Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Krzysztof Krawczyk życie jak wino - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzysztof Krawczyk życie jak wino - ebook

Życie jak winouzupełniona, oficjalna (auto)biografia Krzysztofa Krawczyka, opowieść na dwa głosy: artysty oraz jego menedżera – Andrzeja Kosmali.

Całe życie wielkiego piosenkarza aż po jego ostatnie dni. Tylko w tej książce przeczytacie o niespotykanej męskiej przyjaźni, dowiecie się, jak wyglądały kulisy sławy i barwne życie Krzysztofa Krawczyka, a także zapoznacie się z anegdotami i wcześniej nieznanymi faktami. Całość dopełniona wypowiedziami współpracowników artysty i jego najbliższych przyjaciół. Wielką gratką dla fanów artysty będzie bogaty materiał ilustracyjny – zdjęcia z prywatnego archiwum Artysty.

,,Kończę Drugi Rozdział, ten ostatni, książki Życie jak wino. W tej odsłonie towarzyszyłeś mi duchem, przywoływałeś pamięć, prowadziłeś pióro w mojej dłoni. I zaprosiłeś do wspomnień swoich najbliższych Przyjaciół i Współpracowników.

Ty już wypiłeś wino swego życia. Ja dopijam swoje i zastanawiam się, kiedy skosztuję jego ostatni haust. Ty, wędrując po winnicy niebiańskiej, raczysz się nektarem z jej owoców. Czy to drugie życie też jest jak wino? Choć w wieczystej rzeczywistości zapewne smakuje inaczej. A Ty, wznosząc kielich wina, nucisz naszą piosenkę:

Życie jest za krótkie, żeby pić marne wino,

Życie jest za krótkie, by miłości dać zginąć,

Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć,

Życie jest za krótkie, by się nim nie cieszyć!

ANDRZEJ KOSMALA (maj, 2021)

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65928-10-8
Rozmiar pliku: 4,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Dnia 5 kwiet­nia w Roku Pań­skim 2021 odszedł do wiecz­no­ści Krzysz­tof Kraw­czyk. Śpie­wak, który swym gło­sem pozy­skał wiel­kie rze­sze fanów. Dziś śpiewa już tylko Bogu na wyso­ko­ściach. I modli się jak za życia ziem­skiego: a na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Śpie­wał za życia na chwałę Pana i ku rado­ści ludzi. A kto śpiewa, to jakby modlił się dwa razy.

Dnia 10 kwiet­nia tegoż roku odpro­wa­dzi­li­śmy go tłum­nie i god­nie na miej­sce spo­czynku. Tymi sło­wami przy­szło mi poże­gnać nad trumną mego przy­ja­ciela, arty­stę i współ­twórcę książki, którą macie, Dro­dzy Czy­tel­nicy, przed sobą:

Kochany Krzysz­to­fie!

Nie chcia­łem zabie­rać głosu w tej trud­nej chwili. Byłem w końcu przy Tobie czło­wie­kiem dru­giego planu. Jesteś w moich myślach, wspo­mnie­niach, modli­twie…

I w pio­sen­kach, które two­rzy­li­śmy wspól­nie przez czter­dzie­ści sie­dem lat.

Popro­siła mnie jed­nak Twoja uko­chana żona Ewa, bym powie­dział kilka słów, któ­rych ona nie ma siły dziś, w tej cięż­kiej dla niej chwili, powie­dzieć…

Pro­siła mnie, bym Ci powie­dział: nie żegnaj, lecz do widze­nia…

Bo cóż powie­dzieć w takiej chwili?

Niech pozo­sta­nie mil­cze­nie – jak mówił Święty Jan Paweł II.

Ale po Tobie, Krzy­siu, nie pozo­sta­nie mil­cze­nie! Pozo­staną cudowne nagra­nia wyśpie­wane nie­po­wta­rzal­nym gło­sem. Pan Bóg dał Ci talent, a Ty tego daru nie zmar­no­wa­łeś!

_Non omnis moriar_…

Nie wszystko umiera, kiedy odcho­dzi tak Wielki Arty­sta!

Na ostat­niej swo­jej pły­cie, która nosi wiele zna­czący tytuł _Hory­zont_, śpie­wasz sło­wami Macieja Świ­toń­skiego:

_Hory­zont wzywa za swój brzeg_

_Do niego cią­gle podą­żamy_

_Jedyna droga, jeden cel_

_Idziemy wciąż_

_I wciąż cze­kamy…_

Ty, Przy­ja­cielu, już jesteś za tym hory­zon­tem…

A my wciąż cze­kamy!

Do zoba­cze­nia, Krzysz­to­fie!

Ale zanim spo­tkamy się za hory­zon­tem, spo­tkamy się, Dro­dzy Czy­tel­nicy, z Krzysz­to­fem na łamach tej szcze­gól­nej książki. Jej pierw­sza wer­sja uka­zała się w 2010 roku. Napi­sa­li­śmy ją wspól­nie: arty­sta i jego mene­dżer. Teraz, Krzysz­to­fie, podejmę się trudu opi­sa­nia ostat­nich czter­na­stu lat Two­jego barw­nego życia i umiesz­czę to w dru­gim roz­dziale, nie­stety – ostat­nim. Posta­ram się uczy­nić wszystko, co w mojej mocy, by duch pierw­szej czę­ści pozo­stał na dal­szych stro­ni­cach jako opis dzieła naszego życia. Przy­wo­łam zda­rze­nia z tych final­nych lat poprzez moje wspo­mnie­nia, cytaty Two­ich wypo­wie­dzi i Two­ich przy­ja­ciół. Wszystko w myśl tytułu tej książki i słów naszej pio­senki:

_Życie jest za krót­kie, żeby pić marne wino_

_Życie jest za krót­kie, by miło­ści dać zgi­nąć_

_Życie jest za krót­kie, żeby się nie spie­szyć_

_Życie jest za krót­kie, by się nim nie cie­szyć…_

Andrzej KosmalaWstęp do roz­działu pierw­szego

Książka _Życie jak wino_ jest opo­wie­ścią o dro­dze życio­wej i karie­rze arty­stycz­nej Krzysz­tofa Kraw­czyka. Opo­wie­ścią popro­wa­dzoną na dwa głosy: przez boha­tera książki – pio­sen­ka­rza z ponad 47-let­nim dorob­kiem, tra­fia­ją­cego do wszyst­kich poko­leń Pola­ków, oraz jego mene­dżera – Andrzeja Kosmalę, który współ­pra­cuje z arty­stą 36 lat, jest pomy­sło­dawcą i reali­za­to­rem kon­cep­cji arty­stycz­nych, pro­du­cen­tem nagrań, auto­rem tek­stów, a nade wszystko przy­ja­cie­lem, a więc czło­wie­kiem, który nie tylko z racji zawo­do­wych, ale rów­nież oso­bi­stych rela­cji wie wszystko o Kraw­czyku. Współ­pra­co­wał też w prze­szło­ści z wie­loma innymi gwiaz­dami pol­skiej estrady. Ale Kraw­czyk był zawsze naj­waż­niej­szy.

Nie od dziś wia­domo że za naj­więk­szymi nawet gwiaz­dami pio­senki świa­to­wego for­matu stali i stoją ludzie dru­giego planu, nie­wi­doczni, ale pocią­ga­jący za sznurki tego mecha­ni­zmu zwa­nego gwiazdą. Nie byłoby Elvisa Pre­sleya bez „Puł­kow­nika” Par­kera, Beatle­sów bez Briana Epste­ina, Edith Piaf bez Bruno Coqa­trixa, Char­lesa Azna­vo­ura, Gil­berta Bécaud, Dalidy bez Eddiego Barc­laya, Johnny’ego Hal­ly­daya i Mire­ille Mathieu bez Johnny’ego Starka czy Célin Dion bez René Angélila, w życiu pry­wat­nym jej męża. To są naj­bar­dziej znane przy­kłady. Jest ich mno­gość, co potwier­dza regułę.

Wiele pisano na ten temat, ale ni­gdy wcze­śniej nie powstała auto­bio­gra­fia napi­sana wspól­nie przez arty­stę i jego mene­dżera, która odsła­nia­łaby kulisy tego, co znane od frontu, która poka­zy­wa­łaby arty­stę także „od kuchni”.

I oto przed Pań­stwem auto­bio­gra­fia dwóch męż­czyzn pocho­dzą­cych z róż­nych śro­do­wisk, któ­rych drogi życiowe i zawo­dowe splo­tły się w pew­nym momen­cie i wiodą wspól­nie przez 36 lat. To rekord w skali świa­to­wej. Nie można było napi­sać tej książki bez opi­sa­nia tła, na któ­rym walka o pozy­cję Kraw­czyka na muzycz­nym topie się odby­wała. Stąd w książce zna­la­zło się wiele wąt­ków, które pozor­nie tylko bie­gną na obrze­żach kariery arty­sty. Auto­rzy chcą odsło­nić kulisy dzia­łań w tej branży, w któ­rej nie wystar­czy być dobrym i mieć rację. Trzeba jesz­cze przez dzia­ła­nia zaku­li­sowe umieć to sprze­dać.

Auto­rzy na prze­mian opo­wie­dzą o liczą­cej ponad 47 lat arty­stycz­nej dro­dze Krzysz­tofa Kraw­czyka, w tym o swo­jej 36-let­niej przy­jaźni i współ­pracy. Opo­wieść ma się spla­tać w jeden ciąg. Do Andrzeja Kosmali nale­żeć będzie opo­wie­dze­nie o wielu rze­czach, o któ­rych Kraw­czyk nie chce mówić lub po pro­stu mu nie wypada. Wspo­mnie­nia, aneg­doty, reflek­sje i wnio­ski umiesz­czone zostały na tle Pol­ski dwóch sys­te­mów eko­no­miczno-spo­łecz­nych, a szcze­gól­nie na tle zmian ustro­jo­wych ostat­nich 20 lat, adap­ta­cji do nowej rze­czy­wi­sto­ści gwiazdy zro­dzo­nej w PRL-u, która pró­bo­wała szu­kać tej dru­giej Pol­ski na 10-let­niej emi­gra­cji w USA.

Auto­rzy pra­gną poka­zać, że w wypadku arty­sty wize­ru­nek to jedno, a czło­wiek to dru­gie, cho­ciaż kiedy trafi się już w tryby show-biz­nesu, to w pewien spo­sób życie arty­sty prze­staje nale­żeć do niego, a sława tak czę­sto znie­sła­wia.

Droga Krzysz­tofa Kraw­czyka to w oczach widzów dużo rado­ści, suk­ce­sów, zabawy, pie­nię­dzy, kobiet, sławy. Ale tak naprawdę, jak to zazwy­czaj bywało, to przede wszyst­kim walka o prze­trwa­nie, walka o sym­pa­tię ludzi, walka z branżą muzyczną i medialną, wresz­cie walka z samym sobą, żeby nie zapła­cić za to wszystko ceny naj­wyż­szej, jak to wcze­śniej uczy­niło wielu.Mogę panu oddać pie­nią­dze za bilet!

Andrzej Kosmala: Było to gdzieś na początku lat 70. dwu­dzie­stego wieku. Tru­ba­du­rzy, zespół nie­zwy­kle popu­larny, ale przeze mnie (dzien­ni­ka­rza radio­wego) bar­dzo nie­lu­biany, zawi­tał do mojego Pozna­nia. Tru­ba­du­rzy nale­żeli do grona pol­skich zespo­łów, które ude­rzały w ton folk­lo­ry­styczny. Choć folk był wtedy modny na całym świe­cie, to jed­nak Tru­ba­du­rzy swe zain­te­re­so­wa­nia fol­kowe nazbyt prze­nie­śli na wschód. W kraju im to szko­dziło, ale w Związku Radziec­kim gra­ni­czyli popu­lar­no­ścią z Beatle­sami i Pie­śnia­rami. Była to jedna z ostat­nich muta­cji per­so­nal­nych tego zespołu, z wybi­ja­ją­cym się już wyraź­nie na soli­stę Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem i bar­dzo zdolną solistką, zupeł­nie nie­pa­su­jącą do tego towa­rzy­stwa, moją przy­ja­ciółką, jesz­cze z zespołu Tar­pany, Haliną Żyt­ko­wiak – w życiu pry­wat­nym part­nerką Krzysz­tofa. Posze­dłem na kon­cert, nie tyle Tru­ba­du­rów, co wła­śnie po to, by spo­tkać dawno nie­wi­dzianą Halinę. Po kon­cer­cie uda­łem się do niej za kulisy Auli Uni­wer­sy­tec­kiej w Pozna­niu. Przy­wi­ta­łem ją groź­nym, apo­dyk­tycz­nym i do tego gło­śnym tek­stem: Gdzieś ty tra­fiła? Do tych ruskich kle­zme­rów? Jak ten Kraw­czyk śpiewa, to mam wra­że­nie, że zaraz (prze­pra­szam za wyra­że­nie) „pawia” puści do mikro­fonu! Nie widzia­łem, że za mną stoi roz­da­jący auto­grafy Krzysz­tof Kraw­czyk. Pod­szedł do mnie z groźną miną – choć jeste­śmy tego samego wzro­stu, to wydał mi się dużo wyż­szy ode mnie – i ryk­nął jak do mikro­fonu: Jak się panu nie podoba, to mogę oddać pie­nią­dze za bilet!

Nosi­łem wtedy w kla­pie mary­narki zna­czek Pol­skiego Radia. Gdy rzu­cił okiem na ten zna­czek, w jed­nej chwili zła­god­niał jak bara­nek. Zmie­nio­nym nie do pozna­nia gło­sem zaczął mi tłu­ma­czyć, jaka to ciężka praca to śpie­wa­nie, jak trudno jest spro­stać ocze­ki­wa­niom publicz­no­ści… Muszę powie­dzieć, że kiedy tak do mnie prze­ma­wiał, a wła­ści­wie się tłu­ma­czył z trud­no­ści, jakie spra­wia ten zawód, poczu­łem do niego nieco sym­pa­tii. W końcu komu wtedy było lekko?

W jed­nej chwili zro­zu­mia­łem, że nie­bez­pieczne i nie­spra­wie­dliwe jest takie osą­dza­nie arty­stów, bo są to tacy sami ludzie, uwi­kłani w różne sprawy, i trudno z góry stwier­dzić, co im naprawdę w duszy gra. Mia­łem wtedy 24 lata; wycho­wany na rewo­lu­cji Beatle­sów i „dzieci kwia­tów” myśla­łem, że tylko ja postrze­gam świat we wła­ści­wych wymia­rach. To doświad­cze­nie chciał­bym zade­dy­ko­wać dzi­siej­szym mło­dym gniew­nym.

I kiedy wra­ca­łem do domu tro­chę oszo­ło­miony, w uszach brzmiały mi: liryzm, cie­pło, ser­decz­ność, duszosz­czy­pa­tiel­ność głosu Kraw­czyka, jakże innego od tego sły­sza­nego na sce­nie, kiedy pró­bo­wał się wyrwać na nie­pod­le­głość z wszech­obec­nego, domi­nu­ją­cego chóru kole­gów z zespołu, a kiedy uda­wało mu się to przez moment, brzmiał jak rado­sny, pijany Cygan.

I tak sobie myśla­łem: prze­cież gdyby ktoś chciał się zająć poważ­nie tym czło­wie­kiem, to mógłby stwo­rzyć skrzy­żo­wa­nie wszyst­kiego, co naj­lep­sze w świa­to­wym pio­sen­kar­stwie. Tro­chę Toma Jonesa, tro­chę Elvisa Pre­sleya, tro­chę B.J. Tho­masa z Blood, Sweat and Tears, co nieco z Demisa Rous­sosa, ślad P.J. Proby’ego, tro­chę szkoły wło­skiej i hisz­pań­skiej. A do tego pod­lać to wszystko wschod­nio­eu­ro­pej­skim sosem. Wnio­sek był dla mnie oczy­wi­sty: Pol­ska, a może i świat, cze­kają na takiego woka­li­stę. Kraw­czyk ma przy­szłość!Nie­da­leko pada jabłko…

Krzysz­tof Kraw­czyk: Mały czło­wie­czek czer­pie siły przede wszyst­kim ze swo­jej rodziny. Dom pełen miło­ści stwa­rza cie­pło, w któ­rym roślina życia roz­wija się pra­wi­dłowo. Taki dom stwo­rzyli mnie i mojemu bratu moi Rodzice – akto­rzy: Lucyna z domu Dra­pała i Janu­ary Kraw­czyk. Ojciec zmarł, kiedy mia­łem 18 lat, Mama nie­dawno, w 2006 roku. Pozo­stali w mojej pamięci jako ludzie, któ­rzy stwo­rzyli swoim dwóm synom dom pełen cie­pła, które brało się z miło­ści, jaka ich połą­czyła. Ojciec, obok pracy na sce­nach teatrów dra­ma­tycz­nych, muzycz­nych, objaz­do­wych i gry w fil­mach, z pasją arty­sty prze­le­wał swoje uczu­cia na papier, czy to w for­mie listu, wier­sza, czy pamięt­nika. Dzi­siaj już tak nie piszą nawet naj­bar­dziej zako­chani mło­dzi ludzie. On ją zwał Juki, ona jego Janem. Oto list z 6 lutego 1944 roku, pisany w mro­kach oku­pa­cji, wyprze­dza­jący to, co stać się miało póź­niej, bo 8 wrze­śnia 1946 roku, czyli moje przyj­ście na świat. Jan anty­cy­po­wał w liście do Juki:

_Juki, Uko­chana moja!_

_Pisa­łem Ci ostat­nio, że pewne symp­tomy i objawy ozna­czają chłopca. I to wszystko będzie tylko nie­przy­jemne tro­chę. Nie będziesz pięk­niej­sza, Juki, niż kie­dy­kol­wiek, jako naj­szczę­śliw­sza nie­wia­sta, żona moja prze­naj­droż­sza, budząca się młoda matka, w duchu już ści­ska­jąca i pia­stu­jąca dziecko, które czuje w swem łonie. Sta­niesz się wspa­niała, prze­mie­niona nie­skoń­czoną miło­ścią macie­rzyń­ską, piesz­czo­tli­wie obej­mu­jącą małych i sła­bych tej ziemi. Z zachwy­tem i jaśnie­ją­cemi szczę­ściem oczyma uśmie­chać się będziesz do mnie, Juki, dzię­ku­jąc mi bez słów za nie­po­ka­lane szczę­ście, które Ci dałem._

_O! Uko­chana Juki. Jak­że­szbym pra­gnął, aby to było już rze­czy­wi­sto­ścią. Słodko i cud­nie wyglą­da­ła­byś naj­słod­sza, nie tak rażąco jak inne kobiety w tym sta­nie, gdyż nie­raz patrząc na Cie­bie, myśla­łem, żeś została stwo­rzona przez Junonę, aby rodzić bez bólu…_

_A jaki będę dumny i szczę­śliwy, że zostanę ojcem naszego dziecka, Juki. W marze­niach i snach gotuję już miej­sce dla tej miło­ści, odczu­wa­nej dla przy­szłego naszego „baby”, a mają­cej nie­ro­ze­rwalny zwią­zek z miło­ścią dla Cie­bie, Jedyna. Ta miłość wielka dla naszego dzie­cię­cia sta­nie obok naszej miło­ści, jako nie­ro­ze­rwalna, jed­no­lita spój­nia. Jesz­cze jedno ogniwo wię­cej, łączące nas na zawsze, bez zastrze­żeń i nie­do­mó­wień. Ta miłość sta­nie obok naszej miło­ści, którą będę żywił dla Cie­bie zawsze, nie­zmien­nie piękną, cudną, zachwy­tów, podziwu, unie­sień i uwiel­bie­nia pełną._

_Nasza miłość, przy­wią­za­nie i sza­cu­nek wza­jemny będą potę­go­wać się z latami. O! Jak to cud­nie będzie, Juki. Myśląc o tem, że dziecko musi prze­cież odzie­dzi­czyć pra­wem natury przy­wary i zalety matki, będę nie­ustan­nie śle­dził i czu­wał, jak duch Twój roz­wi­jać się będzie w obli­czu Przy­rody i Prawdy._

_Nie będę pra­wił Ci kazań na temat Przy­rody i Prawdy, bo jestem szczę­śliwy, że oka­zu­jesz zro­zu­mie­nie i uko­cha­nie ich. A gdy nasze dziecko pod­ro­śnie dosta­tecz­nie, ażeby poj­mo­wać rze­czy i zja­wi­ska wokoło sie­bie, wów­czas spo­strze­żesz w niem cześć dla rze­czywistości, dla dobra i piękna. Wiem o tem, Juki. Ja Cie­bie pozna­wa­łem, pozna­łem, przej­rza­łem grun­tow­nie i stu­diuję, ana­li­zuję Cię bez­u­stan­nie, do głę­bin naj­taj­niej­szych Twej istoty, Twej Psy­che._

_Byłaś, będziesz i pozo­sta­niesz mi naj­cu­dow­niej­szem szczę­ściem, Juki, a rów­no­cze­śnie naj­wdzięcz­niej­szem i naj­cie­kaw­szem zja­wi­skiem i stu­djum w mojem życiu._

_Całuję gwiazdy lśniące Twych oczu i tulę mocno w ramio­nach_

_Twój Jan_

_6.2.1944_

Słowo stało się cia­łem 8 wrze­śnia 1946 roku w Kato­wi­cach. Uro­dzi­łem się!

Zna­łem Ojca oczyma dziecka, wycho­wy­wa­łem się za kuli­sami teatru. Z jego twór­czo­ści pisa­nej jawi mi się czło­wie­kiem nie­zwy­kłym. Ale już po latach, kiedy roz­ma­wia­łem z Mamą, mówiła, że choć Ojciec widział we mnie odbi­cie cech Matki, o czym mię­dzy innymi pisze w powyż­szym liście, to jed­nak syn ze swoją duszą arty­sty, talen­tem i nie­po­skro­mioną dyna­miką życia przy­po­mi­nał jej kopię Ojca. Po mnie jesteś tylko tro­chę upier­dliwy – mówiła Mama z uśmie­chem…Gospod­nik, czyli sza­lony Kra­wiec

Andrzej Kosmala: W dru­giej poło­wie lat 70. Krzysz­tof, będąc już bar­dzo popu­lar­nym pio­sen­ka­rzem w Pol­sce i zara­bia­jąc nie­złe pie­nią­dze – głów­nie w NRD, posta­no­wił, jak to było modne wów­czas, wziąć sprawy w swoje ręce, czyli budo­wać taki pry­watny kapi­ta­lizm w socja­li­stycz­nym ustroju. Zwano to wów­czas pry­watną ini­cja­tywą i w jej ramach Kraw­czyk posta­no­wił zbudo­wać pen­sjo­nat w Szklar­skiej Porę­bie, według naj­lep­szych świa­to­wych wzo­rów, a tych już w świe­cie tro­chę widy­wał. Doszedł wtedy też do wnio­sku, że mając powy­żej 30 lat, trzeba pomy­śleć o zabez­pie­cze­niu na sta­rość! Naj­bar­dziej cie­szył się z restau­ra­cji, którą miał tam w przy­szło­ści pro­wa­dzić. Zawsze lubił prze­cież dobrze zjeść, a do tego jesz­cze pla­no­wał śpie­wa­nie dla gości rosyj­skich roman­sów. O ile to dru­gie nie wyma­gało żad­nych zezwo­leń, to żeby móc pro­wa­dzić restau­ra­cję, trzeba było nale­żeć do odpo­wied­niej sek­cji Zrze­sze­nia Rze­mieśl­ni­ków, a ta orga­ni­za­cja wyma­gała upraw­nień zawo­do­wych, zwa­nych z ruska upraw­nie­niami gospod­nika. Musiał więc skoń­czyć odpo­wiedni kurs i zdać egza­min przed pań­stwową komi­sją. Na egza­minie prak­tycz­nym ugo­to­wał stro­go­nowa z klu­secz­kami i upiekł cał­kiem udany tort. Od tam­tego czasu Krzysz­tof w kuchni czuje się zna­ko­mi­cie – w końcu ma tytuł gospod­nika! Szcze­gól­nie lubi tam gościć w fazie koń­co­wej kucha­rze­nia, czyli przy przy­pra­wia­niu i degu­sto­wa­niu potraw. Budzi to czę­sto nie­za­do­wo­le­nie Ewy, pani domu, która komen­tuje: znowu zaglą­dasz mi w gary. Skąd ona zna poznań­ską gwarę? Chyba od Krzysz­tofa, który pół życia spę­dził w tym mie­ście.

Tam zresztą poznał, pod­czas pracy w Estra­dzie Poznań­skiej, Zenka Lasko­wika, który w kaba­re­cie Tey napra­wiał Pol­skę, ale praw­dziwe pie­nią­dze zara­biał u Kraw­czyka. Kon­cer­to­wali pano­wie aku­rat w woje­wódz­twie jele­nio­gór­skim. Nada­rzyła się więc oka­zja do pochwa­le­nia się przed przy­ja­cie­lem swoją inwe­sty­cją. Zapro­sił zatem Zenka na budowę i z wiel­kim prze­ję­ciem opo­wia­dał mu, że tutaj będzie sauna, a tutaj masaże, tam basen, a tam wyciąg nar­ciar­ski, a tu kosme­tyczka. Gwiaz­dor kaba­retu słu­chał i patrzył na gwiaz­dora pio­senki z coraz więk­szym zain­te­re­so­wa­niem. Po czym sko­men­to­wał krótko: Sza­lony Kra­wiec!Być sobą

Krzysz­tof Kraw­czyk: Mło­dzi ludzie wie­lo­krot­nie zadają mi pyta­nie: jak zostać pio­sen­ka­rzem, a naj­le­piej od razu gwiazdą pio­senki. Przy­ja­ciel namó­wił mnie nawet na współ­udział w przed­się­wzię­ciu gospo­dar­czym pod nazwą szkoła pio­sen­kar­ska. Tylko jego entu­zjazm nie pozwo­lił mi odmó­wić, choć wie­dzia­łem, że przed­się­wzię­cie ska­zane jest na prze­graną. Wyobra­ża­cie sobie fabrykę Kraw­czy­ków, Nie­me­nów, Sipiń­skich, Rodo­wicz? Straszna per­spek­tywa! Ale z tej oka­zji zaczą­łem prze­my­śli­wać, co wła­ści­wie na sce­nie jest naj­waż­niej­sze i czego nauczyli mnie starsi kole­dzy. Nie myślę tutaj oczy­wi­ście o talen­cie, bez któ­rego nie ma o czym mówić. Ale prze­cież spo­tka­łem na swo­jej dro­dze tylu uta­len­to­wa­nych ludzi, któ­rzy gdzieś prze­pa­dli.

Nie ma nic gor­szego na sce­nie jak fał­szy­wie brzmiąca nuta. I nie cho­dzi tutaj tylko o dźwięk wydo­by­wa­jący się z instru­mentu czy gar­dła. Cho­dzi o prawdę w czy­stej postaci, o zgod­ność postawy, wyrazu twa­rzy, gestu i modu­la­cji głosu, zgod­ność z wła­sną duszą, czę­sto pod­świa­do­mo­ścią, zgod­ność z wła­sną oso­bo­wo­ścią. Mówiąc pro­ściej: żeby nie uda­wać kogoś, kim się nie jest. Jeżeli jesteś mru­kiem, nie uda­waj wesołka, jeśliś młody, nie graj starca, a jeśliś doj­rzały, nie uda­waj mło­dzieńca. Bądź sobą, w dobrym i złym. Ileż na mnie spa­dało słów kry­tycz­nych. Może, a raczej na pewno popeł­nia­łem błędy, ale mogę z ręką na sercu powie­dzieć, że zawsze robi­łem to, co mi ono naka­zy­wało. Mówię oczy­wi­ście o estra­dzie, a nie życiu pry­wat­nym, bo tutaj czę­sto czło­wiek musi się nie zga­dzać ze sobą, słu­chać mądrzej­szych i być w zgo­dzie z sumie­niem i Bogiem. Bo prze­cież czło­wiek to brzmi dum­nie.

Scena estra­dowa to cyrk, który czę­sto karmi się ułom­no­ścią. Ile gwiazd z wadą wymowy kocha świat, ilu jest małych, gar­ba­tych, nie­kształt­nych arty­stów. Nawet u kobiet uroda już dziś nie jest naj­waż­niej­sza. Minęły czasy, kiedy arty­sta był przede wszyst­kim two­rem fry­zjera, den­ty­sty i krawca. Dziś liczy się szcze­rość na sce­nie, auten­tyzm, bycie sobą.

Iluż to ja mia­łem dobrych dorad­ców! Co reży­ser, co kom­po­zy­tor to chciał mnie kształ­to­wać od nowa. Wtedy przy­cho­dziły klę­ski. Cho­ciaż zda­rzali się ludzie, że jedną drobną, traf­nie zro­bioną uwagą potra­fili mnie nakie­ro­wać na wła­ściwą drogę. Bre­go­vić powie­dział: Wystar­czy, że ja i moja orkie­stra jeste­śmy Ser­bami. Ty pozo­stań Pola­kiem. A Smo­lik powie­dział: Patrz, Krzy­siu, jaki za oknem piękny nastrój stwa­rza jesień. Poczuj ten nastrój i śpie­waj ciszej…

W 1978 roku sze­fami arty­stycz­nymi festi­walu opol­skiego, bodajże tylko raz, zostali wspa­niali Starsi Pano­wie Dwaj, czyli Jerzy Wasow­ski i Jeremi Przy­bora. Tak się prze­jęli swoją rolą, że posta­no­wili wysłać wszyst­kich wyko­naw­ców na kore­pe­ty­cje do Andrzeja Strze­lec­kiego – wybit­nego aktora, reży­sera, peda­goga. On sam wspo­mina dziś po latach, że jedy­nym, który prze­jął się jego lek­cjami, był Krzysz­tof Kraw­czyk. Pan Andrzej wspo­mina też, że niczego z tego, co mi mówił, a mówił cie­ka­wie i prze­ko­nu­jąco, nie wyko­rzy­sta­łem na sce­nie opol­skiej. Bo teo­ria swoją drogą, a prak­tyka swoją. I co cie­kawe, aku­rat wtedy jeden, jedyny raz w życiu wygra­łem ten festi­wal. A może uwagi Pana Andrzeja jed­nak podzia­łały na mnie inspi­ru­jąco?

Spy­ta­łem kie­dyś mego idola, mistrza Mie­czy­sława Fogga, co zro­bić, żebym mógł tak długo śpie­wać jak on. Odpo­wie­dział: Krzy­siu, dam ci tele­fon do mojego laryn­go­loga.

Zbi­gniew Kor­po­lew­ski – wybitny czło­wiek estrady, nauczył mnie, jak patrzeć ze sceny na widow­nię tak, żeby każ­demu widzowi wyda­wało się, że to na niego patrzę.

Mistrz Lucjan Kydryń­ski uświa­do­mił mi nato­miast, czego wcze­śniej nie wie­dzia­łem, że do śle­dzia pije się tylko zimną wódeczkę, kanty na spodniach winny być sta­ran­nie zapra­so­wane, a buty wyczysz­czone. _Arbi­ter ele­gan­tia­rum_ i uro­czy czło­wiek, o któ­rym Pytia Kowa­lew­ski prze­po­wia­dał, kiedy w 1963 roku zakła­da­li­śmy Tru­ba­du­rów: Zoba­czysz, będzie nas jesz­cze Kydryń­ski zapo­wia­dał!

Naj­bar­dziej zaś przy­dat­nej rady udzie­lił mi mistrz Adolf Dym­sza. Widząc moją tremę za kuli­sami, powie­dział: Musisz chwilę przed wej­ściem na scenę ści­snąć pośladki. Kiedy wej­dziesz na scenę, na twej twa­rzy malo­wać się będą ulga i radość. Sto­suję to z dobrym skut­kiem do dziś.

Z wie­kiem włosy u męż­czy­zny rzedną, co nie jest przy­jemne, ale lep­sze, niżby miał słab­nąć głos. I jest na to spo­sób, który prze­ka­zał mi Ojciec, zna­jący wszyst­kie taj­niki cha­rak­te­ry­za­cji: przy­pa­lony korek. Pod­czas jed­nego z ostat­nich festi­wali opol­skich zwie­rzył mi się z tego pro­blemu jeden z moich młod­szych kole­gów: Sta­chur­sky. Podzie­li­łem się więc swoją wie­dzą. Andrzej, który ma tro­chę nie­wy­pa­rzony język, sko­men­to­wał: I to jest wszystko, czego może cię nauczyć Kraw­czyk. Ode­brał to bar­dzo dwu­znacz­nie…Jak się nie spo­cisz, nie jesteś ich

Andrzej Kosmala: W dru­giej poło­wie lat 80. w miesz­ka­niu Urszuli Sipiń­skiej doszło do spo­tka­nia jej gwiazdy z gwiazdą Kraw­czyka. Sipiń­ska nie tylko dobrze śpie­wała, ale była też zna­ko­mitą gospo­dy­nią z Pozna­nia. Smacz­nie goto­wała, tym bar­dziej że pro­dukty były z zasob­nego w spe­cjały NRD, gdzie bar­dzo dużo kon­cer­to­wała za dobre pie­nią­dze. Nawet pol­ską wódkę przy­wo­ziła z mężem Jur­kiem z Ber­lina Wschod­niego, bo w amba­sa­dzie pol­skiej były ceny ze strefy wol­no­cło­wej. Sie­dzimy więc: Urszula, Jurek, mąż Urszuli, Ewa, żona Krzysz­tofa, Krzysz­tof i ja, przy­ja­ciel ich wszyst­kich i inspi­ra­tor tego spo­tka­nia, na któ­rym oczy­wi­ście bry­lują dwie gwiazdy: Urszula i Krzysz­tof. Sze­ro­kim łukiem omi­jamy sprawy zawo­dowe. Do chwili, gdy Urszula spy­tała szcze­rze: Krzy­siu! A jak masz taki kon­cert, nic nie wycho­dzi, marna publicz­ność, zespół gra źle, ty jesteś bez formy, co robisz wtedy? Krzysz­tof zacią­gnął się papie­ro­sem, zapa­dła chwila mil­cze­nia, a on odpo­wie­dział, też szcze­rze: Nie mia­łem takiego kon­certu! Gorąca atmos­fera spo­tka­nia na chwilę zamie­niła się w kło­po­tliwą.

Ale tym razem zaje­cha­li­śmy do Ozimka, by wystą­pić na kon­cer­cie z oka­zji Dnia Hut­nika w hucie Mała Panew. Wszyst­kie dotych­cza­sowe kon­certy prze­bie­gały wśród fre­ne­tów, był to w końcu powrót na scenę o kulach (dosłow­nie) po tra­gicz­nym wypadku. Wśród publicz­no­ści zawsze była prze­waga kobiet. Teraz patrzę na salę, a tutaj tysiąc chłopa z minami: „Wolał­bym się piwa napić, niż jakichś pio­se­nek słu­chać”. No to mówię do Krzysz­tofa: Tym razem sytu­acja nakre­ślona przez Sipiń­ską! Jak tę widow­nię poko­nasz, to jesteś naprawdę wielki. Tylko się uśmiech­nął, a ja za kuli­sami ocze­kuję jego klę­ski. Pierw­sza pio­senka – klapa, druga – jesz­cze gorzej. Przed trze­cią w przej­mu­ją­cej ciszy Krzysz­tof spy­tał słu­cha­czy: – Stało się coś? – Odpo­wie­dzią był nie­śmiały śmiech widowni. Po pół­to­rej godziny wycho­dzę do finału i wła­snym oczom nie wie­rzę: te tysiąc chłopa zerwało się na równe nogi, klasz­cze, podry­guje, śpiewa! Zer­kam na Krzysz­tofa. Tak spo­co­nego nie widzia­łem go jesz­cze na sce­nie. Po pro­stu te chłopy, ci hut­nicy, dla któ­rych pot jest sym­bo­lem dobrze wyko­na­nej pracy, zaak­cep­to­wali kogoś, kto choć nie przy piecu, ale wyko­nuje swoją pracę w pocie czoła. – Tego się nauczy­łem w Sta­nach. Tam jak się nie spo­cisz, nie jesteś ich – sko­men­to­wał Krzysz­tof swój kolejny suk­ces.Naj­lep­sze pio­senki pisze życie

Krzysz­tof Kraw­czyk: Fran­cuzi śpie­wają, że życie jest pio­senką. Mój przy­ja­ciel, mene­dżer od 36 lat, czyli czło­wiek, który wie o mnie wszystko, współ­au­tor tej książki – Andrzej Kosmala, napi­sał w nagra­nej przeze mnie na setną płytę pio­sence _Nie wszystko o wszyst­kim_: „To jedno wiem w mym życia roz­kwi­cie, że naj­lep­sze pio­senki pisze po pro­stu życie”.

Kiedy patrzę na faceta ze sta­rych zdjęć, fil­mów, pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, okła­dek sta­rych płyt i słu­cham tych płyt, prze­glą­dam stare gazety, czy­tam listy i wspo­mnie­nia przy­ja­ciół, to przy­znam się, że czuję w duszy roz­dar­cie, być może więk­sze niż tzw. nor­malny czło­wiek. Na każ­dym kroku mam doku­men­ta­cję mija­ją­cego czasu. To jest coś wię­cej niż kilka albu­mów pożół­kłych zdjęć i listów. To żywy dowód tego, że kie­dyś było się mło­dym. Ale też satys­fak­cja, że kie­ru­jąc życiem tak a nie ina­czej, spra­wiam, że mój wiek nie jest metry­kalny, tylko liczony tym, co potra­fię jesz­cze zro­bić. A od czasu tych pożół­kłych zdjęć coś tam jed­nak zro­bi­łem. Ten miniony czas to pra­wie 65 lat życia, 48 lat pracy arty­stycz­nej i wszystko w jed­nym ciągu przy­czy­nowo-skut­ko­wym. Choć moje życie widzę jako zestaw cha­otycz­nych scen, czę­sto nie­na­stę­pu­ją­cych po sobie. Rado­snych i tra­gicz­nych, i co ważne, każda posiada jakąś barwną tona­cję, nastrój słońca, desz­czu, śniegu, mrozu, ale i szumu oce­anu pośród palm. I co naj­waż­niej­sze – smak i zapach. To cie­kawe, że ja, czło­wiek muzyki, naj­mniej sły­szę swoje życie. Oczy­wi­ście nie da się uciec od sza­leń­stwa rock and rolla, łez blu­esa i pul­sa­cji swingu. Ale ja swe życie i jego etapy pamię­tam węchem i sma­kiem. Jak mawiał Xawery Duni­kow­ski: Trzeba umieć wąchać czas.

Pamię­tam sie­bie, 18-latka, jak po śmierci Ojca, kiedy żyli­śmy w bie­dzie, sta­łem pod kuch­nią łódz­kiej restau­ra­cji i chło­ną­łem noz­drzami zapach scha­bosz­czaka. Nauczy­łem się wąchać czas i może dla­tego umia­łem się zna­leźć przez te lata w róż­nych oko­licz­no­ściach i w róż­nym cza­sie. I dla­tego sto­sun­kowo mało popeł­ni­łem błę­dów, a w każ­dym razie przy moim tem­pe­ra­men­cie, który zawsze kie­ro­wał mnie gdzieś mię­dzy Scyllę miło­ści do świata a Cha­rybdę potrzeby zdo­by­wa­nia go. A pot walki spły­wał mi na oczy i przy­sła­niał czę­sto jego widze­nie. I wtedy popeł­nia­łem także błędy…Saga rodu

Krzysz­tof Kraw­czyk: Kiedy spo­glą­dam w swoją prze­szłość, to pierw­sze zapa­mię­tane odczu­cia i obrazy to cie­pło rodzin­nego domu, miłość, jaką darzyli się Rodzice i jaką prze­le­wali na mnie, a póź­niej też na mojego młod­szego brata.

Mój Ojciec pocho­dził z Sosnowca, a Mama z Biel­ska-Bia­łej, a więc z dwóch regio­nów Pol­ski przy­naj­mniej wów­czas nasta­wio­nych do sie­bie anta­go­ni­stycz­nie. Nie lubili się Zagłę­biacy ze Ślą­za­kami. Jestem zatem owo­cem związku dwóch zwa­śnio­nych regio­nów, któ­rych przed­sta­wi­ciele zapa­łali do sie­bie miło­ścią. Takich przy­pad­ków było w histo­rii wiele. Choćby rody Capu­le­tich i Mon­tec­chich z dra­ma­tem Romea i Julii. Miłość moich Rodzi­ców zakwi­tła w mro­kach oku­pa­cji.

Byli akto­rami, ale w tam­tych cza­sach nie mogli pra­co­wać w swoim zawo­dzie. Ojciec pra­co­wał w fabryce, w któ­rej pako­wali amu­ni­cję do skrzyń. Jak wspo­mi­nał po latach, ukła­dali tak kiep­sko, że nie­jedna musiała wybuch­nąć. W tej fabryce poznał moją przy­szłą Mamę. Mój Ojciec był przy­stoj­nym męż­czy­zną, już doj­rza­łym, bo docho­dzą­cym czter­dziestki.

Ukoń­czył szkołę dra­ma­tyczną pro­wa­dzoną przez Mie­czy­sława Szpa­ko­wi­cza. W latach 1932–1933 pra­co­wał w Teatrze Miej­skim w Wil­nie, a potem już do wybu­chu wojny był śpie­wa­ją­cym dyry­gen­tem na pol­skich stat­kach trans­atlan­tyc­kich.

Kiedy zoba­czył zgrabną osóbkę z figlar­nymi oczyma, puścił do niej oko w takim przed­wo­jen­nym uwo­dzi­ciel­skim stylu, a Mama się na to bar­dzo obru­szyła, co nie prze­szko­dziło w wybu­chu namięt­nej miło­ści.Tam­ten Poznań

Krzysz­tof Kraw­czyk: A jed­nak Ojciec długo nie wytrzy­mał i czy to chcąc zre­ali­zo­wać swoje marze­nia o synu – wybit­nym pia­ni­ście, czy też dostrze­ga­jąc we mnie buzu­jący talent muzyczny, posłał mnie jed­nak do szkoły muzycz­nej.

Pamię­tam, jak chło­paki kopali piłkę na podwórku, a ja musia­łem ćwi­czyć na for­te­pia­nie. Nie­dawno, po latach, odwie­dzi­łem budy­nek przy ulicy Wierz­bię­cice w Pozna­niu. Skon­fron­to­wa­łem wygląd budynku i podwó­rza z tym, co spo­czywa we mgle mojej pamięci. Nawet usta­li­łem okno, z któ­rego upa­dek miał mnie pozba­wić życia. Nie­wiele się tam zmie­niło. Spo­tka­łem star­szych ludzi. Nie­któ­rzy pamię­tali, że miesz­kał tam aktor, ale patrząc na mnie i pozna­jąc mnie, mówili: A to nie wie­dzie­li­śmy, że to Kraw­czyk, ojciec tego Kraw­czyka. No cóż, nie było wtedy tele­wi­zji. Można było być zna­ko­mi­tym akto­rem – a tak go oce­niali kole­dzy z tam­tych lat – i nie zdo­być powszech­nej popu­lar­no­ści. Tę dawał akto­rowi w tam­tych cza­sach, w rodzą­cej się dopiero tele­wi­zji, film. A filmy krę­cono w Łodzi. I tam mie­li­śmy wkrótce tra­fić.

W Pozna­niu Ojciec grał w Teatrze Pol­skim mię­dzy innymi: postać Zaru­bina w _Puga­czo­wie_ Ser­giu­sza Jesie­nina w reży­se­rii Wilama Horzycy, w _Pasto­rałce_ Leona Schil­lera w reży­se­rii Hanny Mał­kow­skiej posta­cie szlach­cica i Kac­pra, postać kanc­le­rza w _Bal­la­dy­nie_ Juliu­sza Sło­wac­kiego w reży­se­rii Wła­dy­sława Woź­niaka, a w sztuce Romana Brand­sta­et­tera _Król i aktor_ w reży­se­rii Adama Hanusz­kie­wi­cza postać het­mana Ksa­we­rego Bra­nic­kiego. Zgod­nie ze swoim podwój­nym przy­go­to­wa­niem zawo­do­wym oraz talen­tem aktora i śpie­waka bary­tona wystę­po­wał także w poznań­skiej kome­dii muzycz­nej, mię­dzy innymi w _Wode­wilu war­szaw­skim_ Zdzi­sława Goz­dawy i Wacława Stęp­nia, reży­se­ro­wa­nym przez Jana Perza w roli Wie­czorka, w _Ja tu rzą­dzę_ Win­cen­tego Rapac­kiego (syna) postać Kory­ciń­skiego w uję­ciu Ste­fana Orze­chow­skiego, a w _Pie­śni miło­snej Schu­berta_ Fran­ciszka Schu­berta w reży­se­rii Jana Perza rolę Jana Michała Vogla.

Bywa­łem czę­sto na pró­bach, cza­sem na spek­ta­klach. W każ­dym razie z Mamą naj­pierw w wózeczku, potem już na wła­snych nogach odwie­dza­li­śmy tatę w teatrze. Nie­kiedy wycho­dził do nas przed teatr w stroju sce­nicz­nym, budząc moją radość i zain­te­re­so­wa­nie prze­chod­niów.

Czę­sto bywa­li­śmy na spa­ce­rze w parku koło opery oraz w popu­lar­nym poznań­skim zoo. Obok ogrodu zoo­lo­gicz­nego, przy ulicy Zwie­rzy­niec­kiej mie­ściła się moja szkoła muzyczna. Z naszego miesz­ka­nia przy ulicy Gwar­dii Ludo­wej szli­śmy zazwy­czaj pie­szo przez duży park, dziś Karola Mar­cin­kow­skiego, mija­li­śmy zamek po pra­wej, fil­har­mo­nię, potem szli­śmy przez most kole­jowy, mija­li­śmy skrzy­żo­wa­nie zwane Kapo­nierą i dalej już była moja szkoła.

W 1951 roku prze­sta­łem być jedy­na­kiem. Uro­dził się mój brat Andrzej. Ale ani przez moment nie poczu­łem, by w jaki­kol­wiek spo­sób odbyło się to moim kosz­tem, by Rodzice choć tro­chę uszczu­plili opie­kuń­czość i miłość, jaką mnie darzyli. Po pro­stu zdo­byli się na dru­gie, rów­nie gorące uczu­cie. I to cie­pło rodzin­nego domu koja­rzyć mi się będzie na zawsze z Pozna­niem.

Andrzej Kosmala: Mój przy­ja­cielu! I tutaj, jako pozna­niak z krwi i kości, muszę ci wejść w słowo i prze­rwać twoją opo­wieść. Jest jakimś zrzą­dze­niem losu, nie­któ­rzy nazy­wają to prze­wrot­no­ścią losu, że po pierw­sze: nasze pierw­sze drogi w życiu prze­bie­gały w tym samym mie­ście, w tych samych latach. Ja miesz­ka­łem, podob­nie jak ty, w Pozna­niu w latach 1949–1956. Ty na Wil­dzie, a ja na gra­ni­czą­cym z Wildą przez tory kole­jowe Łaza­rzu.

Po dru­gie: nasi rodzice cho­dzili z nami w te same miej­sca Pozna­nia, o czym świad­czą zdję­cia. A więc przede wszyst­kim ogród zoo­lo­giczny przy ulicy Zwie­rzy­niec­kiej, park przy ope­rze, schody opery z oka­za­łymi lwami, Teatr Pol­ski z napi­sem „Naród sobie”, Stary Rynek z kozioł­kami wyska­ku­ją­cymi o godzi­nie 12.00 w połu­dnie na wieży ratu­szo­wej, by się potry­kać.

Po trze­cie: moja mama nazy­wała się z domu Irena Kraw­czyk. Mój dzia­dek Andrzej był bar­dzo muzy­kalny, przed wojną sam zbu­do­wał organy i grał w kościele w Ple­sze­wie. Moje kuzynki do dziś zaj­mują się muzyką, a jedna z nich jest śpie­waczką w ope­rze w Rey­kja­viku, na dale­kiej Islan­dii. Może te moje ple­szew­skie Kraw­czyki mają coś wspól­nego z tymi Kraw­czykami ślą­skimi? Może tak, bo kiedy sia­dam z moimi ple­szew­skimi Kraw­czykami do stołu, to mam wra­że­nie, że brak tylko Krzysz­tofa, jego mamy Lucyny i jego brata Andrzeja. Widocz­nie Kraw­czyki tak mają…

A wra­ca­jąc do tam­tych lat: Poznań był mia­stem sza­rym, już nie tyle jak więk­szość miast sza­ro­ścią ustroju, ale ger­mań­skim, teu­toń­skim nastro­jem, ow­szem, z tamtą solid­no­ścią i czy­sto­ścią. No cóż, było to pod­czas zabo­rów mia­sto fron­towe w walce z ger­ma­ni­za­cją. Wiel­ko­po­la­nie za oręż walki wzięli adop­to­wa­nie aku­rat tych pozy­tyw­nych cech od Niem­ców, co spro­wa­dziło się do poznań­skiego hasła: „porzun­dek musi być”. Cho­dziło o poko­na­nie Niem­ców ich wła­sną bro­nią. I udało się: tylko tutaj wybu­chło zwy­cię­skie powsta­nie.

W cza­sach, w któ­rych star­to­wa­li­śmy do kariery szkol­nej, Poznań był też jedy­nym obok miast por­to­wych oknem na świat. Tutaj prze­cież w tych mrocz­nych cza­sach odby­wały się mię­dzy­na­ro­dowe targi. Pamię­tam je głów­nie za sprawą jeż­dżą­cych po Pozna­niu pięk­nych zachod­nich limu­zyn, które jed­nego dnia zni­kały jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, by za rok poja­wić się znów.

Już w tam­tych cza­sach zasta­na­wia­łem się, kim będę. Myśla­łem o byciu księ­dzem (podo­bały mi się złote ornaty i zbie­ra­nie ofiary, nauczy­łem się nawet łaciny (w tym języku w tam­tym cza­sie odpra­wiane były msze): _Pater noster, qui es in caelis_…, pilo­tem kuku­ruź­nika (to taki samo­lot dwu­pła­towy, który czę­sto poja­wiał się nad Pozna­niem, kupo­wa­łem nawet tygo­dnik „Skrzy­dlata Pol­ska”, skle­ja­łem modele samo­lotów), ewen­tu­al­nie – za ojcem – praw­ni­kiem (podo­bały mi się jego wywody prawne, kiedy przy­cho­dzili do niego ludzie po radę, zabie­rał mnie też do sądu na roz­prawy). Cza­sem jed­nak w życiu dziecka jest taki moment, który nawet jeżeli wprost nie zaważy na wybo­rze drogi w życiu, to uru­chomi myśle­nie o tym.Król jest nagi

Andrzej Kosmala: Poznań był wtedy sil­nym ośrod­kiem teatral­nym i muzycz­nym. War­szawa pod­no­siła się z gru­zów, więc naj­lepsi arty­ści jechali do Kra­kowa, Łodzi, Pozna­nia – miast, które wojna sto­sun­kowo mało znisz­czyła. W Pozna­niu przy ulicy Armii Czer­wo­nej (po 1989 roku ulica Święty Mar­cin), tuż przy kościele św. Mar­cina z kopią groty Matki Boskiej z Lour­des, stał cudem oca­lały budy­nek (obok inne były w gru­zach), w któ­rym zna­lazł swe miej­sce Pań­stwowy Teatr Lalki i Aktora. I tam mia­łem zaznać pierw­szego arty­stycz­nego wzru­sze­nia, które, jak patrzę w prze­szłość, ukształ­to­wało moją duszę, myśle­nie i wraż­li­wość na całe życie.

Mama zapro­wa­dziła mnie na przed­sta­wie­nie Chri­stiana Ander­sena _Nowe szaty króla_. Był król, który zamiast zaj­mo­wać się rzą­dze­niem, dbał głów­nie o swoje ubra­nia, a życie spę­dzał w swej gar­de­ro­bie. Wyko­rzy­stało to dwóch oszu­stów, któ­rzy obie­cali, że uszyją naj­pięk­niej­sze szaty o szcze­gól­nych wła­ści­wo­ściach. Będą je widzieć tylko ludzie godni naj­wyż­szych urzę­dów i zaszczy­tów. Wysłani do spraw­dze­nia prze­biegu prac mini­ster i urzęd­nicy zachwa­lali, jaki to wspa­niały mate­riał i jaki postęp prac. I kiedy król uka­zał się dwo­rowi w ponoć cudow­nych sza­tach, dwo­rza­nie byli zachwy­ceni. Tylko mały chło­piec wykrzyk­nął: Król jest nagi! A wraz z nim cały lud. A więc sztuka o zakła­ma­niu, słu­żal­czo­ści, głu­po­cie. I jak ten spek­takl mógł zostać wysta­wiony w epoce, w któ­rej były to cechy domi­nu­jące? Ja oczy­wi­ście byłem tym 6-let­nim chłop­cem, bo też tyle mia­łem wów­czas lat, i nikt nie był mi w sta­nie wmó­wić, że król nie jest nagi!

Tak prze­ży­łem tę histo­rię, że z wra­że­nia się posiu­sia­łem. A ponie­waż jak więk­szość chłop­ców w tam­tych cza­sach nawet w zimie cho­dzi­łem w krót­kich spoden­kach i poń­czo­chach przy­pi­na­nych gum­kami do maj­tek, dra­mat był dla mnie podwójny. Chło­piec, który sie­dział obok mnie, nie zauwa­żył, że król jest nagi, ale nie uszło jego uwa­dze, że kolega się posiu­siał, o czym mówił dość gło­śno, pogrą­ża­jąc mnie tym do reszty. Aż dzia­dek, z któ­rym przy­szedł, uspo­koił go, tłu­ma­cząc, że chło­piec przy­niósł śnieg na butach, ten śnieg się roz­to­pił i stąd kałuża. A więc nie­prawda nie tylko na sce­nie, ale i na widowni. Póź­niej, kiedy ustrój spra­wie­dli­wo­ści umoc­nił nie­jedną nie­prawdę, Zenek Lasko­wik komen­to­wał to z wła­ściwą sobie traf­no­ścią: Będę musiał iść do oku­li­sty, bo co innego widzę, co innego sły­szę.

Czy coś się zmie­niło od tam­tych cza­sów poza ustro­jem? Nie­wiele. Więk­szość współ­cze­snych kró­lów jest też naga, przy­naj­mniej inte­lek­tu­al­nie, oto­czona kraw­cami – oszu­stami, czyli spe­cja­li­stami od poli­tycz­nego mar­ke­tingu, i dwo­rza­nami – pochleb­cami. Tylko coraz mniej bystrych chłop­ców, któ­rzy chcą to dostrzec. Można oczy­wi­ście żyć w słod­kim prze­świad­cze­niu, że król nie jest nagi. Dziś Lasko­wik, który dalej naj­le­piej potrafi odpo­wied­nie dać rze­czy słowo, komen­tuje: I tak to jest.

Krzysz­tof Kraw­czyk: A ja w wieku 6 lat wybie­ra­łem się na wojnę z bol­sze­wi­kami. A było to tak. Nie wiem, jakim spo­so­bem Rodzice spro­wa­dzili mi do Pozna­nia z Kanady kostium kow­boj­ski z dwoma rewol­we­rami. Były to lata sta­li­now­skie. Jadę z Ojcem na próbę w tym kostiu­mie tram­wa­jem, budząc powszechne zain­te­re­so­wa­nie. Szcze­gól­nie u jed­nego faceta. A gdzie ty jedziesz, chłop­cze? – pyta. Na wojnę – odpo­wia­dam. A kogo ty będziesz bił na tej woj­nie? A ja: Bol­sze­wi­ków.

W tym momen­cie w tram­waju zro­biło się dziw­nie cicho, motor­ni­czy tylko zorien­to­wał się w groź­nej sytu­acji i przy­ha­mo­wał, umoż­li­wia­jąc star­szemu panu z dziec­kiem kow­bo­jem na ręku wysko­cze­nie z tram­waju. A kiedy ten facet, który zada­wał mi pyta­nia, chciał zro­bić to samo, motor­ni­czy dał czadu!

Skąd wzią­łem tych bol­sze­wi­ków? W domu Ojciec czę­sto mówił, że są przy­czyną całego naszego nie­szczę­ścia. No i przede wszyst­kim nasłu­chi­wał radia Wolna Europa na takim Pio­nierku, nie­zwy­kle wów­czas popu­lar­nym odbior­niku. Poszu­kuję takiego odbior­nika jak tali­zmanu.

Andrzej Kosmala: Mój ojciec słu­chał Wol­nej Europy na Sie­men­sie, a antenę ukrył w meta­lo­wej ramie pieca kaflo­wego do goto­wa­nia i pie­cze­nia, tzw. west­falce. Ale naj­lep­szy oka­zał się odbior­nik tran­zy­sto­rowy ze Związku Radziec­kiego. Oni tam przy tych wiel­kich odle­gło­ściach musieli posta­wić na krót­kie fale, a na tych nada­wała Wolna Europa.

Chciał­bym jesz­cze powró­cić do przed­sta­wie­nia _Nowe szaty króla_. Usta­wiło ono nie tylko moje filo­zo­ficzne widze­nie świata, ale było też ogrom­nym wstrzą­sem este­tycz­nym. Kiedy zapa­liły się reflek­tory, roz­su­nęła kur­tyna i zoba­czy­łem kukiełki w jakimś baj­ko­wym, nie­re­al­nym świe­cie, w któ­rym te kukiełki mówiły jed­nak nor­mal­nym języ­kiem, byłem w szoku. Nie tylko się tam posiu­sia­łem, ale po powro­cie do domu zbu­do­wa­łem z pudełka kar­to­no­wego teatrzyk kukieł­kowy z kur­tyną i pod­świe­tlany świeczką. Scena teatralna zaczęła mnie bar­dziej fascy­no­wać niż szare życie. Pamię­tajmy, że nie było wtedy jesz­cze tele­wi­zji. Na ścia­nie lub za prze­ście­ra­dłem odgry­wa­łem teatrzyk cieni, a na imie­ni­nach u mojego uko­cha­nego wujka Kazia śpie­wa­łem, tań­czy­łem i odgry­wa­łem, leżąc na pod­ło­dze, pio­senkę: „Umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali, zatań­czyłby jesz­cze”. Taki dzie­ciak musiał 25 lat póź­niej zostać dyrek­to­rem arty­stycz­nym Estrady i… mene­dże­rem Krzysz­tofa Kraw­czyka.Czer­wiec 1956

Krzysz­tof Kraw­czyk: Histo­ria lubi się powta­rzać. I ja w 1978 roku tra­fi­łem na scenę teatru mojego Ojca, czyli Teatru Pol­skiego w Pozna­niu. Ilu­stro­wa­łem pie­śniami do wier­szy Ser­giu­sza Jesie­nina przed­sta­wie­nie _Sta­ro­świecka kome­dia_ Arbu­zowa. Pomi­ja­jąc nowe doświad­cze­nie zawo­dowe, fakt, że wystę­puję na sce­nie, na któ­rej wystę­po­wał mój Ojciec, był nie­zwy­kle wzru­sza­jący. Pod­szedł do mnie ze łzami w oczach maszy­ni­sta sceny, który pra­co­wał jesz­cze z Ojcem i nauczył go sto­larki. Tyle pięk­nych rze­czy nam zro­bił: sza­ble, pisto­lety, tar­cze, zamki. To były arcy­dzieła.

W 1956 roku po wypad­kach poznań­skich 28 czerwca nastą­piła ner­wowa atmos­fera w teatrze i odczu­łem ją także w domu. Akto­rzy przy­stą­pili do demon­stra­cji, przy­go­to­wy­wano listę akto­rów do wyrzu­ce­nia. Ojciec sal­wo­wał się ucieczką do Łodzi. Tłu­ma­czył to przed sobą tym, że będzie bli­żej filmu. Na wspo­mnie­nie poznań­skich wyda­rzeń czerw­co­wych zawsze milkł.

Andrzej Kosmala: Krótko przed wyda­rze­niami czerw­co­wymi prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z rodzi­cami do Pusz­czy­kówka, 15 kilo­me­trów od Pozna­nia. 28 czerwca 1956 roku mój ojciec miał speł­nić moje marze­nie: zabrać mnie na Mię­dzy­na­ro­dowe Targi Poznań­skie. Pierw­szy raz w życiu mia­łem zoba­czyć tele­wi­zję! Nie­praw­do­po­dobne prze­ży­cie. A tutaj sąsiad Gagat, mistrz murar­ski, mówi: Panie Kosmala, gdzie pan chce jechać? Prze­cież jutro jest sztrajk! Ojciec tylko z uśmie­chem mach­nął ręką: Jaki tam strajk!

Poje­cha­li­śmy więc pocią­giem do Pozna­nia, wycho­dzimy z dworca, a tutaj na moście Dwor­co­wym idzie wielka demon­stra­cja z trans­pa­ren­tem: „Chcemy chleba dla naszych dzieci!”. Przed Tar­gami limu­zyny gości tar­go­wych, a na ich dachach robiący zdję­cia. Pomy­śla­łem sobie w dzie­cię­cej naiw­no­ści: „Szkoda takich ład­nych samo­cho­dów”. Cho­dzi­łem jesz­cze z ojcem po Pozna­niu, bo miał on dodat­kowo kilka zawo­do­wych spraw do zała­twie­nia. Na uli­cach kar­na­wał wol­no­ści. Ale ja, 10-latek, mia­łem jeden pro­blem: zoba­czyć tele­wi­zję.

Kiedy z ojcem skie­ro­wa­li­śmy się w stronę tere­nów Tar­gów Poznań­skich i byli­śmy gdzieś w oko­li­cach mostu Uni­wer­sy­tec­kiego, roz­le­gły się strzały. Ojciec od razu pod­jął decy­zję: wra­camy do Pusz­czy­kówka. Nie­stety, pociągi już nie jeź­dziły. Ruszy­li­śmy więc pie­szo, a po dro­dze mijały nas cię­ża­rówki pełne sił bez­pie­czeń­stwa, woj­ska, mili­cji. Uzbro­jeni po zęby. Pol­ska krwawo wystar­to­wała do wol­no­ści i ten marsz miał trwać jesz­cze 33 lata…Na ziemi obie­ca­nej

Krzysz­tof Kraw­czyk: Łódź to przede wszyst­kim spo­tka­nie z Piotr­kow­ską, która wtedy jesz­cze była bru­ko­wana, ale robiła duże wra­że­nie. Pamię­tam miesz­ka­nie na Brzeź­nej. Było piękne, ale zaj­mo­wa­li­śmy je jesz­cze z drugą rodziną i samot­nym leka­rzem. Wspólna kuch­nia i łazienka – uciąż­liwe życie. Ale upa­trzył sobie to miesz­ka­nie poseł z Łodzi i żeby je dostać na wyłącz­ność, przy swo­ich nie­wąt­pli­wych konek­sjach, zała­twił dla nas miesz­ka­nie samo­dzielne. My prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do bloku przy ulicy 10 Lutego. I w tym miesz­ka­niu się wycho­wa­łem, w nim prze­ży­łem dra­mat śmierci Ojca i z niego wyru­szy­łem w świat. Łódź – duże włó­kien­ni­cze mia­sto, nie zawsze naj­ład­niej­sze, było miej­scem wcho­dze­nia w wiek chło­pięcy, zdo­by­wa­nia męskich doświad­czeń, kształ­to­wa­nia postaw życio­wych, startu zawo­do­wego.Tadziu, mam dla cie­bie kurę…

Krzysz­tof Kraw­czyk: W moim pamięt­niku zapi­sa­łem ważne zda­rze­nie: _Pamię­tam, jak wspól­nie z Maria­nem Licht­ma­nem wró­ci­li­śmy późno do mojego miesz­ka­nia, a żyjący jesz­cze wtedy mój Ojciec nie powie­dział nam złego słowa, mimo dość póź­niej pory. Tego wie­czoru opo­wie­dzie­li­śmy Ojcu o naszych pla­nach, o przy­szłym zespole i muzyce. Tato zadzwo­nił natych­miast do dyr. Estrady Łódz­kiej Tade­usza Sutta (znali się od lat) i powie­dział: „Tadziu, mam dla cie­bie kurę, która ci będzie zno­sić złote jaja!”. „A mają matury? Jak zro­bią, niech się zgło­szą”. Jego słowa spraw­dziły się w przy­szło­ści, bowiem nie tylko Estrada Łódzka, ale i inne zaro­biły na naszej gru­pie ogromne pie­nią­dze._Mece­nas Kosmala

Andrzej Kosmala: Wiem, drogi czy­tel­niku, że życie i kariera Kraw­czyka, wiel­kiej gwiazdy pol­skiej pio­senki, mogą być dla cie­bie cie­kaw­sze niż moje, czło­wieka – jak to się mówi – dru­giego planu. Tyle tylko że chcemy wspól­nie na naszym przy­kła­dzie poka­zać różne drogi, jakie prze­szli­śmy w tam­tej Pol­sce, by się spo­tkać i zwią­zać w zawo­dzie i przy­jaźni. Spo­tka­nie tych, a nie innych ludzi decy­duje zazwy­czaj o naszych losach.

W życiu Krzysz­tofa, w kre­owa­niu jego duszy arty­stycz­nej, zasad­ni­czą rolę ode­grał ojciec, aktor Janu­ary Kraw­czyk. Mój ojciec, Marian, był praw­ni­kiem, a więc czło­wie­kiem o bar­dzo reali­stycz­nym, przy­ziem­nym podej­ściu do życia. Ze swoją poznań­ską solid­no­ścią i tra­dy­cją pracy od pod­staw widział we mnie w przy­szło­ści solid­nego praw­nika.

Do mnie ojciec nie napi­sał listów w for­mie pamięt­nika, choć kochał mnie bar­dzo. Był czło­wie­kiem nie­zwy­kle zapra­co­wa­nym, zago­nio­nym. Mimo że był z wykształ­ce­nia przed­wo­jen­nym adwo­ka­tem, to w socja­li­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści wolał gonić z tą swoją teczką pełną akt te ćwiartki etatu mię­dzy czte­rema fir­mami, które obsłu­gi­wał jako radca prawny. Nie miał duszy arty­stycz­nej, i kiedy jak więk­szość moich kole­gów w pierw­szej poło­wie lat 60. padłem ofiarą rewo­lu­cji muzycz­nej, nie pochwa­lał moich nowych pasji.

Prze­drzeź­niał mój pierw­szy tekst pio­senki, któ­rego frag­menty pamię­tam do dziś: „Ach, naj­mil­sza blon­dy­neczko, ja tak bar­dzo kocham cię, już wio­senne lśni sło­neczko, a ty cią­gle nie i nie”. Oczy­wi­ście inspi­ra­cją była blond Basia. No cóż, każdy arty­sta miał swoją muzę. Ale ojciec nie zro­zu­miał moich unie­sień i napi­sał na tek­ście iro­niczny komen­tarz: „To ci chleba nie da! Pie­nię­dzy nie przy­nie­sie!”.

Jakże się Tatuś pomy­lił! Na szczę­ście mia­łem jesz­cze bez­dziet­nego wujka Kazia, leka­rza ze Swa­rzę­dza, brata mojego ojca, który odwrot­nie – roz­bu­dzał i pod­sy­cał moje zain­te­re­so­wa­nia muzyczne i lite­rac­kie. Jako lekarz pro­wa­dzący pry­watną prak­tykę miał na to wię­cej czasu.

Lata 60.! Mój Boże! Cóż to był za wspa­niały czas, kiedy powo­jenne poko­le­nie, nie zwa­ża­jąc na głu­pawą ide­olo­gię spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej, poczuło się wolne i kre­atywne. To wtedy, dziś widać z per­spek­tywy czasu, zaczął się upa­dek sys­temu. A ojciec pol­skiego big-beatu, czyli rock and rolla, Fran­ci­szek Walicki, ma w tym demon­tażu więk­szy udział niż nie­je­den opo­zy­cjo­ni­sta, a dziś poli­tyk.

Rock and rolla nazy­wa­li­śmy big-beatem, bo wszystko wtedy było na niby: od Pałacu Kul­tury, który uda­wał Empire State Buil­ding, przez tygo­dniki w wybla­kłych kolo­rach, które uda­wały „Paris Match”, samo­chody: war­szawa i syrenka, będące mer­ce­de­sami naszych szos, do wyro­bów cze­ko­la­do­po­dob­nych, które uda­wały cze­ko­ladę, i polo cockty zastę­pu­ją­cej pepsi-colę. Całe życie było jakby na niby, ale był świat kul­tury. Tam też komuna poprzez służby pracy ide­owo-wycho­waw­czej sta­rała się inge­ro­wać, jak tylko się dało. Ale nie­wiele się dało, bo trudno było wejść w zaka­marki duszy i serca arty­stów oraz ludzi chło­ną­cych ich dzieła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: