- promocja
- W empik go
Książę bez uczuć - ebook
Książę bez uczuć - ebook
Siedemnastoletnia Roxanne White wraca do rodzinnego Chicago po trzech latach spędzonych w Australii. To miała być okazja, by wrócić do dawnego życia, ale na miejscu czeka ją niespodzianka – Alan Matthews, jej przyjaciel z dzieciństwa, nie jest już tym samym chłopakiem, którego znała. Chłodny i zdystansowany, Alan obwinia Roxanne za wyjazd i zdaje się trzymać ją na dystans. Roxanne musi zmierzyć się nie tylko z nową rzeczywistością, ale i uczuciami, które nigdy nie wygasły, mimo dzielących ich lat. Czy uda im się odbudować to, co kiedyś ich łączyło? Czy Roxanne zdoła poradzić sobie z problemami, które staną na jej drodze?
Zdaje jej się, że świat staje przeciwko niej, a jedyną osobą, która mogłaby jej pomóc uporządkować ten wszechobecny chaos, jest chłopak z okna naprzeciwko – Alan Matthews.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8897-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmiany zachodzą w życiu każdego człowieka, są nieuniknione. Nad niektórymi da się zapanować, inne pojawiają się jak huragan, którego nie możemy kontrolować. Czasem bywają radosne – takie, których potrzebujemy. Chociażby ten jeden słoneczny dzień w środku mroźnej zimy, który narysuje ciepłymi promieniami na naszej twarzy uśmiech, poprawi nasze samopoczucie. Jednak jest też ten drugi rodzaj zmian – niezbyt miłe, narzucone nam z góry, których zwyczajnie chcielibyśmy uniknąć.
Należę do osób, które nie lubią zmian i wolą, gdy wszystko jest pod ich kontrolą, co pewnie nie wydaje się niczym dziwnym. Nie lubię być zamknięta w ciasnym pomieszczeniu, gdzie jedyne drzwi prowadzące do wyjścia podpisane są „zaakceptuj”.
Trzy lata temu musiałam pogodzić się z jedną z ważniejszych w moim życiu zmian, co niekoniecznie mi się podobało. Usilnie próbowałam odszukać drzwi zatytułowane „twoja decyzja”, których niestety nigdzie nie było. No tak, często wygranie sporu z rodzicami jest tak łatwe, jak zdobycie miliona w loterii. Pewnego pięknego słonecznego dnia, gdy wszyscy jedliśmy na tarasie obiad, rodzice oznajmili, że się przeprowadzamy. Na mojej twarzy odmalowała się wtedy cała gama uczuć. Od największego szczęścia po strach. Mimowolnie z moich ust wymknęło się ciche parsknięcie, za co zostałam zgromiona wzrokiem. Nie mogłam pojąć, że to wcale nie jest żaden żart i rodzice faktycznie tak nagle podejmują równie istotną decyzję. Zresztą tego typu spontaniczność ani trochę nie grała mi z obrazem mojej mamy, która wtedy przekazywała porozumiewawcze spojrzenia tacie. Oczywiście nie miałabym nic przeciwko, gdyby nasz nowy dom znajdował się kilka kilometrów od Chicago, w którym mieszkaliśmy.
Okazało się jednak, że nasza rodzina miała przenieść się na inny kontynent, dokładnie do Australii. Do kraju, który poza surfingiem i piaszczystymi plażami kojarzył mi się z masą pająków, węży i innych stworzeń, do których nie pałałam sympatią. Na samą myśl po moich plecach przebiegły ciarki. Rodzice swoją decyzję uzasadniali tym, że tacie zaproponowano tam lepszą posadę, dzięki której stać nas będzie na ogromny dom z dużym ogródkiem, o którym, jak wspomnieli, zawsze marzyłam. Była to prawda, jednak patrząc na okoliczności, miałam to kompletnie gdzieś.
Do tej pory taką sytuację mogłabym porównać do oceanu, który pojawia się na pustyni z dnia na dzień. Jednak rodzice znaleźli sposób, by przenieść cały Pacyfik na moją Saharę.
Strasznie nie spodobało mi się to, że muszę opuszczać ukochany dom. Od zawsze miałam problem z odnalezieniem się w nowym środowisku.
Czułam się tak, jakby ktoś wepchnął mnie do bańki z nowymi znajomymi, nową okolicą, do całkowicie nowego świata, i powiedział, że będzie dobrze.
Zawsze można zacząć od nowa, ale czy w tamtym momencie, gdy wszystko zaczęło się układać, było to potrzebne?
Razem z rodzeństwem uwielbialiśmy ciepło naszego domu, nawet zimy nie były w nim mroźne. Opuszczenie go to bolesny cios w serce. Jednak z biegiem czasu przyzwyczailiśmy się do życia w nowym miejscu. Zresztą gdy nie ma się innego wyjścia, trzeba wybrać to najrozsądniejsze. Musieliśmy się zebrać i dać naszemu oceanowi pozostać na pustyni. Byliśmy dla siebie ogromnym wsparciem. Znaleźliśmy przyjaciół, zaakceptowaliśmy Australię, choć zajęło to trochę czasu.
Gdy po dwóch latach wszystko ponownie zaczęło się w miarę stabilizować, Victoria, moja starsza siostra, przedstawiła nam swój plan, z którym nosiła się już od dłuższego czasu. Postanowiła znów zamieszkać w Chicago razem ze swoim chłopakiem, Davidem. Na samą myśl o kolejnej zmianie poczułam, jak ściska mi się gardło, a do oczu napływają łzy. Wypierałam tę myśl, nie chcąc dopuścić do głosu rozsądku.
Tym razem pomysł na kolejną zmianę nikomu nie przypadł do gustu. Wystarczyło mi tego zamieszania. Zdążyłam się przyzwyczaić do jednego chaosu, a przede mną zaczął pojawiać się drugi. Bardzo źle czułam się z myślą, że miałabym już nie widywać siostry codziennie. Vicky próbowała namówić rodziców, byśmy wyjechali wszyscy, co nawet po cichu popierałam. Pomimo kilku lat spędzonych w Australii moje serce nadal należało do wcześniejszego domu i za nic nie chciało się od niego oderwać. Jednak nasza mama była upartą osobą, która zawsze lubiła stawiać na swoim. Plan taty z przeprowadzką do Australii też początkowo odrzucała, jak się później dowiedziałam. Nienawidziła zmian. Zawsze, tak samo jak ja, chciała mieć wszystko zaplanowane. Tym razem postanowiła więc się nie zgodzić. Jedna zmiana miejsca zamieszkania to i tak było dla niej za dużo. Próbowała przekonać także Vicky, by zrezygnowała ze swojego pomysłu. Argumentowała, że w naszym dużym domu znajdzie się miejsce także dla Davida. Faktycznie, budynek, w którym zamieszkaliśmy, był wielki, przestronny. Jednak ja i Vicky zgodnie stwierdziłyśmy, że ten wcześniejszy wydawał się przytulniejszy, cieplejszy. Był po prostu nasz. Ten zaś – nowoczesny, stylowy, a jednak nadal pusty. Pomiędzy białymi wielkimi ścianami można było czuć się samotnie. Można było się zgubić w tym istnym labiryncie. Nawet mój pokój, zanim zdążyłam nadać mu koloru, kojarzył mi się z gabinetem lekarskim. Wysoki sufit sprawiał, że optycznie pomieszczenie wydawało się jeszcze większe, niż w rzeczywistości było. Ogromne okno z wyjściem na balkon zajmowało połowę wschodniej ściany, a biała jak śnieg szafa, którą mogłam nazwać małą garderobą, tak zlewała się ze ścianą, że gdyby nie te małe okrągłe klamki, byłaby niemal niezauważalna.
Miesiąc po rozmowie z nami na temat wyprowadzki Vicky i David wyjechali. Moja siostra lubiła stawiać na swoim. Tę cechę miała zdecydowanie po mamie. Gdy musiałam się z nimi pożegnać, w moich oczach pojawiły się łzy, którym nie chciałam dać wypłynąć. Musiałam być silna, by kolejny raz nie dać emocjom zapanować nad sobą. Wiedziałam już, jakie to przynosi skutki. Zaciskałam więc jedną rękę w pięść, drugą machając Vicky i Davidowi, gdy kierowali się z walizkami w głąb lotniska. Już zaczęłam tęsknić za ukochaną siostrą, która była dla mnie ogromnym wsparciem. Najgorsze jest to, że nie wiedziałam, kiedy znów się spotkamy.
Przecież ciężko jest jasno patrzeć w przyszłość, gdy nadal ciążą na nas ciemne elementy z przeszłości.ROZDZIAŁ 1
ZAWSZE UWAŻAŁAM, ŻE JEDYNĄ RZECZĄ PIĘKNIEJSZĄ OD ZACHODU SŁOŃCA JEST JEGO WSCHÓD
O czwartej czterdzieści usłyszałam tak dobrze znany mi dźwięk budzika, który zdecydowanie zdobywał tytuł najgorszego dźwięku w trakcie roku szkolnego. Westchnęłam ciężko, przecierając twarz dłońmi, po czym lekko otwierając oczy, spojrzałam na sufit i sięgnęłam po telefon, by wyłączyć ten raniący moje uszy odgłos.
Nie mogłam być na nikogo zła, przecież sama wpadłam na genialny pomysł budzenia się wcześnie nawet w weekendy, chcąc wykorzystać te dni w pełni. Robiłam to wyłącznie z własnej woli, którą w tej chwili podawałam w wątpliwość.
– Że też miałam pomysł z tym pieleniem ogródka – mruknęłam do siebie, powoli podpierając się dłońmi, po czym usiadłam na łóżku.
Od jakiegoś czasu codziennie rano chodzę pomagać mojej sąsiadce, pani Riley. Taka wczesna pora wynika z tego, że kobieta jest już nieco starsza i woli pracować, gdy promienie słońca nie palą jeszcze tak bardzo jak w późniejszych godzinach. W naszym małym, aczkolwiek malowniczym miasteczku Stanwell Park ciepło robi się dość szybko. Nie chciałoby mi się wstawać tak wcześnie, gdyby nie to, że bardzo szkoda mi tej kobiety. Całą swoją miłość przelewa na ukochanego psa i poniekąd mnie, gdyż, jak sama stwierdziła, jestem jej „przybraną amerykańską wnuczką”. Mieszka sama, jej mąż zmarł dawno temu, a dzieci wyjechały do Europy w poszukiwaniu pracy, przez co od dłuższego czasu nie ma z nimi kontaktu. Odkąd tu mieszkam, widziałam jej starszą córkę może ze trzy razy.
Doskonale wiem, że bycie samotnym jest zdecydowanie gorsze od wielu innych uczuć, więc pomaganie jej sprawia mi wyłącznie przyjemność. W dodatku jest to przemiła kobieta, która nigdy nie odmawia wsparcia innym. Źle czułabym się z myślą, że mogłabym nie odwzajemnić jej życzliwości i zająć się wyłącznie sobą.
Podczas gdy sama pamiętam, jak bardzo wdzięczna byłam trzy lata temu za choćby najkrótszy uśmiech.
Dałam sobie jeszcze kilka minut na przegląd mediów społecznościowych, a potem szybko się ubrałam i po cichu zeszłam na dół, żeby nikogo nie obudzić. Wyjęłam butelkę soku pomarańczowego z lodówki, zabrałam kluczyk ze stołu, tak jak umówiłam się z mamą, i chwilę później stałam już przy drzwiach. Przekręciłam zamek, po czym nacisnęłam klamkę i w ułamku sekundy znalazłam się na zewnątrz. Otoczył mnie przyjemny chłód, muskający moje policzki, który do końca mnie obudził. Mimo lata, na dworze o tej porze nie było gorąco, co nawet mi nie przeszkadzało, wręcz uszczęśliwiało. Wróciłam jednak po bluzę, by jeszcze zachować odrobinę ciepła. Gdy znów znalazłam się na dworze, wzięłam głęboki wdech, ponownie się przeciągając. Uwielbiałam świeże, poranne powietrze. W miasteczku było jeszcze cicho, ludzie pogrążeni byli w snach. Piękna cisza spowijała cała okolicę i komponowała się z dopiero wstającym słońcem. Kochałam obserwować wschody i zachody słońca. Niektórym wydawać by się mogło, że zawsze są takie same, jednak dla mnie były zupełnie inne.
Zawsze uważałam, że jedyną rzeczą piękniejszą od zachodu słońca jest jego wschód. Piękne budzenie się do życia, by wieczorem równie pięknie zasnąć.
Chwilę później ruszyłam w stronę domu mojej sąsiadki, oddalonego o niecałe dwadzieścia metrów. Pani Riley mieszkała w małym, klimatycznym domku otoczonym niewielkim ogródkiem. Zauważyłam, że kobieta stała już przed budynkiem z kilkoma doniczkami w ręku i machała w moim kierunku. Odmachałam i obdarzyłam ją szerokim uśmiechem.
Kochałam dawać ludziom prezenty, a wiedziałam, że uśmiech daje wyjątkowo dużo radości, tak potrzebnej do życia.
– Dzień dobry, pani Riley! – przywitałam się, otwierając już nieco zardzewiałą furtkę.
– Dzień dobry, moja kochana Roxanne – odpowiedziała ciepło, a ja znów uniosłam kąciki ust, od razu biorąc się do pracy.
Pani Riley zawsze była kobietą spokojną, pełną miłości, którą obdarzała innych. Ceniłam ją za wewnętrzny spokój oraz za to, że zawsze umiała pocieszyć. Za każdym razem, gdy stało się coś, o czym nie chciałam wspominać rodzicom, szłam właśnie do niej. Doskonale umiała sprawić, by na mojej twarzy znów malował się uśmiech. Odkąd się tutaj przeprowadziliśmy, przychodziłam do niej na ciepłą herbatkę z nutą cytryny i pyszne ciasteczka z kawałkami czekolady. Traktowałam ją jak własną babcię, czułam, jakby od zawsze była częścią mojej rodziny.
– Słońce, mogłabyś dzisiaj zabrać Flasha na spacer? – zapytała niespodziewanie, gdy szłam właśnie po kolejną doniczkę.
Zatrzymałam się na chwilę, przemierzając myślami kalendarz. Skrzywiłam się lekko, przypominając sobie, że czeka mnie jeszcze dzisiaj trening, z którego nie mogę zrezygnować. Lubię pomagać ludziom, jednak o swoich sprawach też warto pamiętać. Tym bardziej, gdy zna się swoją trenerkę i jej stosunek do spóźnialstwa.
Taniec stał się moją pasją, od kiedy przeprowadziliśmy się do Australii. Wszystkich moich przyjaciół zostawiłam na zupełnie innym kontynencie, w Ameryce. Potrzebowałam więc kogoś lub czegoś, co odciągnie mnie od tęsknoty. Tak oto w wieku czternastu lat zakochałam się w tańcu, zanurzyłam się w czymś, co odciągnęło mnie od przeszłości i pozwoliło zaakceptować teraźniejszość. Nigdy bym nie pomyślała, że to tutaj odnajdę część siebie, tak bardzo potrzebną mi teraz do życia.
– Pani Riley, dzisiaj niestety mam trening, ja naprawdę… – Nie zdążyłam dokończyć, gdyż kobieta mi przerwała.
– Oczywiście, kochanie, nie musisz się tłumaczyć – odpowiedziała, obdarzając mnie ciepłym uśmiechem. – Doskonale to rozumiem. O, zresztą właśnie przypomniałaś mi o kolejnej historii, którą będę musiała ci opowiedzieć.
– Bardzo dziękuję – odparłam, na spokojnie znów biorąc się do pracy.
Zaczęłam pielić ogródek. Mimo że kochałam wstawać rano, cieszyć się dniem, równie mocno uwielbiałam leżeć w łóżku. Odwróciłam głowę w stronę wschodzącego słońca, ziewając. Złociste promienie przyjemnie połaskotały moją twarz. Słońce było coraz wyżej, złotawy odcień obejmował już cały ogródek i zaczynało robić się już cieplej.
– Kochanie, mogłabyś zasadzić tam kilka kwiatków? – zapytała pani Riley, wskazując na miejsce przed płotkiem i podając mi mały woreczek.
Dopiero jej słowa wyrwały mnie z rozmyślań i przypomniały o tym, że miałam coś robić, a nie tylko bujać w obłokach. Podeszłam do staruszki i wzięłam od niej potrzebne rzeczy, by zasadzić rośliny.
Cała praca w ogródku wraz z przerwami na krótkie rozmowy zajęła mi około dwóch godzin. Dopiero około siódmej ludzie zaczęli otwierać okna, wpuszczając do domów ciepłe powietrze wraz z promykami słońca, które cały czas próbowały dostać się do pomieszczeń. Niektórzy wyjeżdżali już samochodami, zapewne kierując się do pracy. Stwierdziłam, że do treningu zostało mi naprawdę sporo czasu, więc na spokojnie zdążę jeszcze wyprowadzić na spacer pupila sąsiadki.
– Jednak wyjdę z Flashem na spacer, na spokojnie zdążę. – Uśmiechnęłam się, przewiązując bluzę w biodrach i otrzepując z piasku dłonie.
– Bardzo dziękuję skarbie, zawsze mogę na ciebie liczyć – odpowiedziała miło, przecierając czoło. – Za chwilę wrócę, pójdę tylko po smycz.
Gdy otworzyła drzwi, z budynku wybiegł jej ukochany owczarek australijski. Flash nie nazywał się tak bez powodu. Za gepardami i serwalami mogłoby to być kolejne najszybsze zwierzę świata. Musiałam się mocno trzymać, żeby nie wywrócił mnie na ziemię. Dlatego ukucnęłam, by wywrócenie, które na pewno miało za chwilę nastąpić, mniej bolało. Pies zaczął na przywitanie lizać mnie po twarzy, ignorując to, że wolałam inny rodzaj powitania.
– Oj, Flash, zostaw biedną Roxy… – Usłyszałam śmiejący się głos pani Riley, która właśnie wychodziła z domu i szła w naszą stronę.
– Jeżeli ktoś powiedziałby mi, że pani pies go pogryzł, chyba bym nie uwierzyła. – Zaśmiałam się, patrząc na zwierzaka i nadal leżąc na ziemi.
Chwilę później, gdy doprowadziłam siebie i psiaka do porządku, szłam już z nim chodnikiem. Mijałam domy, co chwilę się z kimś witając i zamieniając kilka słów. Nim się obejrzałam, była już ósma. Trening mam dzisiaj dość wcześnie, trenerka postanowiła, że mamy przyjść na inną godzinę niż zazwyczaj, na dziesiątą. Musiałam się więc powoli zbierać. Pożegnałam się z koleżanką, z którą właśnie rozmawiałam i ruszyłam w stronę domu. Pół godziny później byłam już u pani Riley. Oddałam jej pieska i żegnając się, pobiegłam w stronę domu. Spóźnienie się na trening i robienie dodatkowych obrotów zdecydowanie nie należało teraz do moich marzeń.
Otworzyłam drzwi, witając się z ciepłem pomieszczenia. Słyszałam odgłosy dobiegające z kuchni, więc rodzice zapewne zabrali się już za robienie śniadania. Po cichu szybko ruszyłam schodami na górę, by spakować rzeczy potrzebne na trening.
Z gotową torbą chwilę później zbiegłam na dół.
– Cześć, dawno wstaliście? – przywitałam się z rodzicami, kładąc torbę obok krzesła i starając się wyrównać oddech.
– Cześć, skarbie, jakieś pół godziny temu. Byłaś już dzisiaj u pani Riley? – zapytała mama, nakładając na talerze jajecznicę.
– Tak, przed chwilą wróciłam, zdecydowanie za wcześnie nastawiam ten budzik. – Zakryłam twarz dłońmi, opierając się łokciami o stół.
Śniadanie zawsze mijało nam szybko, gdyż dużo podczas niego rozmawialiśmy. Zerknęłam w ekran telefonu, by zorientować się, która godzina. Oczywiście, jak to ja, straciłam poczucie czasu. Często bywa tak, że zajmę się czymś, a potem się okazuje, że za chwilę się spóźnię.
A naprawdę nienawidzę się spóźniać.
– Na którą masz dzisiaj trening? – zapytał tata, zerkając na mnie zza laptopa i jednocześnie popijając herbatę.
– Właśnie za dwadzieścia minut – mruknęłam lekko zdenerwowana. – Tato, Leo, zawieziecie mnie?
Leo jest moim o rok starszym, bardzo troskliwym i opiekuńczym bratem. Skończył już szkołę średnią i uczy się w college’u. Kocham go nad życie, tak jak całą moją rodzinę. To na niego zawsze mogę liczyć, to on w każdej sytuacji stanie w mojej obronie. Jednak Leo oprócz nas kocha także futbol amerykański, w który gra od najmłodszych lat.
– Ty w końcu głowy zapomnisz, Roxanne – powiedział brat, śmiejąc się, i złapał kluczyki od samochodu. – Wsiadaj, otwarty. Za chwilę będę.
– Dzięki, Leo! – odpowiedziałam i ile sił w nogach pobiegłam w stronę auta.
Błagałam w myślach, by tylko się nie spóźnić.
Szybko wpadłam na salę treningową, strasznie ciężko przy tym oddychając. Jak zawsze musiałam wyjść w ostatniej chwili z domu. Nie to, że jestem spóźnialska, skąd. Rozejrzałam się po sali, widząc, że wszyscy już przyszli i w dodatku to ja byłam teraz obiektem ich zainteresowania, który mało tanecznie wkroczył na salę. Czułam, że zrobiłam się czerwona jak burak. Zawsze, gdy jest mi głupio czy się zawstydzę, moje policzki przybierają czerwonawy kolor. Odwróciłam się, by położyć przy ścianie butelkę wody, gdy nagle usłyszałam chichot, który często ratował sytuację. Od razu wiedziałam, do kogo należy. Lauren Evans. Jej śmiech zawsze się wyróżniał. Miała niesamowicie donośny głos, przez co mogłam usłyszeć tę wariatkę, stojąc nawet kilometr od niej. Poznałam ją, gdy zaczęłam chodzić na lekcje tańca. Nie była taka jak wszystkie inne dziewczyny. Zawsze była żywiołowa, nie obchodziło jej zdanie innych. Twierdziła, że najlepiej zawsze być sobą. To właśnie wtedy wie się na sto procent, że ktoś polubił nas, a nie jedną z naszych masek, pod którymi się ukrywamy. To właśnie dzięki jej usposobieniu łatwiej mi było się zaaklimatyzować w tym pełnym nowości świecie.
Ja, pomimo że bardzo podziwiam postawę Lauren, jestem jej całkowitym przeciwieństwem. Zawsze przejmowałam się zdaniem innych, chciałam wyglądać dobrze w ich oczach. Nosiłam wiele masek, mało osób znało moje prawdziwe oblicze. Pragnęłam być lubiana przez innych i chciałam dopasowywać się do ich sposobu życia. Rozumiałam, że to nie było zbyt dobre i muszę brać przykład z przyjaciółki, jednak nie jest łatwo odchodzić od nawyków, które pielęgnowało się przez całe życie. Lecz gdy tańczyłam, nie obchodziło mnie to, co działo się wokół. Wtedy myślałam tylko o towarzyszącej mi muzyce. Taniec był moją wielką pasją. Dzięki niemu mogłam się rozluźnić i zapomnieć o problemach dnia codziennego. To taki mój drugi świat, który miał zdecydowanie piękniejsze barwy od tego, w którym żyłam na co dzień.
Chwilę po moim niespodziewanym spóźnieniu na salę weszła trenerka, co nieco mnie zaskoczyło. Myślałam, że już tu była. Jestem pewna, że gdyby dowiedziała się, że przyszłam już po rozpoczęciu zajęć, musiałabym robić sto pompek czy piruetów, co nie należało do moich ulubionych zajęć.
* * *
– Jak tam, spóźniłaś się? – zapytał ze śmiechem brat, zerkając na mnie, gdy wsiadałam do samochodu po treningu.
– Może trochę, ale nikt tego nie zauważył… W sensie trenerka – odpowiedziałam, zapinając przy tym pasy.
– Musisz się ogarnąć, mała, nie zawsze będę cię wozić – westchnął brat, odpalając samochód.
Szkoła tańca nie znajdowała się daleko od naszego domu, więc niedługo potem byliśmy już na miejscu. Byłam zmęczona, ale w ten przyjemny sposób. Wysiadłam z auta i powoli zmierzałam w stronę drzwi, następnie złapałam za klamkę i weszłam do środka.
– Hej mamo, wróciłam! – rzuciłam, zdejmując buty, po czym wolnym krokiem ruszyłam w stronę schodów, by chwilę później znaleźć się w swoim pokoju.
Ustaliłyśmy z Lauren, że skoro obydwie mamy wolny weekend, musimy zrobić nocowanie. Moja mama jeszcze nic o tym nie wiedziała, ale stwierdziłam, że nie będzie miała problemu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Lauren nie jest żadnym Louisem i że faktycznie spędzę tę noc u przyjaciółki, zapewne obżerając się pizzą czy innymi tego typu fast foodami. Zaczęłam pakować do torby wszystko, co wpadło mi w ręce. Po kilku minutach zmęczona ciągłym biegiem, położyłam się na miękkim łóżku, patrząc w stronę wielkiego okna, znajdującego się teraz naprzeciwko mnie. Moją uwagę przyciągnął jednak kalendarz, wskazujący, że już dziesiąty sierpnia, czyli zbliżają się urodziny Vicky. Wypadałoby zacząć się zastanawiać nad prezentem dla siostry, a w głowie miałam tylko i wyłącznie pustkę.
Postanowiłam sięgnąć po radę przyjaciółki. Lauren ma tysiąc pomysłów na minutę, więc myślę, że wspólnie powinnyśmy znaleźć rozwiązanie. Założyłam torbę na ramię, po czym zeszłam z powrotem na dół.
– Mamo, proszę, zgódź się… – zaczęłam, ładnie się uśmiechając, doskonale wiedząc, że mama zna już ten sposób.
Niby miałam siedemnaście lat, jednak według mamy nie zwalniało mnie to z obowiązku informowania jej o wszystkich moich wyjściach. Mimo że z całego rodzeństwa ja byłam najmłodsza, mama nadal była przewrażliwiona.
– Co znów kombinujesz, Roxanne? – zapytała, spoglądając na mnie i wycierając dłonie ręcznikiem.
– Mogę dzisiaj nocować u Lauren? – Posłałam jej błagalny uśmiech, a kąciki ust mamy mimowolnie powędrowały ku górze.
– Niech ci będzie. Tylko nie roznieście domu pani Evans! Takie dwie siedemnastolatki to nic dobrego. – Zaśmiała się, opierając o blat.
– Dziękuję mamo, kocham cię! – odpowiedziałam i łapiąc ze stołu ładowarkę, szybko wyszłam z domu, by nie zmieniła zdania.
W drodze do Lauren dalej zastanawiałam się, co kupić siostrze na urodziny. Przeglądałam przeróżne strony internetowe z nadzieją, że dostanę cudownego olśnienia i nie skończy się jak co roku. Do tej pory żaden ciekawy pomysł nie pojawił się jednak w mojej głowie.
Stanęłam przed domem Evansów i zapukałam do drzwi. Niewielki parterowy domek z białą elewacją i elementami z drewna bardzo mi się podobał. Obok chodnika z kostki rosła równiutko skoszona trawa, a po prawej stronie stały dwie niewielkie palmy. Drzwi otworzyła mi pani Evans. Ta wysoka kobieta o kruczoczarnych włosach była moim wzorem elegancji. I całkowitym przeciwieństwem swojej córki.
– Ooo, cześć, Roxy, miło cię widzieć, wejdź do środka. – Uśmiechnęła się, wpuszczając mnie.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, również obdarzając ją miłym uśmiechem.
Dosłownie chwilę później usłyszałam głośne kroki. Nie było wielkim wyzwaniem, by zgadnąć, do kogo one należą. Zaśmiałam się, widząc minę pani Evans, która niedowierzająco patrzyła na swoją siedemnastoletnią córkę. Dziewczyna stała przed nią, trzymając w ręku pluszowego jednorożca, a na głowie miała związane dwie kitki. Wyglądała co najmniej śmiesznie. Jednak to cała Lauren. Każdy, kto jej nie zna, może bez wątpienia pomyśleć, że jest wariatką. Nie dziwiłam się im, gdyż sama na początku naszej znajomości za taką ją uważałam. Jednak gdy pozna się ją bliżej, okazuje się zupełnie inną osobą.
Okładkę książki widzi każdy, ale jej strony tylko ci, którzy dadzą jej szansę.
Jest niesamowicie piękna, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jej ciemnobrązowe oczy i kasztanowe włosy zachwyciłyby niejednego chłopaka. To dziewczyna niesamowicie wrażliwa, troskliwa, pomocna. Ale i szalona bardziej niż Joker.
– Roxanne, chodź szybko! – rzuciła i pociągnęła mnie za sobą.
Chwilę później byłyśmy już w jej pokoju. Od razu usiadłam na miękkim łóżku przykrytym różową kołdrą, które stało w rogu pomieszczenia. Sypialnia Lauren była dość duża, jak każde wnętrze jej domu. Nieskazitelnie biały kolor ścian sprawiał wrażenie, że pokój jest jeszcze większy.
– Mam pewien problem, Lauren – powiedziałam, robiąc krzywą minę i obserwując przyjaciółkę, zamykającą właśnie drzwi.
– Coś się stało? – zapytała z troską w głosie, zajmując miejsce obok mnie.
– To niby nic takiego, ale jak pewnie wiesz, Vicky ma niedługo urodziny. Za niespełna dwa tygodnie. Nie mam zielonego pojęcia, jaki prezent dać jej w tym roku. – Westchnęłam, opierając brodę na dłoniach.
– Hmm… Faktycznie, poważna sprawa. – Lauren zmarszczyła brwi, wbijając wzrok w ścianę, jakby szukała w niej odpowiedzi. – Wiem, co mogłoby być najlepszym prezentem, ale jestem pewna, że uznasz to za głupi pomysł…
Spojrzałam na nią pytająco, kompletnie nie wiedząc, co właśnie wpadło jej do głowy. Mogło to być totalnie wszystko, zresztą lepsze to niż nic.
– Roxanne, przecież doskonale wiesz, o co mi chodzi… – Spojrzała na mnie z politowaniem.
– Znowu album albo koszulki? Ależ jestem kreatywna… – powiedziałam, kładąc się na łóżku.
Vicky uwielbiała, gdy dawałam jej w prezencie albumy ze zdjęciami z całego roku. Często, gdy je oglądała, bardzo się wzruszała. Oprócz tego projektowałam nadruki na koszulki, które potem wręczałam jej w prezencie.
– To nie jest taki zły pomysł… Ale nie o to mi chodziło, głuptasie. Dajesz jej to co roku. Nie uważasz, że może to być już nudne? – Zaśmiała się lekko, jakby nie chciała mnie urazić. – Najlepszym prezentem dla niej byłabyś ty.
Głęboko westchnęłam, zakrywając twarz poduszką. Bardzo chciałam ją odwiedzić, było to w ostatnim czasie moim marzeniem, ale wolałam nawet nie wspominać o tym pomyśle rodzicom. Dopóki Vicky nas nie odwiedzi, zapewne nie będziemy się widzieć. Do Australii przylecieliśmy trzy lata temu, więc rodzice nie będą chcieli się zgodzić nawet na taki chwilowy wyjazd przez dość długi czas. To nie tak, że przez ostatni rok ani razu nie widziałam siostry. Po prostu jeżeli już mamy jakieś spotkanie, to tu, w Australii, i to jeszcze od święta. Nie chcą odwiedzić Chicago, jakby bali się, że znowu poczują tę ogromną tęsknotę i więź, która nie pozwoli im wyjechać.
– Lauren, oni w życiu się na to nie zgodzą. Gdy proszę o wyjazd do Vicky, zawsze słyszę odpowiedź: „dopiero przyjechaliśmy, a ty już chcesz wracać”. Mówię im, że nie „dopiero przyjechaliśmy”, a trzy lata temu, jednak, jak pewnie widzisz, bez większych skutków. – Westchnęłam, rozkładając bezradnie ręce. – Nigdy tego nie zrozumiem.
– Spróbować jeszcze raz nie zaszkodzi. – Lauren lekko się uśmiechnęła, zawsze miała pozytywne nastawienie do życia.
– No dobra, niech ci będzie. – Zaśmiałam się, wiedząc, że i tak nic nie wskóram. – Poproszę ich jeszcze raz, chociaż nie wierzę, że to coś da. Pewnie znowu popsuję mamie humor.
Nagle zza drzwi dobiegł głośny głos pani Evans, zakłócający naszą rozmowę:
– Lauren, przed drzwiami stoi chyba twoje jedzenie!
Spojrzałam pytająco na przyjaciółkę, na co ta się zaśmiała i machnęła ręką. Lauren uwielbia jedzenie, tak samo jak ja. Jesteśmy stworzeniami wszystkożernymi. No może z wyjątkiem niektórych owoców morza.
– Zamówiłam pizzę, zadowolona? – Szeroko się uśmiechnęła, stając w progu.
– Znasz odpowiedź. – Śmiałam się, patrząc na dziewczynę, która już była gotowa do wyjścia. – Oczywiście, że tak.
Tylko czekała na te słowa. Gdyby ktoś postawił na mecie pudło jedzenia, Lauren bez wątpienia byłaby pierwsza. Szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi, by chwilę później znów pojawić się w pokoju.
– Pizza prosto z Włoch – powiedziała, robiąc poważną minę i trzymając w ręku dwa pudełka.
– Oj, Lauren… Jedzenie idealne dla tancerek, bardzo zdrowe – powiedziałam z przekąsem, patrząc na przyjaciółkę.
– Czasami można zaszaleć, od tego jest życie – stwierdziła, otwierając pudełko i oglądając na jego zawartość z błyszczącymi oczami.
– Teraz brakuje jeszcze jednego… – zaczęłam, patrząc na nią.
– O jakim filmie myślisz? – zapytała, przeżuwając kęs pizzy, co mnie rozśmieszyło.
– Doskonale czytasz w moich myślach. Hmm, może być jakieś romansidło? Wspominałaś mi ostatnio o After, jeszcze tego nie oglądałam, a podobno całkiem fajne.
– Jestem na tak – odpowiedziała Lauren, nadal jedząc. – Od dawna chciałam to obejrzeć.
Po zakończeniu filmu moja przyjaciółka, jak to zawsze robiła, zaczęła wymyślać różne scenariusze jego drugiej części. Gdy się dowiedziała, że wychodzi dopiero pod koniec kwietnia, załamała się.
– Szybko zleci – powiedziałam, próbując ją pocieszyć.
– Taa, jasne. – Przewróciła oczami. – Ale idziesz na to ze mną do kina. To nie pytanie, tylko stwierdzenie.
– Ależ oczywiście. – Zaśmiałam się. – Nie ma innej opcji.