Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Książę Buonatesta: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Książę Buonatesta: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 287 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Ci­chy, let­ni wie­czór za­pa­dał po­wo­li nad mia­stem. Sło­ne opa­ry mo­rza czuć było w po­wie­trzu. Wzno­si­ły się nad przy­mglo­ną lin­ją ho­ry­zon­tu, peł­ne fio­le­tów pur­pu­ry i zło­ta. Na peł­nem mo­rzu tu i owdzie po­ły­ski­wa­ły ża­gle: nie­do­strze­gal­ny wiatr nie­znacz­nie zbli­żał je ku przy­sta­ni; w por­cie, na bar­kach go­to­wa­no wie­cze­rze. Wy­brze­że peł­ne było lu­dzi: po skwar­nym dniu uży­wa­no chło­du i orzeź­wia­ją­cych po­wie­wów mo­rza.

W sta­rej dziel­ni­cy, od­dzie­lo­nej od wy­brze­ża pa­smem wzgórz, wie­czór był tro­chę inny.

Toż samo nie­bo go­rą­cym, przy­mglo­nym błę­ki­tem błysz­cza­ło w gó­rze, nad da­cha­mi, lecz nie mia­ło dość siły, aby roz­pę­dzić cie – nie wąz­kich uli­czek, któ­re krę­ci­ły się po­mię­dzy ście­śnio­ny­mi sze­re­ga­mi wy­so­kich, sta­rych do­mów. Młod­sza lud­ność wy­le­gła na pla­ce śród­mie­ścia. Przed sie­nia­mi, w oknach sie­dzia­ły tyl­ko baby, dzie­ci i star­cy. Pu­sta­wo było tu i spo­koj­nie.

Na ulicz­ce Ś-go Mar­ka, któ­ra kil­ku skrę­ta­mi oto­cza­ła tyły ko­ścio­ła te­goż świę­te­go, była zu­peł­na ci­sza.

Za­raz za pierw­szym skrę­tem, na­prze­ciw­ko ab­sy­dy ko­ścio­ła, cią­gnął się nie­wiel­ki mur z ce­gły na pod­mu­ro­wa­niu z gra­ni­tu, sta­ry, po­obi­ja­ny. Gzems miał z pia­skow­ca. Na nim osa­dzo­no kutą kra­tę że­la­zną, miej­sca­mi tyl­ko wi­docz­ną, bo opla­ta­ły je gę­sto kwit­ną­ce gli­cy­nie. Wiel­kie nie­bie­skie ki­ście, ko­lo­ru nie­ba, gra­ły błę­ki­tem w nie­pew­nem świe­tle za­pa­da­ją­ce­go wie­czo­ru. Z po­nad nich wi­dać było ciem­ną zie­leń drzew ja­kie­goś ogro­du.

Mur i gli­cy­nie koń­czy­ły się przy wąz­kim, trzy­pię­tro­wym domu z ka­mie­nia.

Stał niby nie na swo­jem miej­scu, po­kry­ty cały rzeź­bą z ara­be­sków. Szcze­gól­niej nie­wiel­ki por­tal cały był ko­ron­ką. Wy­szła z pod dłu­ta ja­kie­goś mau­ry­tań­skie­go ar­ty­sty, roz­ko­cha­ne­go w czy­stych har­mo­niach li­nii. Plo­tły się one ryt­micz­nie, wy­kwit­ne, lek­kie, bo­ga­te, opo­wia­da­jąc bez słów, bez ob­ra­zów ja­kieś hi­sto­rye ży­cia, snów i mi­ło­ści, ję­zy­kiem za­klę­tym w ka­mień na sa­mot­nej fa­sa­dzie w za­uł­ku, gdzie nie było nic ży­we­go, prócz kwit­ną­cych gli­cy­nij, zwie­sza­ją­cych wiel­kie, błę­kit­ne ki­ście z że­la­znych krat na pu­stą ulicz­kę za­ko­ściel­ną.

Pa­ła­cyk był tro­chę zruj­no­wa­ny. Znać było, że prze­su­nę­ła się po nim nawa epo­ka, inny świat. Gru­be kra­ty w oknach, cięż­kie, mie­dzia­ną bla­chą oku­te drzwi nie mó­wi­ły nic o arab­skiej, ry­cer­skiej go­ścin­no­ści sy­nów pu­sty­ni. Prze­ciw­nie. Drzwi te mia­ły gru­be, cięż­kie or­na­men­ty, wy­bi­te na bla­sze – pier­wot­ne, pra­wie dzi­kie. Przy­po­mi­na­ły one pół­noc, wcze­sne cza­sy ro­mań­skie z okre­su nor­man­dów – cza­sy tu­mul­tów ulicz­nych i wo­jen miej­skich.

Wej­ście to pro­wa­dzi­ło do otwar­tej ga­le­ryi, któ­ra cią­gnę­ła się w głąb i koń­czy­ła się scho­da­mi. Na ścia­nach i na skle­pie­niu reszt­ki ja­kich fre­sków, bar­dzo znisz­czo­nych, po­za­cie­ra­nych no­wym tyn­kiem. Ga­le­ryę pod­pie­rał sze­reg po­dwój­nych, lek­kich, ko­lumn mau­ry­tań­skich, szczu­płych, wy­smu­kłych. Po­mię­dzy nie­mi roz­twie­rał się wi­dok na ogród.

Był to je­den z owych za­cisz­nych, po­łu­dnio­wych ogro­dów wśród mu­rów, w któ­rych buj­na ro­ślin­ność krze­wi się, plą­cze, wy­zy­sku­jąc każ­dy ka­wa­łek zie­mi, każ­dą szcze­li­nę, każ­dy wy­stęp muru, o kóry się tyl­ko za­cze­pić może. Sta­re, po­krę­co­ne oliw­ki, pla­ta­ny, drze­wa fi­go­we, wiel­ki kasz­tan, po­ma­rań­cze i cy­try­ny; na mu­rach wino i gli­cy­nie, spodem, w kwie­ci­stym dar­niu, krza­ki róż, drze­wa mir­to­we, pal­my kar­ło­wa­te za­py­cha­ły for­mal­nie ten nie­wiel­ki ka­wa­łek zie­mi, oto­czo­ny mu­ra­mi, two­rząc miej­sca­mi gę­stwi­nę zbi­tą i cie­ni­stą, przez któ­rą prze­drzeć się było trud­no.

Nie­bo ciem­nia­ło, po­wo­li prze­cho­dząc w si­ność i gra­nat. Po­czę­ły się uka­zy­wać gwiaz­dy.

Pod sta­rą, roz­ło­ży­stą oliw­ką, przy sto­le wko­pa­nym w zie­mię, sie­dzia­ło dwo­je osób – męż­czy­zna i ko­bie­ta. Kil­ka ple­cio­nek z owo­ca­mi, cia­sta i wino, pęk róż, po­rzu­co­nych na sto­le, uro­czy­sty spo­kój, nie­bo prze­glą­da­ją­ce mię­dzy plą­tan­ką ga­łę­zi, mię­ki, zci­szo­ny głos ko­bie­cy, jej atła­so­wa, ró­żo­wa suk­nia wy­cię­ta, bia­ły gors, któ­ry błysz­czał pięk­nem cia­łem w barw­nym mro­ku – wszyst­ko to mó­wi­ło, że w tym za­ką­cie sztu­ki i na­tu­ry ob­rał so­bie schro­nie­nie i inny jesz­cze kwiat ży­cia.

Ko­bie­ta mo­gła mieć lat dwa­dzie­ścia trzy, czte­ry. Sza­tyn­ka, bia­ła z du­że­mi, we­so­łe­mi oczy­ma, z uśmie­chem dziec­ka, gło­sem mi­łym, sie­dzia­ła, przy­su­nię­ta do swe­go to­wa­rzy­sza, któ­ry oparł­szy gło­wę na dło­ni, ba­wił się jej bia­ły­mi, drob­ny­mi pal­ca­mi i słu­chał. Mógł mieć lat dwa­dzie­ścia siedm. Ciem­ny blon­dyn, z twa­rzą po­dłuż­ną o ry­sach bar – dzo re­gu­lar­nych, ła­god­nych, sma­gły i sil­ny, sie­dział, słu­cha­jąc słów to­wa­rzysz­ki, od­po­wia­da­jąc jej tyl­ko od cza­su do cza­su tak, jak gdy­by prze­ma­wiał do dziec­ka. Ubra­ny w ja­sno nie­bie­ski ko­sty­um, mały szty­let wi­siał mu u pasa. Na gło­wie czar­na, su­kien­na czap­ka na­su­nię­ta na oczy – do­syć duże, ale zmniej­szo­ne lek­kiem opad­nię­ciem po­wiek, nie­co zmę­czo­nych i cięż­kich.

W oczach tych ta­iło się coś, co za­sta­na­wia­ło, ka­za­ło do­my­ślać się, że pod nie­wie­le mó­wią­cą, zwy­czaj­ną po­wło­ką mło­de­go, pięk­ne­go męż­czy­zny kry­je się ja­kaś na­tu­ra nie­zwy­czaj­na, trud­na, się­ga­ją­ca da­le­ko, prze­zna­czo­na na to, by się wy­róż­niać. Wpływ jej wi­docz­ny był na sie­dzą­cej obok ko­bie­cie: pod­da­wa­ła mu się zu­peł­nie, szczę­śli­wa, że ma ko­chan­ka, któ­re­go ko­chać może wszyst­kiem, od­dać mu się zu­peł­nie, cał­ko­wi­cie.

Zmierzch szyb­ko za­pa­lał gwiaz­dy, zie­lo­ność ogro­du ciem­nia­ła. Po chwi­li na ścież­ce uka­za­ła się fi­gu­ra męz­ka w ciem­nym dłu­gim cha­ła­cie z suk­na, w pil­śnio­wej czap­ce po­dróż­nej, z ki­jem w ręku i nie­wiel­kim tłó-mo­kiem na ple­cach.

Giu­lio wstał.

– Cóż mój oj­cze wy­bie­rasz się, nie dasz się prze­ko­nać, że ro­bisz to na­próż­no?– ode­zwał się mło­dy.

Sta­ry po­trzą­snął gło­wą prze­czą­co.

– Wiem co ro­bię, rzekł.

– Już póź­no, pój­dę z tobą.

– Nie po­trze­ba. Giu­lio opu­ścił gło­wę.

– Ale, był­bym za­po­mniał, do­dał no­wo­przy­by­ły, się­ga­jąc w za­na­drze. Sta­ry już je­stem – rzekł, wyj­mu­jąc ja­kiś pa­pier. Ode­bra­łem list od Be­nve­nu­ta z Ri­mi­ni. Masz, prze­czy­taj. Ja nie mo­głem, bar­dzo drob­no i nie­wy­raź­nie pi­sze, mam oczy sła­be. Opo­wiesz mi, jak po­wró­cę. A te­raz czas – ju­tro mu­szę być z po­wro­tem, rzekł gło­sem ci­chym, zmę­czo­nym.

Był to męż­czy­zna lat sześć­dzie­się­ciu, niz­ki, szczu­pły, za­wię­dły, z twa­rzą po­kry­tą gę­stym za­ro­stem, z parą nie­wiel­kich, ciem­nych oczu, któ­re pa­trzy­ły się ja­koś dziw­nie, za­ra­zem ba­daw­czo i do­bro­tli­wie.

Zro­bi­ło się póź­no. Z po­bliz­kiej wie­ży św. Mar­ka roz­legł się dzwon na Anioł Pań­ski. Dźwięcz­ny, ja­sny spiż za­brzmiał w po­wie­trzu do­no­śnie. Przez kil­ka mi­nut z wie­ży na oko­li­cę zla­ty­wa­ły ude­rze­nia, prze­ry­wa­ne chwi­la­mi ci­szy. Wresz­cie ode­zwa­ło się ostat­nie. Kil­ka nie­okre­ślo­nych po­dźwię­ków uspa­ka­ja­ją­ce­go się dzwo­nu za­ma­ja­czy­ło gdzieś wy­so­ko.

I wszyst­ko uci­chło.

Sta­ry Ma­rio po­czął się że­gnać po­spiesz – nie. Wkrót­ce po­tem sły­chać było w ga­le­ryi jego kro­ki. Fur­ta skrzyp­nę­ła raz i dru­gi.

W ogro­dzie po­zo­stał tyl­ko Giu­lio ze swo­ją to­wa­rzysz­ką.

Przez chwi­lę mil­cze­li. Na­stęp­nie zbli­ży­ła się ona, za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję, przy­ci­snę­ła się moc­no do pier­si i tak sta­ła, ocze­ku­jąc. Po chwi­li uścisk jej osłabł.

– Coś ty taki? – rze­kła ła­god­nie. – Żal ci ojca? Smut­no ci, że od­szedł sam? Może chcia­łeś go od­pro­wa­dzić? Jesz­cze moż­na do­go­nić, ja pój­dę, bo i tak już czas na mnie?

Giu­lio prze­su­nął lek­ko dło­nią po jej ra­mie­niu. Było ono chłod­ne.

– Za­zię­bisz się, rzekł mię­ko.

– Nie od­po­wia­dasz na to, o co cię py­tam?

– Oj­ciec sam da so­bie radę. Zresz­tą, w ostat­nich cza­sach zdzi­wa­czał tro­chę. Lubi być sa­mot­nym. On, jak i wszy­scy, kie­dy po­jął, że ma w so­bie coś, co u ni­ko­go nie znaj­dzie ani zro­zu­mie­nia, ani współ­czu­cia, woli po­zo­sta­wać sam z sobą, bo czu­je, że nikt – na­wet gdy­by był naj­lep­szym i miał naj­lep­sze chę­ci – nic mu po­módz nie jest w sta­nie – rzekł ja­koś cięż­ko.

– Tak… – szep­nę­ła ko­bie­ta pół­gło­sem, jak gdy­by tchu jej w pier­si za­bra­kło. Osu­nę­ła się, ręce jej roz­plo­tły się.

Wziął ją za rękę, ale cof­nę­ła ją ła­god­nie.

– Już póź­no, mu­szę iść, rze­kła po­spiesz­nie. Od­pro­wa­dzisz mię tyl­ko do pla­cu, da­lej nie trze­ba. Nie chcę ci prze­szka­dzać.

Giu­lio chciał coś mó­wić.

– Nie, nie, nie! – prze­rwa­ła mu – bądź zdrów. Przyj­dę ju­tro rano, je­że­li czas znaj­dę. A te­raz chodź­my.

W pół go­dzi­ny po­tem wra­cał. Wszedł na scho­dy po­mac­ku, za­pa­lił lam­pę. Trzesz­cząc, oświe­ci­ła jego twarz za­sę­pio­ną. Czer­wo­ne świa­tło roz­bie­gło się na po­krzy­żo­wa­ne skle­pie­nia, na wy­dep­ta­ną po­sadz­kę; tro­chę po­ły­sków za­gra­ło na zczer­nia­łych gło­wi­cach pi­la­strów. Za­ru­szy­ły się cie­nie po ką­tach.

Prze­szedł ko­ry­tarz, wszedł do ob­szer­nej, ską­po za­sta­wio­nej izby, ro­zej­rzał się po niej jak gdy­by cze­goś szu­ka­jąc, na­stęp­nie świe­cąc lam­pą, po­szedł da­lej i zna­lazł się w du­żej, skle­pio­nej kom­na­cie, w któ­rej na środ­ku ścia­ny był ko­min ogrom­ny. Po­sta­wił lam­pę na przy­ko­min­ku, zbli­żył się do obok sto­ją­cej, sza­fy dę­bo­wej, otwo­rzył ją.

W środ­ku na pół­kach sta­ło tro­chę gli­nia­ne­go na­czy­nia, wino. Po­wo­li, nie spie­sząc się, wy­jął mi­skę, nóż, chleb. Na­stęp­nie z dol­nej pół­ki wy­cią­gnął pół­mi­sek z zim­nem mię­sem i ko­biał­kę z owo­ca­mi, któ­re przy­go­to­wał dla nie­go przy­bra­ny oj­ciec. Wszyst­ko to ze­brał w obie ręce, wziął lam­pę i prze­szedł do są­sied­niej izby.

Wkrót­ce po­tem sie­dział przy sto­le, za­rzu­co­nym książ­ka­mi, pa­pie­ra­mi, kra­jał mię­so, za­gryzł chle­bem i owo­ca­mi.

Izba mia­ła wy­mia­ry wąz­kie. Wszyst­kie ścia­ny od pod­ło­gi do su­fi­tu po­kry­te były ara­be­ska­mi, rzeź­bio­ne­mi w mar­mu­rze, za­mie­nia­jąc po­kój na wnę­trze ja­kiejś ogrom­nej, kosz­tow­nej skrzy­ni. W nie­pew­nem świe­tle lamp­ki, ścia­ny te od­da­la­ły się, mro­czy­ły po ką­tach, w cie­niach; za­wi­łe drob­ne li­nie or­na­men­tów w po­żół­kłym, zczer­nia­łym mar­mu­rze wiły się, wię­cej fan­ta­stycz­nie niż strasz­nie, za­mie­nia­jąc zim­ny mar­mur ścian na mię­ką tka­ni­nę. W ką­cie stał tap­czan, po­kry­ty dy­wa­na­mi i fu­trem. Okno było otwar­te. Lek­ki wiatr ru­szał za­sło­ną, chwiał pło­mie­niem, uka­zu­jąc poza fi­ran­ką nie­prze­bi­te ciem­no­ści let­niej nocy, w któ­rą je­dzą­cy wpa­try­wał się od cza­su do cza­su, jak gdy­by chciał tam coś upa­trzeć dla sie­bie.

Wresz­cie skoń­czył, ob­tarł nóż, po­czął się nim ba­wić. Po chwi­li wstał i za­czął cho­dzić. Jego wy­so­ka, moc­na fi­gu­ra to zja­wia­ła się w świe­tle lamp­ki, to gi­nę­ła w głę­bi mię­dzy cie­nia­mi ara­be­sków. Sta­nął przy oknie, od­su­nął fi­ran­kę.

Na nie­bie lśni­ły gwiaz­dy. Mgli­ste świa­tło wscho­dzą­ce­go księ­ży­ca nie­pew­nie po­czę­ło ry­so­wać syl­we­ty da­chów. Ma­ja­czy­ły masy mu­rów są­sied­nie­go ko­ścio­ła św. Mar­ka, z nik­ną­ce­mi wie­ża­mi w gó­rze.

Po­pa­trzył, wy­jął z szu­fla­dy wo­sko­wą świe­cę, za­tknął ją sta­ran­nie w lich­ta­rzu, za­pa­lił, usiadł, się­gnął po jed­ną z ksią­żek, uło­żo­nych na pół­ce pod sto­łem i po­czął prze­wra­cać kart­ki.

Były to afo­ry­zmy, wła­ści­wie rady, uję­te w po­stać gloss, pi­sa­ne do ja­kie­goś Lu­ciu­sza Mar­cel­lu­sa, mło­de­go rzy­mia­ni­na przez Ary­sty­de­sa z Kos w VI wie­ku po Na­ro­dze­niu Chry­stu­sa. Głę­bo­kie do­świad­cze­nie ży­cio­we, wy­ra­fi­no­wa­na zna­jo­mość czło­wie­ka wy­po­wia­da­ła się tu w po­sta­ci pro­stych ob­ra­zów, w któ­rych jak przez pół­prze­zro­czy­stą za­sło­nę ma­ja­czy­ła głę­bia.

Z pism za­po­mnia­ne­go po­ety, fi­lo­zo­fa, mo­ra­li­sty z Bi­zan­cy­um, wy­do­by­wa­ła się ja­sno nuta, któ­rą Giu­lio chło­nął. Było to tchnie­nie po­gań­skie, kla­sycz­na zna­jo­mość i mi­łość ży­cia tego, któ­re się tu to­czy, wraz z całą za­po­mnia­ną umie­jęt­no­ścią wy­ła­wia­nia z nie­go wszyst­kich tych pe­reł i esen­cyi, któ­re się w niem kry­ją.

Giu­lo czy­tał, prze­wra­ca­jąc 'kar­ty, za­my­śla­jąc się od cza­su do cza­su, od­ry­wa­jąc wzrok i pusz­cza­jąc go gdzieś da­le­ko. Wresz­cie skoń­czył, wstał. Przez okno mie­ni­ło się nie­bo księ­ży­co­we. Sta­nął we fra­mu­dze. Coś go roz­pie­ra­ło, ja­kaś tę­sk­no­ta nie­okre­ślo­na, któ­rą obu­dzi­ły noc, sa­mot­ność i owe my­śli, do­ra­dza­ją­ce żyć, uży­wać ży­cia, mieć wiel­kie na­mięt­no­ści, cel, zu­żyć się, znisz­czyć w ja­kimś pło­mie­niu, mą­drze wy­zy­sku­jąc każ­dą chwi­lę.

Nig­dy nie czuł się tak sa­mot­nym, nig­dy nie było mu tak źle, tak brak cze­goś, cze­go okre­ślić nie po­tra­fił­by wca­le. Ła­god­ne świa­tło sta­re­go to­wa­rzy­sza zie­mi, któ­ry pa­trzył już na tylu po­dob­nych swo­ich ko­chan­ków, roz­tar­te, ma­ja­czą­ce kształ­ty, mó­wi­ły o „tam­tym świe­cie” – o świe­cie wy­obraź­ni, ży­ją­cym w sztu­ce – po­czę­ły go roz­ma­rzać. Prze­cią­gnął się jak do ko­chan­ki, od­stą­pił od okna. Na­stęp­nie za­dmuch­nął świe­cę, scho­wał ją do szu­fla­dy. Wziął lamp­kę, od­niósł z po­wro­tem reszt­ki wie­cze­rzy do sza­fy, po­sta­wił lamp­kę we fra­mu­dze, zga­sił ją, zszedł ze scho­dów i wkrót­ce po­tem zna­lazł się na uli­cy, na ty­łach ko­ścio­ła św. Mar­ka.

Gli­cy­nie na par­ka­nie w księ­ży­cu były te­raz srebr­ne. W gó­rze nad da­cha­mi stał on w peł­ni, rzu­ca­jąc bla­ski, któ­re kła­dły się na da­chach i sta­rych mu­rach, za­mie­nia­jąc je na ja­kiś ma­te­ry­ał z wy­obraź­ni. Giu­lio prze­szedł kil­ka za­uł­ków. W cie­niach mu­rów, na stop­niach sie­ni spo­ty­kał lu­dzi, prze­waż­nie pary. Mi­jał je, marsz­cząc czo­ło, jak gdy­by za­zdro­ścił im ich nocy i mi­ło­ści, jak gdy­by wsty­dził się, że idzie sam. Wy­szedł na plac.

któ­ry roz­po­czy­nał bo­gat­szą dziel­ni­cę mia­sta. Na pra­wo w dali, w księ­ży­cu, ry­so­wa­ły się ja­sne mury pa­ła­cu kró­lew­skie­go, na lewo szła sze­ro­ka uli­ca pro­sto ku mo­rzu, spa­da­jąc lek­ko w dół. W dali wi­dać było masz­ty i nie­pew­ne, le­d­wie wi­docz­ne sre­brze­nie się fal, któ­re zle­wa­ły się z nie­bem.

Giu­lio przszedł plac w po­przek i za­głę­bił się zno­wu w wąz­kie, sta­re uli­ce, zruj­no­wa­ne i za­pusz­czo­ne, miej­sca­mi za­krze­wio­ne buj­ną ro­ślin­no­ścią, któ­ra roz­sta­ła się na pla­cach, na uli­cach nie­gdyś ru­chli­wych i lud­nych. Znał je do­brze. Zcią­ga­ły nie­raz tę­sk­no­ty, któ­re oży­wia­ły du­szę, jak chłod­na ręka przy­ło­żo­na do roz­pa­lo­ne­go czo­ła. Tę­sk­nił do tych wi­do­ków nie­raz jak do ko­chan­ki, jak do ulu­bio­ne­go dzie­ła i szedł tyl­ko po to, aby je zo­ba­czyć.

Po przej­ściu sze­ro­kiej sto­sun­ko­wo uli­cy „Trzech kró­li”, za­miesz­ka­łej prze­waż­nie przez po­wroź­ni­ków i si­cia­rzy, prze­szedł, przez reszt­ki bra­my miej­skiej, mi­nął sta­ry ry­nek i sta­rą si­gno­rię – bu­dy­nek z cza­sów Teo­do­ry­ka, pra­wie zu­peł­nie zruj­no­wa­ny, ko­ścio­łek św. He­le­ny – małą bi­zan­tyj­ską bu­dow­lę z dwu­na­ste­go wie­ku.

Grunt był fa­li­sty, ulicz­ki gię­ły się i pię­ły mię­dzy do­ma­mi. Wszedł w jed­ną z nich, wy­ku­tą w ska­le, do­stęp­ną skut­kiem za­ło­mów i spa­dzi­sto­ści tyl­ko dla pie­szych. Ogar­nę­ła go ciem­ność, bo księ­życ tu nie do­cho­dził. Szedł pra­wie po omac­ku, wresz­cie zna­lazł się wo­bec ob­szer­ne­go wi­do­ku, któ­ry wy­ło­nił się na­gle z za ostat­nie­go wę­gła uli­cy: był to plac a za­ra­zem ta­ras. Wzno­sił się nad wy­brze­żem, gó­ru­jąc nad mo­rzem i nad całą oko­li­cą jako wiel­ka prze­strzeń wód, mia­sta, nie­ba i po­wie­trza.

Plac za­la­ny był świa­tłem. W dali, po prze­stwo­rzu mo­rza błą­dzi­ły mgły. Nie­bo sza­re, roz­ma­rzo­ne. Smu­ga srebr­ne­go świa­tła prze­ci­na­ła mo­rze na dwo­je, cią­gnąc się zda­le­ka aż po same brze­gi i gi­nąc mię­dzy ska­ła­mi. Na wy­brze­żu czer­nił się rzęd da­chów, w gó­rze nad gło­wą pię­trzy­ły się inne, błysz­cząc w świe­tle księ­ży­ca po­pie­la­tym, zwie­trza­łym ka­mie­niem. Roz­wi­ja­ła się ob­szer­na dal księ­ży­co­wa, peł­na opa­rów roz­wiew­nych.

Na lewo, o pięć­dzie­siąt kro­ków, w pół­noc­nej stro­nie pla­cu, w środ­ku ogro­dze­nia, niby 'ko­lo­sal­ny mo­nu­ment, na­gle, nie­spo­dzie­wa­nie, strze­la­ła w górę, całą po­tę­gą mu­rów, ol­brzy­mia, sław­na Cho­ra wie­ża – Cam­pa­ni­le ma­la­to.

Tyle razy ją wi­dział, znał każ­dy jej ka­mień. A jed­nak nig­dy, szcze­gól­niej w po­dob­ne ja­sne, księ­ży­co­we noce, pierw­sze wra­że­nie nie oby­wa­ło się bez dresz­czu, wo­bec tej wie­ży, nie­ule­czal­nie cho­rej, sa­mot­nej, od pół wie­ku cze­ka­ją­cej chwi­li, któ­ra na­gle mia­ła ją za­mie­nić w bez­kształt­ną kupę gru­zów. Cu­dow­ne mury bie­gły w górę śmia­ło, zbie­ra­jąc się u szczy­tu i nik­nąc w ciem­nych, po­wietrz­nych mgłach fir­ma­men­tu. Obok niej ku­pi­ły się gru­py sta­rych do­mów. Sta­ły nie­za­miesz­ka­łe, wy­trzesz­cza­jąc licz­ne oczy bez źre­nic z po za ogro­dze­nia, niby do­tknię­te za­ra­zą.

Buj­na tra­wa, krze­wy wy­do­by­wa­ły się ze­wsząd, gdzie tyl­ko było tu tro­chę zie­mi. Od­daw­na nikt tu nie cho­dził, nikt nic nie ru­szał. Za ogro­dze­niem pa­no­wa­ły nie­po­dziel­ne opusz­cze­nie i śmierć, niby na za­rzu­co­nym cmen­ta­rzu, od­stra­sza­jąc ży­wych i nie po­zwa­la­jąc za­po­mnieć o umar­łych. Wie­ża gro­zi­ła za­wa­le­niem.

Szyl­dwach prze­cha­dzał się nie­da­le­ko, aby ostrze­gać prze­chod­niów nie­uważ­nych lub ob­cych o nie­bez­pie­czeń­stwie, czu­wa­ją­cem tu cią­gle. Na­okół było spo­koj­nie i ci­cho. Tyl­ko lek­ki oda­lo­ny szum mó­wił o bliz­ko­ści mo­rza. W gru­pie kasz­ta­nów, sto­ją­cych na pla­cu od­zy­wa­ły się ja­kieś przy­tłu­mio­ne szme­ry.

Od dołu roz­po­czy­na­jąc, wie­ża mia­ła co­kół sil­ny, obec­nie do po­ło­wy za­ro­śnię­ty krza­ka­mi, zbu­do­wa­ny z wiel­kich kwa­dra­tów gra­ni­to­wych, bez ozdób. Wej­ście było od stro­ny lądu – jed­no, je­dy­ne do ca­łej wie­ży, skle­pio­ne z kli­nów gra­ni­to­wych, pro­ste, moc­ne, ozdob­ne tyl­ko pięk­ną ko­struk­cyą.

Na co­kó­le – zbu­do­wa­nym przez nor­ma­nów – wzno­si­ły się ol­brzy­mie trzy pię­tra – trzy po­tęż­ne słu­py ośmio­ścien­ne, usta­wio­ne je­den nad dru­gim i zwę­ża­ją­ce się co­raz bar­dziej ku gó­rze. Dzie­li­ły je lek­kie gzym­sy, po któ­rych bie­gły kruż­gan­ki. Po­roz­rzu­ca­ne nie­re­gu­lar­nie, wąz­kie i dłu­gie okna cią­gnę­ły się w górę, niby strzel­ni­ce. W po­ło­wie każ­de­go pię­tra, opa­su­jąc wie­żę jak ko­ron­ki, snu­ły się mau­ry­tań­skie ara­be­ski. Krę­co­ne ko­lum­ny, cien­kie jak trzci­ny, na kan­tach wie­ży pod­trzy­my­wa­ły lek­ką tę tka­ni­nę, któ­rem wie­ża zda­wa­ła się być opię­tą.

Trzy te pię­tra zbu­do­wa­li ara­bo­wie.

Nad co­kó­łem, wiek 12-y w ni­szach, spe­cy­al­nie wy­bi­tych i bo­ga­to ob­ra­mo­wa­nych, po­sta­wił szes­na­ście fi­gur świę­tych z czer­wo­ne­go gra­ni­tu „ uświę­ca­jąc ro­bo­tę nie­wier­nych.

Na dru­giem pię­trze, od stro­ny mo­rza, Ge­nu­eń­czy­cy w 14-ym wie­ku wy­bi­li wiel­kie, osten­ta­cyj­ne okno z bal­ko­nem, ob­ło­żyw­szy je mar­mu­ra­mi, czar­nym i bia­łym.

Nad trze­ciem pię­trem, po nad lek­ko na­ry­so­wa­nym pa­sem ara­be­sków, na gzem­sie, sta­ła ośmio­kąt­na, otwar­ta ze wszyst­kich stron, log­gia.

Zda­wa­ło się, że z tej log­gii pły­nie i roz­pły­wa się po­wie­trze nocy, że wiatr lek­ki bawi się tam w gó­rze, prze­my­ka­jąc się pod ar­ka­da­mi, mu­ska­jąc i opla­ta­jąc ko­lum­ny cien­kie i gięt­kie jak mło­de pnie pal­mo­we.

Log­gia nie koń­czy­ła wie­ży. Póź­ny go­tyk, na środ­ko­wym mu­rze, jako dal­szy ciąg, po­sta­wił na­je­żo­ny li­ść­mi, po­że­bro­wa­ny, wy­so­ki, ostro za­koń­czo­ny stó­żek, oto­czo­ny u pod­sta­wy czte­re­ma go­tyc­kie­mi wie­życz­ka­mi. Na at­ty­ku log­gii umie­ścił fi­gu­ry.

To za­koń­cze­nie dało jej pier­wot­ne na­zwi­sko. Lud na­zy­wał ją "Świe­cą" – la Can­del­la. Te że­bro­wa­nia, łuki go­tyc­kie z koń­ca 14-go wie­ku o li­niach, fa­lu­ją­cych, zda­le­ka, a tem bar­dziej pod­czas wscho­du słoń­ca, przy­po­mnia­ły pło­mień, a złu­dze­nie to po­więk­szał kor­pus wie­ży, oraz owa log­gia, któ­ra na­su­wa­ła myśl brze­gu ja­kiejś ol­brzy­miej świe­cy, a ra­czej świecz­ni­ka, któ­ry świe­cił nie­bu.

Ta­kie­mu dzie­łu gro­zi­ła śmierć: wszyst­ko mia­ło ru­nąć, za­mie­nia­jąc się w kil­ka chwil w jed­ną ster­tę gru­zu.

Giu­lio pa­trzył i przy­po­mniał so­bie jej hi­sto­ryę.

Przed dwu­dzie­stu kil­ku laty sta­ła jak naj­spo­koj­niej. Wo­ko­ło niej to­czy­ło się ży­cie. Nikt ani po­my­ślał, aby coś po­dob­ne­go stać się mo­gło. Fun­da­men­ty były w do­sko­na­łym sta­nie, mury sta­ły na grun­cie skal­nym.

Pew­ne­go dnia, nie­spo­dzia­nie, oko­ło je­de­na­stej rano prze­kup­nie, zgro­ma­dze­ni koło wie­ży, sie­dząc przy roz­ło­żo­nych sto­łach, usły­sze­li, czy po­czu­li ja­kiś głu­chy trzask, czy wstrzą­śnie­nie–nikt nie umiał tego okre­ślić do­kład­nie. Sta­ra, ol­brzy­mia wie­ża drgnę­ła po raz pierw­szy od po­cząt­ku swe­go ist­nie­nia, nie­spo­dzia­nie, w dzień pięk­ny i ja­sny, po­czem na­tych­miast po­czę­ły się z niej sy­pać na zie­mię gruz, tynk i ka­mie­nie. W chwi­lę póź­niej z hu­kiem spa­dły z nad log­gii czte­ry fi­gu­ry i roz­bi­ły się na ka­wał­ki, po­cią­ga­jąc za sobą spad­nię­cie ba­lu­stra­dy z kruż­gan­ku dru­gie­go pię­tra, o któ­ry się obi­ja­ły, zla­tu­jąc.

Wsz­czął się po­płoch. Wy­pad­ków z ludź­mi nie było. Po mie­ście roz­bie­gła się wieść, że wie­ża wali się. Spo­strze­żo­no rysę, któ­ra w ty­dzień po­tem po­więk­szy­ła się. Spa­dły jesz­cze dwie fi­gu­ry.

W kil­ka ty­go­dni zno­wu na­stą­pi­ło nowe pęk­nię­cie, po­łą­czo­ne z lek­kiem skrzy­wie­niem się bu­dyn­ku, przy czem z szes­na­stu fi­gur nad log­gią zo­sta­ło tyl­ko siedm, inne, roz­bi­te, le­ża­ły u stóp wie­ży.

Od­tąd ocze­ki­wa­no ka­ta­stro­fy, tem bar­dziej, że przy­czy­na na­le­ża­ła do rzę­du tych, na któ­re spo­so­bu nie­ma.

Gju­lio nie­raz prze­my­śli­wał nad tem, jak by ją oca­lić. Był tyl­ko je­den spo­sób – wzmoc­nie­nie sar­niej góry, zbu­do­wa­nie kontr­for­su u jej stóp, aby za­po­biedz osu­wa­niu się. Nie­ste­ty, wiel­kość po­dob­nych ro­bót była nad siły mia­sta.

Stał i pa­trzył. O sto kro­ków, na rogu ulicz­ki, wy­cho­dzą­cej na plac za­gro­żo­ny, świe­ci­ło się. Było to miesz­ka­nie stró­ża. Giu­lio chciał się jesz­cze cze­goś do­wie­dzieć, za­pu­kał. Otwo­rzył mu sta­rzec, po­znał go­ścia i po­zdro­wił go.

– Cóż no­we­go? – za­py­tał Giu­lio.

– Nic, chwa­ła Bogu. Woda pod górą po­dob­no się zmniej­sza. Zresz­tą jak Bóg da, tak bę­dzie. By­le­by tyl­ko wy­pad­ku z ludź­mi nie było.

Ga­dał jesz­cze, glę­dził jak sta­ry. Giu­lio wy­słu­chał go, po­że­gnał, przy­pa­trzył się jesz­cze wie­ży. Sta­ła wy­nio­sła, spo­koj­na, wspa­nia­ła wśród nocy, ob­la­na lek­ko 'księ­ży­cem, któ­ry top­niał na jej mu­rach, otu­lał ją lek­kim płasz­czem sre­bra i spły­wał po jej żło­bie­niach do dołu.

Wra­cał tąż samą dro­gą do domu, za­my­ślo­ny tym ra­zem bar­dziej, niż zwy­kle. Wi­dok wie­ży na­su­wał mu coś, co może nie było ani my­ślą, ani uczu­ciem, mimo to tkwi­ło głę­bo­ko i mó­wi­ło wy­raź­nie, tak bar­dzo wy­raź­nie dla nie­go, któ­ry w sztu­kę kładł wszyst­ko, co miał naj­lep­sze­go: siły, mło­dość, aby z mar­twe­go ka­mie­nia wy­cią­gnąć jak naj­wię­cej. Ko­chał wszyst­ko, co było sztu­ką, a jed­nak…

– Ży­cie! czy ono coś daje? – my­ślał nie­raz, przy­po­mi­na­jąc so­bie chwi­le, któ­re za­wdzię­czał sztu­ce i po­rów­ny­wał je z tem, co do­tych­czas od­sło­ni­ło mu ży­cie. Czy ono ma jesz­cze coś wię­cej? Mi­łość? Przy­jaźń? Wła­dza? Sła­wa? Bo­gac­two?

W tem, co wi­dział, w kształ­tach, bar­wach, świa­tłach, w tej cud­nej wie­ży, w wi­do­ku ma­ja­cze­ją­cym mia­sta, mo­rza, nie­ba, od­bla­sków księ­ży­ca, gra­ły i ja­kaś mi­łość i ja­kaś nuta przy­jaź­ni i wła­dzy i sła­wy i bo­gac­twa i wie­le in­nych, brzmią­cych z od­da­le­nia, ani przy­szłych, ani prze­szłych, wiecz­nych, czy­stych, peł­nych, roz­la­nych wszę­dzie, jako nie­spo­ży­te pier­wiast­ki i du­szy i świa­ta.

Sta­re pa­miąt­ki mia­sta, wśród nocy zda­wa­ły się coś szep­tać, czy chcieć mó­wić, cze­ka­jąc tyl­ko ja­kie­goś za­klę­cia, któ­re­by im roz­two­rzy­ło usta.

Przy­po­mniał mu się dzi­siej­szy wie­czór, ko­chan­ka, jej oczy, jej mi­łość dzie­cin­na. W to wszyst­ko wpla­ta­ły się nie­daw­no czy­ta­ne afo­ry­zmy sta­re­go fi­lo­zo­fa z Bi­zan­cy­um, któ­ry ra­dził i mó­wił: „Oto słoń­ce wscho­dzi i roz­po­czy­na się dzień. Nie łudź się. Prze­szłość mi­nę­ła, jak ze­szła noc i już nie po­wró­ci. Twój nowy dzień roz­po­czął się dziś zno­wu, – pa­mię­taj, że ju­tro bę­dzie już marą. Bądź bacz­nym i żyj, abyś, gdy słoń­ce sta­nie niz­ko nad za­cho­dem, był zmę­czo­ny i sen­ny i roz­sta­wał się z mi­ja­ją­cym dniem spo­koj­nie i bez żalu; abyś, gdy przyj­dzie noc, nie ga­nił ze­szłe­go dnia, nie wy­cią­gał doń rąk, jak do szczę­ścia, któ­re ucie­kło; abyś póź­niej nie wy­wo­ły­wał mar mi­nio­nych dni, nie mę­czył się i nie pra­gnął do nich po­wró­cić”.

Giu­lio przy­spie­szył kro­ku. Coś go roz­par­ło na­gle i pchnę­ło na­przód, ja­kiś gwał­tow­ny prąd ży­cia, któ­ry wy­rwał się z nie­go, z pier­si i po­cią­gnął go za sobą. Uciec! Żyć! wo­ła­ło w nim przez chwi­lę Nie­ste­ty nie dłu­go. Ja­każ siła bier­na zja­wi­ła się w nim i zgnio­tła wszyst­ko.

Przy­śpie­szył zno­wu kro­ku, ale te­raz po­śpiech był inny. Śpie­szył się do domu, jak gdy­by ucie­kał, za­mknię­ty, mil­czą­cy wo­bec sa­me­go sie­bie. Noc była chłod­na, księ­życ zni­żył się, zbladł, cie­nie zgę­stły, uwy­dat­ni­ły się.

I przy­po­mnia­ły mu się sło­wa ko­chan­ki, któ­re nie­daw­no wy­po­wie­dzia­ła w przy­stę­pie żalu:

– Two­ja du­sza jest okrut­na, bo mę­czysz nią lu­dzi.

Od­po­wie­dział jej wte­dy, że mę­czy lu­dzi i sa­me­go sie­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: