Książka o miłości - ebook
Książka o miłości - ebook
To rzecz, jakiej świat nie widział, czyli esej w dialogu. Na temat, który dotyczy każdego, temat, którego istotę uchwycić najtrudniej. Książka dla osób, które chcą być kochane.
Tak się zdarzyło, że Olga Drenda, autorka Duchologii polskiej, i Małgorzata Halber, autorka Najgorszego człowieka na świecie, zaczęły rozmawiać o miłości. Olga z analitycznym podejściem człowieka Rozumu, Małgosia z przekonaniem, że Rozum ma niewiele wspólnego z Emocjami.
Obie pochodzą w jakimś stopniu z internetu, miejsca, w którym tylko ironia i poker face gwarantują, że nie staniesz się człowiekiem z mema. A najtrudniej jest rozmawiać na serio o tym, czego się boimy albo czego nam brakuje.
Po drodze pojawili się różni pomocnicy, tacy jak Marcel Proust, Pieseł, filozofia, literatura i życie. Tak powstała książka, w której – być może – uda się wam, czytelnicy i czytelniczki, odnaleźć własne doświadczenia. A przede wszystkim uniknąć błędów, które popełniamy, bo każdy z nas chce być kochany.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7360-3 |
Rozmiar pliku: | 862 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naszą ulubioną filozofką jest Jolanta Brach-Czaina. Z pewnością daleko nam do niej, jest jednak jak świetlisty punkt na niebie, na który patrzymy z nabożnością. Bo wierzę, że prawdziwe mędrczynie powinny się zastanawiać nad rzeczami codziennymi. Parcelować pojęcia i zagadnienia, które wyłaniają się ze zwykłości.
My z Olgą zaczęłyśmy rozmawiać o miłości. Rozmowa toczyła się, jak to zwykle bywa w tych czasach, na mesendżerze. Olga dzieliła się ze mną swoimi wątpliwościami, a ja, wytrenowana dzięki terapii w śledzeniu ukrytych motywów, starałam się porządkować elementy wywodu. Olga – człowiek Rozum, ja – człowiek wierzący, że Rozum przeszkadza w Emocjach. I tak przyszedł do nas temat tej książki.
Żyjemy w erze zupełnie nowej komunikacji, w której częściej niż zdania mówione wymieniamy między sobą wiadomości tekstowe. Pojawienie się cyfrowej komunikacji pisanej jest tylko rozwinięciem analogowych, znanych nam dobrze metod. To, że pewne rzeczy łatwiej napisać niż powiedzieć, dla części z nas jest rzeczą oczywistą. A komunikatory mają bardzo wiele wspólnego z dialogami, które prowadziliśmy – przynajmniej ci starsi z nas – w szkole na kartkach przekazywanych sobie ukradkiem podczas lekcji. Ustaliłyśmy więc, że nasza książka będzie nietypowym esejem. Esejem w dialogu, pisanym przy użyciu współczesnej technologii, czyli w Google Docs.
Pomysł, żeby napisać książkę o miłości, wydał się nam tak szalony, że postanowiłyśmy go zrealizować. Rozmowa ciekawa dla czytelnika powinna się opierać na kontraście postaw. My, mimo zbieżnych kierunków edukacji, taki kontrast reprezentujemy. Olga jest mistrzynią wyciągania analitycznych wniosków oraz naukowego osądu. Ja z kolei reprezentuję zbiornik emocjonalny, niepoukładany, ale czujny na jakiekolwiek racjonalizacje. Od wielu lat bowiem obserwuję dziw natury polegający na tym, że myli mi się to, co myślę, z tym, co czuję. W związku z tym tropię te czucia nieustannie. Również w rozmowach, i tych codziennych, i tych dotyczących rozziewu pomiędzy tym, jak postępować by należało, a tym, jak postępujemy w praktyce.
Esej ten nietypowy jest chociażby ze względów językowych. Daleko nam do tradycyjnego literackiego języka. To bierze się z naszych osobowości leksykalnych. Cechuje nas umiłowanie nowinek językowych, internetowych neologizmów, gimnazjalnych skrótów myślowych i memów.
Temat podyktował nam potrzebę odwołania się do własnych doświadczeń. Czysto teoretyczne rozważania o miłości pozostawiamy teoretykom. O tym, że w świecie panuje niedobór kobiecych narracji, myślę, że nie muszę przekonywać. Jako myślicielki postanowiłyśmy wysnuwać wnioski z tkanki tego, o czym wiemy i co przeżyłyśmy. Myliłby się jednak ten (bądź ta), który (która) sądzi, że oto spotkały się dwie koleżanki, żeby porozmawiać o swoich perypetiach i o tym, jak udało im się znaleźć szczęście. Takich opowieści pod dostatkiem dostarczają kolorowe magazyny. My chciałyśmy przeprowadzić tę rzecz po swojemu. Stąd taka metoda, taki język i taka płaszczyzna wyjścia.
Chcąc nie chcąc, reprezentujemy zaledwie wycinek ludzkości: jesteśmy białymi, heteroseksualnymi, bezdzietnymi kobietami. Możemy jedynie mieć nadzieję, że narracja o miłości jest na tyle uniwersalna, że odnajdą się w niej również heteroseksualni mężczyźni, osoby niebinarne oraz nieheteroseksualne. To, że w naszych dywagacjach nie ma miejsca na doświadczenia macierzyństwa, jest moją zgryzotą, pokrzepia mnie jednak coraz większa ilość literatury koncentrującej się na wielowymiarowości doświadczeń rodzicielskich.
Nasza książka nie powstałaby bez wsparcia i konsultacji. Z mojej strony pierwszymi czytelnikami byli kolejno mój partner oraz znajome, bliskie mi kobiety z Kręgu Wymiankowego. Nazwę swoją zawdzięcza on wymiankom odzieżowym, ale od dawna zamienił się w liczną grupę wsparcia gromadzącą kobiety z różnych środowisk, miast, klas, o najróżniejszych życiorysach.
Gdy byłyśmy z Olgą w dwóch trzecich prac, dopadł mnie lęk. Przecież nie napiszemy o wszystkim. Jest tyle zagadnień, które z pewnością pominęłyśmy. Czy nie jesteśmy zbyt stronnicze w naszych sądach? Zdaję sobie więc sprawę, że oddajemy Czytelniczkom i Czytelnikom książkę ułomną, niedoskonałą.
Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że najwyższą sztuką jest pisać prostym, kolokwialnym językiem o rzeczach trudnych. Jeśli choć kilka osób poczuje się naszym wywodem wzmocnionych, jeśli pomoże im on w dokonaniu wyborów, dzięki którym staną się szczęśliwsze, będzie to większą nagrodą niż uznanie w oczach krytyków.
Małgorzata HalberKiedyś, w chwili poważnej próby, dostałam od Małgosi przypinkę z napisem _be brave_. Taki prezent amulet przywędrował w moje ręce od najwłaściwszej osoby, bo Małgosia dokonała kiedyś rzeczy wymagającej odwagi: zaczęła pisać i mówić publicznie o uczuciach w momencie, w którym obowiązującym językiem relacji międzyludzkich (zwłaszcza w internecie) było szyderstwo, a wymaganą postawą – pokerowa twarz. Dzięki tej zachęcie okazało się, że odwaga, jak ziewanie, jest zaraźliwa, i nagle zewsząd zaczęły pojawiać się głosy ludzi, którzy – dotychczas niemiłosiernie zdystansowani i ironiczni – marzyli, żeby porozmawiać na serio o tym, czego się boją albo czego im brakuje, lecz uważali, że nie wolno się przyznawać do takich rzeczy. To był prawdziwy przełom dziejowy. W końcu czuje prawie każdy, ale z dziwnych przyczyn panuje zmowa, żeby udawać, że to powszechne doświadczenie nie istnieje.
Zaczynam od tego, bo napisanie tej książki wymagało ode mnie pewnej odwagi. Naszą rozmowę na tak karkołomny temat jak miłość postanowiłyśmy rozegrać według sprawdzonego, nieśmiertelnego schematu dialogu serca i rozumu. Małgosia wcieliła się w rolę serca, bo pomimo tego, że ma łeb jak sklep, nieustannie coś w niej kipi, a co najlepsze, potrafi to nazwać, opisać, narysować. Mnie, ponieważ działam na niwie non-fiction i jestem jedną nogą w świecie nauki, przypadła rola analitycznej dzielicielki włosów na czworo, ale przecież nie mogłam tak sobie teoretyzować. Dlatego sama musiałam się skonfrontować z uczuciami, co często bywało ciężką tyrą. W dialogach miałam już pewien trening za sprawą książki napisanej z Bartłomiejem Dobroczyńskim, ekspertem między innymi od łączenia Świętego Augustyna i Ramonesów w jednym zdaniu. Ale miłość to okrutnie trudny temat, emocje to w końcu nie bułka z masłem. Mimo to warto w nie zanurkować. Inaczej może się stać tak jak mojej znajomej, która zostawiła w kieszeni kurtki gratisowe ciasteczko do kawy, a potem zastanawiała się, skąd w domu chmary moli. Nierozpoznane uczucia to właśnie to ciasteczko. Mam nadzieję, że udało nam się, dzięki wspólnej pracy, wytypować kilka ciasteczek i że być może rozpoznacie swoje własne. Może którąś z czytelniczek też dręczy widmo „umownej Marysi”, a kogoś innego wodziła za nos niezdecydowana internautka – to w końcu zjawiska nie tak rzadkie i może tylko brakowało im etykietki.
Kiedyś sądziłam, że jeśli napiszemy razem książkę, to o muzyce. Nasze ścieżki przecięły się bowiem dawno temu, przy okazji wspólnej pracy, szczęśliwie związanej zresztą z naszymi fascynacjami. Rozmawiałyśmy dużo o tym, czego słuchamy, ale stopniowo coraz częściej także o tematach bardziej _à propos_. Na przykład o tym, dlaczego na nie najlepszym koncercie muzyki improwizowanej ludzie starają się blefować, udając koneserów, bo nie wypada im się przyznać, że nie rozumieją albo nie lubią czegoś ambitnego. I tak zawiązywała się między nami coraz mocniejsza nić sympatii, a tematy rozmów stawały się coraz bardziej osobiste. Okazywało się, że przydarzały się nam podobne rzeczy. Albo że zawsze chciałyśmy porozmawiać na jakiś temat, tylko wydawało nam się, że nikt nas nie zrozumie. Gdy zbiłyśmy już wystarczająco dużo piątek i zapisałyśmy ulubione sformułowania w notesach, postanowiłyśmy się zmierzyć z tematem miłości w formacie książkowym, bo zagadnienia pączkowały i puchły.
Naszą książkę nazwałyśmy esejem w dialogu – bo najfajniejszą cechą tego gatunku jest możliwość wplatania osobistych anegdotek w opowieść o literaturze albo filozofii, zjeżdżania na pobocze, bazgrania po marginesach. Lubimy się ścigać w erudycji (choć mam nadzieję, że za bardzo tym nie szpanujemy i zamiast onieśmielać – zachęcamy), obie podzielamy upodobanie do słowotwórczych fikołków, a także surrealistyczną wyobraźnię i zainteresowanie osobliwościami oraz marginałkami. Tylko że teraz, gdy mówimy o Prouście, to po to, by lepiej zrozumieć, co się nam przydarza, i trochę też po to, żeby pokrzepić za pomocą literatury (to działa).
Obie w jakimś stopniu pochodzimy z internetu, tam się poznałyśmy i tam każda z nas spędziła wiele czasu, dlatego też i format naszej rozmowy, i to, że pojawiają się tu memy, i słownictwo, którego używamy, są nim naznaczone. Na dobre i na złe stałym elementem internetowej komunikacji stało się śmieszkowanie. I tu również śmieszkujemy. Ale przyświecała nam myśl Ignacego Krasickiego oraz Tytusa, Romka i A’Tomka: BAWIĄC – UCZYĆ. I mam nadzieję, że udało nam się osiągnąć ten szlachetny efekt.
Olga DrendaMałgorzata: Kiedyś napisałam na fejsbuku obszerny tekst o tym, że chcę mieć męża. Zrobiłam to, bo rozpoznałam w sobie potrzebę, tłumioną długo na rozmaite sposoby. Przede wszystkim przez lata wmawiałam sobie, że powinnam być wyluzowaną partnerką. Byłam taka wyluzowana (_not_), że godziłam się na bycie z mężczyznami, którzy nie byli gotowi. Takiego zwrotu użyłam w tym poście i takiego używam w rozmowach, ponieważ to jest ta zasłona, tarcza dymna niedojrzałych emocjonalnie osób, które zawracają głowę drugiej stronie, żeby poprawić sobie samoocenę, a kiedy okazuje się, że ta druga strona myśli o związku, to nagle komunikują: „Nie jestem gotowy(-a)”. Albo po roku wspólnego mieszkania stwierdzają: „Przecież wiesz, że ja nie szukam stałej relacji”. I zaczynamy myśleć: „Ojej, w sumie może on ma rację, może ja też nie szukam stałej relacji. A w ogóle to rzeczywiście powinnam dać mu więcej przestrzeni”. Więcej przestrzeni komuś, z kim spotykam się od ponad roku i widuję się raz na tydzień. Piszę o tym ze złością. Nie wiem, ile w tym złości na moich byłych, a ile na mnie samą, bo na to przystawałam. Kiedy byłam młodsza, łatwiej zgadzałam się na tę niegotowość i kiedy sobie teraz przypomnę siebie dwudziestokilkuletnią leżącą w łóżku z partnerem, rok po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, słyszącą, jak mówi: „Wiesz, w sumie ja cały czas, kiedy myślę »moja dziewczyna«, to nie myślę o tobie, tylko o Anicie”, to, kurwa, nie mogę uwierzyć, że to usłyszałam. Na szczęście byłam na tyle normalna, że poważnie mnie to zdenerwowało. Niemniej dopiero w okolicach trzydziestego trzeciego roku życia nauczyłam się sama przed sobą przyznać i powiedzieć na głos: „CHCĘ MIEĆ MĘŻA”. To oczywiście pewnego rodzaju skrót myślowy. Oznacza: „Chcę mieć partnera, który stwierdza: jesteś moją ulubioną osobą na całym świecie, dobrze mi się z tobą żyje i w związku z tym podejmuję wyzwanie i chcę wziąć z tobą ślub, ponieważ dzięki temu wszyscy będą wiedzieli, że jesteś moją ulubioną osobą na świecie”.
Olga: Ja męża faktycznie miałam i przedsięwzięcie zakończyło się niepowodzeniem. Było to przedsięwzięcie jednocześnie udane i nieudane, ale myślę, że do pewnego momentu obu stronom nie brakowało dobrej woli, żeby coś z siebie dać. Była to też relacja dynamiczna. Najpierw to on „chciał mieć męża” (potraktujmy to jako skrót myślowy oznaczający „bycie z kimś na serio”), a ja wzięłam to za dobrą monetę. Później sama tego chciałam, po czym on zaczął marudzić i mówić: „Nie wiem właściwie, czy chcę z kimś być”. Używał właśnie tej retoryki niegotowości, co mnie zniechęciło, po czym znów nastąpiła zmiana i szpak dziobał bociana, ale koniec końców zaczęło nam, na pewien czas, zależeć podobnie, co zawiodło nas do urzędu stanu cywilnego. Dalsze dzieje to inna historia, niestety smutna, ale chcę powiedzieć, że mimo tego niepowodzenia (nie była to porażka, zaznaczam z całym zdecydowaniem, lecz doświadczenie, które się udawało, aż się przestało udawać) podtrzymuję swoje stanowisko, że warto być z kimś na serio. Jeśli jesteś z Małgosią, a nadal myślisz o Anicie, zastanów się nad swoim życiem, udaj się w odosobnienie, wyczyść pamięć podręczną z nieaktualnych danych.
Kiedy już dotarło do mnie, że przecież wcale nie muszę spędzać czasu z mężczyznami niegotowymi, to narysowałam obrazek – fokę mówiącą: „Jeśli nie jesteś gotowy, to nie zawracaj mi dupy”. Niemniej, jak to zazwyczaj bywa, łatwiej narysować niż zrobić. Gdy różnym osobom mówiłam, że chcę mieć męża, słyszałam zazwyczaj: „I co, myślisz, że to gwarantuje poczucie bezpieczeństwa?”. No nie, jestem świadoma, że nasza, eeee, wspólna droga może się rozjechać. A rozjeżdża się zazwyczaj wtedy, gdy się okazuje, że spółdzielnia nie działa. Jedna osoba ma niespełnione potrzeby, a druga stwierdza: „Ależ przecież ci mówiłam, że jestem impulsywna. WIDZIAŁY GAŁY, CO BRAŁY”. To jest moim zdaniem zamach na bycie mężem, ale może do niego dojść choćby dlatego, że cały czas się zmieniamy. To trochę jak z prowadzeniem samochodu: nawet jeśli droga jest prosta, musimy stale wykonywać mikromanewry kierownicą. Weryfikować trajektorię. W związku jest to trudne o tyle, że muszą to robić dwie osoby, i kiedy jedna nagle wciska hamulec, to – trzymając się tej wyrafinowanej przenośni – samochód staje.
Bo można zostać mężem, będąc niegotowym. Ale gwoli sprawiedliwości muszę się przyznać, że też mam coś na sumieniu. Też weszłam kiedyś w pewną znajomość, nie będąc zdecydowaną, tylko starając się przemówić sobie do rozumu, że przecież można kogoś polubić z czasem i się przyzwyczaić. Jest mi z tego powodu wstyd, bo można w ten sposób zrobić komuś krzywdę. Wiem, że to wynikało z braku poczucia decyzyjności, niewiary w to, że się ma wybór („jak możesz odmówić, kiedy ktoś cię tak prosi”), ale w rezultacie po prostu niepotrzebnie zawraca się dupę foce. Muszę za to przeprosić. Różni ludzie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia – paraliżowała ich myśl, że mieliby odmówić, uważali, że tak nie wypada i że nic od nich nie zależy, tylko na kogo wypadło, na tego bęc. Apeluję zatem, jako osoba, która zgrzeszyła: nie zawracajcie dupy foce!
Nie zawsze chciałam mieć męża. Najpierw jako nastolatka mówiłam, że na pewno i nigdy. To był taki wyraz buntu – należę do pierwszego pokolenia, które mogło nie brać ślubu. Do pokolenia, w którym było to obyczajowo dopuszczalne, a nawet dobrze widziane, bo takie ekscentryczne: prawdziwa wolność, jesteśmy ze sobą z miłości, żadnych tam urzędowych ceremonii. Kiedy pierwsza z moich bliskich koleżanek brała ślub, myślałam: eee, to nie dla mnie. Jakoś od razu widziałam ślub kościelny, suknię, kwiaty i czasopisma z welonami na okładce. I meble Vox w kolorze jesion i w ogóle mieszczaństwo w miksie z zielonoświątkowcami. Ślub to nuda, małżeństwa są dla starych ludzi. Zmieniło się to w połowie lat dwutysięcznych, a więc w początkach hipsterstwa. Poznałam pewną parę dwudziestolatków – ona rysowała komiksy, on tatuował. Byli po ślubie. Wtedy mi zaświtało: a, OK, czyli można być żoną i mężem i w dalszym ciągu być spoko. Olśniło mnie, że w życiu wszystko można robić po swojemu. Nie muszę mieć mieszkania po remoncie, z nowymi meblami, mogę sobie gromadzić stary papier, pracować w piżamie i do takich fundamentalnych rzeczy jak małżeństwo bądź wychowywanie dziecka podchodzić po swojemu. Zrozumiałam, że te wszystkie stereotypy i wyobrażenia, którymi się karmisz, nie oznaczają, że trzeba się wpasować w jakiś schemat. I kiedy wyjdę za mąż, nie muszę gotować obiadów w garsonce.
Podjęta świadomie decyzja, żeby zrobić coś, co uchodzi za „zachowawcze” albo zalatuje opresją – jak ślub lub skupienie się w pełni na wychowaniu dziecka – może być wywrotowa. Zwłaszcza kiedy nie ma już społecznych nacisków. Nie sądzę, żeby starsi namawiali młodych do zawierania ślubów, również w demonizowanych małych miastach (a w małym mieście mieszkałam przez wiele lat). Ja jestem trochę anarchistka (_in the streets and in the sheets_), bardzo lubię to graffiti z Poznania: „Wymawiamy służbę w pracy i w domu”. Ale jeśli się robi coś w pełni świadomie, z własnej woli i potrzeby, to moim zdaniem jest to wolne od całego tego smrodu władzy i poddaństwa. Szanuję potrzebę specjalnych przeżyć. Bardzo lubię obchodzić urodziny, lubię wręczać prezenty, lubię dostawać kwiatki z okazji i rozumiem, że dla kogoś ślub może być najfajniejszym przeżyciem, takim, kiedy nie trzeba się ograniczać, tylko można się wystroić i mieć bal. Nie będę szkalować osób, które chcą mieć wielkie święto. Ja nie mam potrzeby wystawności, ale potrzebę zrobienia czegoś specjalnego już miewam. Nie wiem, czy mnie się będzie chciało kiedyś jeszcze raz przez to przechodzić, pewnie przemknie mi przez myśl: „Po co te ceregiele, skoro potem trzeba będzie się rozwodzić”. Ale może wcale nie. Może uznam, że chciałabym mieć potwierdzenie na papierze, że to jest moja ulubiona osoba i nie chcę tego zmieniać. Ale kiedy staram się zrozumieć obawę przed ślubem albo programową niechęć (nie mylić z brakiem potrzeby!), zastanawiam się, czy nie chodzi o to, że ślub z automatu budzi określone skojarzenia. Presja rodziny, wielkie przedsięwzięcie, ogromne wydatki, hołdowanie tradycji, z którą się ma więzi luźne albo żadne, bo przecież tradycyjny ślub to ten kościelny. Nawet dzisiaj czasami można usłyszeć pytanie: „Tylko cywilny?”.
Ja mam po prostu wstręt do ślubu kościelnego ze względu na wstręt do instytucji – co nie oznacza pogardy dla wiernych ani nienawiści do kapłanów.
Sama ślubu kościelnego nie brałam i brać nie będę, jest ceremonią dla osób religijnych, więc w moim wypadku to byłoby nieszczere, bo nie uczestniczę w życiu tej wspólnoty i nie chcę się podszywać.
Czytałam rewelacyjną książkę, _Historie wydobyte z cienia_ Ewy Kępy, opartą na relacjach z pierwszej ręki i dotyczącą zmian w życiu społecznym w powojennej Polsce. Były takie regiony w kraju, gdzie w latach siedemdziesiątych nastąpiła prawdziwa rewolucja – ludzie zaczęli być ze sobą z wyboru, z miłości, a nie tylko z pragmatyzmu. Wcześniej podstawowa motywacja sprowadzała się do tego, że nie da się gospodarstwa domowego prowadzić samodzielnie i trzeba rąk do pracy. Nie znaczy to, że miłość się nie zdarzała, ale liczyło się przede wszystkim to, żeby razem pracować i uzupełniać się w praktyczny sposób. Indywidualność była na dalszym planie, jako pewien luksus. Ludzie żyli znacznie bardziej kolektywnie. I nagle bęc! Można inaczej. Wyobrażasz sobie, jaki to musiał być przewrót kopernikański?
Tak jak mówiłam: jesteśmy pierwszym pokoleniem naprawdę uwolnionym od pragmatycznego podejścia do małżeństwa. Jak wiesz, kolekcjonuję pamiętniki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. _Moje małżeństwo_ to jest dopiero lektura, której nawet jako trzydziestolatka nie umiałam zrozumieć. Ludzie młodsi ode mnie używali tam nomenklatury „małżonek”, „lokal mieszkaniowy” i „współżycie” i nikt się specjalnie nie zastanawiał nad paradygmatem wolnego związku. Kiedyś spytałam mamę, dlaczego wyszła za ojca. Odparła, że inaczej po prostu nie można było dostać mieszkania i nikt się głębiej nad tym nie zastanawiał. Już nie gospodarstwo, tylko polityka lokalowa. Minęły lata i widzę, że sprawy idą w kierunku, który raczej mnie martwi. Mianowicie jeśli w związku coś nie działa, to nie zastanawiamy się nad tym głębiej, tylko szukamy ciekawszego, a w każdym razie nowszego partnera. Tamten, zepsuty, idzie do śmieci. Trochę jak z nowym modelem wszystkiego. Ślub? A po co to komu? Po swoim ostatnim rozstaniu spotkałam się z przyjaciółką z dzieciństwa, mamą dwójki dzieci, i zapytałam: „Paulina, jak to właściwie się stało, że wzięliście z Łukaszem ślub?”. Odpowiedziała: „No poznaliśmy się i stwierdziliśmy, że obydwoje chcemy mieć rodzinę, no i tak”. Na początku nie mogłam tego pojąć. A potem przyszło olśnienie i gdy poznałam mojego obecnego narzeczonego, lat czterdzieści dwa, który mi oświadczył: „Ja w ogóle nie wiem, po co ludzie są ze sobą w związkach”, to miałam gotową odpowiedź. Była trochę inna niż ta Pauliny, ale sprowadzała się do tego samego: że chodzi o wspólne priorytety. Jak widać, udało mi się Michała przekonać. Niemniej to jest dobre pytanie: po co ludzie chcą brać ślub (zawsze się zastanawiam, czy należy pytać „po co” czy „dlaczego”).
„Po co” zakłada jakiś cel, a „dlaczego” – chyba motywację, więc to niezupełnie to samo. Po co – żeby mieć mieszkanie, dlaczego – bo chcę mieć rodzinę. Tak to rozumiem.
Kiedy pisałam tamten tekst na fejsbuku, o tym, że chcę mieć męża, miałam z tyłu głowy, że to powiedzenie jest czymś nieprzyzwoitym dla feministki. Pokłosie poprzedniej fali feminizmu, która walczyła o to, że kobiecie mężczyzna potrzebny jest jak rybie rower. Mówiąc delikatnie – nie bardzo jest to trafne porównanie. A jego następstwem stało się przekonanie, że kobieta wyzwolona żyje w wolnym związku, najlepiej poliamorycznym, i jest ponad takie drobnomieszczańskie idee jak potrzeba ślubu. Sam fakt, że ten mój post był szerowany na potęgę, oraz liczba wiadomości, które po jego wrzuceniu otrzymałam, są świadectwem, że współczesnej kobiecie nie wypada się przyznać, że chce mieć męża. I tutaj zaczyna się moja feministyczna czy też genderowa podejrzliwość. Czy to aby nie jest zamach na tę tradycję, że mam siedzieć z dłońmi splecionymi w małdrzyk i czekać, aż ukochanek uklęknie i powie: „Bądź moja”?
Ja chyba po prostu nie byłam z tym środowiskiem związana na tyle, żeby wiedzieć, co jest _de rigueur_. Miałam znajomych z kręgów mocno kontrkulturowych, którzy żyli w małżeństwach, i zapewne to zbudowało we mnie pozytywne podejście do tej instytucji – że można tak żyć, jednocześnie nie wciągając się w świat uroczystych niedzielnych obiadów, jakiegoś wypada / nie wypada, milczących oczekiwań, tylko po swojemu. Dlatego byłam nieświadoma pewnej sprzeczności z tym, co się utarło w feminizmie, bo moja grupa odniesienia była nieco inna. I do dzisiaj nie widzę sabotowania feminizmu w pragnieniu bycia z kimś na stałe. Uważam, że to w porządku, a zarazem że nie każdy musi brać ślub. Jak w reklamie witamin – różni ludzie, różne potrzeby.
Równocześnie sądzę, że nie ma nic złego w pragnieniu, żeby oświadczył nam się ktoś, kogo i tak chcemy i kochamy. To może być ładny gest, jak tort urodzinowy. Ale najważniejsze są szczerość i czyste intencje.
No widzisz, a mnie się w jakiś sposób wydaje to dziwne, że czekam, aż mężczyzna mi się oświadczy. Tak z czysto genderowego punktu widzenia. Oczywiście coraz częściej kobiety oświadczają się mężczyznom, ale gdzieś drzemie oczekiwanie, żeby to jednak ON mnie WYBRAŁ. Od zawsze mówię, że feminizm to jest detektywistyczna praca, szukanie stereotypów tam, gdzie jeszcze ich nie zauważyliśmy. Więc dlaczego ON ma mnie WYBRAĆ? To utrwala ten mit kwiatu do zerwania, księżniczki do uwolnienia z wieży. A ja, pragnąc oświadczyn, utrwalam stereotyp. Oczywiście już słyszę te głosy: „Och nie, Małgorzata chce nam zabrać to, że on klęka i daje nam pierścionek”. Ale to nie tak, Małgorzata sama dostała pierścionek, a teraz sama zastanawia się, dlaczego tak jej na tym zależało, skoro wierzy w równość i w to, że płeć to konstrukt. Ta sama wiara spowodowała, że przestałam czekać, aż kolejny mój partner zacznie przebąkiwać coś o potrzebie dystansu i wolności, mimo że nawet nie rozmawialiśmy o zamieszkaniu razem. Od momentu mojego olśnienia, że o rety, chcę mieć męża i mogę o tym mówić, zaczęłam to powtarzać często i głośno. Kiedy kogoś poznawałam, zapowiadałam, że szukam męża. Żeby już, kurwa, oszczędzić sobie tego unikactwa, tego niedopowiedzenia, tego liceum. Od razu uprzedzę fakty – nie udało mi się. W każdym razie mój kolega z pracy, kiedy tak chodziłam i mówiłam, że szukam męża, zapytał mnie z rezerwą: „Czy nie uważasz, że to jest jednak takie desperackie?”.
Myślę, że szczerość i wykładanie kawy na ławę to nie jest desperacja. Ja to szanuję. Zresztą jest to pokrewne czemuś, o czym rozmawiałam z moim przyjacielem – kompleksowi piątego koła u wozu w grupach towarzyskich, w przyjaźni, w miłości. Przez większość życia miałam poczucie, że zawsze jest ktoś ciekawszy. A przecież każdy chce być dla kogoś tą najważniejszą osobą, nie dlatego, że tak się akurat złożyło, nie na próbę, nie z braku lepszych alternatyw albo z nudy. W tym też nie ma powodu do wstydu. Jak w tej piosence zespołu Wczasy: „Kiedy ostatni raz ktoś powiedział ci, że jesteś dobry, że jesteś najlepszy”. Większość z nas bardzo rzadko słyszy takie rzeczy, niektórzy nigdy. Tak jakby rzeczy miłych, dobrych mówić nie wypadało. Kurczę, twoje marzenie o mężu sprowadza się właśnie do tego. Żeby ktoś ci powiedział, że jesteś najlepsza.
A w każdym razie najważniejsza. Tak, dokładnie o to mi chodzi. I o to, że nie wstydzę się głośno wyartykułować tej potrzeby. Tym bardziej że przez wiele lat ją w sobie tłumiłam, myśląc, że powinnam być wyluzowana. W dodatku jeden z moich partnerów do znudzenia opowiadał, jakimi to jego koledzy stali się strasznymi pantoflarzami po ślubie. Myślałam wtedy: muszę być bardziej niezależna, żeby mój chłopak mnie kochał. „Być bardziej niezależna”, czyli się nie przejmować, że nie stawia mnie na pierwszym planie, nie konsultuje ze mną swoich zamiarów. Nie myśli o tym, że chciałby coś ze mną robić. Raczej że robi mu się smutno, kiedy w końcu obolała mówię: „Nie, ja już tak nie wytrzymam”, i nagle zaczynała się pętla zabiegania o mnie. Czyli jemu nagle zależy, bo ja powiedziałam, że już nie wytrzymam, potem daję się nakłonić, a potem jest tak, jak było, czyli siedzę w domu sama, bo on ma ważniejsze sprawy, na przykład granie w _Heroes of Might and Magic_. Bardzo to było okropne, ale myślę czasem, że nabywanie doświadczenia w relacjach było moim treningiem, który spowodował, że gdy przyszło co do czego, to już nie miałam problemów z jasnym formułowaniem stanowiska. Czyli mówieniem głośno: „CHCĘ MIEĆ MĘŻA”. Czyli: chcę dla siebie kogoś, kto nie będzie się bał powiedzieć: „Małgosia jest dla mnie priorytetem”.
I to się nie wyklucza z byciem osobą niezależną czy narzucającą się. Choć ta groźba bycia narzucającą się to też ciekawa sprawa. Jest taki mem, _overly attached girlfriend_, z dziewczyną, która tak szybko się angażuje, że wychodzi to karykaturalnie i stalkersko. Ale skąd ludzie mają wiedzieć, kiedy się angażują we właściwym stopniu? Moi koledzy przyznawali się czasami, że bali się, że ktoś pomyśli o nich jako o creepach, bo zaczęli brać tę drugą osobę na poważnie.
To jest megasmutny mem, ponieważ uderza w potrzebę bliskości. Lepiej we współczesnych czasach nie myśleć o bliskości, bo zaraz się okaże, że właśnie jesteś dziewczyną z mema. Kurwa. Utarły się jakieś okropne kabareciarskie stereotypy, że to kobieta cały czas czegoś chce, a mężczyzna chciałby po prostu odpocząć. Nawet Agnieszka Osiecka w _Zabawach poufnych_, zabawnych poradach na temat związków, pisała: „Kobieta wydaje nieustający dźwięk, szemrze jak strumień”. Dopiero terapeutka uzmysłowiła mi, że ludzie mają różne zapotrzebowanie na bliskość. Ja na przykład chcę i lubię rozmawiać, potrzebuję przytulania i potrzebuję usłyszeć, że ładnie wyglądam. (To, czego nie potrzebuję, to zapewnień, że moja praca, czy to pisarska, czy artystyczna, jest wartościowa). W zamian oferuję czułość, uwagę i dobre rady. Nie po to z kimś jestem, żeby nie być częścią jego życia. Od spotykania się od czasu do czasu, kiedy najdzie mnie ochota, to ja mam kolegów i koleżanki.
Tak, w miłości chodzi o coś innego niż tylko o to, żeby „było fajnie”. Bo fajnie może być z wieloma różnymi osobami. Chodzi o poczucie, że to jest specjalna więź. Mnie też kabareciarskie stereotypy działają na nerwy, zwłaszcza że byłam w dokładnie odwrotnej sytuacji: kiedy to ktoś inny chciał wciąż rozmawiać, a mnie było dobrze w jednym pokoju, ale w ciszy. Ja pod względem bliskości jestem raczej na drugim końcu spektrum. W związku z tym długo nie zdawałam sobie sprawy, jakie znaczenie mają dotyk i przytulanie! Niby oczywiste, a odkrywa się to czasami po trzydziestce.
Więc dlaczego ludzie chcą brać ślub? Teraz, kiedy okoliczności zarówno obyczajowe, jak i lokalowe ich do tego nie zmuszają? Ustaliłyśmy, że chcą założyć rodzinę, jak moja koleżanka, ale to jest jeden z warunków. Wydaje mi się, że istotne jest ustalenie bazowe, czy chcę żyć sama lub sam czy we dwójkę. Ponieważ wbrew tytułowi tego rozdziału nie każdy musi chcieć mieć męża. I to nie jest tak, że skoro nie chce, to jest wybrakowany, gorszy, emocjonalnie niedojrzały. O tym traktuje książka _Samotność. Powrót do jaźni_ Anthony’ego Storra. Jak pisze Storr, żyjemy w świecie stawiającym na rodzinę, parę, gromadność, stale nam się powtarza, że człowiek jest istotą społeczną. On natomiast stara się udowodnić, że nie ma niczego złego w potrzebie życia w pojedynkę. Przekonuje, że osoba woląca samotność i idącą za nią totalną niezależność wcale nie jest zaburzona. Ponieważ wszystkie swoje potrzeby może spełniać, również będąc sama. Może mieć grono kochających, lojalnych przyjaciół. Może spełniać się w pracy i stamtąd czerpać emocjonalną satysfakcję. Na świecie jest tak wiele modeli funkcjonowania, że mówienie: „Musicie żyć w parze (najlepiej heteroseksualnej) i mieć dzieci” to dziecinada. Jeśli nie chcesz męża, mówisz, że to nie dla ciebie, to absolutnie cię kumam, tylko że ja mam inaczej, ja wolę we dwójkę. Ważne natomiast jest moim zdaniem to, abyśmy w szczerości ze sobą uzgodnili, jaki model wybieramy – chcę stałego związku, nie chcę stałego związku, nie wiem, czy chcę się wiązać na poważnie – i otwarcie to zakomunikowali. Tylko że wbrew pozorom wcale niełatwo nazwać swoje oczekiwania. Możesz mówić sobie, że nie chcesz się angażować, a jednak chcesz – i to jest oszustwo. I potem są płacze i dramaty, bo ktoś przyznaje, że spotyka się z tobą ot tak, a ty w skrytości serca bardzo polubiłaś tę osobę i chcesz z nią być na zawsze, tylko tego nie mówiłaś, bo się bałaś, że sobie pójdzie.
Znów muszę zacytować piosenkę zespołu Wczasy: „Chociaż tak bardzo lubię samotność, wybrałem ciebie”. Mnie jest bliska perspektywa, zgodnie z którą, zanim się będzie z kimś, trzeba polubić bycie ze sobą, żeby ta druga osoba nie pełniła funkcji radyjka, zagłuszacza, generatora białego szumu – takiego akcesorium, które ma nas odciągać od własnych myśli. Dlatego zawsze wychodziłam z założenia, że lepiej najpierw się przekonać, że możemy spędzać czas ze sobą, samodzielnie podejmować decyzje, a dopiero potem spotkać się z kimś w pół drogi. Ale też z czasem zrobiłam się wyrozumiała dla takich przypadków, kiedy ktoś jest z kimś, bo potrzebuje obecności drugiej osoby, nie będąc w
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.