Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krzyżacy, T.I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzyżacy, T.I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 525 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

W Tyń­cu, w go­spo­dzie "Pod Lu­tym Tu­rem", na­le­żą­cej do opac­twa, sie­dzia­ło kil­ku lu­dzi, słu­cha­jąc opo­wia­da­nia wo­ja­ka by­wal­ca, któ­ry z da­le­kich stron przy­byw­szy, pra­wił im o przy­go­dach, ja­kich na woj­nie i w cza­sie po­dró­ży do­znał. Człek był bro­da­ty, w sile wie­ku, ple­czy­sty, pra­wie ogrom­ny, ale wy­chu­dły; wło­sy no­sił uję­te w pą­tlik, czy­li w siat­kę na­szy­wa­ną pa­cior­ka­mi; na so­bie miał skó­rza­ny ku­brak z prę­ga­mi wy­ci­śnię­ty­mi przez pan­cerz, na nim pas, cały z mie­dzia­nych klamr; za pa­sem nóż w ro­go­wej po­chwie, przy boku zaś krót­ki kord po­dróż­ny. Tuż przy nim za sto­łem sie­dział mło­dzień­czyk o dłu­gich wło­sach i we­so­łym spoj­rze­niu, wi­docz­nie jego to­wa­rzysz lub może gier­mek, bo przy­bra­ny tak­że po po­dróż­ne­mu, w taki sam po­wy­ci­ska­ny od zbro­icy skó­rza­ny ku­brak. Resz­tę to­wa­rzy­stwa sta­no­wi­ło dwóch zie­mian z oko­lic Kra­ko­wa i trzech miesz­czan w czer­wo­nych skła­da­nych czap­kach, któ­rych cien­kie koń­ce zwie­sza­ły się im z boku aż na łok­cie.

Go­spo­darz Nie­miec, w pło­wym kap­tu­rze z koł­nie­rzem wy­ci­na­nym w zęby, lał im z kon­wi syt­ne piwo do gli­nia­nych stą­gie­wek i na­słu­chi­wał cie­ka­wie przy­gód wo­jen­nych.

Jesz­cze cie­ka­wiej jed­nak słu­cha­li miesz­cza­nie. W owych cza­sach nie­na­wiść, jaka dzie­li­ła za cza­sów Ło­kiet­ko­wych mia­sto od ry­cer­skie­go zie­miań­stwa, znacz­nie już była przy­ga­sła, miesz­czań­stwo zaś no­si­ło gło­wy gór­niej niż w wie­kach póź­niej­szych.

Jesz­cze ce­nio­no ich go­to­wość ad con­ces­sio­nem pe­cu­nia­rum; dla­te­go też nie­raz zda­rza­ło się wi­dzieć w go­spo­dach kup­ców pi­ją­cych za pan brat ze szlach­tą. Wi­dzia­no ich na­wet chęt­nie, bo jako lu­dzie, u któ­rych o go­to­wy grosz ła­twiej, pła­ci­li zwy­kle za her­bo­wych.

Tak więc sie­dzie­li te­raz i roz­ma­wia­li, mru­ga­jąc od cza­su do cza­su na go­spo­da­rza, aby na­peł­niał stą­giew­ki.

– To­ście, szla­chet­ny ry­ce­rzu, zwie­dzi­li ka­wał świa­ta? – rzekł je­den z kup­ców.

– Nie­wie­lu z tych, któ­rzy te­raz ze wszyst­kich stron ścią­ga­ją do Kra­ko­wa, wi­dzia­ło tyle – od­po­wie­dział przy­by­ły ry­cerz.

– A nie­ma­ło Ich ścią­gnie – mó­wił da­lej miesz­cza­nin. – Wiel­kie gody i wiel­ka szczę­śli­wość dla Kró­le­stwa! Pra­wią też, i to pew­na, że król ka­zał całą łoż­ni­cę kró­lo­wej zło­to­gło­wem szy­tym per­ła­mi wy­słać i ta­kiż bal­da­chim nad nią uczy­nić. Za­ba­wy będą i go­ni­twy w szran­kach, ja­kich świat do­tąd nie wi­dział.

– Ku­mo­trze Gam­roth nie prze­ry­waj­cie ry­ce­rzo­wi – rzekł dru­gi ku­piec.

– Nie prze­ry­wam ja, kmo­trze Ey­er­tre­ter, tyl­ko tak my­ślę, że i on rad bę­dzie wie­dział, co pra­wią, bo pew­nie sam do Kra­ko­wa je­dzie. Nie wró­cim i tak dziś do mia­sta, gdyż bra­my przed­tem za­mkną, a w nocy gad, któ­ry się w wió­rach ro­dzi, spać nie daje, więc mamy czas na wszyst­ko.

– A wy na jed­no sło­wo od­po­wia­da­cie dwa­dzie­ścia. Sta­rze­je­cie się, kmo­trze Gam­roth!

– Ale sztu­kę wil­got­ne­go suk­na pod jed­ną pa­chą jesz­cze dźwi­gnę.

– O wa! ta­kie­go, co się przez nie świe­ci jak przez sito. Lecz dal­szą sprzecz­kę prze­rwał po­dróż­ny wo­jak, któ­ry rzekł:

– Pew­nie, że w Kra­ko­wie osta­nę, bom sły­szał o go­ni­twach i rad w szran­kach siły mo­jej po­pró­bu­ję – a i ten mój bra­ta­nek tak­że, któ­ry choć mło­dy jest i go­ło­wąs, nie­je­den już pan­cerz wi­dział na zie­mi.

Go­ście spoj­rze­li na mło­dzień­ca, któ­ry uśmiech­nął się we­so­ło i za­ło­żyw­szy rę­ko­ma dłu­gie wło­sy za uszy, pod­niósł na­stęp­nie do ust na­czy­nie z pi­wem. Sta­ry zaś ry­cerz do­dał:

– Wresz­cie, choć­by­śmy chcie­li wra­cać, to nie mamy do­kąd.

– Jak­że to? – za­py­tał je­den ze szlach­ty. – Skąd je­ste­ście i jako was zo­wią?

– Ja zo­wię się Mać­ko z Bog­dań­ca, a ten tu wy­ro­stek, syn mego ro­dzo­ne­go, woła się Zbysz­ko. Her­bu je­ste­śmy Tępa Pod­ko­wa, a za­wo­ła­nia Gra­dy!

– Gdzie­że jest wasz Bog­da­niec?

– Ba! le­piej py­taj­cie, pa­nie bra­cie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej, jesz­cze za cza­sów woj­ny Grzy­ma­lit­czy­ków z Na­łę­cza­mi spa­li­li nam do cna nasz Bog­da­niec, tak że jeno dom sta­ry ostał, a co było, po­bra­li, słu­żeb­ni za­sie ucie­kli. Zo­sta­ła goła zie­mia, bo i kmie­cie, co byli w są­siedz­twie, po­szli da­lej w pusz­czę. Od­bu­do­wa­li­śmy z bra­tem, oj­cem tego oto wy­rost­ka, ale na­stęp­ne­go roku woda nam po­bra­ła. Po­tem brat umarł, a jak umarł, osta­łem sam z sie­ro­tą. My­śla­łem tedy: nie usie­dzę! A pra­wi­li pod on czas o woj­nie i o tym, że Jaś­ko z Ole­śni­cy, któ­re­go król Wła­dy­sław po Mi­ko­ła­ju z Mo­sko­rzo­wa do Wil­na wy­słał, szu­ka skrzęt­nie w Pol­sce ry­ce­rzy. Zna­jąc ja więc god­ne­go opa­ta i krew­nia­ka na­sze­go, Jan­ka z Tul­czy, za­sta­wi­łem mu zie­mię, a za pie­nią­dze ku­pi­łem zbro­icz­kę, ko­nie – opa­trzy­łem się jako zwy­kle na wo­jen­ną wy­pra­wę; chłop­ca, co mu było dwa­na­ście lat, wsa­dzi­łem na pod­jezd­ka i haj! do Jaś­ka z Ole­śni­cy.

– Z wy­rost­kiem?

– Nie był ci on wów­czas na­wet wy­rost­kiem, ale krzep­kie to było od ma­łe­go. By­wa­ło, w dwu­na­stym roku oprze ku­szę o zie­mię, przy­ci­śnie brzu­chem i tak kor­bą za­krę­ci, że i ża­den z An­giel­czy­ków, któ­ry­che­śmy pod Wil­nem wi­dzie­li, le­piej nie na­cią­gnie.

– Ta­kiż był moc­ny?

– Hełm za mną no­sił, a jak mu prze­szło trzy­na­ście zim, to i pa­węż.

– Już to woj­ny wam tam nie bra­kło.

– Za przy­czy­ną Wi­tol­do­wą. Sie­dzia­ło ksią­żę u Krzy­ża­ków i co roku wy­pra­wy na Li­twę pod Wil­no czy­ni­li. Szedł z nimi róż­ny na­ród: Niem­cy, Fran­cu­zy, An­giel­czy­ko­wie do łu­ków naj­przed­niej­si, Cze­chy, Szwaj­ca­ry i Bur­gun­dy. Lasy prze­sie­kli, zam­ki po dro­dze sta­wia­li i w koń­cu okrut­nie Li­twę ogniem i mie­czem po­gnę­bi­li, tak, że cały na­ród, któ­ry tę zie­mię za­miesz­ku­je, chciał już ją po­rzu­cić i szu­kać in­nej, choć­by na kra­ju świa­ta, choć­by mię­dzy dzieć­mi Be­lia­la, byle od Niem­ców da­le­ko.

– Sły­chać było i tu, że wszy­scy Li­twi­ni chcie­li pójść z dzieć­mi i żo­na­mi precz, ale­śmy temu nie wie­rzy­li.

– A ja na to pa­trzył. Hej! Gdy­by nie Mi­ko­łaj z Mo­sko­rzo­wa, nie Jaś­ko z Ole­śni­cy, a nie chwa­lą­cy się, gdy­by i nie my, nie by­ło­by już Wil­na.

– Wie­my. Zam­ku­ście nie dali.

– A nie da­li­śmy. Pil­no tedy zważ­cie, co wam po­wiem, bom człek słu­ża­ły i woj­ny świa­dom. Sta­rzy jesz­cze ma­wia­li: "za­ja­dła Li­twa" – i praw­da! Do­brze się oni po­ty­ka­ją, ale z ry­cer­stwem nie im się w polu mie­rzyć. Gdy ko­nie Niem­com w ba­gnach po­lgną albo gdy gę­sty las – to co in­ne­go.

– Niem­cy do­brzy ry­ce­rze! – za­wo­ła­li miesz­cza­nie.

– Mu­rem oni chłop przy chło­pie w że­la­znych zbro­jach sta­ją tak okry­ci, że le­d­wie psu­bra­tu oczy przez kra­tę wi­dać. I ławą idą. Ude­rzy, by­wa­ło, Li­twa i roz­sy­pie się jako pia­sek, a nie roz­sy­pie się, to ją mo­stem po­ło­żą i roz­tra­tu­ją. Nie sami też mię­dzy nimi Niem­cy, bo co jest na­ro­dów na świe­cie, to u Krzy­ża­ków słu­ży. A chro­bre są! Nie­raz po­chy­li się ry­cerz, ko­pię przed się wy­cią­gnie i sam je­den, jesz­cze przed bi­twą, w całe woj­sko bije jako ja­strząb w sta­do.

– Christ! – za­wo­łał Gam­roth – któ­rzy też z nich naj­lep­si?

– Jak do cze­go. Do ku­szy naj­lep­szy An­giel­czyk, któ­ren pan­cerz na wy­lot strza­łą prze­dzie­je, a go­łę­bia na sto kro­ków utra­fi. Cze­cho­wie okrut­nie to­po­ra­mi sie­ką. Do dwu­ręcz­ne­go brzesz­czo­ta nie masz nad Niem­ca. Szwaj­car rad że­la­znym ce­pem heł­my tłu­cze, ale naj­więk­si ry­ce­rze są ci, któ­rzy z fran­cu­skiej zie­mi po­cho­dzą. Taki bę­dzie ci się bił z ko­nia i pie­cho­tą, a przy tym bę­dzie ci okrut­nie wa­lecz­ne sło­wa ga­dał, któ­rych wsze­la­ko nie wy­ro­zu­miesz, bo to jest mowa taka, ja­ko­byś cy­no­we misy po­trzą­sał, cho­ciaż na­ród jest po­boż­ny. Przy­ma­wia­li nam przez Niem­ców, że po­gan i Sa­ra­ce­nów prze­ciw Krzy­żo­wi bro­ni­my, i obo­wią­zy­wa­li się do­wieść tego ry­cer­skim po­je­dyn­kiem. Ma się też ta­ko­wy sąd boży od­być mię­dzy czte­re­ma ich i czte­re­ma na­szy­mi ry­ce­rza­mi, a zrok na­zna­czon jest na dwo­rze u Wa­cła­wa, kró­la rzym­skie­go i cze­skie­go.

Tu więk­sza jesz­cze cie­ka­wość ogar­nę­ła zie­mian i kup­ców, tak że aż po­wy­cią­ga­li szy­je po­nad ku­fla­mi w stro­nę Mać­ka z Bog­dań­ca, i nuż py­tać:

– A z na­szych któ­rzy są? Mów­cie żywo!

Mać­ko zaś pod­niósł na­czy­nie do ust, na­pił się i od­rzekł:

– Ej, nie bój­cie się o nich. Jest Jan z Włosz­czo­wy, kasz­te­lan do­brzyń­ski, jest Mi­ko­łaj z Wasz­mun­to­wa, jest Jaś­ko ze Zda­ko­wa i Ja­rosz z Cze­cho­wa: wszyst­ko ry­ce­rze na schwał i chło­py mo­ro­we. Pój­dą – li na ko­pie, na mie­cze albo na to­po­ry – nie no­wi­na im. Będą mia­ły oczy ludz­kie na co pa­trzeć i uszy cze­go słu­chać – bo, jako rze­kłem, Fran­cu­zo­wi gar­dziel nogą przy­ci­śniesz, a on ci jesz­cze ry­cer­skie sło­wo pra­wi. Tak mi też do­po­móż Bóg i Świę­ty Krzyż, jako tam­ci prze­ga­da­ją, a nasi po­bi­ją.

– Bę­dzie sła­wa, byle Bóg po­bło­go­sła­wił – rzekł je­den ze szlach­ty.

– I świę­ty Sta­ni­sław! – do­dał dru­gi.

Po czym, zwró­ciw­szy się do Mać­ka, jął roz­py­ty­wać da­lej:

– Nuże, po­wia­daj­cie! Sła­wi­li­ście Niem­ców i in­nych ry­ce­rzy, że chro­bre są i że ła­two Li­twę ła­ma­li. A z wami nie cię­żej że im było? Zali rów­nie ochot­nie na was szli? Jak­że Bóg da­rzył? Sław­cie na­szych!

Lecz Mać­ko z Bog­dań­ca nie był wi­docz­nie sa­mo­chwał, bo od­rzekł skrom­nie:

– Któ­rzy świe­żo z da­le­kich kra­jów przy­szli, ochot­nie na nas ude­rza­li, ale po­pró­bo­waw­szy raz i dru­gi, już nie z ta­kim ser­cem.

– Bo jest nasz na­ród za­twar­dzia­ły, któ­rą to za­twar­dzia­łość czę­sto nam wy­ma­wia­li: "Gar­dzi­cie śmier­cią, pra­wią, ale Sa­ra­ce­nów wspo­ma­ga­cie, przez co po­tę­pie­ni bę­dzie­cie! " A w nas za­wzię­tość jesz­cze ro­sła, gdyż nie­praw­da jest! Obo­je kró­le­stwo Li­twę ochrzci­li i każ­den tam Chry­stu­sa Pana wy­zna­wa, cho­ciaż nie każ­den umie. Wia­do­mo też, że i nasz Pan Mi­ło­ści­wy, gdy dia­bła w ka­te­drze w Płoc­ku na ziem zrzu­co­no, ka­zał mu oga­rek po­sta­wić – i do­pie­ro księ­ża mu­sie­li mu ga­dać, że tego się czy­nić nie go­dzi. A cóż po­spo­li­ty czło­wiek! Nie­je­den też so­bie mówi: "Ka­zał się kniaź ochrzcić, tom się ochrzcił, ka­zał Chry­stu czo­łem bić, to biję, ale po co mam sta­rym po­gań­skim dia­błom okru­szy­ny twa­ro­ga ża­ło­wać albo im pie­czo­nej rze­py nie rzu­cić, albo pia­ny z piwa nie ulać. Nie uczy­nię tego, to mi ko­nie pad­ną albo kro­wy spar­sze­ją, albo mle­ko od nich krwią zaj­dzie – albo w żni­wach bę­dzie prze­szko­da". I wie­lu też tak czy­ni, przez co się w po­dej­rze­nie po­da­ją. Ale oni to ro­bią z nie­wia­do­mo­ści i z bo­jaź­ni dia­błów. Było onym dia­błom drze­wiej do­brze. Mie­li swo­je gaje, wiel­kie numy i ko­nie do­jaz­dy i dzie­się­ci­nę bra­li. A ni­nie gaje wy­cię­te, jeść nie ma co – dzwo­ny po mia­stach biją, więc się to pa­skudz­two w naj­gęst­sze bory po­za­szy­wa­ło i tam z tę­sk­no­ści wyje. Pój­dzie Li­twin do lasu, to go w choj­nia­kach je­den i dru­gi za ko­żuch po­cią­gnie – i mówi:

"Daj! " Nie­któ­rzy też dają, ale są i śmia­łe chło­py, co nie chcą nic dać albo ich jesz­cze ła­pią. Na­sy­pał je­den pra­żo­ne­go gro­chu do wo­ło­wej me­che­ry, to mu trzy­na­stu dia­błów za­raz wla­zło. A on za­tknął ich ja­rzę­bo­wym koł­kiem i księ­żom fran­cisz­ka­nom na przedaż do Wil­na przy­niósł, któ­rzy dali mu z chę­cią dwa­dzie­ścia skoj­ców, aby nie­przy­ja­ciół imie­nia Chry­stu­so­we­go zgła­dzić. Sam tę me­che­rę wi­dzia­łem, od któ­rej spro­śny smród z da­le­ka w noz­drzach czło­wie­ko­wi wier­cił – bo tak to one be­zec­ne du­chy strach swój przed świę­co­ną wodą oka­zy­wa­ły…

– A kto ra­cho­wał, że ich było trzy­na­stu? – spy­tał roz­trop­nie ku­piec Gam­roth.

– Li­twin ra­cho­wał, któ­ry wi­dział, jak leź­li. Wi­dać było, że są, bo to z sa­me­go smro­du moż­na było wy­miar­ko­wać, a koł­ka wo­lał nikt nie od­ty­kać.

– Dzi­wy też to… dzi­wy! – za­wo­łał je­den ze szlach­ty.

– Na­pa­trzy­łem ja się wiel­kich dzi­wów nie­ma­ło, gdyż – nie moż­na rzec: na­ród to jest do­bry, ale wszyst­ko u nich oso­bli­we. Ku­dła­ci są i le­d­wie któ­ry kniaź wło­sy tre­fi; pie­czo­ną rze­pą żyją, nad wszel­kie ja­dło ją prze­kła­da­jąc, bo mó­wią, że mę­stwo od niej ro­śnie. W nu­mach swych ra­zem z do­byt­kiem i wę­ża­mi żyją; w pi­ciu i je­dle nie zna­ją po­miar­ko­wa­nia. Za nic za­męż­ne nie­wia­sty mają, ale pan­ny bar­dzo sza­nu­ją i moc wiel­ką im przy­zna­ją: że byle dziew­ka na­tar­ła człe­ku su­szo­nym ja­fe­rem ży­wot, to kol­ki od tego prze­cho­dzą.

– Nie żal i ko­lek do­stać, je­śli nie­wia­sty cud­ne! – za­wo­łał kum Ey­er­tre­ter.

– O to za­py­taj­cie Zbysz­ka – od­rzekł Mać­ko z Bog­dań­ca. Zbysz­ko zaś ro­ze­śmiał się, aż ława pod nim po­czę­ła drgać.

– By­wa­ją cud­ne! – rzekł – al­boż Ryn­gał­ła nie była cud­na?

– Cóże to za Ryn­gał­ła? po­chut­ni­ca ja­ko­waś czy co? Żywo!

– Jak­że to? Nie sły­sze­li­ście o Ryn­gal­le? – py­tał Mać­ko – Nie sły­sze­li­śmy ni sło­wa.

– To prze­cie sio­stra księ­cia Wi­tol­do­wa, a żona Hen­ry­ka, księ­cia ma­zo­wiec­kie­go.

– Nie po­wia­daj­cie! Ja­kie­go księ­cia Hen­ry­ka? Było jed­no ksią­żę ma­zo­wiec­kie tego imie­nia elek­tem płoc­kim, ale zmar­ło.

– Ten ci sam był. Mia­ły mu przyjść z Rzy­mu dys­pen­sy; ale śmierć dała mu pier­wej dys­pen­sę, gdyż wi­docz­nie nie­zbyt po­stęp­kiem swo­im Boga ucie­szył. By­łem wte­dy po­sła­ny z pi­smem od Jaś­ka z Ole­śni­cy do księ­cia Wi­tol­da, kie­dy od kró­la przy­je­chał do Ry­ter­swer­der ksią­żę Hen­ryk, elekt płoc­ki. Już się była Wi­tol­do­wi woj­na wte­dy uprzy­krzy­ła, dla­te­go wła­śnie że Wil­na nie mógł do­być, a kró­lo­wi na­sze­mu uprzy­krzy­li się ro­dze­ni bra­cia i ich roz­pu­sta. Wi­dząc tedy król więk­szą u Wi­tol­da niż u swych ro­dzo­nych ob­rot­ność i więk­szy ro­zum, po­słał do mego bi­sku­pa z na­mo­wą, by Krzy­ża­ków po­rzu­cił i do po­słu­szeń­stwa się na­kło­nił, za co mu rzą­dy Li­twy mia­ły być od­da­ne. A Wi­told, chci­wy za­wsze od­mia­ny, mile po­sel­stwa wy­słu­chał. Były też i uczty, i go­ni­twy. Rad elekt ko­nia do­sia­dał, choć inni bi­sku­pi tego nie chwa­lą, i w szran­kach siłę swą ry­cer­ską oka­zy­wał. A mo­ca­mi są z rodu wszy­scy ksią­żę­ta ma­zo­wiec­cy – jako jest wia­do­mo, że na­wet i dzie­wecz­ki z tej krwie łac­nie pod­ko­wy ła­mią. Raz prze­to zbił ksią­żę z sio­deł trzech ry­ce­rzy, dru­gi raz pię­ciu – a z na­szych mnie zwa­lił, i pod Zbysz­kiem koń przy na­tar­ciu na za­dzie siadł. Na­gro­dy zaś brat wszyst­kie z rąk cud­nej Ryn­gał­ły, przed któ­rą w peł­nej zbroi klę­kał. I roz­mi­ło­wa­li się tak w so­bie, że na ucztach cią­gnę­li go od niej za rę­ka­wy cle­ri­ci, któ­rzy z nim przy­je­cha­li, a ją brat Wi­told ha­mo­wał. Do­pie­roż ksią­żę mó­wił: "Sam so­bie dys­pen­sę dam, a pa­pież mi ją, je­śli nie rzym­ski, to awi­nioń­ski po­twier­dzi, a ślub za­raz ma być, bo zgo­rze­ję! " Wiel­ka była ob­ra­za bo­ska, ale nie chciał się Wi­told prze­ciw­iać, by po­sła kró­lew­skie­go nie zli­sić – i ślub był. Po­tem do­je­cha­li do Su­ra­ża, a po­tem do Słuc­ka, z wiel­kim ża­lem tego oto Zbysz­ka, któ­ry so­bie, nie­miec­kim oby­cza­jem, księż­nę Ryn­gał­łę za pa­nią ser­ca ob­rał i do­zgon­ną wier­ność jej ślu­bo­wał…

– Ba! – prze­rwał na­gle Zbysz­ko – praw­da jest! Ale po­tem lu­dzie mó­wi­li, że księż­na Ryn­gał­ła, po­miar­ko­waw­szy, że nie przy­stoi jej być za elek­tem (bo ów, choć się oże­nił, god­no­ści swej du­chow­nej się wy­rzec nie chciał) i że nie może być nad ta­kim sta­dłem bło­go­sła­wień­stwa bo­skie­go, otru­ła męża. Co ja usły­szaw­szy, pro­si­łem jed­ne­go świą­to­bli­we­go pu­stel­ni­ka pod Lu­bli­nem, by mnie od tego ślu­bo­wa­nia roz­wią­zał.

– Był ci on pu­stel­ni­kiem – od­parł, śmie­jąc się, Mać­ko – ale czy był świą­to­bli­wy, nie wiem, bo­śmy go w pią­tek w boru za­je­cha­li, a on ko­ści niedź­wie­dzie to­po­rem łu­pał i śpik wy­sy­sał, aż mu gar­dziel gra­ła.

– Ale mó­wił, że śpik to nie mię­so, a oprócz tego, że upro­sił so­bie na to po­zwo­leń­stwo, gdyż po śpi­ku wi­dze­nia cu­dow­ne we śnie mie­wa i na­za­jutrz pro­ro­ko­wać może do po­łu­dnia.

– No! no! – od­rzekł Mać­ko. – A cud­na Ryn­gał­ła wdo­wa jest i może cię na służ­bę we­zwać.

– Po próż­ni­cy by wzy­wa­ła, boja so­bie inną pa­nią obio­rę, któ­rej do śmier­ci będę słu­żył, a po­tem i żonę znaj­dę.

– Pier­wej znajdź ry­cer­ski pas.

– O wa! albo to nie bę­dzie go­ni­tew po po­ło­gu kró­lo­wej? A przed­tem albo po­tem król bę­dzie nie­jed­ne­go pa­so­wał. Sta­nę ja każ­de­mu. Ksią­żę nie był­by mnie tak­że oba­lił, żeby mi koń na za­dzie nie siadł.

– Będą tu lep­si od cie­bie.

Na to zie­mia­nie spod Kra­ko­wa po­czę­li wo­łać:

– Na miły Bóg! toż tu przed kró­lo­wą wy­stą­pią nie tacy jak ty, ale ry­ce­rze w świe­cie naj­sław­niej­si. Bę­dzie go­nił Za­wi­sza z Gar­bo­wa i Fa­ru­rej, i Do­bko z Ole­śni­cy, i taki Po­wa­ła z Ta­cze­wa, i taki Pasz­ko Zło­dziej z Bi­sku­pic, i taki Jaś­ko Na­szan, i Ab­dank z Góry, i An­drzej z Bro­cho­cic, i Kry­styn z Ostro­wa, i Ja­kub z Ko­by­lan!… Gdzie ci się z nimi mie­rzyć, z któ­ry­mi ni tu, ni na dwo­rze cze­skim, ni na wę­gier­skim nikt mie­rzyć się nie może. Cóż to pra­wisz; lep­szyś od nich? Ile ci ro­ków?

– Ośm­na­sty – od­po­wie­dział Zbysz­ko.

– Tedy cię każ­dy mię­dzy knyk­cia­mi zgnie­cie.

– Oba­czym. Lecz Mać­ko rzekł:

– Sły­sza­łem, że król hoj­nie na­gra­dza ry­ce­rzy, któ­rzy z woj­ny li­tew­skiej wra­ca­ją. Mów­cie, któ­rzy stąd je­ste­ście: praw­da – li to?

– Da­li­bóg, praw­da! – od­rzekł je­den ze szlach­ty. – Wia­do­ma po świe­cie hoj­ność kró­lew­ska, jeno się te­raz do­ci­snąć do nie­go nie bę­dzie ła­two, gdyż w Kra­ko­wie aż się roi od go­ści, któ­rzy się na po­łóg kró­lo­wej i na chrzci­ny zjeż­dża­ją, chcąc przez to panu na­sze­mu cześć albo hołd od­dać. Ma być król wę­gier­ski, bę­dzie, jako po­wia­da­ją, i ce­sarz rzym­ski, i róż­nych ksią­żąt a ko­me­sów, i ry­ce­rzy jako maku, że to każ­dy się spo­dzie­wa, iż z próż­ny­mi rę­ko­ma nie odej­dzie. Pra­wi­li na­wet, iże sam pa­pież Bo­ni­fa­cy zje­dzie, któ­ren tak­że ła­ski i po­mo­cy na­sze­go pana prze­ciw swe­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi z Awi­nio­nu po­trze­bu­je. Owóż w ta­kim na­tło­ku nie­ła­two bę­dzie o do­stęp, ale byle do­stęp zna­leźć, a pana pod nogi pod­jąć – to już za­słu­żo­ne­go hoj­nie opa­trzy.

– To go i po­dej­mę, bom się wy­słu­żył, a je­że­li woj­na bę­dzie, to jesz­cze pój­dę. Wzię­ło się tam coś łu­pem, a coś od księ­cia Wi­tol­da w na­gro­dę, i bie­dy nie ma, tyl­ko że już mi wie­czor­ne lata nad­cho­dzą, a na sta­rość, gdy siła z ko­ści wyj­dzie, rad by człek miał kąt spo­koj­ny.

– Mile król wi­dział tych, któ­rzy z Li­twy pod Jaś­kiem z Ole­śni­cy wró­ci­li – i wszy­scy oni tłu­sto te­raz ja­da­ją.

– Wi­dzi­cie! A jam wte­dy jesz­cze nie wró­cił – i da­lej wo­jo­wa­łem. Bo trze­ba wam wie­dzieć, że się ta zgo­da mię­dzy kró­lem a knia­ziem Wi­tol­dem na Niem­cach skru­pi­ła. Kniaź chy­trze za­kład­ni­ków po­ścią­gał, a po­tem, haj­że na Niem­ców! Zam­ki po­bu­rzył, po­pa­lił, ry­ce­rzy po­bił, siła ludu wy­ści­nał. Chcie­li się Niem­cy mścić ra­zem ze Świ­dry­gieł­łą, któ­ry do nich uciekł. Była znów wiel­ka wy­pra­wa. Sam mistrz Kon­drat na nią po­szedł z mno­gim lu­dem. Wil­no obie­gli, pró­bo­wa­li z wież okrut­nych zam­ki bu­rzyć, pró­bo­wa­li zdra­dą ich do­stać – nic nie wskó­ra­li! A za po­wro­tem tylu ich le­gło, że i po­ło­wa nie wy­szła. Wy­cho­dzi­li­śmy jesz­cze w pole prze­ciw Ulry­ko­wi z Jun­gin­gen, bra­tu mi­strzo­we­mu, któ­ry jest wój­tem sam­bij­skim. Ale się wójt knia­zia prze­ląkł i z pła­czem uciekł, od któ­rej to uciecz­ki jest spo­kój – i mia­sto na nowo się bu­du­je. Je­den też świę­ty za­kon­nik, któ­ry po roz­pa­lo­nym że­le­zie boso mógł cho­dzić, pro­ro­ko­wał, że od tej pory, póki świat świa­tem, Wil­no zbroj­ne­go Niem­ca pod mu­ra­mi nie oba­czy. Ale je­śli tak bę­dzie, to czy­jeż to ręce uczy­ni­ły?

To rze­kł­szy, Mać­ko z Bog­dań­ca wy­cią­gnął przed się dło­nie – sze­ro­kie i nad­miar po­tęż­ne – inni zaś po­czę­li ki­wać gło­wa­mi i przy­świad­czać:

– Tak! tak! praw w tym, co po­wia­da! Tak!

Lecz dal­szą roz­mo­wę prze­rwał gwar do­cho­dzą­cy przez okna, z któ­rych bło­ny były po­wyj­mo­wa­ne, al­bo­wiem noc za­pa­dła cie­pła i po­god­na. Z dala sły­chać było brzę­ka­nia, ludz­kie gło­sy, par­ska­nia koni i śpie­wy. Zdzi­wi­li się obec­ni, al­bo­wiem go­dzi­na była póź­na i księ­życ wy­so­ko już wy­bił się na nie­bo. Go­spo­darz, Nie­miec, wy­biegł na po­dwó­rzec go­spo­dy, lecz nim go­ście zdo­ła­li wy­chy­lić do dna ostat­nie ku­fle, wró­cił jesz­cze po­śpiesz­nie), wo­ła­jąc:

– Dwór ja­ko­wyś wali!

W chwi­lę zaś póź­niej we drzwiach zja­wił się pa­cho­łek w błę­kit­nym ku­bra­ku i skła­da­nej czer­wo­nej czap­ce na gło­wie. Sta­nął, spoj­rzał po obec­nych i uj­rzaw­szy go­spo­da­rza, rzekł:

– Wy­trzeć tam sto­ły i świa­tła na­nie­cić: księż­na Anna Da­nu­ta na od­po­czy­nek się tu za­trzy­ma.

To rze­kł­szy, za­wró­cił. W go­spo­dzie uczy­nił się ruch: go­spo­darz po­czął wo­łać na cze­ladź, a go­ście spo­glą­da­li ze zdu­mie­niem je­den na dru­gie­go.

– Księż­na Anna Da­nu­ta – mó­wił je­den z miesz­czan – toć to Kiej­stu­tów­na, żona Ja­nu­sza Ma­zo­wiec­kie­go. Ona już od dwóch nie­dziel w Kra­ko­wie, jeno że wy­jeż­dża­ła do Za­to­ra, do księ­cia Wa­cła­wa w od­wie­dzi­ny, a ni­nie pew­no wra­ca.

– Kmo­trze Gam­roth – rzekł dru­gi miesz­cza­nin – pójdź­my na sia­no do sto­dół­ki; za wy­so­ka to dla nas kom­pa­nia.

– Że nocą jadą, to mi nie dziw­no – ozwał się Mać­ko – bo w dzień upał, ale cze­mu, ma­jąc pod bo­kiem klasz­tor, do go­spo­dy za­jeż­dża­ją?

Tu zwró­cił się do Zbysz­ka:

– Ro­dzo­na sio­stra cud­nej Ryn­gał­ły, ro­zu­miesz? A Zbysz­ko od­rzekł:

– I ma­zo­wiec­kich pa­nien siła musi z nią być, hej!ROZ­DZIAŁ III

Księż­na Da­nu­ta, Mać­ko i Zbysz­ko by­wa­li już po­przed­nio w Tyń­cu, ale w or­sza­ku byli dwo­rza­nie, któ­rzy wi­dzie­li go po raz pierw­szy – i ci pod­no­sząc oczy, pa­trzy­li ze zdu­mie­niem na wspa­nia­łe opac­two, na zę­ba­te mury bie­gną­ce wzdłuż skał nad urwi­ska­mi, na gma­chy sto­ją­ce to na zbo­czach góry, to we­wnątrz blan­ków, spię­trzo­ne, wy­nio­słe i ja­śnie­ją­ce zło­tem od wscho­dzą­ce­go słoń­ca. Z tych oka­za­łych mu­rów i gma­chów, z do­mów, z bu­dow­li prze­zna­czo­nych na roz­licz­ne użyt­ki, z ogro­dów le­żą­cych u stóp góry i ze sta­ran­nie upraw­nych pól, któ­re wzrok z wy­so­ka ogar­niał, moż­na było na pierw­szy rzut oka po­znać bo­gac­two od­wiecz­ne, nie­prze­bra­ne, do któ­re­go nie przy­wy­kli i któ­rym zdu­mie­wać się mu­sie­li lu­dzie z ubo­gie­go Ma­zow­sza. Ist­nia­ły wpraw­dzie sta­ro­żyt­ne a moż­ne opac­twa be­ne­dyk­tyń­skie i w in­nych czę­ściach kra­ju, jak na przy­kład w Lu­bu­szu nad Odrą, w Płoc­ku, w Wiel­ko­pol­sce w Mo­gil­nie i w in­nych miej­scach, żad­ne wsze­la­ko nie mo­gło po­rów­nać się z ty­niec­kim, któ­re­go po­sia­dło­ści prze­wyż­sza­ły nie­jed­no księ­stwo udziel­ne, a do­cho­dy mo­gły bu­dzić za­zdrość na­wet ów­cze­snych kró­lów.

Mię­dzy dwo­rza­ny rósł więc po­dziw, a nie­któ­rzy oczom pra­wie nie chcie­li wie­rzyć. Tym­cza­sem księż­na, chcąc so­bie dro­gę skró­cić i za­cie­ka­wić pan­ny przy­bocz­ne, po­czę­ła pro­sić jed­ne­go z za­kon­ni­ków, by opo­wie­dział sta­ro­daw­ną a strasz­ną po­wieść o Wal­gie­rzu Wda­łym, któ­rą opo­wia­da­no jej już, cho­ciaż nie­zbyt do­kład­nie, w Kra­ko­wie.

Usły­szaw­szy to, pan­ny zbi­ły się cia­snym stad­kiem koło pani i szły z wol­na pod górę, we wcze­snych pro­mie­niach słoń­ca do idą­cych kwia­tów po­dob­ne.

– Niech o Wal­gie­rzu pra­wi brat Hi­dulf, któ­re­mu on się pew­nej nocy uka­zał – rzekł je­den z za­kon­ni­ków, spo­glą­da­jąc na dru­gie­go, czło­wie­ka sę­dzi­wych już lat, któ­ry w po­chy­lo­nej nie­co po­sta­wie szedł obok Mi­ko­ła­ja z Dłu­go­la­su.

– Zali wi­dzie­li­ście go wła­sny­mi oczy­ma, po­boż­ny oj­cze? – spy­ta­ła księż­na.

– Wi­dzia­łem – od­po­wie­dział po­sęp­nie za­kon­nik – al­bo­wiem zda­rza­ją się ta­ko­we ter­mi­ny, w któ­rych z woli Bo­żej wol­no mu jest opusz­czać pie­kiel­ne pod­zie­mia i uka­zy­wać się świa­tu.

– Kie­dyż to bywa?

Za­kon­nik spoj­rzał na dwóch in­nych i za­milkł, al­bo­wiem ist­nia­ło po­da­nie, że duch Wal­gie­rza po­ja­wia się wów­czas, gdy w za­ko­nie psu­ją się oby­cza­je i gdy za­kon­ni­cy wię­cej, niż wy­pa­da, o świa­to­wych do­stat­kach i ucie­chach my­ślą.

Tego wła­śnie ża­den nie chciał gło­śno wy­znać, że jed­nak mó­wio­no tak­że, iż wid­mo prze­po­wia­da rów­nież woj­nę lub inne nie­szczę­ścia, prze­to brat Hi­dulf po chwi­li mil­cze­nia rzekł:

– Uka­za­nie się jego nie wró­ży nic do­bre­go.

– Nie chcia­ła­bym też go wi­dzieć – rze­kła, że­gna­jąc się, księż­na – ale cze­mu to on jest w pie­kle, sko­ro, jako sły­sza­łam, tyl­ko za cięż­ką wła­sną krzyw­dę się po­mścił?

– Choć­by też i całe ży­cie był cno­tli­wy – od­parł su­ro­wo za­kon­nik – był­by i tak po­tę­pion, al­bo­wiem żył za po­gań­skich cza­sów i chrztem świę­tym nie zo­stał z pier­wo­rod­ne­go grze­chu ob­my­ty.

Po tych sło­wach brwi księż­nej ścią­gnę­ły się bo­le­śnie, przy­szło jej bo­wiem na myśl, że jej wiel­ki oj­ciec, któ­re­go mi­ło­wa­ła całą du­szą, zmarł tak­że w błę­dach po­gań­skich – i miał go­rzeć przez całą wiecz­ność.

– Słu­cha­my – rze­kła po chwi­li mil­cze­nia.

A brat Hi­dulf po­czął opo­wia­dać:

– Był za cza­sów po­gań­skich gra­bia moż­ny, któ­re­go dla wiel­kiej uro­dy zwa­no Wal­gie­rzem Wda­łym. Cały ten kraj, jako okiem się­gnąć, na­le­żał do nie­go, a na wy­pra­wy prócz pie­sze­go ludu wo­dził po stu ko­pij­ni­ków. wszy­scy bo­wiem wło­dy­cy, na za­chód aż po Opo­le, a na wschód po San­do­mierz, wa­sa­la­mi jego byli. Trzód jego nie mógł nikt zli­czyć, a w Tyń­cu miał wie­żę całą na­sy­pa­ną pie­niędz­mi, jako te­raz mają w Mal­bor­gu Krzy­ża­cy.

– Wiem, mają! – prze­rwa­ła księż­na Da­nu­ta.

– I był jako wiel­ko­lud – cią­gnął da­lej za­kon­nik – i dęby z ko­rze­nia­mi wy­ry­wał, a w pięk­no­ści, w gra­niu na lut­ni i w śpie­wa­niu nikt w ca­łym świe­cie spro­stać mu nie mógł. A raz, gdy był na dwo­rze kró­la fran­cu­skie­go, roz­mi­ło­wa­ła się w nim kró­lew­na Hel­gun­da, któ­rą oj­ciec na chwa­łę Bogu do za­ko­nu chciał od­dać, i ucie­kła z nim do Tyń­ca, gdzie w spro­sno­ści obo­je żyli, gdy ża­den ksiądz ślu­bu chrze­ści­jań­skie­go dać im nie chciał. Był zaś w Wi­śli­cy Wi­sław Pięk­ny z rodu kró­la Po­pie­la. Jen pod­czas nie­by­mo­ści Wal­gie­rza Wda­łe­go grab­stwo ty­niec­kie pu­sto­szył. Tego po­ko­nał Wal­gierz i do Tyń­ca do nie­wo­li przy­wiódł, nie ba­cząc, ze któ­ra nie­wia­sta uj­rza­ła Wi­sła­wa, go­to­wa była za­raz ojca, mat­ki i męża od­stą­pić, byle swe żą­dze na­sy­cić. Tak sta­ło się i z Hel­gun­da. Za­raz ona ta­ko­we wię­zy na Wal­gie­rza wy­my­śli­ła, że on wiel­ko­lud, choć dęby wy­ry­wał, prze­rwać ich nie mógł – i Wi­sła­wo­wi go od­da­ła, któ­ry do Wi­śli­cy go po­wiózł. Lecz Ryn­ga, sio­stra Wi­sła­wa, usły­szaw­szy w pod­zie­miu śpie­wa­nie Wal­gie­rzo­we, wnet roz­mi­ło­wa­na, uwol­ni­ła go z pod­zie­mia – a ów Wi­sła­wa i Hel­gun­dę mie­czem po­sie­kł­szy, cia­ła ich kru­kom zo­sta­wił, a sam z Ryn­gą do Tyń­ca po­wró­cił.

– Zali nie­słusz­nie uczy­nił? – spy­ta­ła księż­na. A brat Hi­dulf rzekł:

– Gdy­by był chrzest przy­jął i Ty­niec be­ne­dyk­ty­nom od­dał… może by mu Bóg grze­chy od­pu­ścił, ale ze tego nie uczy­nił, prze­to go zie­mia po­żar­ła.

– A to be­ne­dyk­ty­ni byli już w tym Kró­le­stwie?

– Be­ne­dyk­ty­nów w tym Kró­le­stwie nie było, al­bo­wiem sami tu wów­czas żyli po­ga­nie.

– To jak­że mógł chrzest przy­jąć albo Ty­niec od­dać?

– Nie mógł – i wła­śnie dla­te­go ska­zan jest do pie­kła na męki wie­ku­iste – od­rzekł z po­wa­gą za­kon­nik.

– Pew­nie! słusz­nie mówi! – ozwa­ło się kil­ka gło­sów. Lecz tym­cza­sem zbli­ży­li się do głów­nej bra­my klasz­tor­nej, w któ­rej cze­kał na księż­nę opat na cze­le licz­ne­go or­sza­ku za­kon­ni­ków i szlach­ty. Lu­dzi świec­kich: "eko­no­mów", "ad­wo­ka­tów", "pro­ku­ra­to­rów" i roz­ma­itych urzęd­ni­ków za­kon­nych, za­wsze by­wa­ło w klasz­to­rze spo­ro. Wie­lu też zie­mian, moż­nych na­wet ry­ce­rzy, trzy­ma­ło nie­prze­li­czo­ne zie­mie klasz­tor­ne dość wy­jąt­ko­wym w Pol­sce pra­wem len­nym – i ci, jako, "wa­sa­le", ra­dzi prze­by­wa­li na dwo­rze "su­ze­re­na", gdzie przy wiel­kim oł­ta­rzu ła­two było o da­ro­wi­zny, ulgi i wszel­kie­go ro­dza­ju do­bro­dziej­stwa, za­leż­ne nie­raz od drob­nej usłu­gi, od zręcz­ne­go sło­wa lub od chwi­li do­bre­go hu­mo­ru po­tęż­ne­go opa­ta. Przy­go­to­wu­ją­ce się uro­czy­sto­ści w sto­li­cy ścią­gnę­ły też wie­lu ta­kich wa­sa­lów z od­le­głych stron, ci zaś, któ­rym trud­no było z po­wo­du na­tło­ku zna­leźć go­spo­dę w Kra­ko­wie, mie­ści­li się w Tyń­cu. Z tych po­wo­dów ab­bas cen­tum vil­la­rum mógł po­wi­tać księż­nę w licz­niej­szym jesz­cze niż zwy­czaj­nie or­sza­ku.

Był to czło­wiek wy­so­kie­go wzro­stu, z twa­rzą su­chą, ro­zum­ną, z gło­wą wy­go­lo­ną na wierz­chu, ni­żej zaś, nad usza­mi, oto­czo­ną wień­cem si­wie­ją­cych wło­sów. Na czo­le miał bli­znę po ra­nie, wi­docz­nie za mło­dych ry­cer­skich cza­sów otrzy­ma­nej, oczy prze­ni­kli­we, wy­nio­śle spod czar­nych brwi pa­trzą­ce. Ubra­ny był w ha­bit jak inni mni­si, ale na wierz­chu miał czar­ny płaszcz pod­bi­ty pur­pu­rą, na szyi zaś zło­ty łań­cuch, na któ­re­go koń­cu zwie­szał się rów­nież zło­ty, dro­gi­mi ka­mie­nia­mi sa­dzo­ny krzyż – go­dło opac­kiej god­no­ści. Cała jego po­sta­wa zdra­dza­ła czło­wie­ka dum­ne­go, przy­wy­kłe­go do roz­ka­zy­wa­nia i uf­ne­go w sie­bie.

Wi­tał jed­nak księż­nę uprzej­mie, a na­wet uni­że­nie, pa­mię­tał bo­wiem, że mąż jej po­cho­dził z tego sa­me­go rodu ksią­żąt ma­zo­wiec­kich, z któ­re­go po­cho­dzi­li kró­lo­wie Wła­dy­sław i Ka­zi­mierz, a po ką­dzie­li i obec­nie pa­nu­ją­ca kró­lo­wa, wład­czy­ni jed­ne­go z naj­więk­szych państw w świe­cie. Prze­stą­pił więc próg bra­my, skło­nił ni­sko gło­wę, a na­stęp­nie, prze­że­gnaw­szy Annę Da­nu­tę i cały dwór małą zło­tą pusz­ką, któ­rą trzy­mał w pal­cach pra­wej ręki, rzekł:

– Wi­taj, mi­ło­ści­wa pani, w ubo­gich pro­gach za­kon­nych. Nie­chaj świę­ty Be­ne­dykt z Nur­sji, świę­ty Mau­rus, świę­ty Bo­ni­fa­cy i świę­ty Be­ne­dykt z Ania­ne, a tak­że i Jan z To­lo­mei – pa­tro­no­wie nasi w świa­tło­ści wie­ku­istej ży­ją­cy, ob­da­rzą cię zdro­wiem, szczę­ściem i nie­chaj bło­go­sła­wią cię po sie­dem razy dzien­nie, przez wszy­stek czas ży­wo­ta twe­go!

– Chy­ba­by głu­si byli, gdy­by nie mie­li wy­słu­chać słów tak wiel­kie­go opa­ta – rze­kła uprzej­mie księż­na – tym bar­dziej że my tu na mszę przy­by­li, pod­czas któ­rej ich opie­ce się od­da­my.

To rze­kł­szy, wy­cią­gnę­ła ku nie­mu rękę, któ­rą on, przy­klęk­nąw­szy dwor­nie na jed­no ko­la­no, uca­ło­wał po ry­cer­sku, a na­stęp­nie prze­szli ra­zem bra­mę. Ze mszą cze­ka­no już wi­docz­nie, gdyż w tej chwi­li ozwa­ły się dzwo­ny i dzwon­ki, trę­ba­cze za­dę­li przy drzwiach ko­ściel­nych na cześć księż­ny w do­no­śne trą­by, inni ude­rzy­li w ogrom­ne ko­tły, wy­ku­te z mie­dzi czer­wo­nej i ob­cią­gnię­te skó­rą, da­ją­cą hucz­ny roz­głos. Na księż­nę, któ­ra nie uro­dzi­ła się w kra­ju chrze­ści­jań­skim, każ­dy ko­ściół sil­ne do­tych­czas czy­nił wra­że­nie, ów zaś… ty­niec­ki, spra­wiał tym więk­sze, że pod wzglę­dem wspa­nia­ło­ści mało in­nych mo­gło się z nim po­rów­nać. Mrok na­peł­niał głę­bię świą­ty­ni, tyl­ko przy wiel­kim oł­ta­rzu drga­ły pa­sem­ka świa­teł roz­ma­itych, po­mie­sza­ne z bla­skiem świec roz­ja­śnia­ją­cych zło­ce­nia i rzeź­by. Za­kon­nik przy­bra­ny w or­nat wy­szedł ze mszą, skło­nił się księż­nie – i roz­po­czął ofia­rę. Wnet wznio­sły się dymy won­ne a ob­fi­te, któ­re prze­sło­niw­szy księ­dza i oł­tarz, szły w spo­koj­nych kłę­bach ku gó­rze, po­więk­sza­jąc ta­jem­ni­czą uro­czy­stość ko­ścio­ła. Anna Da­nu­ta po­chy­li­ła w tył gło­wę i roz­ło­żyw­szy ręce na wy­so­ko­ści twa­rzy, po­czę­ła się mo­dlić żar­li­wie. Lecz gdy ozwa­ły się rzad­kie jesz­cze wów­czas po ko­ścio­łach or­ga­ny i po­czę­ły to po­trzą­sać całą nawą grzmo­tem wspa­nia­łym, to wy­peł­niać ją aniel­ski­mi gło­sa­mi, to za­sy­py­wać ja­ko­by pie­śnią sło­wi­czą, wów­czas oczy księż­ny wznio­sły się do góry, na twa­rzy jej obok po­boż­no­ści i lęku od­ma­lo­wa­ła się roz­kosz bez gra­nic – i pa­trzą­ce­mu na nią zda­wać się mo­gło, że to ja­ko­waś Bło­go­sła­wio­na, któ­ra w cu­dow­nym wi­dze­niu oglą­da nie­bo otwar­te. Tak to mo­dli­ła się uro­dzo­na w po­gań­stwie cór­ka Kiej­stu­ta, któ­ra choć w ży­ciu co­dzien­nym rów­nie jak i wszy­scy lu­dzie tych cza­sów po przy­ja­ciel­sku i po­ufa­le wspo­mi­na­ła imię Boże, jed­nak­że w domu Pana z dzie­cin­ną bo­jaź­nią i po­ko­rą wzno­si­ła oczy ku ta­jem­ni­czej i nie­zmie­rzo­nej po­tę­dze.

A tak samo po­boż­nie, choć z mniej­szym lę­kiem, mo­dlił się cały dwór. Zbysz­ko klę­czał przed stal­la­mi wśród Ma­zu­rów, bo tyl­ko dwór­ki we­szły z księż­ną za stal­le, i po­le­cał się opie­ce bo­skiej. Chwi­la­mi spo­glą­dał na Da­nu­się, któ­ra sie­dzia­ła z przy­mknię­ty­mi oczy­ma koło księż­ny – i my­ślał, że war­to było wpraw­dzie zo­stać ry­ce­rzem ta­kiej dzie­wecz­ki, ale że też nie lada rzecz jej obie­cał. Więc te­raz, gdy piwo i wino, któ­re w go­spo­dzie wy­pił, wy­wie­trza­ło mu z gło­wy, za­tro­skał się nie­ma­ło, ja­kim spo­so­bem ją wy­peł­ni. Woj­ny nie było. Wśród nad­gra­nicz­ne­go mętu ła­two było wpraw­dzie na­tknąć się na ja­kie­go zbroj­ne­go Niem­ca i albo jemu ko­ści po­ko­ła­tać, albo sa­me­mu gło­wą na­ło­żyć. Tak to on i mó­wił Mać­ko­wi. "Jeno – my­ślał – nie byle Nie­miec nosi pawi lub stru­si czub na heł­mie". Z go­ści krzy­żac­kich chy­ba jacy gra­fo­wie, a z sa­mych Krzy­ża­ków chy­ba kom­tur – i to nie każ­dy. Je­śli woj­ny nie bę­dzie, to lata mogą upły­nąć, nim on swo­je trzy grze­bie­nie do­sta­nie, bo i to jesz­cze przy­szło mu do gło­wy, że nie bę­dąc do­tąd pa­so­wa­ny, może tyl­ko nie­pa­so­wa­nych na po­je­dyn­kę w bój wy­zy­wać. Spo­dzie­wał się wpraw­dzie, że pas ry­cer­ski otrzy­ma z rąk kró­lew­skich w cza­sie go­nitw, któ­re za­po­wia­da­no na chrzci­ny, bo na to daw­no za­ro­bił, ale po­tem co? Po­je­dzie do Ju­ran­da ze Spy­cho­wa, bę­dzie mu po­ma­gał, na­tłu­cze knech­tów, ile się da – i na tym ko­niec. Knech­ci krzy­żac­cy to nie ry­ce­rze z pa­wi­mi pió­ra­mi na gło­wach. Więc w tym utra­pie­niu i nie­pew­no­ści, wi­dząc, że bez szcze­gól­nej ła­ski Bo­żej nie­wie­le wskó­rać po­tra­fi, po­czął się mo­dlić:

Daj, Jezu, woj­nę z Krzy­ża­ki i z Niem­ca­mi, któ­rzy są nie­przy­ja­ciół­mi Kró­le­stwa tego i wszyst­kich na­ro­dów w na­szej mo­wie Imię Two­je Świę­te wy­zna­wa­ją­cych… l nam bło­go­sław, a ich ze­trzyj, któ­rzy ra­dziej sta­ro­ście pie­kiel­ne­mu ni­że­li To­bie słu­żąc, prze­ciw­ko nam za­wzię­tość w ser­cu no­szą, naj­bar­dziej o to gniew­ni, że król nasz z kró­lo­wą Li­twę ochrzciw­szy, wzbra­nia­ją im mie­czem chrze­ści­jań­skich sług Two­ich ści­nać. Za któ­ren gniew ich ukarz.

A ja, grzesz­ny Zbysz­ko, ka­jam się przed Tobą i od pią­ci ran Two­ich wspo­mo­że­nia bła­gam, abyś mi trzech znacz­nych Niem­ców z pa­wi­mi czu­by na heł­mach jako naj­prę­dzej ze­słał i w mi­ło­sier­dziu swo­im po­bić mi ich do śmier­ci po­zwo­lił. Ale to z ta­ko­wej przy­czy­ny, iżem ja one czu­by pan­nie Da­nu­cie, Ju­ran­da cór­ce a Two­jej służ­ce, obie­cał i na moją ry­cer­ską cześć po­przy­siągł.

Co za­się wię­cej przy po­bi­tych się znaj­dzie, z tego ja dzie­się­ci­nę wier­nie ko­ścio­ło­wi Twe­mu świę­te­mu od­dam, abyś i Ty, słod­ki Jezu, po­ży­tek i chwa­łę ze mnie od­niósł i abyś po­znał, żem Ci szcze­rym ser­cem, nie po próż­ni­cy obie­co­wał. A jako to jest praw­da, tak mi do­po­móż, amen!"

Lecz w mia­rę jak się mo­dlił, top­nia­ło w nim co­raz bar­dziej z po­boż­no­ści ser­ce – i nową obiet­ni­cę przy­rzu­cił: że po wy­ku­pie­niu z za­sta­wu Bog­dań­ca odda tak­że na ko­ściół wszy­stek wosk, któ­ry psz­czo­ły przez cały rok w bar­ciach zro­bią. Spo­dzie­wał się, że stryj Mać­ko temu się nie sprze­ci­wi, a Pan Je­zus szcze­gól­niej bę­dzie rad z wo­sku na świe­ce – i chcąc go prę­dzej do­stać, prę­dzej mu też po­mo­że. Ta myśl wy­da­ła mu się tak słusz­ną, iż ra­dość na­peł­ni­ła mu cał­kiem du­szę: był te­raz pra­wie pe­wien, że zo­sta­nie wy­słu­cha­ny i że woj­na nie­ba­wem na­stą­pi, a choć­by nie na­stą­pi­ła, to i tak on swe­go do­ka­że. Po­czuł w rę­kach, w no­gach moc tak wiel­ką, że w tej chwi­li był­by sam je­den na całą cho­rą­giew ude­rzył. Po­my­ślał na­wet, że przy­czy­niw­szy obiet­nic Bogu, moż­na by i Da­nu­si ze dwóch Niem­ców przy­rzu­cić! Za­pal­czy­wość mło­dzień­cza po­py­cha­ła go do tego, lecz tym ra­zem roz­trop­ność wzię­ła górę, al­bo­wiem bał się, by zbyt­nim żą­da­niem cier­pli­wo­ści bo­skiej się nie uprzy­krzyć.

Jed­nak­że uf­ność jego wzro­sła jesz­cze, gdy po mszy i po dłu­gim wy­po­czyn­ku, na któ­ry udał się cały dwór, wy­słu­chał roz­mo­wy, któ­rą opat pro­wa­dził przy śnia­da­niu z Anną Da­nu­tą.

Ów­cze­sne żony ksią­żąt i kró­lów, za­rów­no przez po­boż­ność, jak i wsku­tek wspa­nia­łych da­rów, któ­rych nie szczę­dzi­li im mi­strzo­wie Za­ko­nu, wiel­ką oka­zy­wa­ły przy­jaźń Krzy­ża­kom. Na­wet świą­to­bli­wa Ja­dwi­ga po­wstrzy­my­wa­ła, póki jej ży­cia sta­ło, wznie­sio­ną nad nimi rękę swe­go wład­ne­go mał­żon­ka. Jed­na tyl­ko Anna Da­nu­ta, do­znaw­szy od nich okrut­nych krzywd ro­dzin­nych, nie­na­wi­dzi­ła ich z ca­łej du­szy. To­też, gdy opat za­py­tał ją o Ma­zow­sze i jego spra­wy, po­czę­ła gorz­ko skar­żyć się na Za­kon: "Ja­koż się ma dziać w księ­stwie ma­ją­cym ta­kich są­sia­dów? Niby jest po­kój; mi­ja­ją się po­sel­stwa i li­sty, a mimo tego nie moż­na być pew­nym dnia i go­dzi­ny. Kto wie­czo­rem na po­gra­ni­czu ukła­da się spać, nig­dy nie wie, czy­li nie roz­bu­dzi się w pę­tach albo z ostrzem mie­cza na gar­dzie­li, albo z pło­ną­cym pu­ła­pem nad gło­wą. Nie ubez­pie­czą od zdra­dy przy­się­gi, pie­czę­cie i per­ga­mi­ny. Nie in­a­czej prze­cie zda­rzy­ło się pod Zło­to­ry­ją, gdy w cza­sach naj­głęb­sze­go po­ko­ju po­rwa­no księ­cia w nie­wo­lę. Pra­wi­li Krzy­ża­cy, że za­mek ów groź­nym dla nich stać się może. Aleć zam­ki na­pra­wia się dla obro­ny, nie dla na­pa­du – i któ­ryż ksią­żę nie ma pra­wa we wła­snej zie­mi ich sta­wiać albo prze­bu­do­wy­wać? Nie­prze­jed­na Za­ko­nu ni sła­by, ni moc­ny, bo sła­bym gar­dzą, moc­ne­go zaś do upad­ku przy­wieść usi­łu­ją. Kto im do­brze uczy­ni, temu się złem wy­pła­cą. Je­st­że na świe­cie za­kon, któ­ry by w in­nych kró­le­stwach ta­kie do­bro­dziej­stwa otrzy­mał, ja­kie oni od pol­skich ksią­żąt otrzy­ma­li – a jak­że się wy­pła­ci­li? Oto nie­na­wi­ścią, oto gra­bie­żą ziem, oto woj­ną i zdra­dą. I próż­no wy­rze­kać, próż­no sa­mej Sto­li­cy Apo­stol­skiej się na nich skar­żyć, gdyż oni w za­twar­dzia­ło­ści i py­sze ży­jąc, na­wet pa­pie­ża rzym­skie­go nie słu­cha­ją. Przy­sła­li niby te­raz po­sel­stwo na po­łóg kró­lo­wej i na spo­dzie­wa­ne chrzci­ny, ale tyl­ko dla­te­go, że chcą od sie­bie gniew po­tęż­ne­go kró­la za to, co uczy­ni­li na Li­twie, od­wró­cić. W ser­cach za­wsze jed­nak my­ślą o za­gła­dzie Kró­le­stwa i ca­łe­go ple­mie­nia pol­skie­go" Opat słu­chał uważ­nie i po­ta­ki­wał gło­wą, a po­tem rzekł:

– Wiem, iż przy­je­chał do Kra­ko­wa na cze­le po­sel­stwa kom­tur Lich­ten­ste­in, brat w Za­ko­nie, dla zna­ko­mi­te­go rodu, mę­stwa i ro­zu­mu wiel­ce sza­no­wa­ny. Może go tu nie­ba­wem, mi­ło­ści­wa pani, uj­rzy­cie, al­bo­wiem przy­słał mi wczo­raj wia­do­mość, że chcąc się przy na­szych re­li­kwiach po­mo­dlić, zje­dzie do Tyń­ca w od­wie­dzi­ny.

Usły­szaw­szy to, księż­na po­czę­ła nowe żale roz­wo­dzić:

– Pra­wią lu­dzie – i bog­daj słusz­nie, że wkrót­ce musi wiel­ka woj­na na­stą­pić, w któ­rej po jed­nej stro­nie bę­dzie Kró­le­stwo Pol­skie i wszyst­kie na­ro­dy mó­wią­ce po­dob­ną do pol­skiej mową, a z dru­giej wszy­scy Niem­co­wie i za­kon. Jest po­dob­no o tej woj­nie pro­roc­two ja­ko­wejś świę­tej…

– Bry­gi­dy – prze­rwał uczo­ny opat – osiem ro­ków temu zo­sta­ła ona w po­czet świę­tych za­li­czo­na. Po­boż­ny Piotr z Al­wa­stra i Ma­ciej z Lin­ko­ping spi­sa­li jej ob­ja­wie­nia, w któ­rych wiel­ka woj­na istot­nie jest prze­po­wie­dzia­na.

Zbysz­ko aż za­drżał z ra­do­ści na te sło­wa i nie mo­gąc wy­trzy­mać, za­py­tał:

– A pręd­ko ma być?

Lecz opat, za­ję­ty księż­ną, nie do­sły­szał, a może udał, że nie do­sły­szał py­ta­nia. Księż­na zaś mó­wi­ła da­lej:

– Cie­szą się i u nas mło­dzi ry­ce­rze na oną woj­nę, ale star­si i roz­waż­niej­si tak mó­wią: "Nie Niem­ców – mó­wią – się boim, choć wiel­ka jest ich po­tę­ga i py­cha, nie ich ko­pii i mie­czów, ale – pra­wią – re­li­kwii krzy­żac­kich się boim, bo prze­ciw tym na nic wszel­ka moc ludz­ka".

Tu Anna Da­nu­ta spoj­rza­ła z prze­stra­chem na opa­ta i do­da­ła cich­szym gło­sem:

– Po­dob­no praw­dzi­we drze­wo Krzy­ża Świę­te­go mają: jak­że z nimi wo­jo­wać?

– Przy­słał im je król fran­cu­ski – od­rzekł opat. Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia – po czym za­brał głos Mi­ko­łaj z Dłu­go­la­su, zwa­ny Obu­chem, czło­wiek by­wa­ły i do­świad­czo­ny.

– By­łem w nie­wo­li u Krzy­ża­ków – rzekł – i wi­dy­wa­łem pro­ce­sje, na któ­rych ową wiel­ką świę­tość no­szo­no. Ale oprócz tego jest w klasz­to­rze w Oli­wie siła in­nych naj­przed­niej­szych re­li­kwii, bez któ­rych nie był­by Za­kon do ta­kiej po­tę­gi do­szedł.

Na to po­wy­cią­ga­li be­ne­dyk­ty­ni gło­wy ku mó­wią­ce­mu i z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem po­czę­li py­tać:

– Po­wia­daj­cie, co jest?

– Jest kraj­ka z sza­ty Naj­święt­szej Pan­ny – od­rzekł dzie­dzic z Dłu­go­la­su – jest trzo­no­wy ząb Ma­rii Mag­da­le­ny i gło­wien­ki z krza ogni­ste­go, w któ­rym się sam Bóg Oj­ciec Moj­że­szo­wi po­ka­zał, jest ręka świę­te­go Li­be­riu­sza, a co ko­ści in­nych świę­tych, tych bym na pal­cach u rąk i nóg nie zli­czył…

– Ja­ko­że z nimi wo­jo­wać? – po­wtó­rzy­ła z wes­tchnie­niem księż­na.

A opat zmarsz­czył swe wy­nio­słe czo­ło i za­sta­no­wiw­szy się przez chwi­lę, tak od­rzekł:

– Cięż­ko z nimi wo­jo­wać choć­by i dla­te­go, że są za­kon­ni­ka­mi i krzyż na płasz­czach no­szą; ale je­śli prze­bra­li mia­rę w grze­chach, tedy i tym re­li­kwiom może miesz­ka­nie mię­dzy nimi obrzyd­nąć, a na­on­czas nie tyl­ko one mocy im nie do­da­dzą, ale im ją odej­mą, dla­te­go żeby mię­dzy po­boż­niej­sze ręce się do­stać. Niech Bóg oszczę­dzi krwi chrze­ści­jań­skiej, ale je­śli wiel­ka woj­na na­stą­pi, są też i w na­szym Kró­le­stwie re­li­kwie, któ­re za nas będą wo­jo­wać. Głos za­się w ob­ja­wie­niu świę­tej Bry­gi­dy mówi:

"Po­sta­no­wi­łem ich psz­czo­ła­mi po­ży­tecz­no­ści i utwier­dzi­łem na brze­gu ziem chrze­ści­jań­skich. Ale oto po­wsta­li prze­ciw­ko mnie. Bo nie dba­ją o du­sze i nie li­tu­ją się ciał tego ludu, któ­ry z błę­du na­wró­cił się ku wie­rze ka­to­lic­kiej i ku mnie. I uczy­ni­li z nie­go nie­wol­ni­ków, i nie uczą go przy­ka­zań Bo­żych, i odej­mu­jąc mu Sa­kra­men­ta świę­te na więk­sze jesz­cze męki pie­kiel­ne go ska­zu­ją, niż gdy­by był w po­gań­stwie po­zo­stał. A woj­ny to­czą ku roz­po­star­ciu swej chci­wo­ści. Dla­te­go przyj­dzie czas, iże wy­ła­ma­ne będą ich zęby i bę­dzie im ucię­ta ręka pra­wa, a pra­wa noga im ochro­mie­je, aby uzna­li grze­chy swo­je". – Tak Bóg daj! – za­wo­łał Zbysz­ko.

Inni ry­ce­rze i za­kon­ni­cy na­bra­li tak­że wiel­kiej otu­chy, sły­sząc sło­wa pro­roc­twa, opat zaś zwró­cił się do księż­ny i rzekł:

– Dla­te­go miej­cie uf­ność w Bogu, mi­ło­ści­wa pani, al­bo­wiem prę­dzej to ich dni niż wa­sze są po­li­czo­ne, a tym­cza­sem przyj­mij­cie wdzięcz­nym ser­cem tę oto pusz­kę, w któ­rej pa­lec od nogi świę­te­go Pto­lo­me­usza, jed­ne­go z na­szych pa­tro­nów, się znaj­du­je.

Księż­na wy­cią­gnę­ła drżą­ce ze szczę­ścia dło­nie – i klęk­nąw­szy, przy­ję­ła pusz­kę, któ­rą za­raz po­czę­ła do ust przy­ci­skać. Ra­dość pani po­dzie­la­li dwo­rza­nie i dwor­ki, nikt bo­wiem nie wąt­pił, że z ta­kie­go po­dar­ku spły­nie bło­go­sła­wień­stwo i po­myśl­ność na wszyst­kich, a może i na całe księ­stwo. Zbysz­ko czuł się tak­że szczę­śli­wym, gdyż zda­ło mu się, że woj­na po­win­na za­raz po uro­czy­sto­ściach kra­kow­skich na­stą­pić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: