiec!Być sobą
Krzysztof Krawczyk: Młodzi ludzie wielokrotnie zadają mi pytanie: jak zostać piosenkarzem, a najlepiej od razu gwiazdą piosenki. Przyjaciel namówił mnie nawet na współudział w przedsięwzięciu gospodarczym pod nazwą szkoła piosenkarska. Tylko jego entuzjazm nie pozwolił mi odmówić, choć wiedziałem, że przedsięwzięcie skazane jest na przegraną. Wyobrażacie sobie fabrykę Krawczyków, Niemenów, Sipińskich, Rodowicz? Straszna perspektywa! Ale z tej okazji zacząłem przemyśliwać, co właściwie na scenie jest najważniejsze i czego nauczyli mnie starsi koledzy. Nie myślę tutaj oczywiście o talencie, bez którego nie ma o czym mówić. Ale przecież spotkałem na swojej drodze tylu utalentowanych ludzi, którzy gdzieś przepadli.
Nie ma nic gorszego na scenie jak fałszywie brzmiąca nuta. I nie chodzi tutaj tylko o dźwięk wydobywający się z instrumentu czy gardła. Chodzi o prawdę w czystej postaci, o zgodność postawy, wyrazu twarzy, gestu i modulacji głosu, zgodność z własną duszą, często podświadomością, zgodność z własną osobowością. Mówiąc prościej: żeby nie udawać kogoś, kim się nie jest. Jeżeli jesteś mrukiem, nie udawaj wesołka, jeśliś młody, nie graj starca, a jeśliś dojrzały, nie udawaj młodzieńca. Bądź sobą, w dobrym i złym. Ileż na mnie spadało słów krytycznych. Może, a raczej na pewno popełniałem błędy, ale mogę z ręką na sercu powiedzieć, że zawsze robiłem to, co mi ono nakazywało. Mówię oczywiście o estradzie, a nie życiu prywatnym, bo tutaj często człowiek musi się nie zgadzać ze sobą, słuchać mądrzejszych i być w zgodzie z sumieniem i Bogiem. Bo przecież człowiek to brzmi dumnie.
Scena estradowa to cyrk, który często karmi się ułomnością. Ile gwiazd z wadą wymowy kocha świat, ilu jest małych, garbatych, niekształtnych artystów. Nawet u kobiet uroda już dziś nie jest najważniejsza. Minęły czasy, kiedy artysta był przede wszystkim tworem fryzjera, dentysty i krawca. Dziś liczy się szczerość na scenie, autentyzm, bycie sobą.
Iluż to ja miałem dobrych doradców! Co reżyser, co kompozytor to chciał mnie kształtować od nowa. Wtedy przychodziły klęski. Chociaż zdarzali się ludzie, że jedną drobną, trafnie zrobioną uwagą potrafili mnie nakierować na właściwą drogę. Bregović powiedział: Wystarczy, że ja i moja orkiestra jesteśmy Serbami. Ty pozostań Polakiem. A Smolik powiedział: Patrz, Krzysiu, jaki za oknem piękny nastrój stwarza jesień. Poczuj ten nastrój i śpiewaj ciszej…
W 1978 roku szefami artystycznymi festiwalu opolskiego, bodajże tylko raz, zostali wspaniali Starsi Panowie Dwaj, czyli Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora. Tak się przejęli swoją rolą, że postanowili wysłać wszystkich wykonawców na korepetycje do Andrzeja Strzeleckiego – wybitnego aktora, reżysera, pedagoga. On sam wspomina dziś po latach, że jedynym, który przejął się jego lekcjami, był Krzysztof Krawczyk. Pan Andrzej wspomina też, że niczego z tego, co mi mówił, a mówił ciekawie i przekonująco, nie wykorzystałem na scenie opolskiej. Bo teoria swoją drogą, a praktyka swoją. I co ciekawe, akurat wtedy jeden, jedyny raz w życiu wygrałem ten festiwal. A może uwagi Pana Andrzeja jednak podziałały na mnie inspirująco?
Spytałem kiedyś mego idola, mistrza Mieczysława Fogga, co zrobić, żebym mógł tak długo śpiewać jak on. Odpowiedział: Krzysiu, dam ci telefon do mojego laryngologa.
Zbigniew Korpolewski – wybitny człowiek estrady, nauczył mnie, jak patrzeć ze sceny na widownię tak, żeby każdemu widzowi wydawało się, że to na niego patrzę.
Mistrz Lucjan Kydryński uświadomił mi natomiast, czego wcześniej nie wiedziałem, że do śledzia pije się tylko zimną wódeczkę, kanty na spodniach winny być starannie zaprasowane, a buty wyczyszczone. _Arbiter elegantiarum_ i uroczy człowiek, o którym Pytia Kowalewski przepowiadał, kiedy w 1963 roku zakładaliśmy Trubadurów: Zobaczysz, będzie nas jeszcze Kydryński zapowiadał!
Najbardziej zaś przydatnej rady udzielił mi mistrz Adolf Dymsza. Widząc moją tremę za kulisami, powiedział: Musisz chwilę przed wejściem na scenę ścisnąć pośladki. Kiedy wejdziesz na scenę, na twej twarzy malować się będą ulga i radość. Stosuję to z dobrym skutkiem do dziś.
Z wiekiem włosy u mężczyzny rzedną, co nie jest przyjemne, ale lepsze, niżby miał słabnąć głos. I jest na to sposób, który przekazał mi Ojciec, znający wszystkie tajniki charakteryzacji: przypalony korek. Podczas jednego z ostatnich festiwali opolskich zwierzył mi się z tego problemu jeden z moich młodszych kolegów: Stachursky. Podzieliłem się więc swoją wiedzą. Andrzej, który ma trochę niewyparzony język, skomentował: I to jest wszystko, czego może cię nauczyć Krawczyk. Odebrał to bardzo dwuznacznie…Jak się nie spocisz, nie jesteś ich
Andrzej Kosmala: W drugiej połowie lat 80. w mieszkaniu Urszuli Sipińskiej doszło do spotkania jej gwiazdy z gwiazdą Krawczyka. Sipińska nie tylko dobrze śpiewała, ale była też znakomitą gospodynią z Poznania. Smacznie gotowała, tym bardziej że produkty były z zasobnego w specjały NRD, gdzie bardzo dużo koncertowała za dobre pieniądze. Nawet polską wódkę przywoziła z mężem Jurkiem z Berlina Wschodniego, bo w ambasadzie polskiej były ceny ze strefy wolnocłowej. Siedzimy więc: Urszula, Jurek, mąż Urszuli, Ewa, żona Krzysztofa, Krzysztof i ja, przyjaciel ich wszystkich i inspirator tego spotkania, na którym oczywiście brylują dwie gwiazdy: Urszula i Krzysztof. Szerokim łukiem omijamy sprawy zawodowe. Do chwili, gdy Urszula spytała szczerze: Krzysiu! A jak masz taki koncert, nic nie wychodzi, marna publiczność, zespół gra źle, ty jesteś bez formy, co robisz wtedy? Krzysztof zaciągnął się papierosem, zapadła chwila milczenia, a on odpowiedział, też szczerze: Nie miałem takiego koncertu! Gorąca atmosfera spotkania na chwilę zamieniła się w kłopotliwą.
Ale tym razem zajechaliśmy do Ozimka, by wystąpić na koncercie z okazji Dnia Hutnika w hucie Mała Panew. Wszystkie dotychczasowe koncerty przebiegały wśród frenetów, był to w końcu powrót na scenę o kulach (dosłownie) po tragicznym wypadku. Wśród publiczności zawsze była przewaga kobiet. Teraz patrzę na salę, a tutaj tysiąc chłopa z minami: „Wolałbym się piwa napić, niż jakichś piosenek słuchać”. No to mówię do Krzysztofa: Tym razem sytuacja nakreślona przez Sipińską! Jak tę widownię pokonasz, to jesteś naprawdę wielki. Tylko się uśmiechnął, a ja za kulisami oczekuję jego klęski. Pierwsza piosenka – klapa, druga – jeszcze gorzej. Przed trzecią w przejmującej ciszy Krzysztof spytał słuchaczy: – Stało się coś? – Odpowiedzią był nieśmiały śmiech widowni. Po półtorej godziny wychodzę do finału i własnym oczom nie wierzę: te tysiąc chłopa zerwało się na równe nogi, klaszcze, podryguje, śpiewa! Zerkam na Krzysztofa. Tak spoconego nie widziałem go jeszcze na scenie. Po prostu te chłopy, ci hutnicy, dla których pot jest symbolem dobrze wykonanej pracy, zaakceptowali kogoś, kto choć nie przy piecu, ale wykonuje swoją pracę w pocie czoła. – Tego się nauczyłem w Stanach. Tam jak się nie spocisz, nie jesteś ich – skomentował Krzysztof swój kolejny sukces.Najlepsze piosenki pisze życie
Krzysztof Krawczyk: Francuzi śpiewają, że życie jest piosenką. Mój przyjaciel, menedżer od 36 lat, czyli człowiek, który wie o mnie wszystko, współautor tej książki – Andrzej Kosmala, napisał w nagranej przeze mnie na setną płytę piosence _Nie wszystko o wszystkim_: „To jedno wiem w mym życia rozkwicie, że najlepsze piosenki pisze po prostu życie”.
Kiedy patrzę na faceta ze starych zdjęć, filmów, programów telewizyjnych, okładek starych płyt i słucham tych płyt, przeglądam stare gazety, czytam listy i wspomnienia przyjaciół, to przyznam się, że czuję w duszy rozdarcie, być może większe niż tzw. normalny człowiek. Na każdym kroku mam dokumentację mijającego czasu. To jest coś więcej niż kilka albumów pożółkłych zdjęć i listów. To żywy dowód tego, że kiedyś było się młodym. Ale też satysfakcja, że kierując życiem tak a nie inaczej, sprawiam, że mój wiek nie jest metrykalny, tylko liczony tym, co potrafię jeszcze zrobić. A od czasu tych pożółkłych zdjęć coś tam jednak zrobiłem. Ten miniony czas to prawie 65 lat życia, 48 lat pracy artystycznej i wszystko w jednym ciągu przyczynowo-skutkowym. Choć moje życie widzę jako zestaw chaotycznych scen, często nienastępujących po sobie. Radosnych i tragicznych, i co ważne, każda posiada jakąś barwną tonację, nastrój słońca, deszczu, śniegu, mrozu, ale i szumu oceanu pośród palm. I co najważniejsze – smak i zapach. To ciekawe, że ja, człowiek muzyki, najmniej słyszę swoje życie. Oczywiście nie da się uciec od szaleństwa rock and rolla, łez bluesa i pulsacji swingu. Ale ja swe życie i jego etapy pamiętam węchem i smakiem. Jak mawiał Xawery Dunikowski: Trzeba umieć wąchać czas.
Pamiętam siebie, 18-latka, jak po śmierci Ojca, kiedy żyliśmy w biedzie, stałem pod kuchnią łódzkiej restauracji i chłonąłem nozdrzami zapach schaboszczaka. Nauczyłem się wąchać czas i może dlatego umiałem się znaleźć przez te lata w różnych okolicznościach i w różnym czasie. I dlatego stosunkowo mało popełniłem błędów, a w każdym razie przy moim temperamencie, który zawsze kierował mnie gdzieś między Scyllę miłości do świata a Charybdę potrzeby zdobywania go. A pot walki spływał mi na oczy i przysłaniał często jego widzenie. I wtedy popełniałem także błędy…Saga rodu
Krzysztof Krawczyk: Kiedy spoglądam w swoją przeszłość, to pierwsze zapamiętane odczucia i obrazy to ciepło rodzinnego domu, miłość, jaką darzyli się Rodzice i jaką przelewali na mnie, a później też na mojego młodszego brata.
Mój Ojciec pochodził z Sosnowca, a Mama z Bielska-Białej, a więc z dwóch regionów Polski przynajmniej wówczas nastawionych do siebie antagonistycznie. Nie lubili się Zagłębiacy ze Ślązakami. Jestem zatem owocem związku dwóch zwaśnionych regionów, których przedstawiciele zapałali do siebie miłością. Takich przypadków było w historii wiele. Choćby rody Capuletich i Montecchich z dramatem Romea i Julii. Miłość moich Rodziców zakwitła w mrokach okupacji.
Byli aktorami, ale w tamtych czasach nie mogli pracować w swoim zawodzie. Ojciec pracował w fabryce, w której pakowali amunicję do skrzyń. Jak wspominał po latach, układali tak kiepsko, że niejedna musiała wybuchnąć. W tej fabryce poznał moją przyszłą Mamę. Mój Ojciec był przystojnym mężczyzną, już dojrzałym, bo dochodzącym czterdziestki.
Ukończył szkołę dramatyczną prowadzoną przez Mieczysława Szpakowicza. W latach 1932–1933 pracował w Teatrze Miejskim w Wilnie, a potem już do wybuchu wojny był śpiewającym dyrygentem na polskich statkach transatlantyckich.
Kiedy zobaczył zgrabną osóbkę z figlarnymi oczyma, puścił do niej oko w takim przedwojennym uwodzicielskim stylu, a Mama się na to bardzo obruszyła, co nie przeszkodziło w wybuchu namiętnej miłości.Tamten Poznań
Krzysztof Krawczyk: A jednak Ojciec długo nie wytrzymał i czy to chcąc zrealizować swoje marzenia o synu – wybitnym pianiście, czy też dostrzegając we mnie buzujący talent muzyczny, posłał mnie jednak do szkoły muzycznej.
Pamiętam, jak chłopaki kopali piłkę na podwórku, a ja musiałem ćwiczyć na fortepianie. Niedawno, po latach, odwiedziłem budynek przy ulicy Wierzbięcice w Poznaniu. Skonfrontowałem wygląd budynku i podwórza z tym, co spoczywa we mgle mojej pamięci. Nawet ustaliłem okno, z którego upadek miał mnie pozbawić życia. Niewiele się tam zmieniło. Spotkałem starszych ludzi. Niektórzy pamiętali, że mieszkał tam aktor, ale patrząc na mnie i poznając mnie, mówili: A to nie wiedzieliśmy, że to Krawczyk, ojciec tego Krawczyka. No cóż, nie było wtedy telewizji. Można było być znakomitym aktorem – a tak go oceniali koledzy z tamtych lat – i nie zdobyć powszechnej popularności. Tę dawał aktorowi w tamtych czasach, w rodzącej się dopiero telewizji, film. A filmy kręcono w Łodzi. I tam mieliśmy wkrótce trafić.
W Poznaniu Ojciec grał w Teatrze Polskim między innymi: postać Zarubina w _Pugaczowie_ Sergiusza Jesienina w reżyserii Wilama Horzycy, w _Pastorałce_ Leona Schillera w reżyserii Hanny Małkowskiej postacie szlachcica i Kacpra, postać kanclerza w _Balladynie_ Juliusza Słowackiego w reżyserii Władysława Woźniaka, a w sztuce Romana Brandstaettera _Król i aktor_ w reżyserii Adama Hanuszkiewicza postać hetmana Ksawerego Branickiego. Zgodnie ze swoim podwójnym przygotowaniem zawodowym oraz talentem aktora i śpiewaka barytona występował także w poznańskiej komedii muzycznej, między innymi w _Wodewilu warszawskim_ Zdzisława Gozdawy i Wacława Stępnia, reżyserowanym przez Jana Perza w roli Wieczorka, w _Ja tu rządzę_ Wincentego Rapackiego (syna) postać Korycińskiego w ujęciu Stefana Orzechowskiego, a w _Pieśni miłosnej Schuberta_ Franciszka Schuberta w reżyserii Jana Perza rolę Jana Michała Vogla.
Bywałem często na próbach, czasem na spektaklach. W każdym razie z Mamą najpierw w wózeczku, potem już na własnych nogach odwiedzaliśmy tatę w teatrze. Niekiedy wychodził do nas przed teatr w stroju scenicznym, budząc moją radość i zainteresowanie przechodniów.
Często bywaliśmy na spacerze w parku koło opery oraz w popularnym poznańskim zoo. Obok ogrodu zoologicznego, przy ulicy Zwierzynieckiej mieściła się moja szkoła muzyczna. Z naszego mieszkania przy ulicy Gwardii Ludowej szliśmy zazwyczaj pieszo przez duży park, dziś Karola Marcinkowskiego, mijaliśmy zamek po prawej, filharmonię, potem szliśmy przez most kolejowy, mijaliśmy skrzyżowanie zwane Kaponierą i dalej już była moja szkoła.
W 1951 roku przestałem być jedynakiem. Urodził się mój brat Andrzej. Ale ani przez moment nie poczułem, by w jakikolwiek sposób odbyło się to moim kosztem, by Rodzice choć trochę uszczuplili opiekuńczość i miłość, jaką mnie darzyli. Po prostu zdobyli się na drugie, równie gorące uczucie. I to ciepło rodzinnego domu kojarzyć mi się będzie na zawsze z Poznaniem.
Andrzej Kosmala: Mój przyjacielu! I tutaj, jako poznaniak z krwi i kości, muszę ci wejść w słowo i przerwać twoją opowieść. Jest jakimś zrządzeniem losu, niektórzy nazywają to przewrotnością losu, że po pierwsze: nasze pierwsze drogi w życiu przebiegały w tym samym mieście, w tych samych latach. Ja mieszkałem, podobnie jak ty, w Poznaniu w latach 1949–1956. Ty na Wildzie, a ja na graniczącym z Wildą przez tory kolejowe Łazarzu.
Po drugie: nasi rodzice chodzili z nami w te same miejsca Poznania, o czym świadczą zdjęcia. A więc przede wszystkim ogród zoologiczny przy ulicy Zwierzynieckiej, park przy operze, schody opery z okazałymi lwami, Teatr Polski z napisem „Naród sobie”, Stary Rynek z koziołkami wyskakującymi o godzinie 12.00 w południe na wieży ratuszowej, by się potrykać.
Po trzecie: moja mama nazywała się z domu Irena Krawczyk. Mój dziadek Andrzej był bardzo muzykalny, przed wojną sam zbudował organy i grał w kościele w Pleszewie. Moje kuzynki do dziś zajmują się muzyką, a jedna z nich jest śpiewaczką w operze w Reykjaviku, na dalekiej Islandii. Może te moje pleszewskie Krawczyki mają coś wspólnego z tymi Krawczykami śląskimi? Może tak, bo kiedy siadam z moimi pleszewskimi Krawczykami do stołu, to mam wrażenie, że brak tylko Krzysztofa, jego mamy Lucyny i jego brata Andrzeja. Widocznie Krawczyki tak mają…
A wracając do tamtych lat: Poznań był miastem szarym, już nie tyle jak większość miast szarością ustroju, ale germańskim, teutońskim nastrojem, owszem, z tamtą solidnością i czystością. No cóż, było to podczas zaborów miasto frontowe w walce z germanizacją. Wielkopolanie za oręż walki wzięli adoptowanie akurat tych pozytywnych cech od Niemców, co sprowadziło się do poznańskiego hasła: „porzundek musi być”. Chodziło o pokonanie Niemców ich własną bronią. I udało się: tylko tutaj wybuchło zwycięskie powstanie.
W czasach, w których startowaliśmy do kariery szkolnej, Poznań był też jedynym obok miast portowych oknem na świat. Tutaj przecież w tych mrocznych czasach odbywały się międzynarodowe targi. Pamiętam je głównie za sprawą jeżdżących po Poznaniu pięknych zachodnich limuzyn, które jednego dnia znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, by za rok pojawić się znów.
Już w tamtych czasach zastanawiałem się, kim będę. Myślałem o byciu księdzem (podobały mi się złote ornaty i zbieranie ofiary, nauczyłem się nawet łaciny (w tym języku w tamtym czasie odprawiane były msze): _Pater noster, qui es in caelis_…, pilotem kukuruźnika (to taki samolot dwupłatowy, który często pojawiał się nad Poznaniem, kupowałem nawet tygodnik „Skrzydlata Polska”, sklejałem modele samolotów), ewentualnie – za ojcem – prawnikiem (podobały mi się jego wywody prawne, kiedy przychodzili do niego ludzie po radę, zabierał mnie też do sądu na rozprawy). Czasem jednak w życiu dziecka jest taki moment, który nawet jeżeli wprost nie zaważy na wyborze drogi w życiu, to uruchomi myślenie o tym.Król jest nagi
Andrzej Kosmala: Poznań był wtedy silnym ośrodkiem teatralnym i muzycznym. Warszawa podnosiła się z gruzów, więc najlepsi artyści jechali do Krakowa, Łodzi, Poznania – miast, które wojna stosunkowo mało zniszczyła. W Poznaniu przy ulicy Armii Czerwonej (po 1989 roku ulica Święty Marcin), tuż przy kościele św. Marcina z kopią groty Matki Boskiej z Lourdes, stał cudem ocalały budynek (obok inne były w gruzach), w którym znalazł swe miejsce Państwowy Teatr Lalki i Aktora. I tam miałem zaznać pierwszego artystycznego wzruszenia, które, jak patrzę w przeszłość, ukształtowało moją duszę, myślenie i wrażliwość na całe życie.
Mama zaprowadziła mnie na przedstawienie Christiana Andersena _Nowe szaty króla_. Był król, który zamiast zajmować się rządzeniem, dbał głównie o swoje ubrania, a życie spędzał w swej garderobie. Wykorzystało to dwóch oszustów, którzy obiecali, że uszyją najpiękniejsze szaty o szczególnych właściwościach. Będą je widzieć tylko ludzie godni najwyższych urzędów i zaszczytów. Wysłani do sprawdzenia przebiegu prac minister i urzędnicy zachwalali, jaki to wspaniały materiał i jaki postęp prac. I kiedy król ukazał się dworowi w ponoć cudownych szatach, dworzanie byli zachwyceni. Tylko mały chłopiec wykrzyknął: Król jest nagi! A wraz z nim cały lud. A więc sztuka o zakłamaniu, służalczości, głupocie. I jak ten spektakl mógł zostać wystawiony w epoce, w której były to cechy dominujące? Ja oczywiście byłem tym 6-letnim chłopcem, bo też tyle miałem wówczas lat, i nikt nie był mi w stanie wmówić, że król nie jest nagi!
Tak przeżyłem tę historię, że z wrażenia się posiusiałem. A ponieważ jak większość chłopców w tamtych czasach nawet w zimie chodziłem w krótkich spodenkach i pończochach przypinanych gumkami do majtek, dramat był dla mnie podwójny. Chłopiec, który siedział obok mnie, nie zauważył, że król jest nagi, ale nie uszło jego uwadze, że kolega się posiusiał, o czym mówił dość głośno, pogrążając mnie tym do reszty. Aż dziadek, z którym przyszedł, uspokoił go, tłumacząc, że chłopiec przyniósł śnieg na butach, ten śnieg się roztopił i stąd kałuża. A więc nieprawda nie tylko na scenie, ale i na widowni. Później, kiedy ustrój sprawiedliwości umocnił niejedną nieprawdę, Zenek Laskowik komentował to z właściwą sobie trafnością: Będę musiał iść do okulisty, bo co innego widzę, co innego słyszę.
Czy coś się zmieniło od tamtych czasów poza ustrojem? Niewiele. Większość współczesnych królów jest też naga, przynajmniej intelektualnie, otoczona krawcami – oszustami, czyli specjalistami od politycznego marketingu, i dworzanami – pochlebcami. Tylko coraz mniej bystrych chłopców, którzy chcą to dostrzec. Można oczywiście żyć w słodkim przeświadczeniu, że król nie jest nagi. Dziś Laskowik, który dalej najlepiej potrafi odpowiednie dać rzeczy słowo, komentuje: I tak to jest.
Krzysztof Krawczyk: A ja w wieku 6 lat wybierałem się na wojnę z bolszewikami. A było to tak. Nie wiem, jakim sposobem Rodzice sprowadzili mi do Poznania z Kanady kostium kowbojski z dwoma rewolwerami. Były to lata stalinowskie. Jadę z Ojcem na próbę w tym kostiumie tramwajem, budząc powszechne zainteresowanie. Szczególnie u jednego faceta. A gdzie ty jedziesz, chłopcze? – pyta. Na wojnę – odpowiadam. A kogo ty będziesz bił na tej wojnie? A ja: Bolszewików.
W tym momencie w tramwaju zrobiło się dziwnie cicho, motorniczy tylko zorientował się w groźnej sytuacji i przyhamował, umożliwiając starszemu panu z dzieckiem kowbojem na ręku wyskoczenie z tramwaju. A kiedy ten facet, który zadawał mi pytania, chciał zrobić to samo, motorniczy dał czadu!
Skąd wziąłem tych bolszewików? W domu Ojciec często mówił, że są przyczyną całego naszego nieszczęścia. No i przede wszystkim nasłuchiwał radia Wolna Europa na takim Pionierku, niezwykle wówczas popularnym odbiorniku. Poszukuję takiego odbiornika jak talizmanu.
Andrzej Kosmala: Mój ojciec słuchał Wolnej Europy na Siemensie, a antenę ukrył w metalowej ramie pieca kaflowego do gotowania i pieczenia, tzw. westfalce. Ale najlepszy okazał się odbiornik tranzystorowy ze Związku Radzieckiego. Oni tam przy tych wielkich odległościach musieli postawić na krótkie fale, a na tych nadawała Wolna Europa.
Chciałbym jeszcze powrócić do przedstawienia _Nowe szaty króla_. Ustawiło ono nie tylko moje filozoficzne widzenie świata, ale było też ogromnym wstrząsem estetycznym. Kiedy zapaliły się reflektory, rozsunęła kurtyna i zobaczyłem kukiełki w jakimś bajkowym, nierealnym świecie, w którym te kukiełki mówiły jednak normalnym językiem, byłem w szoku. Nie tylko się tam posiusiałem, ale po powrocie do domu zbudowałem z pudełka kartonowego teatrzyk kukiełkowy z kurtyną i podświetlany świeczką. Scena teatralna zaczęła mnie bardziej fascynować niż szare życie. Pamiętajmy, że nie było wtedy jeszcze telewizji. Na ścianie lub za prześcieradłem odgrywałem teatrzyk cieni, a na imieninach u mojego ukochanego wujka Kazia śpiewałem, tańczyłem i odgrywałem, leżąc na podłodze, piosenkę: „Umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali, zatańczyłby jeszcze”. Taki dzieciak musiał 25 lat później zostać dyrektorem artystycznym Estrady i… menedżerem Krzysztofa Krawczyka.Czerwiec 1956
Krzysztof Krawczyk: Historia lubi się powtarzać. I ja w 1978 roku trafiłem na scenę teatru mojego Ojca, czyli Teatru Polskiego w Poznaniu. Ilustrowałem pieśniami do wierszy Sergiusza Jesienina przedstawienie _Staroświecka komedia_ Arbuzowa. Pomijając nowe doświadczenie zawodowe, fakt, że występuję na scenie, na której występował mój Ojciec, był niezwykle wzruszający. Podszedł do mnie ze łzami w oczach maszynista sceny, który pracował jeszcze z Ojcem i nauczył go stolarki. Tyle pięknych rzeczy nam zrobił: szable, pistolety, tarcze, zamki. To były arcydzieła.
W 1956 roku po wypadkach poznańskich 28 czerwca nastąpiła nerwowa atmosfera w teatrze i odczułem ją także w domu. Aktorzy przystąpili do demonstracji, przygotowywano listę aktorów do wyrzucenia. Ojciec salwował się ucieczką do Łodzi. Tłumaczył to przed sobą tym, że będzie bliżej filmu. Na wspomnienie poznańskich wydarzeń czerwcowych zawsze milkł.
Andrzej Kosmala: Krótko przed wydarzeniami czerwcowymi przeprowadziliśmy się z rodzicami do Puszczykówka, 15 kilometrów od Poznania. 28 czerwca 1956 roku mój ojciec miał spełnić moje marzenie: zabrać mnie na Międzynarodowe Targi Poznańskie. Pierwszy raz w życiu miałem zobaczyć telewizję! Nieprawdopodobne przeżycie. A tutaj sąsiad Gagat, mistrz murarski, mówi: Panie Kosmala, gdzie pan chce jechać? Przecież jutro jest sztrajk! Ojciec tylko z uśmiechem machnął ręką: Jaki tam strajk!
Pojechaliśmy więc pociągiem do Poznania, wychodzimy z dworca, a tutaj na moście Dworcowym idzie wielka demonstracja z transparentem: „Chcemy chleba dla naszych dzieci!”. Przed Targami limuzyny gości targowych, a na ich dachach robiący zdjęcia. Pomyślałem sobie w dziecięcej naiwności: „Szkoda takich ładnych samochodów”. Chodziłem jeszcze z ojcem po Poznaniu, bo miał on dodatkowo kilka zawodowych spraw do załatwienia. Na ulicach karnawał wolności. Ale ja, 10-latek, miałem jeden problem: zobaczyć telewizję.
Kiedy z ojcem skierowaliśmy się w stronę terenów Targów Poznańskich i byliśmy gdzieś w okolicach mostu Uniwersyteckiego, rozległy się strzały. Ojciec od razu podjął decyzję: wracamy do Puszczykówka. Niestety, pociągi już nie jeździły. Ruszyliśmy więc pieszo, a po drodze mijały nas ciężarówki pełne sił bezpieczeństwa, wojska, milicji. Uzbrojeni po zęby. Polska krwawo wystartowała do wolności i ten marsz miał trwać jeszcze 33 lata…Na ziemi obiecanej
Krzysztof Krawczyk: Łódź to przede wszystkim spotkanie z Piotrkowską, która wtedy jeszcze była brukowana, ale robiła duże wrażenie. Pamiętam mieszkanie na Brzeźnej. Było piękne, ale zajmowaliśmy je jeszcze z drugą rodziną i samotnym lekarzem. Wspólna kuchnia i łazienka – uciążliwe życie. Ale upatrzył sobie to mieszkanie poseł z Łodzi i żeby je dostać na wyłączność, przy swoich niewątpliwych koneksjach, załatwił dla nas mieszkanie samodzielne. My przeprowadziliśmy się do bloku przy ulicy 10 Lutego. I w tym mieszkaniu się wychowałem, w nim przeżyłem dramat śmierci Ojca i z niego wyruszyłem w świat. Łódź – duże włókiennicze miasto, nie zawsze najładniejsze, było miejscem wchodzenia w wiek chłopięcy, zdobywania męskich doświadczeń, kształtowania postaw życiowych, startu zawodowego.Tadziu, mam dla ciebie kurę…
Krzysztof Krawczyk: W moim pamiętniku zapisałem ważne zdarzenie: _Pamiętam, jak wspólnie z Marianem Lichtmanem wróciliśmy późno do mojego mieszkania, a żyjący jeszcze wtedy mój Ojciec nie powiedział nam złego słowa, mimo dość później pory. Tego wieczoru opowiedzieliśmy Ojcu o naszych planach, o przyszłym zespole i muzyce. Tato zadzwonił natychmiast do dyr. Estrady Łódzkiej Tadeusza Sutta (znali się od lat) i powiedział: „Tadziu, mam dla ciebie kurę, która ci będzie znosić złote jaja!”. „A mają matury? Jak zrobią, niech się zgłoszą”. Jego słowa sprawdziły się w przyszłości, bowiem nie tylko Estrada Łódzka, ale i inne zarobiły na naszej grupie ogromne pieniądze._Mecenas Kosmala
Andrzej Kosmala: Wiem, drogi czytelniku, że życie i kariera Krawczyka, wielkiej gwiazdy polskiej piosenki, mogą być dla ciebie ciekawsze niż moje, człowieka – jak to się mówi – drugiego planu. Tyle tylko że chcemy wspólnie na naszym przykładzie pokazać różne drogi, jakie przeszliśmy w tamtej Polsce, by się spotkać i związać w zawodzie i przyjaźni. Spotkanie tych, a nie innych ludzi decyduje zazwyczaj o naszych losach.
W życiu Krzysztofa, w kreowaniu jego duszy artystycznej, zasadniczą rolę odegrał ojciec, aktor January Krawczyk. Mój ojciec, Marian, był prawnikiem, a więc człowiekiem o bardzo realistycznym, przyziemnym podejściu do życia. Ze swoją poznańską solidnością i tradycją pracy od podstaw widział we mnie w przyszłości solidnego prawnika.
Do mnie ojciec nie napisał listów w formie pamiętnika, choć kochał mnie bardzo. Był człowiekiem niezwykle zapracowanym, zagonionym. Mimo że był z wykształcenia przedwojennym adwokatem, to w socjalistycznej rzeczywistości wolał gonić z tą swoją teczką pełną akt te ćwiartki etatu między czterema firmami, które obsługiwał jako radca prawny. Nie miał duszy artystycznej, i kiedy jak większość moich kolegów w pierwszej połowie lat 60. padłem ofiarą rewolucji muzycznej, nie pochwalał moich nowych pasji.
Przedrzeźniał mój pierwszy tekst piosenki, którego fragmenty pamiętam do dziś: „Ach, najmilsza blondyneczko, ja tak bardzo kocham cię, już wiosenne lśni słoneczko, a ty ciągle nie i nie”. Oczywiście inspiracją była blond Basia. No cóż, każdy artysta miał swoją muzę. Ale ojciec nie zrozumiał moich uniesień i napisał na tekście ironiczny komentarz: „To ci chleba nie da! Pieniędzy nie przyniesie!”.
Jakże się Tatuś pomylił! Na szczęście miałem jeszcze bezdzietnego wujka Kazia, lekarza ze Swarzędza, brata mojego ojca, który odwrotnie – rozbudzał i podsycał moje zainteresowania muzyczne i literackie. Jako lekarz prowadzący prywatną praktykę miał na to więcej czasu.
Lata 60.! Mój Boże! Cóż to był za wspaniały czas, kiedy powojenne pokolenie, nie zważając na głupawą ideologię sprawiedliwości społecznej, poczuło się wolne i kreatywne. To wtedy, dziś widać z perspektywy czasu, zaczął się upadek systemu. A ojciec polskiego big-beatu, czyli rock and rolla, Franciszek Walicki, ma w tym demontażu większy udział niż niejeden opozycjonista, a dziś polityk.
Rock and rolla nazywaliśmy big-beatem, bo wszystko wtedy było na niby: od Pałacu Kultury, który udawał Empire State Building, przez tygodniki w wyblakłych kolorach, które udawały „Paris Match”, samochody: warszawa i syrenka, będące mercedesami naszych szos, do wyrobów czekoladopodobnych, które udawały czekoladę, i polo cockty zastępującej pepsi-colę. Całe życie było jakby na niby, ale był świat kultury. Tam też komuna poprzez służby pracy ideowo-wychowawczej starała się ingerować, jak tylko się dało. Ale niewiele się dało, bo trudno było wejść w zakamarki duszy i serca artystów oraz ludzi chłonących ich dzieła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki