Książę Modigliani - ebook
Książę Modigliani - ebook
Powieść, której bohaterem jest jeden z najbardziej oryginalnych artystów XX wieku – Amedeo Modigliani. Doskonale nam znane obrazy tego włoskiego twórcy żydowskiego pochodzenia wypełniają charakterystyczne postaci kobiece o pociągłych twarzach i nadnaturalnie długich szyjach. Jednak zanim dorobek wielkiego Modì zdobył należne mu uznanie, musiały minąć lata. Za życia artysty popyt na jego obrazy był niewielki, do czego przyczynił się jego na wskroś indywidualny styl, doceniony dopiero z czasem. Niezrozumienie otoczenia, wyjątkowa wrażliwość, choroba, która nękała go od dzieciństwa i aura skandalu, jaka stale go otaczała, ukształtowały postać wyjątkowego artysty, walczącego o przetrwanie przez całe swoje krótkie życie.
Angelo Longoni, który jest także reżyserem teatralnym i filmowym, w powieści o Modiglianim zachwyca scenografią i wartkimi dialogami, pozwalając nam wczuć się w skomplikowaną naturę i niezwykły świat artysty nieustannie walczącego ze swoimi demonami, wrażliwego, nieśmiałego, nieprzeniknionego, ale zawsze potrafiącego znaleźć odwagę, by żyć pełnią życia. To fascynujący portret oparty na rzetelnej dokumentacji i rygorystycznie wierny prawdzie historycznej.
Kategoria: | Malarstwo |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-213-5280-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najukochańsze ze wszystkich moich dzieci.
Żadnej matce nie powinna przyjść do głowy taka myśl, żadna nie powinna faworyzować któregoś ze swoich dzieci. Preferencje są niewybaczalne i nie ma dla nich uzasadnienia. Samotne rodzicielstwo nie ułatwia mi pokonywania słabości; mam nieobecnego męża, którego nigdy nie kochałam i którego nigdy nie widuję. Bardziej pociągają go kopalnie, których jest właścicielem, niż nasza rodzina. Za każdym razem, kiedy wracał z pracy, z Sardynii, zachodziłam tylko w kolejną ciążę. Rodzina Modiglianich nie istnieje; ja nie istnieję jako pani Modigliani.
Dla wszystkich jestem Eugénie Garsin, jestem panem i panią domu, ojcem i matką jednocześnie. Od Modiglianich nie oczekuję niczego: ani wsparcia, ani pomocy, ani nawet czasu na rozmowę o moich ewentualnych błędach. W mojej samotności zdecydowałam, że będę akceptować wszystkie swoje słabości. Nie ma ryzyka, że mój mąż będzie miał jakieś preferencje co do dzieci, bo każde jest mu obojętne. Ja kocham je wszystkie, ale jednego syna uwielbiam szczególnie, bo jest jedyny w swoim rodzaju i bardzo wrażliwy. „Najukochańsze ze wszystkich moich dzieci”.
Jesteśmy, rodzina Garsinów, francuskimi Żydami z Marsylii. Prowadziliśmy też interesy w Livorno, dokąd później się przenieśliśmy. Jesteśmy wykształconymi dziwakami, wyrafinowanymi kosmopolitami i ludźmi wolnej myśli. Zaś rodzina Modiglianich to ortodoksyjni Żydzi z Livorno, bogaci, ale prości. Mają kopalnie, które dawniej przynosiły duże pieniądze, a teraz są w ruinie. Kiedyś mieszkali w rodzinnej rezydencji przy via Roma, obsługiwani przez służbę. Dziś nie ma już tego domu, stracili go – szczęściu, jak widać, szybko się nudzi uśmiechanie się wciąż do tych samych osób. Kiedy urodziłam Amedea, czwarte i ostatnie dziecko, na moim łóżku ułożyłam wszystkie wartościowe przedmioty, jakie jeszcze nam zostały, bo jakieś dawne prawo, nie wiem, przez kogo wymyślone, zabraniało zajmowania dóbr znajdujących się na łóżku położnicy. Tylko dlatego, kiedy wraz z bólami porodowymi nadeszli komornicy, udało się jeszcze uratować coś wartościowego. Mój kochany mąż nie potrafił ochronić mnie nawet w tamtej bolesnej i delikatnej chwili – bo cóż on wie o skurczach, pęknięciach, krwi i łożysku? Jego interesowało tylko to, co wchodzi, a nie to, co wychodzi. Mąż wrócił na Sardynię, a ja znów zakasałam rękawy. Utrzymywałam dzieci dzięki wpływom z mojej szkoły podstawowej, prywatnych lekcji francuskiego i tłumaczeń – Garsinowie zawsze świetnie znali ten język. Oczywiście edukacją dzieci zajmowałam się osobiście. Od tej pory jeszcze rzadziej widywałam mojego nieobecnego męża. Wychowywałam Amedea tak, jak chciałam – na wykształconego, wytwornego, wrażliwego chłopca. Nauczyłam go francuskiego, jakby to był jego ojczysty język; zachęcałam go, żeby podążał za marzeniami i realizował swoje ambicje.
Niestety, opieka matki nie może zatrzymać niszczycielskiej siły natury. W wieku jedenastu lat Amedeo zachorował na zapalenie opłucnej, wszyscy lekarze stawiali na nim krzyżyk. Patrzenie na jego agonię było okropne. Już nawet miałam nadzieję, że umrze, żeby nie widzieć go w tym cierpieniu, bólu, rzężeniu i gorączce. Nikt nigdy nie powiedział, że może wyzdrowieć, od razu spisywano go na straty. My, Garsinowie, mamy dość chłodne podejście do wiary, jesteśmy umiarkowanymi ateistami. Nie wiedziałam, który Bóg mógłby pomóc i uratować życie jedenastoletniego dziecka, więc żeby na pewno się nie pomylić, modliłam się do wszystkich. Modliłam się z rabinem i z księdzem, przed obydwoma udawałam religijną. Poprosiłabym pewnie o pomoc też muzułmanina, gdyby tylko jakiś był w pobliżu, albo czarnoksiężnika czy wiedźmę. Poprosiłam czarownicę o przygotowanie magicznej mikstury, rozmawiałam z wróżką, która czyta z ręki, paliłam świece i obmywałam Amedea wodą święconą. Odmawiałam Ana El Na Refa Na La, hebrajską pieśń modlitewną o uzdrowienie, tę samą, którą Mojżesz prosił Boga o ratunek dla swojej siostry. Próbowałam, choć wiem, że w oczach Boga nie jestem tak ważna jak Mojżesz i jego siostra. Długo rozmawiałam z rabinem, który wyjaśnił mi wiele rzeczy.
– Chory to po hebrajsku hole, czyli „dziura”, „pustka”, „coś, czego nie ma”. Natura nie lubi pustki, boi się jej. Rozumiesz?
– Nie, nie rozumiem.
– Natura widzi chorego i orientuje się, że jest w nim pustka.
– I co robi?
– Wypełnia pustkę, która jest w chorym, jest chorobą. To stan głębokiej nieobecności, który trwa tak długo, jak długo trwa choroba.
– Chciałabym to zrozumieć, ale nie potrafię.
– Wiesz, co znaczy pustka?
– Nie.
– Pustka świętości.
– Chce pan powiedzieć, że mój syn ma jedenaście lat i nie jest święty? Nie widzę w tym nic złego.
– Smutek i brak wiary są przyczyną chorób.
– Więc co powinnam zrobić?
– Radość to wielkie lekarstwo.
– Mój syn umiera, a ja jestem smutna.
– Wiara napełnia radością, jeśli nie masz w sobie radości, nie masz też wiary.
Rabin wytłumaczył mi wreszcie, dlaczego Garsinowie są ateistami. Ja miałam jeden problem: mojego syna. Dlatego zwracałam się do wszelkich bóstw, prawdziwych i wymyślonych, modląc się, żeby oni wszyscy byli jednym. Błagałam różnych „bogów”, żeby się zjednoczyli, stali się czymś w rodzaju jedynego Boga i udzielili mi łaski uzdrowienia dziecka. I, choć trudno w to uwierzyć, zdarzył się cud. Dedo wyzdrowiał sam: cierpiał, pocił się, kaszlał, jadł i odpoczywał. Po wielu dniach zaglądania śmierci w oczy Amedeo do mnie wrócił. Modliłam się do wszystkich bogów i nie wiedziałam już, któremu z nich dziękować, ale ten cud przekonał mnie, że jest jakiś sens w siłach mistycznych, tajemniczych i nadprzyrodzonych. Powiedziałam więc tylko: „Dziękuję, kimkolwiek jesteś, dziękuję”.
Niestety, trzy lata później Dedo zachorował na tyfus. Znów przyszła wysoka gorączka i straszne bóle głowy.
– Mamo, głowa... Co się dzieje z moją głową...? Mamo, pomóż...
– Kochanie, to nic... Przejdzie, zobaczysz.
Potem bóle brzucha, biegunka i plamy na skórze. Któregoś dnia stracił przytomność, zwiotczał zupełnie. Był nieobecny, sądziłam, że umarł, dusząc się własnymi żółtymi wymiocinami.
Zaczęłam wszystko od nowa. Skoro zadziałało za pierwszym razem, mogło pomóc też za drugim. Znów poszłam do rabina, do księdza, do czarownicy i wróżki. Znów paliłam świece i używałam wody święconej, znów odmawiałam Ana El Na Refa Na La i robiłam wszystko inne. Dedo po raz kolejny z tego wyszedł. Pomyślałam wtedy, że wszystkie te choroby to jakieś próby, na które jesteśmy wystawiani – on i ja, przeszkody, które miały uczynić nas lepszymi i silniejszymi. Ja i mój syn byliśmy razem w walce z nimi i razem udawało nam się je pokonać. Ktoś inny umarłby na te choroby, Dedo je zwalczył – wiele razy zadawałam sobie pytanie, jak to było możliwe. Lekarze, którzy nieraz spisywali go na straty, mówili o wstawaniu z martwych, o cudzie. A ja myślę, że prawdziwym cudem była jego wola życia, bo nie ma nic bardziej magicznego i nadprzyrodzonego od czystego pragnienia, by być.
– Wiesz, mamo, kiedy miałem gorączkę, widziałem postaci. Były inne niż my.
– Skarbie, to tylko sny. Może koszmary.
– To byli piękni ludzie, tacy spokojni, dobrzy, tylko smutni.
– Dlaczego byli smutni?
– Nie wiem. Mieli delikatne, wiotkie ciała, nigdy się nie śmiali. Uśmiechali się tylko trochę takim smutnym uśmiechem.
Pomyślałam, że Dedo w gorączce miał koszmary. Potem zastanowiłam się nad tym głębiej i doszłam do wniosku, że te spokojne, łagodne, uśmiechnięte postaci to byli ludzie z jego wewnętrznego świata, idealni, wrażliwi i opanowani, piękni i eleganccy. Być może w swojej cierpiącej duszy Dedo potrzebował innej ludzkości niż ta prawdziwa. Potrzebował opanowania i piękna. W swoich opisach bardzo podkreślał, że spokój to pozytywna cecha, a ukojenie jest ponad konfliktami i strachem. Często mówił, że jego postaci nie są szczęśliwe, choć nigdy nie cierpią – opisywał je jako byty melancholijne, ale spokojne. Może właśnie tego sobie życzył dla siebie i dla mnie – łagodnych uczuć, żadnych nerwów, co najwyżej delikatnej mgiełki smutku, ale nic więcej, tylko uśmiechu wyrażającego akceptację kondycji człowieka. Dedo był dzieckiem, które szybko dorosło, kimś w rodzaju miniaturowego dorosłego, świadomego bólu i śmierci. I jak tu nie kochać bardziej od wszystkich innych istot na ziemi dziecka, które było w stanie przejść przez mroki desperacji i strachu, nie tracąc czystej zdolności do refleksji? Wierzyłam, że próby, którym musiał stawić czoła, już były za nami. Myliłam się.
Kolejna była najgorsza. Gruźlica, nieuleczalna choroba, główna przyczyna śmierci w całej Europie. Nie istnieje na nią lekarstwo, ma okresy zaostrzenia i remisji przez całe życie. Życie, które zawsze jest krótkie. Są w nim chwile spokoju, pozornego wyciszenia, a potem wraca kaszel i gorączka – wystarczy drobiazg, przemęczenie, chłód, przeziębienie. Z płuc wydobywa się ciemna krew, podchodzi do gardła. Pojawiają się czerwone plamy na prześcieradłach i poduszkach. Potem choroba na chwilę przygasa i wraca z jeszcze większą mocą. Mój brat Amedeo, jedyny z rodziny Garsinów, który miał żyłkę do interesów i który bardzo kochał Deda (po nim zresztą dałam mu takie imię), zaoferował nam pomoc materialną, bo ja musiałam całkowicie zająć się synem, porzucając zarówno pracę tłumaczki, jak i zaangażowanie w działalność szkoły, którą założyłam. Kiedy gruźlica trochę odpuściła, Dedo znów zachorował, tym razem na szkarlatynę. Kolejny cios. Dość tego! Gdzie jest granica wystawiania na próbę matczynej wytrzymałości? Jak długo jeszcze natura będzie się znęcać nad wątłą, bezbronną istotą? Jeśli istnieje Bóg, który za każdym razem pozwalał Dedowi wracać do zdrowia, to ten sam Bóg bawił się naszym życiem w zupełnie nieludzki sposób. Byłam wściekła na wszystkie bóstwa, do których wcześniej zanosiłam modły. Chciałam wierzyć już tylko w mojego syna, w jego obronną siłę. Po raz kolejny trwałam przy nim.
– Mamo, wróciły. Te postaci inne niż my. Są naprawdę piękne i dobrze mi życzą.
– A co ci mówią?
– Nie mówią. To dobrzy ludzie, oni też dużo wycierpieli. Mają piękne kolory, uśmiechają się.
– W takim razie wyzdrowieli.
– Może tak, może są dobrzy, bo wyzdrowieli.
Jak nie kochać dziecka, które wypowiada takie zdania? Łączy dobroć, spokój i ukojenie z faktem poznania i pokonania bólu, a to skomplikowana ścieżka rozumowania. Tym razem Dedo też sobie poradził, wyzdrowiał.
Uczył się w domu, ze mną. Uczyłam go wszystkiego, czytał poetów i filozofów, rachował, często godzinami rozmawialiśmy po francusku. Któregoś dnia niespodziewanie podszedł do mnie z uśmiechem.
– Chcę zostać malarzem.
Kimkolwiek Dedo chciał zostać, miał moją zgodę na to, żeby z całych sił próbować zrealizować swoje marzenie. Fakt, że pokonał te wszystkie choroby, dawał mu szczególne prawo do życia.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------