- promocja
Książę - ebook
Książę - ebook
„Książę” – nowa powieść Anieli Wilk, kontynuacja losów bohaterów „Księżniczki”. Sensacja, namiętny i burzliwy romans oraz przystojny książę, który przybywa… w białym Mustangu.
Trudno wypisać się z mafii, zwłaszcza gdy jesteś synem najważniejszego bossa półświatka. Do wyboru masz śmierć lub ucieczkę. Julian - pseudonim Jura - brat Blanki wybrał to drugie rozwiązanie. Uciekł z własnego ślubu i zaszył się na Lazurowym Wybrzeżu. Chciał zacząć wszystko od nowa, z czystą kartą, tam, gdzie nikt go nie zna.
Niestety, jeden prywatny taniec w wykonaniu rozpalającej zmysły Polki, zmienia tę bezpieczną optykę. To, co miało być wakacyjnym romansem bez zobowiązań, może okazać się przygodą życia. Zwłaszcza, że ekskluzywny klub, do którego wejście mają jedynie uprzywilejowani, oprócz rozkoszy oferuje też… śmiertelne zagrożenie.
Julian orientuje się, że choć wrogowie są nowi, to zasady mafijnej gry się nie zmieniają. A przy okazji odkrywa, że każdy jednak posiada sumienie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2392-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kościół.
Całkiem przyzwoity, barokowy, niewielki. Gdzieś na zapomnianej mazurskiej wsi. Pachnie starym, wysuszonym na słońcu drewnem, kadzidłem i mdłym wspomnieniem po paście polerskiej. Mogliby tutaj nakręcić kolejny sezon Rancza. Sielskie, anielskie miejsce – jak z pieprzonej pocztówki.
Jest późne popołudnie. Główna nawa dusi się od ludzi – za dużo głów, oczu, spoconych karków w drogich garniturach. Obok nich wymuskane piękności w eterycznych pastelach i ciężkich złotych ozdobach. Status, tylko to się liczy. Wizualność i bogactwo. Kolorowa zgraja łajz, popaprańców, bandytów, zwykłych szuj i skurwysynów. Moi weselni goście. Niech ich łaskawe piekło pochłonie, amen!
Jest i ona. Moja Pola. W ślubnej bieli za dziesięć koła, w makijażu za kolejną bańkę. Wygląda jak nigdy dotąd – najpiękniej – chociaż i ona, i ja wiemy, że to jeden cholernie wielki fałsz. Uśmiecha się do fotografa, przykłada swoją złotą główkę do mojej piersi, ja też powinienem się uśmiechnąć. W żołądku mam supeł, a krew pompuje w serce kolejne pokłady kortyzolu, który zamienia mój umysł w papkę.
Spoglądam na zegarek, udaję zakłopotanie.
– Muszę iść na zakrystię – mruczę, pochylając się nad narzeczoną. Pola zawsze pachnie ciężko – piżmowo i korzennie.
– Ochujałeś?!
– Chyba zostawiłem tam telefon, jak się podpisywaliśmy – kłamię. Komórka jest w kieszeni.
Niechętnie, ale kiwa głową. Wydyma policzki i jestem bardziej niż pewien, że wkurwi się na maksa.
– Ale za kwadrans zaczynamy!
– Zaraz wrócę – szepczę.
Mijam ołtarz i wychodzę przez zakrystię. Od razu bucha we mnie żar, ale wolałbym być w piekle niż znów tam i znów z nią.
Wyciągam komórkę i wybieram szybko numer.
– Siema, uruchamiaj się, za minutę jestem.
Nie czekam na odpowiedź. Chowam telefon do kieszeni i przyspieszam. Mijam łuk budynku i wtedy… widzę ją. Aż mnie zatyka. Na wszystko jestem przygotowany, ale nie na ten widok.
Blanka dopala papierosa, potem rzuca na bruk i przydeptuje butem. Następnie sięga do torebki i czegoś w niej szuka. Wyciąga flakonik perfum. Uśmiecham się. Zawsze miała zajebisty gust – perfumy, kiecka, fryzura. Po prostu smykałkę do prezentowania się jak milion dolarów. Odwraca się w moją stronę i nasze spojrzenia się krzyżują.
Nie tak to chciałem rozegrać.
– Zapomniałeś się wyspowiadać? – pyta.
Podchodzę do niej. Nie bardzo wiem, co powinienem powiedzieć. To w końcu nasze… pożegnanie? Nie widziałem siostry od lat, zniknęła z mojego życia. Wiodła własne – po swojemu i z dala od problemów, od naszej pochrzanionej rodziny. Szanowałem jej wybór, nadal szanuję. Podziwiam siłę i determinację, jakie drzemią w tej drobnej, zadziornej blondynce. Ja tak nie potrafię. Obejmuję ją mocno, przyciskam do siebie. Czuję, jak – zaskoczona – przez moment sztywnieje w moich ramionach, a potem się rozluźnia.
– Nie mogę inaczej, sis – chrypię, starając się znaleźć w jej spojrzeniu zrozumienie.
– Rozumiem – mówi, kiwając lekko głową. Chryste, w sekundzie z mojego serca spada tona niepewności i strachu. – Tylko się nie rozpłacz. To nie jest twoja bajka. – Mówiąc to, dyskretnie wskazuje bryłę kościoła.
– Opóźnisz ich trochę?
– Na ile mi uwierzą. Nie powiesz, gdzie jedziesz?
– Nie.
– Ktoś na ciebie czeka? – pyta, a ja nie mogę jej odpowiedzieć. I ona o tym wie. To, że właśnie spierdalam z własnego ślubu, to gruba przesada, a dodatkowo nie chcę ani jej, ani nikogo w to mieszać. Muszę oficjalnie spalić wszystkie mosty za sobą. Wszystkie. Nawet te najbardziej ukochane.
Znów mi się serce ściska.
Czas jednak biegnie nieubłaganie, chociaż możliwe, że Blania kupi mi kwadrans – lub mniej – zanim tamte sępy w kościele odkryją, że coś jest nie halo.
– Żegnaj, siostra.
Obejmuję ją znów, jeszcze mocniej. Całuję w czubek czoła, wdycham jej zapach i staram się jakoś go zapamiętać.
– Leć, młody. Postaram się coś naściemniać, kiedy zaczną się za tobą rozglądać.
Idę. Odchodzę. Z każdym krokiem przyspieszam. I za nic nie obejrzę się na siostrę. Mijam plebanię, wchodzę do ogrodu szanownego proboszcza i jednym susem przeskakuję przez niski, podmurowany płot.
Rozglądam się. Tak, to typowe mazurskie nic. Ciągnące się w nieskończoność łany rzepaku, błękit nieba, radosne baranki chmurek – jak z obrazka. Jakby nic złego nie mogło się tu wydarzyć, a przecież zostawiłem za sobą co najmniej kilka osób, które bez wahania przyłożyłyby mi pistolet do łba.
Nie mam czasu na podziwianie widoczków. Przy samym murze są co prawda tylko zioła i chwasty, ale dalej widzę polną drogę. Na niej w oddali unosi się kłąb kurzu wzniecony przez pojazd. Biegnę, bo zostawiłem za sobą całe stado diabłów.
Stan gwałtownie zatrzymuje samochód tuż przede mną. Dobiegam. Szarpię za klamkę i zaraz wbijam do szoferki.
– Jedź, jedź, stary, nie ma czasu! – sapię. Jestem zgrzany od biegu, upału i emocji.
Mój przyjaciel bez słowa wrzuca wsteczny, wykręca na łące i daje po garach, oddalając się szybko od kościoła i plebanii. Spoglądam na zegarek. Minęło sześć minut, więc Blanka mogła jeszcze strugać wariata, ale za góra dziesięć się zorientują, że prysnąłem sprzed ołtarza. Zanim dojdą co i jak, minie kilka kolejnych, a kiedy wymyślą, co zrobić – może nawet kwadrans? Za piętnaście minut będę już daleko, nie do odłowienia!
– Nie miałeś lepszego auta?! – warczę.
Stan wzrusza ramionami.
– Pomyślałem, że jak podjadę beemką, to będą przecież szukać TAKIEGO właśnie auta. BMW, audi, coś fajnego, nie? A tu zonk! – Rechocze.
– Dlatego podjechałeś kurierskim boxerem?
Bo tak, właśnie jechaliśmy dostawczakiem. W dodatku brązowym z żółtym logo. Z tego, co wiem, Stan nie pracował jako kurier i nie posiadał takiego auta. Był menedżerem klubu nocnego, miał BMW, merola i jakąś sportową kijankę.
– Skąd wziąłeś ten wóz?
Znów wzrusza ramiona jakby nigdy nic.
– Tego nie będą szukać, luz na szelkach. Przemkniemy niezauważeni!
– Zajebałeś go komuś sprzed domu? – pytam i patrzę na jego ostry profil. Stan jednak tylko dalej meandruje polną drogą ze szczątkową zawartością asfaltu. Trzęsie jak diabli, zawieszenie skrzypi, a ja muszę się trzymać drzwi, aby nie walić łbem o podsufitkę przy każdym wyboju.
– Pożyczyłem od znajomego.
Nie wierzę mu, ale nie dopytuję. Mam to gdzieś. Facet obiecał mi pomóc prysnąć z własnego ślubu i to właśnie się dzieje. Jak dla mnie mógłby przyjechać nawet furmanką, byleby dał mi gwarancję, że ta pojedzie na autostradzie powyżej stu czterdziestu.
Wjeżdżamy na asfalt, już regularny. Jedziemy przez wieś i potem dalej, na drogę krajową. Nie wtrącam się w wybór trasy, zależy mi jedynie na jak najszybszym oddaleniu się od towarzystwa, a to dostawcze auto może wykręcić całkiem niezłe tempo.
– Wziąłeś moje graty?
Kiwa głową i wskazuje torbę podróżną z tyłu. Mało tego jak na całkowicie nowy start. Sięgam po nią. To ta sama, którą zwykle zabieram na siłownię. Otwieram. W środku nowy paszport, dowód i prawo jazdy, wszystko wystawione na fałszywe nazwisko zgodnie z umową. Dziesięć tysięcy złotych w gotówce, trochę drobnych i koperta z euro, która ma ułatwić mi trasę oraz życie. Skromnie jak na start… Do tego trochę ciuchów na zmianę, standardzik. Broń i dwie paczki amunicji w razie W. Niewiele, aby zaczynać nowe życie, ale zajebiście mi się to podoba.
– A Lisa?! Zabrałeś ją?
– Sięgnij za siedzenie, luzik, wszystko jest, pięknisiu.
Sięgam więc. Muszę dość boleśnie wygiąć ramię. W końcu jednak moje opuszki dotykają chłodnego metalu. Czuję ulgę. Niektórzy w taką podróż do nowego świata zabierają ukochane zwierzę, album ze zdjęciami czy jakieś wartościowe pamiątki. Ja nie ruszam się bez Lisy. Moja miłość. Moja siła. Spokój. Chwila oderwania. Niezawodny, zawsze dostępny narkotyk. Lisa to saksofon. Sięgam po nią. Dotykam, muskam, sprawdzam. Chłodny metal koi nerwy, obiecuje chwile na maksymalnym chillu. Stan patrzy na mnie jak na świra.
– No co? Każdy ma jakiegoś bzika… – intonuję, a potem wybucham śmiechem. Humor mi wraca. Właśnie odwaliłem jedną z grubszych akcji ostatnich lat.
– A umiesz coś zagrać?
– Pytasz dzika, czy sra w lesie?
Znam Stana od bardzo dawna. Jego gust muzyczny oscyluje gdzieś między Zenkiem a wspomnieniami z punkowej młodości, którą zaliczył trzydzieści lat temu z haczykiem. Zaskakujący przeskok – od Jarocina do „Sylwestra Marzeń”. Facet zdziadział, schamiał, jednak mimo to dalej jest tym samym bezdusznym skurwysynem, który u schyłku wieku zaczynał swoją gangsterską karierę rozbojowca i sutenera. Taka wypaczona wersja millenialsa. W dodatku bez słuchu, gustu ani wszelkiego pojęcia. Podejrzewam, że rozum i godność człowieka to również zawsze były dla niego obce pojęcia.
Przykładam ustnik i bezbłędnie gram mu fragment Careless Whisper George’a Michaela. Taki żart. Czyste, metaliczne dźwięki instrumentu w jednym momencie sprawiają, że spada na mnie przyjemne, relaksujące odrętwienie. A miałem powody do stresu, jak cholera! Stan łapie dopiero po kilku sekundach i parska śmiechem. Kiwa głową z uznaniem.
– Cholera, nieźle. Długo grasz?
– Stary dał mi pierwszy saks na siódme urodziny.
– Chryste, ciesz się, że nie wybrał akordeonu. Przez całe życie miałbyś ksywkę Cygan.
No nie da się utrzymać powagi. Śmieję się, Stan mówi, że jak mam ochotę, to może dać mi piwo. Odmawiam, bo za trzy godziny mam zameldować się w Gdyni na przesiadkę.
Moja komórka wibruje już jak wściekła. Pola dobija się na zmianę z ojcem, swoją matką, babką i cholera wie kim jeszcze, bo mam również połączenia z nieznanych numerów. Waham się przez moment, ale ostatecznie telefon nie wylatuje przez okno. Włączam tryb samolotowy, tym samym uciszając kakofonię dźwięków, powiadomień i wiadomości. Zapewne Google i tak udostępnia moją lokalizację, o ile oczywiście w tym szale wściekłości ktokolwiek pokusiłby się o sprawdzenie tego.
– Chyba się niecierpliwią – komentuje Stan. Właśnie wyprzedza na trzeciego na podwójnej ciągłej, do tego na zakręcie i pod lekką górkę. Wariat ma sto osiemdziesiąt na zegarze, kierownicą aż trzęsie, a on wydaje się spokojny i opanowany niczym buddyjski mnich. W poprzednim wcieleniu pewnie był kurierem. Albo tym Grekiem, który jako pierwszy przebiegł czterdzieści kilometrów z hakiem, bo tak było trzeba i koniec.
– Pewnie tęsknią. Nie ma pary do pierwszego tańca.
Rechocze.
– Czy ja wiem, Pola pewnie kogoś szybko znajdzie.
– Oby.
Robi mi się niespodziewanie lekko na duszy. I nie jest to zasługa jedynie Lisy. Po prostu bezczelnie po trzydziestce zaczynam całkiem nowe życie. Czysta karta, zero rys, skaz, przeszłości, a także oczekiwań i pretensji. Mogę wsiąść do pociągu byle jakiego, mogę też lecieć, jechać, płynąć. To jak urodzić się jeszcze raz – tylko z solidnym bagażem doświadczeń.
Jestem wolnym człowiekiem.ROZDZIAŁ 1
– Na pewno mam cię tutaj zostawić? – pyta Stan. Patrzy na mnie spod byka, nie dowierza w to, co widzi. Gdzieś to wszystko mu się nie klei, nie styka jak powinno. Nie dostrzega logiki w moim działaniu. Rozumiem, doceniam nawet, bo w tym jego byczym spojrzeniu poza zwierzęcą, prostą naturą czai się jakiś rodzaj troski. Być może nie o mnie jako takiego, ale na pewno o mój stan psychiczny. Całe życie kumpel robił tylko to, co mieściło się w ramach tak zwanego chłopskiego rozumu i teraz, w tym momencie, tego rozumu brakuje. A mimo to widzi moją rozpromienioną gębę i że cały czas cieszę się jak dzieciak na prezent gwiazdkowy.
Oto ja, niedoszły pan młody – w ślubnym garniturze, z torbą sportową na ramieniu i saksofonem w ręku – mówię mu, że ma mnie zostawić przed portem, że poradzę sobie. A on ma jechać do siebie i udawać, że nic się nie stało. Na weselu pewnie wrze, goście piją, co zostało, przejadają wszystko na mój koszt, żeby się nie zmarnowało, ale jednak kogoś ojciec i teść musieli wysłać, aby mnie dopaść i przyprowadzić – pokazowo, na złotym łańcuszku – do nóg mojej niedoszłej żony. To byłoby coś, tego chcieliby Pola i jej stary.
Cholernie jara mnie ta wizja.
Stan jednak musi jak najszybciej wrócić do swoich Pabianic. Do żony numer trzy, dzieciaków. I być może oddać dla niepoznaki skradziony wóz.
– Dam sobie radę – zapewniam go.
– Jest sobota, weekend. Masz dogadany odbiór auta?
– Tak. Odpowiedni napiwek nawet związkowca zmusi do pracy w weekendy, święta i inne dni z należytym zapałem. Dam radę. Dzięki, stary.
– Trzymaj się, Jura.
Ostatnia osoba łącząca mnie z ojcem właśnie odpala dostawczaka i odjeżdża. Zachód słońca, w duszy sentymentalna nuta, te sprawy. Nie ma ckliwych pożegnań, wielkich słów. Stan po prostu kiwa mi głową. Ma zaciętą minę, usta ułożyły mu się w wąską kreskę. Dalej nie rozumie, dalej ma milion pytań, ale ostatecznie odpuszcza i odjeżdża. To skinienie głową mi wystarczy, jemu i Polsce jako takiej też.
Muszę stąd zniknąć na jakiś czas, uciec, nie pokazywać się. Zapewne zbyt wiele osób wkurwiłem tym spieprzeniem z własnego ślubu. Nie chodzi tylko o Polę i jej rodzinę, nawet nie chodzi o trzech jej braci, którzy pewnie w tym momencie mają dla mnie jedynie solidny wpierdol. Ojciec Poli i mój staruszek znają się od zawsze. Razem rozkręcali biznes, razem, ramię w ramię działali w czasach bandyckiego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych. I ten bandytyzm im został. Najpierw u schyłku lat osiemdziesiątych kradzież aut zza żelaznej kurtyny. Potem wykupywanie maszyn przemysłowych. Dalej nocne kluby, nieruchomości, w końcu dragi i sutenerstwo. Brzmi jak sen wariata? Otóż tak niegdyś robiło się interesy w kraju fortuny, może z pominięciem brutalnych metod, ale mój ojciec nie należał do osób, które się wahały. W ogóle się nigdy nie wahał.
Kolorowe mój stary ma biznesy, nie ma co. Ojciec Poli również. Więc jeśli mnie dorwą, zrobią mi z dupy jesień średniowiecza, nie będzie sentymentu. Wystarczy, że tacie przed laty wymknęła się z rąk moja siostra Blanka. Uciekła, odeszła, zmieniła swoje życie. Stary nie umiał odmówić księżniczce wolności, chociaż pewnie mała słodka blondi nie miała pojęcia, że to, co uznaje za wolność, jest po prostu w cholerę wielką złotą klatką.
Zgubiła mnie polityka dynastyczna kolejnego pokolenia rodzimych gangsterów. Blisko sześćdziesięcioletnich sytych, tłustych kotów, które miały czas, środki i znajomości, aby ustawić się w kraju jak współczesna szlachta. Nie było sprawy, urzędu czy ministerstwa, gdzie stary nie miałby dojścia. I chociaż od lat udawał, że działa już tylko legalnie, to przecież nikt nie wierzył w to, że w ogóle tak jeszcze potrafi, że pamięta, co to uczciwość i sumienie. Był idealnym szczytowym drapieżnikiem – polował ramię w ramię z biznesmenami i politykami na najwyższych szczeblach tego radosnego kurwidołka. Nie przewidział tylko tego, że czas o nim nie zapomni. Stary orzeł w końcu osiwiał, stracił pióra, przytępił pazury. Ostatkiem sił razem z ojcem Poli uznał, że przekażą schedę, dorobek swojego życia nam – młodym. Obaj nie przewidzieli, że być może mamy inne pomysły na siebie.
Podobno w każdym człowieku jest materiał na jedną powieść. Mój ojciec smętnie już dobija do epilogu, finiszuje, więc nic spektakularnego nie powinno się u niego wydarzyć. Przeżył, a to niełatwe w jego fachu – dożyć tak wieku sędziwego. To, co dla niego jest końcem, dla mnie stanowi nowy tom, kolejną część, wstęp do epickiej jak sam skurwysyn sagi.
Przechodzę kilkanaście metrów do bramy. Musiało niedawno tutaj padać, ulice są mokre od deszczu, w kałużach odbija się malowniczy zachód słońca. Czuję zapach morza. Wyjmuję komórkę i dzwonię do pana Zbyszka, Jacka czy tam Waldka. Nie zapamiętałem, jak ma na imię, ale nazwisko na pewno brzmi Flaszka, co mnie niesamowicie bawi.
– Pan Flaszka? Jestem, czekam na pana, tak jak się umawialiśmy.
Spoglądam machinalnie na zegarek. Jestem przed czasem. Minimalnie, ale zawsze.
– Będę za minutkę, minuteńkę!
Delikatny się trafił jakiś. Wzdrygam się, ale grzecznie czekam przed bramą. Cieć w stróżówce nie interesuje się, poza tym na całym terenie bez dwóch zdań znajdzie się mnogość przemysłowych kamer.
Faktycznie, dociera w minuteńkę! Dławię śmiech i wychodzę na spotkanie. Pan Flaszka wysiada ze swojego kilkuletniego focusa. Patrzy na mnie, jakbym się z choinki urwał. Zupełnie nie wiem, co ludzie mają przeciw strojom wieczorowym.
– Chodźmy, spieszę się odrobinę.
– No. Chodźmy, agencie zero zero siedem.
On sam wygląda na maksymalnie agenta pół litra. Gdyby choroba wieńcowa mogła mieć profil na fb, to Flaszka byłby jej twarzą. Starszy facet, nalany, z wąsem. Cały czas w roboczych ciuchach. Po upalnym dniu cuchnie od niego potem. Oczka ma mdłe, płytko osadzone, skórę zaczerwienioną, wygląda niezdrowo, całości dopełnia kuriozalnie za duży nos osadzony symetrycznie między oczami. Mimo wszystko jego spojrzenie jest nad wyraz bystre, inteligentne i podszyte wesołością. Taki dobry wujek, co to całe życie kombinował, zawsze się jakoś prześlizgiwał i szedł po linii najmniejszego oporu.
– Proszę, wedle umowy – mówię i wręczam mu kopertę, zamiast podać dłoń do uściśnięcia.
Zręcznie chwyta szary papier, zupełnie jak jaszczurka polująca na świerszcza. Waży w dłoni, cmoka, przelicza chyba w myślach, bo do środka nie zajrzał. Skąd wie, że jest tam dziesięć koła? Aż tak ufa ludziom? W tym wieku?! Musi wiedzieć, bo kiwa głową i zaprasza mnie za bramę.
Nad portem powoli zapada ciepły wczesnoletni wieczór. Dzieciaki pewnie cieszą się z przedsmaku wakacji na nieodległej plaży. Nad nami na przemian drą się jaskółki i mewy.
– Musi się panu niesamowicie spieszyć, skoro ten kontener nie mógł zaczekać do poniedziałku.
– Prezent ślubny dla przyjaciela, a wesele już trwa, sam pan widzi.
– Ano.
W obliczu takiej okazji żadna łapówka nie wydaje się wstrętna. To przysługa, a nie korzyść majątkowa. Poza tym sytuacja – jak zawsze przy wręczaniu koperty – delikatna i wyjątkowa.
Kontener już na mnie czeka. Przypłynął zza oceanu. Rudy i pordzewiały, paskudnie stary. W środku jednak znajduje się moja pozorna wolność i też ostatni prztyczek, który daję Orłowskiemu prosto w jego krzywy nos.
Wszystko było zaplanowane i dopięte na ostatni guzik. Wszystko. Nawet opłaciłem celników, aby przemyt tego, co jest w bagażniku, okazał się możliwy. Transport na półlegalu. Wszystko załatwiałem, ale nie pod swoim nazwiskiem. Czysta akcja w białych rękawiczkach. Nic nie miało prawa się nie udać, byłem dla nich po prostu, kurwa, za sprytny.
Pan Procent podaje mi papier do podpisania. Macham parafkę na pół strony i okolice.
– Spieszę się – upominam go, kiedy otwiera kontener. Spieszy mi się tak, jak tylko może człowiekowi, który ma na karku pościg. Po prostu chcę stąd odjechać. Poczuć życie. I krew, puls, wiatr, noc… Wszystko chcę naraz czuć, wszystko mieć. Drżę z podniecenia i oczekiwania, wykańcza mnie udawanie.
– Fiu, fiu, za takie cacko mógłbym zabić! – chwali Flaszka, zamykając metalowe pudło za moim cudeńkiem.
Biały mustang V GT performance, dwulatek. Sprowadzony ze Stanów. Igła. Prawie pięćset koni karmiących pięciolitrowy, wiecznie żarłoczny silnik.
– Za fatygę – mówię i wręczam mu jeszcze studolarowy banknot. Oczy mu się zaświeciły jak latarnie. Chucha na papierek, w spojrzeniu ma flashbacki z głębokiej komuny. Świat na moment znów jest dla niego przepięknym miejscem. Jestem jak cholerny Święty Mikołaj, spełniam życzenia!
– Co złego to nie ja, panie Flaszka! – kłamię. Mam w sobie bardzo dużo zła.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji