- W empik go
Książę Buonatesta: powieść - ebook
Książę Buonatesta: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 287 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cichy, letni wieczór zapadał powoli nad miastem. Słone opary morza czuć było w powietrzu. Wznosiły się nad przymgloną linją horyzontu, pełne fioletów purpury i złota. Na pełnem morzu tu i owdzie połyskiwały żagle: niedostrzegalny wiatr nieznacznie zbliżał je ku przystani; w porcie, na barkach gotowano wieczerze. Wybrzeże pełne było ludzi: po skwarnym dniu używano chłodu i orzeźwiających powiewów morza.
W starej dzielnicy, oddzielonej od wybrzeża pasmem wzgórz, wieczór był trochę inny.
Toż samo niebo gorącym, przymglonym błękitem błyszczało w górze, nad dachami, lecz nie miało dość siły, aby rozpędzić cie – nie wązkich uliczek, które kręciły się pomiędzy ścieśnionymi szeregami wysokich, starych domów. Młodsza ludność wyległa na place śródmieścia. Przed sieniami, w oknach siedziały tylko baby, dzieci i starcy. Pustawo było tu i spokojnie.
Na uliczce Ś-go Marka, która kilku skrętami otoczała tyły kościoła tegoż świętego, była zupełna cisza.
Zaraz za pierwszym skrętem, naprzeciwko absydy kościoła, ciągnął się niewielki mur z cegły na podmurowaniu z granitu, stary, poobijany. Gzems miał z piaskowca. Na nim osadzono kutą kratę żelazną, miejscami tylko widoczną, bo oplatały je gęsto kwitnące glicynie. Wielkie niebieskie kiście, koloru nieba, grały błękitem w niepewnem świetle zapadającego wieczoru. Z ponad nich widać było ciemną zieleń drzew jakiegoś ogrodu.
Mur i glicynie kończyły się przy wązkim, trzypiętrowym domu z kamienia.
Stał niby nie na swojem miejscu, pokryty cały rzeźbą z arabesków. Szczególniej niewielki portal cały był koronką. Wyszła z pod dłuta jakiegoś maurytańskiego artysty, rozkochanego w czystych harmoniach linii. Plotły się one rytmicznie, wykwitne, lekkie, bogate, opowiadając bez słów, bez obrazów jakieś historye życia, snów i miłości, językiem zaklętym w kamień na samotnej fasadzie w zaułku, gdzie nie było nic żywego, prócz kwitnących glicynij, zwieszających wielkie, błękitne kiście z żelaznych krat na pustą uliczkę zakościelną.
Pałacyk był trochę zrujnowany. Znać było, że przesunęła się po nim nawa epoka, inny świat. Grube kraty w oknach, ciężkie, miedzianą blachą okute drzwi nie mówiły nic o arabskiej, rycerskiej gościnności synów pustyni. Przeciwnie. Drzwi te miały grube, ciężkie ornamenty, wybite na blasze – pierwotne, prawie dzikie. Przypominały one północ, wczesne czasy romańskie z okresu normandów – czasy tumultów ulicznych i wojen miejskich.
Wejście to prowadziło do otwartej galeryi, która ciągnęła się w głąb i kończyła się schodami. Na ścianach i na sklepieniu resztki jakich fresków, bardzo zniszczonych, pozacieranych nowym tynkiem. Galeryę podpierał szereg podwójnych, lekkich, kolumn maurytańskich, szczupłych, wysmukłych. Pomiędzy niemi roztwierał się widok na ogród.
Był to jeden z owych zacisznych, południowych ogrodów wśród murów, w których bujna roślinność krzewi się, plącze, wyzyskując każdy kawałek ziemi, każdą szczelinę, każdy występ muru, o kóry się tylko zaczepić może. Stare, pokręcone oliwki, platany, drzewa figowe, wielki kasztan, pomarańcze i cytryny; na murach wino i glicynie, spodem, w kwiecistym darniu, krzaki róż, drzewa mirtowe, palmy karłowate zapychały formalnie ten niewielki kawałek ziemi, otoczony murami, tworząc miejscami gęstwinę zbitą i cienistą, przez którą przedrzeć się było trudno.
Niebo ciemniało, powoli przechodząc w siność i granat. Poczęły się ukazywać gwiazdy.
Pod starą, rozłożystą oliwką, przy stole wkopanym w ziemię, siedziało dwoje osób – mężczyzna i kobieta. Kilka plecionek z owocami, ciasta i wino, pęk róż, porzuconych na stole, uroczysty spokój, niebo przeglądające między plątanką gałęzi, mięki, zciszony głos kobiecy, jej atłasowa, różowa suknia wycięta, biały gors, który błyszczał pięknem ciałem w barwnym mroku – wszystko to mówiło, że w tym zakącie sztuki i natury obrał sobie schronienie i inny jeszcze kwiat życia.
Kobieta mogła mieć lat dwadzieścia trzy, cztery. Szatynka, biała z dużemi, wesołemi oczyma, z uśmiechem dziecka, głosem miłym, siedziała, przysunięta do swego towarzysza, który oparłszy głowę na dłoni, bawił się jej białymi, drobnymi palcami i słuchał. Mógł mieć lat dwadzieścia siedm. Ciemny blondyn, z twarzą podłużną o rysach bar – dzo regularnych, łagodnych, smagły i silny, siedział, słuchając słów towarzyszki, odpowiadając jej tylko od czasu do czasu tak, jak gdyby przemawiał do dziecka. Ubrany w jasno niebieski kostyum, mały sztylet wisiał mu u pasa. Na głowie czarna, sukienna czapka nasunięta na oczy – dosyć duże, ale zmniejszone lekkiem opadnięciem powiek, nieco zmęczonych i ciężkich.
W oczach tych taiło się coś, co zastanawiało, kazało domyślać się, że pod niewiele mówiącą, zwyczajną powłoką młodego, pięknego mężczyzny kryje się jakaś natura niezwyczajna, trudna, sięgająca daleko, przeznaczona na to, by się wyróżniać. Wpływ jej widoczny był na siedzącej obok kobiecie: poddawała mu się zupełnie, szczęśliwa, że ma kochanka, którego kochać może wszystkiem, oddać mu się zupełnie, całkowicie.
Zmierzch szybko zapalał gwiazdy, zieloność ogrodu ciemniała. Po chwili na ścieżce ukazała się figura męzka w ciemnym długim chałacie z sukna, w pilśniowej czapce podróżnej, z kijem w ręku i niewielkim tłó-mokiem na plecach.
Giulio wstał.
– Cóż mój ojcze wybierasz się, nie dasz się przekonać, że robisz to napróżno?– odezwał się młody.
Stary potrząsnął głową przecząco.
– Wiem co robię, rzekł.
– Już późno, pójdę z tobą.
– Nie potrzeba. Giulio opuścił głowę.
– Ale, byłbym zapomniał, dodał nowoprzybyły, sięgając w zanadrze. Stary już jestem – rzekł, wyjmując jakiś papier. Odebrałem list od Benvenuta z Rimini. Masz, przeczytaj. Ja nie mogłem, bardzo drobno i niewyraźnie pisze, mam oczy słabe. Opowiesz mi, jak powrócę. A teraz czas – jutro muszę być z powrotem, rzekł głosem cichym, zmęczonym.
Był to mężczyzna lat sześćdziesięciu, nizki, szczupły, zawiędły, z twarzą pokrytą gęstym zarostem, z parą niewielkich, ciemnych oczu, które patrzyły się jakoś dziwnie, zarazem badawczo i dobrotliwie.
Zrobiło się późno. Z poblizkiej wieży św. Marka rozległ się dzwon na Anioł Pański. Dźwięczny, jasny spiż zabrzmiał w powietrzu donośnie. Przez kilka minut z wieży na okolicę zlatywały uderzenia, przerywane chwilami ciszy. Wreszcie odezwało się ostatnie. Kilka nieokreślonych podźwięków uspakajającego się dzwonu zamajaczyło gdzieś wysoko.
I wszystko ucichło.
Stary Mario począł się żegnać pospiesz – nie. Wkrótce potem słychać było w galeryi jego kroki. Furta skrzypnęła raz i drugi.
W ogrodzie pozostał tylko Giulio ze swoją towarzyszką.
Przez chwilę milczeli. Następnie zbliżyła się ona, zarzuciła mu ręce na szyję, przycisnęła się mocno do piersi i tak stała, oczekując. Po chwili uścisk jej osłabł.
– Coś ty taki? – rzekła łagodnie. – Żal ci ojca? Smutno ci, że odszedł sam? Może chciałeś go odprowadzić? Jeszcze można dogonić, ja pójdę, bo i tak już czas na mnie?
Giulio przesunął lekko dłonią po jej ramieniu. Było ono chłodne.
– Zaziębisz się, rzekł mięko.
– Nie odpowiadasz na to, o co cię pytam?
– Ojciec sam da sobie radę. Zresztą, w ostatnich czasach zdziwaczał trochę. Lubi być samotnym. On, jak i wszyscy, kiedy pojął, że ma w sobie coś, co u nikogo nie znajdzie ani zrozumienia, ani współczucia, woli pozostawać sam z sobą, bo czuje, że nikt – nawet gdyby był najlepszym i miał najlepsze chęci – nic mu pomódz nie jest w stanie – rzekł jakoś ciężko.
– Tak… – szepnęła kobieta półgłosem, jak gdyby tchu jej w piersi zabrakło. Osunęła się, ręce jej rozplotły się.
Wziął ją za rękę, ale cofnęła ją łagodnie.
– Już późno, muszę iść, rzekła pospiesznie. Odprowadzisz mię tylko do placu, dalej nie trzeba. Nie chcę ci przeszkadzać.
Giulio chciał coś mówić.
– Nie, nie, nie! – przerwała mu – bądź zdrów. Przyjdę jutro rano, jeżeli czas znajdę. A teraz chodźmy.
W pół godziny potem wracał. Wszedł na schody pomacku, zapalił lampę. Trzeszcząc, oświeciła jego twarz zasępioną. Czerwone światło rozbiegło się na pokrzyżowane sklepienia, na wydeptaną posadzkę; trochę połysków zagrało na zczerniałych głowicach pilastrów. Zaruszyły się cienie po kątach.
Przeszedł korytarz, wszedł do obszernej, skąpo zastawionej izby, rozejrzał się po niej jak gdyby czegoś szukając, następnie świecąc lampą, poszedł dalej i znalazł się w dużej, sklepionej komnacie, w której na środku ściany był komin ogromny. Postawił lampę na przykominku, zbliżył się do obok stojącej, szafy dębowej, otworzył ją.
W środku na półkach stało trochę glinianego naczynia, wino. Powoli, nie spiesząc się, wyjął miskę, nóż, chleb. Następnie z dolnej półki wyciągnął półmisek z zimnem mięsem i kobiałkę z owocami, które przygotował dla niego przybrany ojciec. Wszystko to zebrał w obie ręce, wziął lampę i przeszedł do sąsiedniej izby.
Wkrótce potem siedział przy stole, zarzuconym książkami, papierami, krajał mięso, zagryzł chlebem i owocami.
Izba miała wymiary wązkie. Wszystkie ściany od podłogi do sufitu pokryte były arabeskami, rzeźbionemi w marmurze, zamieniając pokój na wnętrze jakiejś ogromnej, kosztownej skrzyni. W niepewnem świetle lampki, ściany te oddalały się, mroczyły po kątach, w cieniach; zawiłe drobne linie ornamentów w pożółkłym, zczerniałym marmurze wiły się, więcej fantastycznie niż strasznie, zamieniając zimny marmur ścian na mięką tkaninę. W kącie stał tapczan, pokryty dywanami i futrem. Okno było otwarte. Lekki wiatr ruszał zasłoną, chwiał płomieniem, ukazując poza firanką nieprzebite ciemności letniej nocy, w którą jedzący wpatrywał się od czasu do czasu, jak gdyby chciał tam coś upatrzeć dla siebie.
Wreszcie skończył, obtarł nóż, począł się nim bawić. Po chwili wstał i zaczął chodzić. Jego wysoka, mocna figura to zjawiała się w świetle lampki, to ginęła w głębi między cieniami arabesków. Stanął przy oknie, odsunął firankę.
Na niebie lśniły gwiazdy. Mgliste światło wschodzącego księżyca niepewnie poczęło rysować sylwety dachów. Majaczyły masy murów sąsiedniego kościoła św. Marka, z niknącemi wieżami w górze.
Popatrzył, wyjął z szuflady woskową świecę, zatknął ją starannie w lichtarzu, zapalił, usiadł, sięgnął po jedną z książek, ułożonych na półce pod stołem i począł przewracać kartki.
Były to aforyzmy, właściwie rady, ujęte w postać gloss, pisane do jakiegoś Luciusza Marcellusa, młodego rzymianina przez Arystydesa z Kos w VI wieku po Narodzeniu Chrystusa. Głębokie doświadczenie życiowe, wyrafinowana znajomość człowieka wypowiadała się tu w postaci prostych obrazów, w których jak przez półprzezroczystą zasłonę majaczyła głębia.
Z pism zapomnianego poety, filozofa, moralisty z Bizancyum, wydobywała się jasno nuta, którą Giulio chłonął. Było to tchnienie pogańskie, klasyczna znajomość i miłość życia tego, które się tu toczy, wraz z całą zapomnianą umiejętnością wyławiania z niego wszystkich tych pereł i esencyi, które się w niem kryją.
Giulo czytał, przewracając 'karty, zamyślając się od czasu do czasu, odrywając wzrok i puszczając go gdzieś daleko. Wreszcie skończył, wstał. Przez okno mieniło się niebo księżycowe. Stanął we framudze. Coś go rozpierało, jakaś tęsknota nieokreślona, którą obudziły noc, samotność i owe myśli, doradzające żyć, używać życia, mieć wielkie namiętności, cel, zużyć się, zniszczyć w jakimś płomieniu, mądrze wyzyskując każdą chwilę.
Nigdy nie czuł się tak samotnym, nigdy nie było mu tak źle, tak brak czegoś, czego określić nie potrafiłby wcale. Łagodne światło starego towarzysza ziemi, który patrzył już na tylu podobnych swoich kochanków, roztarte, majaczące kształty, mówiły o „tamtym świecie” – o świecie wyobraźni, żyjącym w sztuce – poczęły go rozmarzać. Przeciągnął się jak do kochanki, odstąpił od okna. Następnie zadmuchnął świecę, schował ją do szuflady. Wziął lampkę, odniósł z powrotem resztki wieczerzy do szafy, postawił lampkę we framudze, zgasił ją, zszedł ze schodów i wkrótce potem znalazł się na ulicy, na tyłach kościoła św. Marka.
Glicynie na parkanie w księżycu były teraz srebrne. W górze nad dachami stał on w pełni, rzucając blaski, które kładły się na dachach i starych murach, zamieniając je na jakiś materyał z wyobraźni. Giulio przeszedł kilka zaułków. W cieniach murów, na stopniach sieni spotykał ludzi, przeważnie pary. Mijał je, marszcząc czoło, jak gdyby zazdrościł im ich nocy i miłości, jak gdyby wstydził się, że idzie sam. Wyszedł na plac.
który rozpoczynał bogatszą dzielnicę miasta. Na prawo w dali, w księżycu, rysowały się jasne mury pałacu królewskiego, na lewo szła szeroka ulica prosto ku morzu, spadając lekko w dół. W dali widać było maszty i niepewne, ledwie widoczne srebrzenie się fal, które zlewały się z niebem.
Giulio przszedł plac w poprzek i zagłębił się znowu w wązkie, stare ulice, zrujnowane i zapuszczone, miejscami zakrzewione bujną roślinnością, która rozstała się na placach, na ulicach niegdyś ruchliwych i ludnych. Znał je dobrze. Zciągały nieraz tęsknoty, które ożywiały duszę, jak chłodna ręka przyłożona do rozpalonego czoła. Tęsknił do tych widoków nieraz jak do kochanki, jak do ulubionego dzieła i szedł tylko po to, aby je zobaczyć.
Po przejściu szerokiej stosunkowo ulicy „Trzech króli”, zamieszkałej przeważnie przez powroźników i siciarzy, przeszedł, przez resztki bramy miejskiej, minął stary rynek i starą signorię – budynek z czasów Teodoryka, prawie zupełnie zrujnowany, kościołek św. Heleny – małą bizantyjską budowlę z dwunastego wieku.
Grunt był falisty, uliczki gięły się i pięły między domami. Wszedł w jedną z nich, wykutą w skale, dostępną skutkiem załomów i spadzistości tylko dla pieszych. Ogarnęła go ciemność, bo księżyc tu nie dochodził. Szedł prawie po omacku, wreszcie znalazł się wobec obszernego widoku, który wyłonił się nagle z za ostatniego węgła ulicy: był to plac a zarazem taras. Wznosił się nad wybrzeżem, górując nad morzem i nad całą okolicą jako wielka przestrzeń wód, miasta, nieba i powietrza.
Plac zalany był światłem. W dali, po przestworzu morza błądziły mgły. Niebo szare, rozmarzone. Smuga srebrnego światła przecinała morze na dwoje, ciągnąc się zdaleka aż po same brzegi i ginąc między skałami. Na wybrzeżu czernił się rzęd dachów, w górze nad głową piętrzyły się inne, błyszcząc w świetle księżyca popielatym, zwietrzałym kamieniem. Rozwijała się obszerna dal księżycowa, pełna oparów rozwiewnych.
Na lewo, o pięćdziesiąt kroków, w północnej stronie placu, w środku ogrodzenia, niby 'kolosalny monument, nagle, niespodziewanie, strzelała w górę, całą potęgą murów, olbrzymia, sławna Chora wieża – Campanile malato.
Tyle razy ją widział, znał każdy jej kamień. A jednak nigdy, szczególniej w podobne jasne, księżycowe noce, pierwsze wrażenie nie obywało się bez dreszczu, wobec tej wieży, nieuleczalnie chorej, samotnej, od pół wieku czekającej chwili, która nagle miała ją zamienić w bezkształtną kupę gruzów. Cudowne mury biegły w górę śmiało, zbierając się u szczytu i niknąc w ciemnych, powietrznych mgłach firmamentu. Obok niej kupiły się grupy starych domów. Stały niezamieszkałe, wytrzeszczając liczne oczy bez źrenic z po za ogrodzenia, niby dotknięte zarazą.
Bujna trawa, krzewy wydobywały się zewsząd, gdzie tylko było tu trochę ziemi. Oddawna nikt tu nie chodził, nikt nic nie ruszał. Za ogrodzeniem panowały niepodzielne opuszczenie i śmierć, niby na zarzuconym cmentarzu, odstraszając żywych i nie pozwalając zapomnieć o umarłych. Wieża groziła zawaleniem.
Szyldwach przechadzał się niedaleko, aby ostrzegać przechodniów nieuważnych lub obcych o niebezpieczeństwie, czuwającem tu ciągle. Naokół było spokojnie i cicho. Tylko lekki odalony szum mówił o blizkości morza. W grupie kasztanów, stojących na placu odzywały się jakieś przytłumione szmery.
Od dołu rozpoczynając, wieża miała cokół silny, obecnie do połowy zarośnięty krzakami, zbudowany z wielkich kwadratów granitowych, bez ozdób. Wejście było od strony lądu – jedno, jedyne do całej wieży, sklepione z klinów granitowych, proste, mocne, ozdobne tylko piękną kostrukcyą.
Na cokóle – zbudowanym przez normanów – wznosiły się olbrzymie trzy piętra – trzy potężne słupy ośmiościenne, ustawione jeden nad drugim i zwężające się coraz bardziej ku górze. Dzieliły je lekkie gzymsy, po których biegły krużganki. Porozrzucane nieregularnie, wązkie i długie okna ciągnęły się w górę, niby strzelnice. W połowie każdego piętra, opasując wieżę jak koronki, snuły się maurytańskie arabeski. Kręcone kolumny, cienkie jak trzciny, na kantach wieży podtrzymywały lekką tę tkaninę, którem wieża zdawała się być opiętą.
Trzy te piętra zbudowali arabowie.
Nad cokółem, wiek 12-y w niszach, specyalnie wybitych i bogato obramowanych, postawił szesnaście figur świętych z czerwonego granitu „ uświęcając robotę niewiernych.
Na drugiem piętrze, od strony morza, Genueńczycy w 14-ym wieku wybili wielkie, ostentacyjne okno z balkonem, obłożywszy je marmurami, czarnym i białym.
Nad trzeciem piętrem, po nad lekko narysowanym pasem arabesków, na gzemsie, stała ośmiokątna, otwarta ze wszystkich stron, loggia.
Zdawało się, że z tej loggii płynie i rozpływa się powietrze nocy, że wiatr lekki bawi się tam w górze, przemykając się pod arkadami, muskając i oplatając kolumny cienkie i giętkie jak młode pnie palmowe.
Loggia nie kończyła wieży. Późny gotyk, na środkowym murze, jako dalszy ciąg, postawił najeżony liśćmi, pożebrowany, wysoki, ostro zakończony stóżek, otoczony u podstawy czterema gotyckiemi wieżyczkami. Na attyku loggii umieścił figury.
To zakończenie dało jej pierwotne nazwisko. Lud nazywał ją "Świecą" – la Candella. Te żebrowania, łuki gotyckie z końca 14-go wieku o liniach, falujących, zdaleka, a tem bardziej podczas wschodu słońca, przypomniały płomień, a złudzenie to powiększał korpus wieży, oraz owa loggia, która nasuwała myśl brzegu jakiejś olbrzymiej świecy, a raczej świecznika, który świecił niebu.
Takiemu dziełu groziła śmierć: wszystko miało runąć, zamieniając się w kilka chwil w jedną stertę gruzu.
Giulio patrzył i przypomniał sobie jej historyę.
Przed dwudziestu kilku laty stała jak najspokojniej. Wokoło niej toczyło się życie. Nikt ani pomyślał, aby coś podobnego stać się mogło. Fundamenty były w doskonałym stanie, mury stały na gruncie skalnym.
Pewnego dnia, niespodzianie, około jedenastej rano przekupnie, zgromadzeni koło wieży, siedząc przy rozłożonych stołach, usłyszeli, czy poczuli jakiś głuchy trzask, czy wstrząśnienie–nikt nie umiał tego określić dokładnie. Stara, olbrzymia wieża drgnęła po raz pierwszy od początku swego istnienia, niespodzianie, w dzień piękny i jasny, poczem natychmiast poczęły się z niej sypać na ziemię gruz, tynk i kamienie. W chwilę później z hukiem spadły z nad loggii cztery figury i rozbiły się na kawałki, pociągając za sobą spadnięcie balustrady z krużganku drugiego piętra, o który się obijały, zlatując.
Wszczął się popłoch. Wypadków z ludźmi nie było. Po mieście rozbiegła się wieść, że wieża wali się. Spostrzeżono rysę, która w tydzień potem powiększyła się. Spadły jeszcze dwie figury.
W kilka tygodni znowu nastąpiło nowe pęknięcie, połączone z lekkiem skrzywieniem się budynku, przy czem z szesnastu figur nad loggią zostało tylko siedm, inne, rozbite, leżały u stóp wieży.
Odtąd oczekiwano katastrofy, tem bardziej, że przyczyna należała do rzędu tych, na które sposobu niema.
Gjulio nieraz przemyśliwał nad tem, jak by ją ocalić. Był tylko jeden sposób – wzmocnienie sarniej góry, zbudowanie kontrforsu u jej stóp, aby zapobiedz osuwaniu się. Niestety, wielkość podobnych robót była nad siły miasta.
Stał i patrzył. O sto kroków, na rogu uliczki, wychodzącej na plac zagrożony, świeciło się. Było to mieszkanie stróża. Giulio chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć, zapukał. Otworzył mu starzec, poznał gościa i pozdrowił go.
– Cóż nowego? – zapytał Giulio.
– Nic, chwała Bogu. Woda pod górą podobno się zmniejsza. Zresztą jak Bóg da, tak będzie. Byleby tylko wypadku z ludźmi nie było.
Gadał jeszcze, ględził jak stary. Giulio wysłuchał go, pożegnał, przypatrzył się jeszcze wieży. Stała wyniosła, spokojna, wspaniała wśród nocy, oblana lekko 'księżycem, który topniał na jej murach, otulał ją lekkim płaszczem srebra i spływał po jej żłobieniach do dołu.
Wracał tąż samą drogą do domu, zamyślony tym razem bardziej, niż zwykle. Widok wieży nasuwał mu coś, co może nie było ani myślą, ani uczuciem, mimo to tkwiło głęboko i mówiło wyraźnie, tak bardzo wyraźnie dla niego, który w sztukę kładł wszystko, co miał najlepszego: siły, młodość, aby z martwego kamienia wyciągnąć jak najwięcej. Kochał wszystko, co było sztuką, a jednak…
– Życie! czy ono coś daje? – myślał nieraz, przypominając sobie chwile, które zawdzięczał sztuce i porównywał je z tem, co dotychczas odsłoniło mu życie. Czy ono ma jeszcze coś więcej? Miłość? Przyjaźń? Władza? Sława? Bogactwo?
W tem, co widział, w kształtach, barwach, światłach, w tej cudnej wieży, w widoku majaczejącym miasta, morza, nieba, odblasków księżyca, grały i jakaś miłość i jakaś nuta przyjaźni i władzy i sławy i bogactwa i wiele innych, brzmiących z oddalenia, ani przyszłych, ani przeszłych, wiecznych, czystych, pełnych, rozlanych wszędzie, jako niespożyte pierwiastki i duszy i świata.
Stare pamiątki miasta, wśród nocy zdawały się coś szeptać, czy chcieć mówić, czekając tylko jakiegoś zaklęcia, któreby im roztworzyło usta.
Przypomniał mu się dzisiejszy wieczór, kochanka, jej oczy, jej miłość dziecinna. W to wszystko wplatały się niedawno czytane aforyzmy starego filozofa z Bizancyum, który radził i mówił: „Oto słońce wschodzi i rozpoczyna się dzień. Nie łudź się. Przeszłość minęła, jak zeszła noc i już nie powróci. Twój nowy dzień rozpoczął się dziś znowu, – pamiętaj, że jutro będzie już marą. Bądź bacznym i żyj, abyś, gdy słońce stanie nizko nad zachodem, był zmęczony i senny i rozstawał się z mijającym dniem spokojnie i bez żalu; abyś, gdy przyjdzie noc, nie ganił zeszłego dnia, nie wyciągał doń rąk, jak do szczęścia, które uciekło; abyś później nie wywoływał mar minionych dni, nie męczył się i nie pragnął do nich powrócić”.
Giulio przyspieszył kroku. Coś go rozparło nagle i pchnęło naprzód, jakiś gwałtowny prąd życia, który wyrwał się z niego, z piersi i pociągnął go za sobą. Uciec! Żyć! wołało w nim przez chwilę Niestety nie długo. Jakaż siła bierna zjawiła się w nim i zgniotła wszystko.
Przyśpieszył znowu kroku, ale teraz pośpiech był inny. Śpieszył się do domu, jak gdyby uciekał, zamknięty, milczący wobec samego siebie. Noc była chłodna, księżyc zniżył się, zbladł, cienie zgęstły, uwydatniły się.
I przypomniały mu się słowa kochanki, które niedawno wypowiedziała w przystępie żalu:
– Twoja dusza jest okrutna, bo męczysz nią ludzi.
Odpowiedział jej wtedy, że męczy ludzi i samego siebie.